Życie codzienne w Londynie Dickensa - Judith Flanders - ebook

Życie codzienne w Londynie Dickensa ebook

Judith Flanders

3,4

Opis

Publikacja pokazująca XIX-wieczną metropolię w okresie, kiedy jej ulicami spacerował Charles Dickens – uważny obserwator codzienności, którą skrupulatnie, ale z dystansem i humorem opisywał w swych powieściach.
Judith Flanders – historyczka, dziennikarka i pisarka, autorka książek historycznych oraz powieści, zabiera czytelnika na spacer ulicami wiktoriańskiego Londynu w poszukiwaniu śladów Dickensa, scen, sytuacji i obrazów, które były dla niego inspiracją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 985

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (5 ocen)
1
2
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Dobrze spędzony czas

kupiłem papierową super
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Victorian City. Everyday Life in Dickens’ London

Redaktor prowadzący

Andrzej Brzozowski

Redakcja

Miłosz Niewierowicz

Korekta

Mariusz Dobkowski

Ilustracja na okładce:

Fragment obrazu George’a Scharfa Strand od ulicy Villiers z 1824 roku; The Trustees of the British Museum

© Copyright by Judith Flanders, 2012

© Copyright for the Polish translation by Tomasz Fiedorek, 2023

© Copyright for Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie I, Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

ISBN: 978-83-8196-457-9

PODZIĘKOWANIA

Ta książka powstała z umiłowania Londynu i Dickensa, dlatego przede wszystkim muszę podziękować tym wielkim badaczom dziejów stolicy Anglii oraz życia i twórczości słynnego pisarza, którzy wskazywali mi odpowiednie lektury, mianowicie Peterowi Ackroydowi, Philipowi Collinsowi, Johnowi Drew, Madeline House, Susan Shatto, Michaelowi Slaterowi, Grahamowi Storeyowi i Kathleen Tillotson.

Jak zawsze mam również dług wdzięczności u członków mailowej listy dyskusyjnej „Victoria: 19th century British Culture and Society” – znosili moje na pozór chaotyczne pytania oraz dzielili się ze mną swoją ogromną wiedzą. Patrickowi Leary’emu, znakomitemu administratorowi owej listy, chcę podziękować nie tylko za stworzenie mi tak sympatycznego środowiska pracy, lecz także za zwrócenie mojej uwagi na tragedię na ślizgawce w Regent’s Park.

Jestem również wdzięczna mojemu agentowi Billowi Hamiltonowi za jego fachowość, cierpliwość i tolerancję.

Dziękuję ponadto wszystkim obecnym i byłym pracownikom wydawnictwa Atlantic Books: Alanowi Craigowi, Karen Duffy, Lauren Finger, Richardowi Milbankowi, Sarah Norman, Bunmi Oke, Sarah Pocklington, Orlandowi Whitfieldowi i Corinnie Zifko. Podziękowania kieruję także do Jeffa Edwardsa, Douglasa Matthewsa, Lindsay Nash, Leo Nickollsa i Tamsin Shelton. Josine Meijer znalazła cudowne ilustracje, a adiustatorka Celia Levett swym czujnym i surowym okiem pomogła ulepszyć każde zdanie.

Na koniec muszę przyznać, że zawdzięczam moją karierę Raviemu Mirchandaniemu, który teraz jest moim wydawcą, ale zanim zaczęłam pisać, był moim przyjacielem. „Przestań o tym gadać – powiedział mi wtedy. – Napisz o tym”. I tak zrobiłam. Ta książka jest dla niego.

UWAGI NA TEMAT PIENIĄDZA

W opisywanym tutaj okresie walutą obowiązującą w Wielkiej Brytanii był funt szterling, który zasadniczo dzielił się na szylingi i pensy. Jeden szyling stanowił równowartość dwunastu pensów, jeden funt – dwudziestu szylingów, czyli 240 pensów. „Jeden szyling i sześciopensówka” w języku mówionym to „jeden i sześć”.

Gwinea miała równowartość jednego funta i jednego szylinga, czyli 21 szylingów (faktycznie gwinea jako pieniądz wyszła z obiegu po 1813 roku, chociaż określenie to utrzymało się i zazwyczaj używano go w odniesieniu do towarów luksusowych). Suweren to moneta dwudziestoszylingowa (jednofuntowa), a półsuweren – dziesięcioszylingowa. Korona to równowartość pięciu szylingów, półkorona – dwóch szylingów i sześciu pensów. Pozostałe używane wtedy monety to floreny (dwa szylingi), sześciopensówki, groaty (cztery pensy), trzypensówki (three penny, wymawiane jako thrup’ny), dwupensówki (two pence, wymawiane jako tuppence), pensówki, półpensówki (halfpenny, wymawiane jako hayp’ny), farthingi (ćwierć pensa) i półfarthingi (jedna ósma pensa).

Względna wartość pieniędza zmieniła się tak bardzo, że próby przeliczenia cen dziewiętnastowiecznych na dzisiejsze zazwyczaj się nie udają. Strona internetowa http://www.ex.ac.uk/~RDavies/arian/current/howmuch.html zawiera jednak materiały stanowiące dobre wprowadzenie w tę skomplikowaną materię.

Wprowadzenie

„Dickensowski skandal w XXI wieku” – grzmi jeden z nagłówków prasowych. „Nikt nie powinien żyć w takich dickensowskich warunkach” – oznajmia inny. Określenie „dickensowski” oznacza dzisiaj brud, nędzne warunki życiowe, ucisk i brak dostępu do światła.

Pierwsza powieść Dickensa kończy się jednak rzutem oka na rozpromienionego pana Pickwicka i jego przyjaciół: „Są na ziemi mroczne cienie, ale światło jest silniejsze, choćby przez sam kontrast. Niektórzy ludzie lepiej widzą w ciemności niż za dnia – jak sowy i nietoperze. My, którzy nie posiadamy takich optycznych zdolności, wolimy rzucić ostatnie spojrzenie na naszych przyjaciół w jednej z owych chwil, gdy słońce świeci najjaśniej”. Chwile, gdy słońce świeci najjaśniej, były tym, co czytelnikom żyjącym w czasach Dickensa najbardziej kojarzyło się z jego dziełami, zwłaszcza w początkowym okresie twórczości pisarza. Dla jednych określenie „dickensowski” oznaczało wtedy coś komicznego, dla innych – wesoły, przyjemny nastrój1. Dopiero w XX wieku, gdy warunki życia ludzi zaczęły się poprawiać, słowo „dickensowski” nabrało bardziej ponurego znaczenia. W czasach samego Dickensa panujące wówczas warunki socjalne uważano za całkiem zwyczajne i nikt nie nazywał ich jeszcze dickensowskimi[1].

Największy z kronikarzy londyńskich ulic – które dzisiaj są dla nas „dickensowskie”, bo oglądamy je przeważnie jego oczami – przyszedł na świat 7 lutego 1812 roku, jednak nie w Londynie, ale w Portsmouth, gdzie jego ojciec miał posadę cywilnego urzędnika marynarki wojennej. Nie licząc krótkiego, kilkunastomiesięcznego pobytu w stolicy, gdy był trzyletnim brzdącem, Dickens przeprowadził się do miasta, które miało nadać sens jego życiu i twórczości, dopiero w wieku dziesięciu lat. W 1815 roku mieszkał wraz z rodziną przy Norfolk Street koło Tottenham Court Road, ledwie kilka kroków od ponurego domu zarobkowego (workhouse) przy Cleveland Street. Następnie Dickensowie na kilka lat przeprowadzili się do nadmorskiego miasta Chatham, dokąd ojciec rodziny został przeniesiony służbowo. W 1822 roku na stałe osiedli w Londynie. Jak wspominał później sam Dickens, został „zapakowany i wysłany z opłaconym bagażem” dyliżansem o dźwięcznej nazwie „Commodore” do zajazdu przy ulicy Cheapside w londyńskim City2. Tym razem Dickensowie zamieszkali nieco dalej na północ, w nowo powstałej dzielnicy niezamożnej klasy średniej Camden Town. Okolica bardzo przypominała wieś – na środku Bayham Street rosła trawa, a stojące przy niej domy były całkiem nowe. Nie były to żadne luksusy, państwo Dickensowie, piątka ich dzieci, służąca i pasierb po zmarłej siostrze pani Dickensowej tłoczyli się w małym piętrowym domku z żółtej cegły. Autoryzowany biograf Dickensa i jego dozgonny przyjaciel John Forster określił Camden Town mianem „prawie najbiedniejszej części przedmieść Londynu”, a dom przyszłego pisarza opisał jako „podły, domek czynszowy z lichym ogródkiem na tyłach, który graniczył z brudnym podwórzem” (w dziewiętnastowiecznym Londynie słowo court, czyli „podwórze” lub „zaułek”, zawsze oznaczało ślepą alejkę, przy której stały rudery z pokojami na wynajem). Takiej charakterystyce przeczy jednak status społeczny mieszkańców Camden Town, których wymieniał pewien sąsiad Dickensa z czasów dzieciństwa – byli wśród nich drobni sklepikarze i przedsiębiorca budowlany. Z kolei czynsz, wynoszący 22 funty rocznie, byłby zdecydowanie poza zasięgiem możliwości praczki, która według Forstera była rzekomo najbliższą sąsiadką Dickensów. Wygląda na to, że z perspektywy czasu słynnemu pisarzowi bezwiednie przypisano dzieciństwo w ciężkich, „dickensowskich” warunkach[2].

Wkrótce dla Dickensów faktycznie nastały trudne czasy. W grudniu 1823 roku rodzina przeprowadziła się do domu przy Gower Street North, dwa razy większego niż ten przy Bayham Street. Pani Dickens miała nadzieję otworzyć pensję dla panien z dobrych domów, aby w ten sposób uzupełnić dochody Johna Dickensa. Chociaż Dickensowie nie byli biedni, w tamtym czasie mieli na utrzymaniu siedmioro dzieci i nie byliby w stanie zapewnić rodzinie środków do życia rodziny przy swoich dotychczasowych zarobkach. W quasi-autobiograficznej powieści David Copperfield pojawia się postać pana Micawbera, który jest uosobieniem Johna Dickensa. Autor kreśli zaskakująco czuły portret własnego ojca, który swoją nieudolnością zazwyczaj budził jego rozdrażnienie lub wściekłość. W pewnym momencie pan Micawber wypowiada słynne słowa: „ten, co posiada rocznego dochodu dwadzieścia funtów, może wydać dziewiętnaście funtów, dziewiętnaście szylingów i sześć pensów, lecz biada mu, jeśli wydaje dwadzieścia jeden”. I mimo tego komicznie pompatycznego tonu, Dickensowie faktycznie popadli w tarapaty finansowe, co w szczególności dotknęło młodego Charlesa. Kiedy długi zaczęły rosnąć, pewien dalszy krewny pani Dickensowej zaoferował pomoc. Załatwił przyszłemu pisarzowi posadę kierownika biura w fabryce czernidła do butów Warrena przy ulicy Strand, gdzie wytwarzano również grafit stosowany w rusztach i piecach kuchennych[3].

W ten sposób około swoich dwunastych urodzin Charles został zabrany ze szkoły i posłany do pracy w fabryce za sześć szylingów tygodniowo. Niecały miesiąc później jego ojciec został aresztowany za długi i w kwietniu 1824 roku rodzinne siedlisko przy North Gower Street rozpadło się. Pracujące dziecko zamieszkało samo w wynajętym pokoiku przy Little College Street w Camden Town, a reszta rodziny, by zaoszczędzić pieniądze, przeprowadziła się do leżącego prawie sześć kilometrów dalej więzienia dla dłużników Marshalsea, gdzie osadzono Johna Dickensa. David Copperfield ponownie mówi w imieniu małego Charlesa, który czuł się pozostawiony na pastwę losu: „Nawet teraz, kiedy znam świat i ludzi na tyle, że nic mnie już niemal nie wprawia w zdumienie, dziwię się łatwości, z jaką się mnie pozbyto w tak wczesnym wieku. Dziwi mnie, że nikt się nie ujął za dzieckiem zdolnym, rozważnym i delikatnym, łatwo mogącym się spaczyć moralnie i fizycznie. Tak się jednak stało i w dziesiątym roku życia musiałem zarabiać na życie”[4].

Ten mały chłopiec nie miał pojęcia, kiedy skończy się jego czyściec i czy w ogóle to nastąpi. Wszystko wskazywało bowiem na to, że do końca życia pozostanie robotnikiem fabrycznym. W pewnym momencie Dickens próbował napisać autobiografię. Nigdy jej nie ukończył, ale swoje zapiski przekazał Johnowi Forsterowi, by ten wykorzystał je przy pisaniu biografii swego przyjaciela po jego śmierci. W zacytowanym fragmencie, w swoich powieściach i najprawdopodobniej we własnej pamięci Dickens cofnął ten epizod do czasu, gdy miał nie dwanaście, lecz dziesięć lat, przez co zdawał się jeszcze bardziej wzruszająco bezbronny. Trauma z dzieciństwa nie ustępowała. Wspomnienia tamtego straszliwego roku 1824 odbijają się echem we fragmencie dotyczącym pracy dzieci w Davidzie Copperfieldzie, a także w kluczowych miejscach Małej Dorrit i Wielkich nadziei. Jak wspominał później sam Dickens, do czasu przebudowy targowiska Hungerford i jego otoczenia, gdzie znajdowała się fabryka czernidła, „dopóki sam charakter tamtej okolicy nie uległ zmianie, nigdy nie miałem odwagi, żeby wrócić na miejsce, w którym zaczęła się moja niewola […]. Przez wiele lat, gdy się tam zbliżałem […], przechodziłem na drugą stronę ulicy”. Pisał również, że gdy był już dorosły, przez długi czas przejście obok dawnego więzienia Marshalsea doprowadzało go do łez. Być może wspomniane zamieszanie wokół rzeczywistej kondycji Bayham Street i jej mieszkańców można przypisać właśnie tym długotrwałym cierpieniom. Kiedy Dickensowie mieszkali przy tej ulicy, była to szanowana okolica, zamieszkiwana przez niezamożną klasę średnią, jednak gdy oglądał ją Forster, zamieniła się już w slumsy. Dickens wiedział, że w jego dzieciństwie wyglądała inaczej, ale w im gorszym świetle ją przedstawiał, tym większe zdawało się to, co osiągnął: ubóstwo tamtej dzielnicy świadczyło o tym, jak wysoko zaszedł[5].

W 1825 roku John Dickens został zwolniony z więzienia i jego rodzina ponownie zamieszkała w przyzwoitych pokojach na wynajem w północnym Londynie, a Charles wrócił do szkoły. Dwa lata później jego ojciec ponownie popadł w kłopoty finansowe i młody Dickens, ledwie piętnastoletni, ostatecznie musiał rzucić szkołę. Tym razem jego perspektywy były jednak bardziej obiecujące. Ponownie zwrócono się z prośbą o pomoc do rodziny pani Dickensowej i lokator jej ciotki, młody prawnik (solicitor)3nazwiskiem Blackmore, zatrudnił chłopca w swej kancelarii. W ten sposób zaciekły upór Charlesa, aby nigdy więcej nie wrócić do fabryki czernidła, przyniósł w końcu skutek. Tymczasem John Dickens, porzuciwszy pracę w marynarce wojennej, dostał posadę reportera parlamentarnego, a w 1828 roku w jego ślady poszedł Charles. Szło mu na tyle dobrze, że po niecałym roku mógł rzucić pracę w kancelarii i zaczął pisywać opowiadania dla czasopism jako wolny strzelec. W 1833 roku, gdy miał zaledwie 21 lat, jego pierwszy tekst zatytułowany Obiad na Poplar Walk ukazał się na łamach „Monthly Magazine”. Wysłał go anonimowo, ale gdy ujrzał go w czasopiśmie, jak sam pisał: „poszedłem do Westminster Hall [gmach parlamentu brytyjskiego – przyp. tłum.] i gapiłem się nań przez pół godziny, gdyż moje oczy tak jaśniały z radości i dumy, że nie zniosłyby widoku ulicy i lepiej, żeby ich tam wtedy nie widziano”. Wkrótce zaczął regularnie przesyłać gazetom i czasopismom krótkie teksty, które podpisywał pseudonimem „Boz” (słowo „Boz” wymawiane dzisiaj z krótkim „o”, Dickens wymawiał prawdopodobnie jak w słowie „Boze”; ów pseudonim wziął się stąd, że nadał swemu najmłodszemu bratu przezwisko Moses, które berbeć przekręcił na „Boses”, a rodzina zmieniła je następnie w „Boz”)[6].

W 1834 roku, gdy Dickens miał 22 lata, zaczął pracować w „Morning Chronicle”. Zarabiał pięć gwinei tygodniowo, czyli 273 funty rocznie, co stanowiło już całkiem przyzwoity zarobek na poziomie klasy średniej4. W 1836 roku zaczęła ukazywać się w odcinkach jego pierwsza powieść, stanowiąca zbiór komicznych opowiastek o wyczynach pana Pickwicka i jego przyjaciół. Dodatkowe czternaście funtów miesięcznie, jakie mu za nią płacono, zapewniło mu poczucie bezpieczeństwa. Mógł więc poślubić Catherine Hogarth, córkę wydawcy „Evening Chronicle”, gazety publikującej jego Szkice londyńskie (później wydane w wersji rozszerzonej jako Szkice Boza). W czerwcu 1836 roku odcinki Klubu Pickwicka okazały się bezprecedensowym sukcesem wydawniczym: comiesięczny nakład zeszytów z kolejnymi fragmentami powieści, wynoszący początkowo czterysta egzemplarzy, wzrósł do czterdziestu tysięcy. W lipcu tego samego roku ujawniono, że pod pseudonimem „Boz” kryje się Charles Dickens, który z dnia na dzień stał się sławny, podobnie jak przed nim lord Byron[7].

W tamtym momencie Dickens zdecydował się na niezwykły krok. Dziewięć miesięcy przed ukończeniem Klubu Pickwicka ten obdarzony niespożytą energią człowiek, mający tylko 25 lat, zaczął pisać Olivera Twista, jedną z najsławniejszych powieści na świecie, znaną milionom ludzi, którzy nawet jej nie czytali, za sprawą słynnych słów „Proszę pana, ja proszę więcej”. Następnie Dickens, pięć miesięcy po ukończeniu Klubu Pickwicka, zanim jeszcze doszedł do połowy Olivera Twista5, zaczął pisać swą trzecią powieść, zatytułowaną Życie i przygody Nicholasa Nickleby.

Ta energia i zdumiewająca erupcja twórczości literackiej pasowały do tamtej epoki. Oliver Twist był czytany, gdy na tronie brytyjskim ciągle zasiadał Wilhelm IV [panował w latach 1830–1837 – przyp. tłum.]. Wbrew powszechnemu przekonaniu, Dickens nie był bowiem dzieckiem epoki wiktoriańskiej, a w każdym razie nie tylko tej epoki. Urodził się jeszcze za panowania Jerzego III [1760–1820 – przyp. tłum.], chociaż stary król całkiem już wtedy popadł w obłęd, a poza tym był głuchy i ślepy. Rok przed przyjściem na świat Dickensa ustanowiono regencję, książę regent zaś [syn króla Jerzy Fryderyk August – przyp. red.] nadał tej epoce hulaszczy i niemoralny koloryt, typowy dla ówczesnych przedstawicieli wyższych sfer. W 1820 roku, gdy Charles był ośmioletnim chłopcem mieszkającym w Chatham, książę regent zasiadł na tronie królewskim jako Jerzy IV. Kiedy Dickens miał dziewiętnaście lat, stary kamienny most Londyński, od sześciuset lat stanowiący symbol Londynu, został zastąpiony przez nowszą wersję. Nawet gdy kariera pisarska Charlesa nabrała rozpędu, epoka wiktoriańska jeszcze się nie zaczęła: pod koniec Olivera Twista ścigający Billa Sikesa policjanci żądają otwarcia drzwi „w imieniu króla”. Gdy w 1837 roku na brytyjskim tronie zasiadła osiemnastoletnia Wiktoria, Dickens miał już 25 lat, był uznanym literatem, redaktorem tygodnika i ojcem rodziny. Zmarł w 1870 roku, prawie dokładnie w połowie epoki wiktoriańskiej, która trwała jeszcze ponad trzydzieści lat. Życiorys Dickensa – i Londyn Dickensa – nie był zatem czysto wiktoriański, ale niczym w soczewce skupia się w nim cały proces transformacji, jaką przeszła stolica Wielkiej Brytanii w XIX wieku. Jego Londyn był początkowo miastem wątpliwej reputacji, miastem przepychu z okresu regencji, a później wczesnowiktoriańskiej sumienności i staranności, ekspansjonizmu i postępu technologicznego.

W swojej prozie Dickens miał opisywać wszystkie te cechy, jakby chodziło o rzeczy, których poza nim nikt nigdy wcześniej nie widział. A gdy to zrobił, nikt już nie był w stanie patrzeć na nie inaczej niż jego oczami. Przenosząc się ciągle z miejsca na miejsca, zarówno fizycznie, jak i duchowo – w ciągu pół wieku mieszkał pod ponad dwoma tuzinami adresów – Dickens opisał cały Londyn, począwszy od East Endu i City po Camden na północy, przez Westminster w centrum do Hammersmith na zachodzie i prawy brzeg Tamizy na południu. Nawet gdy już oficjalnie gdzieś osiadł, często zachowywał kilka adresów jednocześnie – część była znana jego przyjaciołom i rodzinie, reszta pozostawała mniej lub bardziej utajniona. W latach pięćdziesiątych XIX wieku rodzinny dom Dickensów znajdował się w dzielnicy Bloomsbury, a ich wiejski domek w hrabstwie Kent. W latach 1850–1859 pisarz był właścicielem i redaktorem naczelnym tygodnika „Household Words”, a później „All the Year Round”. Redakcje obu czasopism mieściły się w dzielnicy Covent Garden, a Dickens często w nich nocował. Z kolei jego kochanka Ellen Ternan początkowo mieszkała nieopodal jego domu z czasów dzieciństwa w Camden Town, a później na przedmieściach na południowym brzegu Tamizy. Krążąc nieustannie po Londynie, pisarz mógł się wcielać w różne osoby, żyjące w różnych czasach i różnych miejscach.

Dickensowski Londyn był zatem miejscem wyobrażonym, a jednocześnie realnym. Wiele z tego, co uznawano za wytwór cudownej wyobraźni powieściopisarza wizjonera, po bacznym sprawdzeniu faktów okazało się reportażem napisanym przez wielkiego obserwatora. W 1853 roku Dickens opublikował opowiadanie Gone Astray (Zabłąkany), w którym narrator opowiada o dniu, gdy jako „zaiste bardzo mały chłopiec” został zaprowadzony do kościoła św. Idziego (St Giles’), stojącego między dzielnicą Covent Garden i obecną ulicą Charing Cross Road, a wtedy na obrzeżach budzących grozę slumsów St Giles. Następnie jego dorosły opiekun pokazał mu pałac Northumberland House, który zamykał południową pierzeję obecnego Trafalgar Square, przy „wąskiej, zatłoczonej, niewygodnej uliczce”. Tam chłopiec narrator gubi swego dorosłego towarzysza i zostaje sam. Idzie ulicą Strand, następnie Fleet Street i przekracza Temple Bar – zaprojektowaną przez słynnego architekta Christophera Wrena kamienną bramę, przy której zbiegają się Strand i Fleet Street, stanowiącą urzędową granicę między West Endem i City. Tam widzi wielką kopułę katedry św. Pawła6. Błąka się po City, mija gmach Giełdy Królewskiej, następnie Mansion House, czyli rezydencję burmistrza Londynu, i w końcu dociera do dzielnicy Whitechapel: „Oto jak dosłownie i zupełnie zabłądziłem”. Tamte okolice stanowiły również „dosłownie i zupełnie” serce Londynu Dickensa. Po tamtejszych ulicach krążył wręcz obsesyjnie, a ich opis jest prawdziwym dziełem sztuki. Pewien dziennikarz, protegowany Dickensa, wspominał, iż słynny pisarz regularnie pojawiał się znienacka w najróżniejszych miejscach, dosłownie wszędzie, wyskakując niczym diabeł z pudełka: „Jakaś dorożka omal cię nie potrąciła koło zajazdu Pod Dzwonem z Rogami w Brompton, a w środku był on, rozparty na siedzeniu, jakby miał na sobie siedmiomilowe buty, zdążając najwyraźniej w stronę North End w [dzielnicy] Fulham. Kolej Metropolitalna zawiozła cię na [ulicę] Lisson Grove i tam też był, drepczący pośpiesznie do [pubu] Yorkshire Stingo. Można go było spotkać pędzącego pod ponurym ceglanym murem więzienia Coldbath Fields, wlokącego się [ulicą] Seven Sisters Road do [dzielnicy] Holloway, idącego pod pełnymi żaglami pod [mostem] Highgate Archway lub zmierzającego równym krokiem w kierunku [ulicy] Vauxhall Bridge Road”7[8].

Zdaniem tego samego autora przechadzający się ulicami Dickens prezentował „zdecydowanie osobliwy” widok, gdyż pisarz lubował się w jaskrawych kolorach i ubraniach skrojonych w taki sposób, aby zwracać na siebie uwagę. W drugiej połowie XIX wieku wzbudzało to liczne komentarze młodszych mężczyzn, którzy nie wiedzieli, że Dickens do końca życia zachował umiłowanie do krzykliwych kolorów i stylu dandysa z czasów regencji (te upodobania podzielał także starszy od niego o osiem lat Benjamin Disraeli [premier Wielkiej Brytanii w latach 1868 oraz 1874–1880 – przyp. tłum.]). Dickens był niewysokim mężczyzną drobnej budowy, ale chodził „wyprostowany jak struna”, emanując pewnością siebie i roztaczając jakąś „delikatną aurę bezczelnego smarkacza”. Z czasem zmienił się ze „ślicznego chłopaka” w „mężczyznę o usposobieniu sangwinicznym, z głębokimi zmarszczkami i rzadką brodą […] o czujnym i uważnym wyrazie twarzy, nieco lekceważącym i skwaszonym”. Nawet w starszym wieku zachował jednak swój „lekki krok i zawadiacką postawę”. Jeszcze w ostatnich latach życia pędził na złamanie karku ulicami miasta w „nowiutkim kapeluszu, nonszalancko przekrzywionym na bakier”[9].

Te spacery po mieście były po części elementami pracy Dickensa, gdyż przemierzał on ścieżki, którymi chadzali bohaterowie jego powieści. W czasie pobytu w Szwajcarii musiał zarzucić swój nawyk, o czym donosił w liście Johnowi Forsterowi: „Stale męczy mnie brak jakichkolwiek dostępnych ulic […] wieczorem tęsknię za nimi nie do opisania. Chyba nie mogę pozbyć się moich upiorów, dopóki nie zgubię ich w tłumie”. Narrator w Magazynie osobliwości ma zatem wiele wspólnego z autorem: „na spacer wychodzę zwykle późnym wieczorem. […] nocne przechadzki lepiej mi pozwalają snuć domysły co do charakterów i zajęć ludzi, zapełniających ulice. […] wielekroć cenniejsze jest dla mnie krótkie spojrzenie rzucone na przesuwającą się mimo twarz, dostrzeżoną w blasku lampy ulicznej czy wystawy sklepowej, niż widok tej samej twarzy w pełnym świetle dnia”[10].

Dickens uprawiał jednak i inne style chodzenia, które miały na celu co innego. Było więc maszerowanie „prosto do określonego miejsca, szybkim tempem”, ale i „wałęsanie się bez celu, czysta włóczęga”: chodzenie, żeby gdzieś dotrzeć i chodzenie dla samej przyjemności, po to, żeby pooglądać innych i samemu dać się oglądać. Wiele osób robiło podobnie, ale chyba nikt nie pisał tyle co Dickens o chodzeniu i wałęsaniu się. „Kiedy tylko uda nam się zaoszczędzić godzinę lub dwie, nic nie cieszy nas bardziej niż mała, amatorska włóczęga – łażenie wte i wewte ulicami, gapienie się na witryny sklepowe i rozglądanie dookoła, jakbyśmy nie byli za pan brat z każdym sklepem i domem […] ale wszystko to było jakimś nieznanym regionem dla naszego błądzącego umysłu”. Według relacji współczesnych Dickens znał prawie każdą dzielnicę Londynu. Pewien człowiek, który pracował z nim, gdy był jeszcze młodym kancelistą adwokackim, opowiadał: „On znał tam wszystko od [dzielnicy] Bow do [przedmieścia] Brentford”. Cztery dekady później, pod koniec jego życia, mówiono o nim to samo: podaj Dickensowi nazwę jakiejkolwiek ulicy, a on będzie znał prawie każdą, „opowie ci o wszystkim, co tam można znaleźć, co sprzedają w każdym sklepie, jak się nazywa każdy sklepikarz [i] ile skórek od pomarańczy leży tam na chodniku”. Jak napisał jeden z recenzentów Dickensa, jego Londyn był opisany „z dorożkarską dokładnością”[11].

Dzięki tym spacerom pisarz był mocno zakotwiczony w wielkim mieście. W młodości opisywał, jak „szwendał się pewnego wieczoru po Oxford Street”. Później, jako wydawca tygodnika, zalecał swym dziennikarzom, aby aktywnie szukali tematów w mieście, które on sam codziennie odkrywał na nowo: „Zasugeruj mu spędzenie sobotniego wieczoru w Londynie lub na londyńskich targowiskach […] najniezwyklejsi ludzie […] najniezwyklejsze rzeczy […] najdziwniejsze widowiska – i najdziksze”. W ciągu ostatnich dziesięciu lat przed swoją śmiercią działał jako „przedstawiciel niehandlowy” – the uncommercial traveller; słowo traveller (podróżnik) oznaczało wtedy przedstawiciela handlowego, komiwojażera. Jak pisał w jednym z reportaży z tego okresu: „bezustannie znajduję się w drodze. […] reprezentuję wielką firmę „Bracia Ciekawscy” […]. Mówiąc zaś ściśle, opuszczam często moje mieszkanie […] i wędruję […] przy czym widuję wiele rzeczy drobnych i niekiedy rzeczy wielkie, a wszystkie one tak mnie interesują, że powinny, jak sądzę, zainteresować również innych”[12].

Wcześniejsze eseje o Londynie pisane przez Charlesa Lamba lub Leigh Hunta były przepełnione odniesieniami do historii, uczonymi wtrąceniami oraz najróżniejszymi informacjami mającymi służyć kształceniu czytelnika. Dickens zaś od samego początku, od Szkiców Boza, naprawdę szkicował to, co widział: ludzi żyjących i pracujących na ulicy oraz ich świat. Zgodnie z pierwotnym założeniem Klub Pickwicka miał być cyklem krótkich opowiadań „przedstawiających maniery i życie na wsi”, w których londyńczyk pan Pickwick podejmuje wycieczki do różnych części kraju. W odcinku czwartym, w zajeździe Pod Białym Jeleniem w Borough na południowym brzegu Tamizy, pojawia się postać służącego Sama Wellera, mówiącego barwną gwarą londyńską (cockney). Jego „niezwykła i wyjątkowa” znajomość Londynu bardzo przypominała tę, jaką posiadł sam Dickens, który w postaci Sama Wellera odnalazł wreszcie odpowiedniego bohatera i własny sukces literacki, gdyż to właśnie ten odcinek Klubu Pickwicka pomógł znacząco zwiększyć sprzedaż, zapewniając powodzenie całej powieści.

Przez resztę swojej kariery Dickens stale znajdował tematy na ulicach lub w dziennikarskich opisach ulicznego życia. W powieści Sprawy firmy Dombey i syn występuje niejaki Rob Szlifierz, chłopiec z rodziny robotniczej, posłany do szkoły przez organizację dobroczynną, która każe mu nosić charakterystyczny, staromodny mundurek. Cztery lata przed ukazaniem się pierwszego odcinka tej powieści, tygodnik „Illustrated London News” opublikował ilustracje przedstawiające wspomniane uniformy. Natomiast w powieści Nasz wspólny przyjaciel pojawia się Gaffer Hexam, który wyciąga trupy z rzeki, śmieciarze zbierający po domach odpadki oraz uliczna handlarka Betty Higden – wszystkie te postacie miały swoje uliczne odpowiedniki w wielkim kompendium poświęconym ludziom pracującym na ulicach Londynu zatytułowanym London Labour and the London Poor (Londyński świat pracy i londyńska biedota) autorstwa Henry’ego Mayhew[13]. Z kolei na łamach tygodnika „Household Words” Dickens wspominał kobietę, którą widywał w dzieciństwie, błąkającą się po Berners Street. Podobno straciła rozum po tym, jak porzucił ją narzeczony i od tamtej pory stale chodziła po ulicach Londynu w sukni ślubnej – stała się pierwowzorem dla postaci panny Havisham z Wielkich nadziei.

Na tych ulicach, które inspirowały Dickensa przez całe jego życie, wrzało jak w ulu. Codziennie przemierzały je tłumy ludzi podążających z domu do pracy i z powrotem, lecz same również były miejscem pracy, wypoczynku i rozrywki: pozwalały dotrzeć do celu i były celem samym w sobie.

„Ulice” nie były jednak czymś niezmiennym w opisywanym tutaj stuleciu, gdyż w tym okresie przeszły one bezprecedensową transformację, podobnie jak cały Londyn. Z jednej strony były stare, gdyż znaczna część miasta powstała w czasie odbudowy po wielkim pożarze z 1666 roku, a z drugiej były nowe, bo modernizacja nabierała tempa i odmieniała oblicze miasta, przynosząc ze sobą kolej żelazną, uliczne oświetlenie oraz pozostałe innowacje. Można by rzec, że ulice stale się odnawiały, gdyż przez większość XIX wieku Londyn stanowił jeden wielki, niekończący się plac budowy. W 1800 roku stolica Anglii była już największym miastem w Europie, dwukrotnie większym od Paryża, zamieszkanym przez ponad milion ludzi i liczącym blisko 136 tysięcy domów. W roku 1851 miał już prawie trzy miliony mieszkańców i 306 tysięcy domów, a pod koniec XIX wieku te liczby wzrosły do 6,5 miliona mieszkańców i 928 tysięcy zamieszkanych domów. Te statystyki nie obejmują jednak zbudowanych w tym samym czasie nowych dróg, sklepów, urzędów, stacji kolei żelaznej i metra, kanalizacji, wodociągów i całej reszty nowoczesnej infrastruktury, którą dodano do zasadniczo siedemnastowiecznego miasta, jakim Londyn nadal był w 1800 roku[14].

W ramach jednego organizmu miejskiego, zwanego Londynem, istniało kilka różnych Londynów. O drugiej nad ranem przy straganie ulicznego sprzedawcy kawy młodzi mężczyźni mogli rozglądać się za prostytutkami wśród pracownic zakładów kapeluszniczych, wracających do domów po szesnastogodzinnej harówce; one zaś mijały dzieci ulicy śpiące na schodach i pod przęsłami estakad kolejowych. Te z kolei o czwartej nad ranem zaczynały szukać czegoś na śniadanie wśród odpadków z targowiska, zręcznie umykając przed powozami bogaczy, którzy wracali do domów ze spotkań i balów. Drogi owych pojazdów krzyżowały się ze ścieżkami ulicznych handlarek sprzedających rukiew wodną, które już przed świtem podążały na targ, żeby do godziny szóstej móc rozpocząć swą codzienną wędrówkę po przedmieściach i zdążyć dostarczyć świeżą zieleninę na stół śpiących jeszcze młodzieńców, zanim ci zasiądą do śniadania. Podobne kontrasty można było ujrzeć w całym Londynie. W dzielnicy Covent Garden znajdował się targ i kwitł nierząd. Było to miejsce, w którym żywiło się pospólstwo, a tuż obok znajdowały się dwa z najważniejszych londyńskich teatrów. Biegnąca za targowiskiem ulica Drury Lane stanowiła synonim nędzy i brudu, podczas gdy znajdujący się kilkaset metrów dalej pasaż handlowy Lowther Arcade był ulubionym miejscem spotkań bogaczy, spędzających całe dnie na zakupach w luksusowych sklepach.

Ekonomista i dziennikarz Walter Bagehot streścił encyklopedyczną wiedzę Dickensa na temat Londynu w zgrabnej metaforze: „Londyn jest jak gazeta. Wszystko tam jest i wszystko jest niepowiązane ze sobą nawzajem. […] Tak jak przechodzimy od obszernego wstępniaka do plugawej kroniki kryminalnej, mijamy róg ulicy i już jesteśmy w innym świecie”. Krytycy Dickensa narzekają, że jego postacie ze swymi manierami i tikami zastępującymi osobowość oraz emocje są karykaturalne. Pisarz jednak opisywał faktycznych ludzi, przemykających obok niego ulicami, łapiąc na gorąco zasłyszane zdania i charaktery osób mijanych w londyńskim tłumie. Jak sam twierdził, tworzył zmyśloną fotografię w swojej głowie. „Nie mogłem się powstrzymać – pisał – przed postrzeganiem mego umysłu […] jako swego rodzaju znakomicie przygotowanej i wysoce czułej płyty [fotograficznej]. I mówię bez najmniejszej zarozumiałości […] «to prawdziwa przyjemność z tobą pracować, bo tak dobrze oddajesz wrażenia»”8[15].

I chociaż te wrażenia były realne, wyobraźnia Dickensa radykalnie je przekształcała, tworząc nowe rzeczywistości, które budziły uznanie współczesnych mu artystów. Henry James opisywał Dickensowski rodzaj fikcji literackiej, z jej prawdziwymi miejscami i prawdziwymi nazwami ulic, jako mający „rzetelność szczegółowego wykazu”. Z kolei Ralph Waldo Emerson pisał o „londyńskich połaciach” Dickensa. Owe połacie były tak realne, że gdy amerykański historyk Francis Parkman przybył do Londynu, stwierdził: „Zdawało mi się, jakbym tam już wcześniej był. To tam, przyobleczona w ciało i krew, była cała galeria postaci występujących” u Dickensa. Ludzie, ruch uliczny i wszystko inne było takie samo jak w jego powieściach[16].

Spostrzegawczy autor, jakim był Dickens, skupiał się na szczegółach, na które londyńczycy nie zwracali uwagi, nawet gdy je zauważali. Opisywał zwyczaje tubylców, podobnie jak to czynili cudzoziemcy: wiernie przekazywał je miejscowym, tak samo jak przybysze z zagranicy, którzy opowiadali o nich swoim czytelnikom we włas-nych krajach. Bohater powieści Na wspak (1884) autorstwa francuskiego dekadenckiego pisarza Jorisa-Karla Huysmansa przebywający w angielskim barze w Paryżu odpływa w sen na jawie, zaludniając francuską piwnicę postaciami ze swych ulubionych powieści Dickensa. „Zaszył się w tym zmyślonym Londynie i […] wsłuchiwał się w żałobne porykiwania holowników płynących Tamizą: za Tuileriami”. Jak pisał pół wieku później niemiecki filozof Walter Benjamin: „To nie tak, że owe miejsca odcisnęły swoje piętno na umyśle Dickensa, to on wycisnął piętno swego umysłu na tych miejscach”. Dickens wykreował Londyn tak samo, jak Londyn wykreował Dickensa[17].

W miarę jak zmieniało się oblicze miasta, stopniowo zacierały się granice między wyobraźnią i reportażem, które coraz trudniej było od siebie odróżnić. Żarty, całkowicie zrozumiałe dla czytelników żyjących w czasach Dickensa, ironiczne docinki rzucane na ulicach, które zarówno autor, jak i jego odbiorcy przemierzali tak często, dla nas są głęboko zakopane w przeszłości. Niniejsza książka jest jeszcze jedną próbą wydobycia tych szczegółów na powierzchnię, spojrzenia na ulice Londynu tak, jak widzieli je Dickens i inni londyńczycy w jego czasach, zbadania ich codziennego życia, jakbyśmy wybrali się na przechadzkę po mieście takim, jakim było za życia Dickensa, między rokiem 1812 a 1870.

Pan Micawber, lekkomyślny, lecz wierny przyjaciel młodego Davida Copperfielda, w jego pierwszym dniu pobytu w Londynie zaoferował mu pomoc, oznajmiając chłopcu: „W przewidywaniu, że wędrówki pana w tym nowoczesnym Babilonie nie były jeszcze częste i że niełatwo jest wtajemniczyć się od razu w arkana naszej stolicy […] krótko mówiąc, iż mógłby pan zabłądzić, zrobię sobie tę niebywałą przyjemność i przyjdę dziś wieczorem po pana, by mu wskazać najkrótszą drogę do mego domu”[18].

Tak jak pan Micawber wprowadzał swego młodego przyjaciela w „arkana nowoczesnego Babilonu”, Dickens odkrywa przed swymi czytelnikami sekrety Londynu, wskazując im najkrótszą i najlepszą drogę. Nie pozostaje nam zatem nic innego niż podążyć za nim.

CZĘŚĆ PIERWSZAMiasto się budzi

1810: PSIKUS NA BERNERS STREET

Wczesnym rankiem pewnego listopadowego dnia 1810 roku, długo przed śniadaniem, do drzwi sutereny szanowanego domu przy Berners Street, tuż na północ od Oxford Street, zapukał kominiarz. Twierdził, że wezwano go pod ten adres. Zdumieni jego przybyciem mieszkańcy odparli jednak, że nie potrzebują jego usług i zatrzasnęli drzwi. To była ostatnia chwila spokoju, jakiej mieli zaznać tamtego dnia – wkrótce dom zaczęły bowiem oblegać tłumy kominiarzy, zgodnie twierdzących, iż zostali wezwani. Następnie pojawiły się dziesiątki wozów z węglem, których woźnice także zapewniali, że zamówiono u nich dostawę. Po nich zaczęły nadciągać tabuny sprzedawców ryb ze świeżym połowem, twierdząc, że towar zamówiła u nich właścicielka domu, niejaka pani Tottenham.

W ślad za nimi pojawiły się „dziesiątki fortepianów i wozów z węglem – 2500 placków z malinami dostarczonych ze stu ciastkarni – zespół chirurgów – batalion lekarzy i legion aptekarzy – zakochani szukający swych ukochanych i damy szukające kochanków – tapicerzy gotowi upiększać czyjeś domy i architekci pragnący je budować – dwukółki, dokarty i karety w liczbie wystarczającej do przewiezienia połowy ziemian z [hrabstwa] Middlesex do [przedmieścia] Brentford”. Zanim ta horda zdążyła się rozejść, na miejsce zaczął płynąć niekończący się strumień kolejnych handlarzy, rzemieślników i innych osób oferujących swe usługi:

To na jej nazwisko wezwał ich jakiś wandal,

(Po prawdzie, muszę przyznać, że to straszny skandal)

Tych kapeluszników, win sprzedawców, prawników, muzyków,

Okulistów, węglarzy, cyrulików, optyków,

Elegantów, kucharzy, kominiarzy, lekarzy,

Cukierników, ryb handlarzy, oberżystów, piekarzy,

Akuszerów i mężczyznę, co niedźwiedzia ma,

I lorda burmistrza, to rzecz najgorsza.

Błagano ich gorąco, by przybyli na miejsce,

Dokładnie o drugiej lub odrobinę wcześniej,

Lekarze z cewnikami pierwsi przybywają

Czy pacjent jeszcze żyw, niecierpliwie pytają.

Wtem przed sługą dziesięć akuszerek wyrasta,

I pyta, „Czy w tym domu rodzi niewiasta?”

„Mam coś – woła ktoś – dla tej martwej białogłowy,

„Pan mój już wiezie tutaj trumnę z ołowiu”.

Następny pojawia się furgon z meblami,

Sześć wozów żałobnych i karawan z piórami

Delicji sześć koszy – cukru, herbaty, fig;

Dziesięć furgonów z piwem – peruk dwadzieścia skrzyń,

Wina koszy pięćdziesiąt, bagietek całą masę,

Piętnaście fur najlepszego węgla z Newcastle –

Żart ze wszystkich największy, to przepyszna kareta,

Czcigodnego burmistrza, co też tutaj przyjechał;

Gdy jechała ulicą, tłum aż za nią ujadał,

Jego lordowska mość był rad i się kłaniał,

Nieborak przypuszczał, że tłum go pozdrawiał…

Długie sznury powozów wiozły miejskich dygnitarzy, którzy w komplecie otrzymali zaproszenie na przyjęcie. Byli więc przewodniczący Rady Dyrektorów Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i prezes Banku Anglii, którym obiecano informacje na temat rzekomych oszustw popełnionych na szkodę ich spółek. Nie pominięto nawet rodziny królewskiej – na miejsce przybył książę Gloucester, aby wysłuchać ostatniego wyznania leżącego na łożu śmierci sędziwego lokaja[1].

Na ulicy kłębił się tłum ludzi. Początkowo złościli się z powodu zmarnowanego czasu i pieniędzy, lecz ich gniew stopniowo opadał, gdy odesłani z kwitkiem przystawali na chwilę, aby obejrzeć kolejną grupę nowo przybywających w nadziei na zarobek, co wywoływało salwy śmiechu. Lord burmistrz nie był jednak rozbawiony. Odjechał na posterunek policji przy Marlborough Street, żeby złożyć skargę przed sędziami pokoju.

[…] jego lordowska mość do żartów nieskory […].

Po prawdzie był to wstyd (mimo, że to dowcip)

Lorda tego miasta tak okrutnie okpić […]

Lord w końcu odjechał, wśród tysięcy widzów,

Ludzie się rozeszli i skończył się psikus.

Sędziowie pokoju nakazali podległym sobie funkcjonariuszom rozproszyć tłum, ale zanim zdołano tego dokonać, na miejsce przybyło jeszcze więcej ludzi. Tym razem była to wielka liczba służących, którzy otrzymali listy z propozycją objęcia posady. Dopiero długo po zapadnięciu zmroku panią Tottenham zostawiono wreszcie w spokoju[2].

Prawie od samego początku wtajemniczeni podejrzewali, że był to dowcip Theodore’a Hooka, kompozytora, pisarza specjalizującego się w farsach i bywalca spotkań towarzyskich. Obecnie za jego główny powód do chwały uchodzi fakt, że jedna z jego sztuk teatralnych została sparodiowana przez Byrona w satyrze zatytułowanej Angielscy bardowie i szkoccy recenzenci, ale w swoim czasie autor Tekeliego cieszył się sporą sławą, którą w jednakowym stopniu zawdzięczał swemu pisarstwu, co dokonywanym psikusom i figlom. Natychmiast rozeszła się więc pogłoska, przypisująca nowy kawał Hookowi, który jakoby rozesłał setki – a zdaniem niektórych nawet tysiące – listów, zamawiając w nich rozmaite towary i usługi oraz odpowiadając na ogłoszenia w sprawie rzeczy zagubionych lub znalezionych, aby skierować wszystkich zainteresowanych na Berners Street 54. Sam wcześniej miał wynająć pokoje w domu stojącym po drugiej stronie ulicy, aby stamtąd razem z przyjaciółmi wygodnie obserwować całą tę hecę[3].

Nancy Mathews, żona aktora Charlesa Mathewsa i wielka przyjaciółka Hooka, już po jego śmierci twierdziła jednak, że to nie on był autorem tego oszustwa. Zapewniała, że psikus został „wymyślony i urządzony przez pewnego młodego dżentelmena, obecnie wysokiego dostojnika kościelnego, który należy do najsurowszych w królestwie”. (Opowieść o anonimowej osobie zawsze brzmi trochę podejrzanie, ale warto zauważyć, że brat Hooka, który do tamtego czasu także zmarł, był dziekanem kościelnym Worcester, a syn dziekana był wysokim dostojnikiem Kościoła anglikańskiego o zdecydowanie torysowskich sympatiach). Zdaniem pani Mathews najistotniejszy w tej całej sprawie był jednak fakt, że opisany tutaj słynny figiel wcale nie był oryginalny. Twierdziła ona, że Hook co prawda nie spłatał psikusa na Berners Street, ale był sprawcą wcześniejszego kawału, który zgodnie z jej relacją miał miejsce na Bedford Street. Jak twierdziła, pisarz tygodniami wytrwale odpowiadał na ogłoszenia drobne w gazetach: „cokolwiek  z g u b i o n o,  zostało odnalezione przez pana --- z Bedford Street. Cokolwiek odnaleziono, zostało zgubione przez pana --- z Bedford Street. Każdy służący szukający pracy mógł być pewny, że znajdzie doskonałą posadę w rodzinie pana --- z Bedford Street. Jeśli ktoś chciał  o d   k o g o ś  pożyczyć pieniądze, mógł to uczynić na jak najmniejszy procent, u pana --- z Bedford Street. Jeśli ktoś chciał pożyczyć pieniądze  k o m u ś,  mógł to uczynić na jak najkorzystniejszych warunkach, udzielając kredytu panu --- z Bedford Street”[4].

Jak było do przewidzenia,

następnego dnia, punktualnie niczym kochanek, przyszli […]  u c z c i w i   l u d z i e,  prowadząc zwierzęta, które  z n a l e ź l i,  w nadziei na otrzymanie nagrody […] i zrozpaczeni właściciele zaginionych zwierzaków domowych, liczący na ich odzyskanie. Mężczyźni i pokojówki […] żądni „posadek” – zebrali się w takiej liczbie, że nie zostało już więcej miejsca […] wkrótce nadjechały powozy z licznymi zaprzęgami […] w tym wiele załadowanych węglem, mozolnie podążając wąską, spadzistą ulicą, a za nimi te przewożące fortepiany – skrzynie ze szkłem i porcelaną […] zwoje dywanów – ziemniaki i drewno na opał […] tace pełne żółwi – worki z mąką – pakunki flaneli i płótna – skrzynie i kufry wszelkich rozmiarów – rydwany i konie – osły – psy – wozy z beczkami piwa i tace pełne mięsa – słodycze i książki – taczki, instrumenty chirurgiczne i wyżymaczki – połcie bekonu – buty i trzewiki – łuki i strzały – strzelby i pistolety itp., itd.

Tak jak później przy Berners Street, gdy psikus wyszedł na jaw, początkowo wszyscy byli wściekli, ale nastrój tłumu wkrótce się zmienił i każdy z oszukanych został na miejscu dla samej rozrywki, jaką zapewniało obserwowanie kolejnych nieszczęśników odprawianych z niczym: „za każdym razem zebrany tłum głośnym okrzykiem obwieszczał «Mamy cię, bratku!»”.

Niezależnie od tego, czy na Bedford Street, czy na Berners Street, kawał zrobiono publicznie, ku uciesze gawiedzi; nie dla jakiegoś określonego grona osób, które same dokonały określonego wyboru, jak przy zakupie książki lub gazety czy wyjściu do teatru, lecz dla tłumu przypadkowych przechodniów. Sprawca zamieszania, czy był to Hook, czy ów anonimowy, surowy dostojnik kościelny, postrzegał ulice Londynu nie tylko jako miejsce, przez które przechodziło się w drodze z jednego budynku do drugiego, ale jako miejsce, w którym warto być. Dwa miesiące później w epilogu pewnej sztuki wystawianej w teatrze Lyceum wspomniano o „psikusie”, który „wywołał szeroki uśmiech Londynu” dla samej przyjemności zapewnienia „gapiącemu się pospólstwu rozrywki”. Ten figiel miał sprawić radość nie jego sprawcom, ale uczestnikom: tym, którzy przebywali na ulicy[5].

W XIX wieku londyńskie ulice pod wieloma względami były tymi samymi ulicami, po których chodzimy dzisiaj. W tamtych czasach jednak nie tylko wyglądały inaczej, lecz ich przeznaczenie było odmienne niż dziś; inaczej z nich korzystano. I właśnie ten sposób ich użytkowania trzeba tutaj odtworzyć.

1. KTO RANO WSTAJE

Jest wpół do trzeciej nad ranem. To jeszcze noc, ale i „jutro”. O tej porze wokół targowiska w Covent Garden w centrum Londynu ulice tętnią życiem. Ustawiają się na nich długie kolejki wozów i furgonów oraz ręcznych wózków straganiarskich. Światła palą się „w wyższych oknach szynków – nie u lokatorów, którzy udali się na spoczynek, ale u przebudzonych już właścicieli, szykujących się […] na nowy dzień […]. Jezdnia jest już zablokowana, a boczne uliczki szybko się zapełniają”[1].

Do świtu drogi prowadzące do Londynu były już zazwyczaj zapełnione wozami konnymi i ręcznymi wózkami pełnymi towarów oraz długimi kolumnami mężczyzn i kobiet (głównie kobiet), wlokących się po Piccadilly obok Green Park w kierunku Covent Garden, z ciężkimi koszami owoców na głowach, maszerujących z ogrodów warzywnych w leżącym kilka kilometrów dalej Fulham. Więcej ludzi napływało jednak do Covent Garden od południa, z warzywników tworzących pas po południowo-zachodniej stronie Tamizy[2].

Wśród tych dostawców i sprzedawców płodów rolnych krążyli znacznie liczniejsi od nich ludzie, którzy zarabiali na życie na targowiskach i wokół nich. Pojawiali się obnośni sprzedawcy kawy, dźwigający na plecach nosidła z ciężkimi bańkami pełnymi tego napoju, zaopatrzonymi u dołu w mały ruszt na węgiel drzewny, gdzie palił się już ogień migoczący w rzednących ciemnościach. Następnie „przejechała z turkotem lekka dwukółka rzeźnika […] z ludźmi przycupniętymi na dnie wozu, za woźnicą […] drzemiącymi w czasie jazdy”, a za nimi „jakiś wysoki i krzepki woźnica piwowara […] (gdyż ci ludzie są pośród pierwszych na ulicy), w swojej brudnej, burej kurtce z impregnowanego płótna żeglarskiego, czerwonej szlafmycy i skórzanych sztylpach”[3].

Te ranne ptaszki musiały się chwytać różnych sposobów, żeby wstać na długo przed świtem. Nie wymyślono jeszcze budzików (miały się pojawić dopiero w 1876 roku) i nawet zakup zwykłego zegara przekraczał ówczesne możliwości większości robotników9. W pierwszych trzech dekadach XIX wieku po zmroku ulice miasta patrolowała straż, ubrana w długie, bure płaszcze i miękkie kapelusze, zaopatrzona w kołatki i ogłaszająca krzykiem upływ kolejnych trzydziestu minut. Za drobną opłatą ci mężczyźni zatrzymywali się przed domami stojącymi na trasie ich przemarszu, żeby obudzić tych, którzy musieli wstać o określonej godzinie. Później tę usługę przejęła policja – był to dobry sposób na dorobienie do pensji oraz wzmocnienie relacji z mieszkańcami danej dzielnicy. Konstable obchodzący swoje rewiry stukali w okna długimi kijami lub kołatkami na drzwiach, dopóki z wnętrza nie dobiegł ich okrzyk: „W porządku!” na potwierdzenie, że klient się obudził. Ci, którzy byli bardzo biedni i nie mogli sobie pozwolić na wydatek pensa lub dwóch tygodniowo, płacili około pół pensa jakiemuś równie ubogiemu robotnikowi, który budził swych znajomych, gdy wracał do domu z nocnej zmiany[4].

Wśród pierwszych, którzy pojawiali się na ulicy każdego ranka, byli obnośni sprzedawcy kawy. Obecnie jedzenie poza domem jest droższe niż gotowanie w domu, ale w XIX wieku było dokładnie odwrotnie. Większość robotników mieszkała w pojedynczych pokojach, a nie w mieszkaniach czy domach. Mogli mieć dostęp do wspólnej kuchni, ale znacznie częściej gotowali na własnym piecu: zagotowanie kociołka przed pójściem do pracy, a następnie pozostawienie rozpalonego ognia, gdy nikogo nie było w domu, było kosztowne i czasochłonne, a do tego rozrzutne. Poza tym aż do ostatnich dekad XIX wieku woda stanowiła rzadkie i cenne dobro w robotniczych mieszkaniach, które nie były podłączone do wodociągów (zresztą wodę i tak zazwyczaj podciągano tylko do kuchni znajdującej się w suterenie). Najbliższym ujęciem bieżącej wody mogła być uliczna pompa, która jednak działała tylko przez kilka godzin w tygodniu. Brak miejsca na przechowywanie jedzenia, wszechobecne robactwo i fakt, że z powodu ceny kupowano żywność tylko w znikomych ilościach, powodowały, że nie przechowywano żadnych artykułów spożywczych, nawet herbaty. Dlatego robotnicy oczekiwali, że kupią sobie coś na śniadanie w drodze do pracy.

Jak po latach wspominał Thomas Wright, który sam za młodu pracował jako robotnik10, gdy wstawało się po ciemku i w zimnie, miało się wrażenie, że „blask bijący od wózka z gorącą kawą jest jak gwiazda przewodnia […]. Od zewnątrz kubek grzeje ci dłonie, a wewnątrz czyni to płyn, który dostajesz w postaci wrzątku, gdyż właściciele owych wózków wiedzą, że ich poranni klienci przedkładają tę zaletę ponad moc i słodycz”. Wózki i stragany z kawą pojawiały się przeważnie na obrzeżach miasta i w jego centrum, na przedmieściach było ich znacznie mniej. Pod koniec lat pięćdziesiątych XIX wieku pewien pamiętnikarz pisał, że w Camberwell stały „nocami w pewnych miejscach uliczne stragany dla pokrzepienia, ale ja nigdy żadnego nie widziałem”. Na głównych trasach były jednak wszechobecne, począwszy od najprostszych prowizorek po kramy o wyszukanej konstrukcji. Niektóre składały się z deski ułożonej na dwóch kozłach do piłowania drewna, bańki z kawą, którą podgrzewano za pomocą niewielkiego rusztu na węgiel drzewny, oraz kilku talerzy z pajdami chleba posmarowanymi masłem. Jeśli właściciel dla osłony przed wiatrem ustawił suszarkę na pranie przykrytą kocem, tym lepiej. Zdarzały się także solidniejsze konstrukcje. Dziennikarz George Augustus Sala opisywał jeden z takich straganów w Covent Garden jako „coś między namiotem cygańskim i budką stróża”11. W dzielnicy Islington co noc stawiano stragan z kawą obok pubu: na ręcznym wózku przywożono ławki, stół i „wielki, błyszczący kocioł cynowy z mosiężnym kranem”, podgrzewany koksem: wszystko to mieściło się w przytulnym płóciennym namiocie. W środku zapalano lampę, stół przykrywano obrusem, na który wykładano filiżanki, spodki, bochenek chleba oraz kawał ciasta i po piętnastu minutach ta przytulna budka była gotowa na przyjęcie klientów[5].

To, kim byli owi klienci i o jakiej porze się zjawiali, zależało od lokalizacji i ceny. Filiżanka kawy i dwie cienkie kromki chleba posmarowane w środku masłem kosztowały pensa na West Endzie oraz w City, podczas gdy w dokach, gdzie klientela była wyłącznie robotnicza, połowę mniej. Na targowiskach najpierw zjawiali się uliczni sprzedawcy jedzenia, którzy przybywali tam mniej więcej od trzeciej nad ranem, żeby zrobić zapasy na cały dzień. Później wracający do domu robotnicy z nocnej zmiany mijali się z tymi pracującymi na zmianę dzienną. Przy straganach z kawą w dzielnicach robotniczych z reguły można było spotkać „jakiegoś cienko ubranego i delikatnie wyglądającego chłopca fabrycznego lub dziewczynkę”, którzy stali nieopodal z nadzieją w oczach. Jak wspominał Wright, „wśród ludzi pracy panowało przekonanie”, że „chłop nie zbiednieje” jeśli kupi coś ciepłego komuś, kto ma jeszcze gorzej od niego[6].

Dziennikarz James Greenwood spędził noc ze straganiarzem sprzedającym kawę w Islington, przyglądając się jego klienteli12. Stragan rozstawiono o wpół do dwunastej w nocy, właśnie wtedy, gdy zamykano pobliską gospodę. W ciągu pierwszej godziny po otwarciu zjawiło się tylko dwóch płacących klientów, dorożkarz i „nieszczęśnica” (unfortunate, w mowie potocznej wymawiane unfortnight), jak nazywano wtedy prostytutki, plus żebrak. Następnie przyszedł niewidomy chłopiec, śpiewający w pubach, w towarzystwie swego ojca, a po nim czterech kominiarzy i trzech „podchmielonych dżentelmenów”. Między wpół do drugiej a wpół do trzeciej zjawiało się sporo mężczyzn, żeby wytrzeźwieć. Następnie pojawił „się najgorszy ze wszystkich sort klientów”: ci, którzy nie mieli gdzie spać i grzali swoje kubki kawy za pół pensa nad piecykiem najdłużej, jak się dało. Inni nie mieli nawet pół pensa, ale straganiarz o miękkim sercu pozwalał im tak samo ogrzać się przy ogniu. Między wpół do trzeciej i wpół do czwartej przy straganie zatrzymały się trzy kolejne „nieszczęśnice” oraz dwaj robotnicy, którzy pytali, jak dojść do Uxbridge Road: jak twierdzili, przez trzy dni szukali pracy, ale nie poszczęściło im się i wracali do domu. Jedna z „nieszczęśnic” zaproponowała im: „łapcie się za chleb z masłem i kawę, ja stawiam”. Jak relacjonował straganiarz: „Mogę z dumą rzec, że skorzystali z tego jak uczciwe chłopy, jedząc całkiem sporo, nie przeczę, ale nawet nie połowę, ani ćwiartkę tego”, co najwyraźniej chcieliby zjeść, po czym uprzejmie podziękowali kobiecie i odmówili przyjęcia sześciu pensów, które chciała im dać. Po nich pojawił się dorożkarz z pijanym pasażerem. Około wpół do czwartej zaczęli przychodzić poganiacze bydła, w towarzystwie psów, które zapełniły całą okolicę, „przez co zrobiło się nieprzyjemnie”, jak stwierdził straganiarz, ale wiedział, że gdyby się poskarżył, wywróciliby do góry nogami jego prowizoryczny kramik, pozbawiając go środków utrzymania: „Jestem wdzięczny za to, że dotrzymuję im towarzystwa tylko w dwa poranki w tygodniu”. Od tamtego momentu było więcej prostytutek aż do mniej więcej piątej nad ranem, gdy nadciągnęli robotnicy idący do pracy na dzienną zmianę. Na takich klientach straganiarz zarabiał około trzydziestu funtów rocznie, pracując po osiem–dziewięć godzin na dobę, sześć dni w tygodniu, 52 tygodnie w roku: były to przeciętne zarobki ulicznego handlarza[7].

Mniej więcej godzinę po robotnikach w drogę do pracy wyruszali kanceliści. Każdego ranka ich szeroki czarny strumień płynął od przedmieść aż do samego serca City, a wieczorem w przeciwną stronę, rozchodząc się następnie do swych niezliczonych miejsc zamieszkania. W ten sposób setki tysięcy ludzi wędrowały jednostajnym tempem z domu do pracy i z powrotem. „Urzędnicy bowiem zamieszkali w Somers, Camden, Islington czy Pentonville […] gromadnie ukazują się w City albo skręcają w stronę [ulicy] Chancery Lane oraz Inns of Court. Panowie w średnim wieku […] kroczą powoli […]. Znając z widzenia wszystkich napotykanych po drodze przechodniów, od lat dwudziestu bowiem widują ich co dzień (z wyjątkiem niedziel), z nikim nie zamieniają słowa”. Tak to opisywał młody dziennikarz Charles Dickens[8].

Ci kanceliści w średnim wieku wyglądali poważnie w swoich białych kołnierzykach i czarnych surdutach, chociaż te pierwsze często były pożółkłe ze starości, a te drugie z czasem przybrały barwę rdzawobrązową. Kancelista Reginald Wilfer z Naszego wspólnego przyjaciela żywił skrywaną ambicję, aby móc pozwolić sobie za jednym zamachem kupić całkiem nowe ubranie, od stóp do głowy. W tym pochodzie szli także młodsi kanceliści, będący jeszcze kawalerami, „dziarscy młodzieńcy, którzy kupują rękawiczki w kolorze zielonego groszku, pomarańczowym lub różowym; pąsowe klamry, kalejdoskopowe spinki do mankietów, koszule z wyhaftowanymi daliami, czaszkami, końmi wyścigowymi, słonecznikami i baletnicami […] najbardziej błyszczące kapelusze i laski z największymi gałkami”. W Samotni, gdy pan Guppy oświadcza się Esther, ma „zupełnie nowe ubranie z błyszczącego sukna, lśniący cylinder, rękawiczki z koźlęcej skórki w kolorze bzu, wielobarwną chustkę na szyi, wielki cieplarniany kwiat w butonierce oraz masywny złoty pierścień na małym palcu”[9].

Jak pisał wówczas anonimowy autor, „każda pojedyncza ulica wyrzuca własną falę młodych mężczyzn napływających do City. Nadciągają ze wschodu i zachodu, północy i południa […] kanceliści w każdym wieku, w każdym rozmiarze, kanceliści pochodzący z każdej części miasta, idący powoli, idący szybko, truchtający, biegnący, śpieszący się”. W owym tłumie panowała zatem różnorodność, ale w rzeczywistości ci ludzie podążający do pracy i z pracy przemieszczali się z nadzwyczajną dyscypliną. W tamtej epoce ruchu pojazdów nie ograniczały żadne przepisy – nie było jeszcze zasad regulujących, którą stroną ulicy należy jechać i nie było ulic jednokierunkowych – natomiast ruch pieszy został „sprowadzony do systemu”, w ramach którego każdy szedł prawą stroną. Pewien mieszkający na południowym brzegu Tamizy robotnik codziennie kupował w gospodzie obok domu „Morning Star” i szedł prawie pięć kilometrów do City – „ruch uliczny był tak uporządkowany na całej trasie, że mogłem, trzymając się prawej strony, przez całą drogę czytać moją gazetę”[10].

Skala tych wędrówek czyniła z nich niemałe widowisko, ale trzeba pamiętać, że chodzenie na własnych nogach było najbardziej rozpowszechnioną formą przemieszczenia się przez cały XIX wiek. W połowie tamtego stulecia szacowano, że codziennie dwieście tysięcy osób chodziło pieszo do City. W roku 1866 ta liczba wynosiła już prawie trzy czwarte miliona. Taką masę ludzi trzeba było nakarmić, toteż wiele sklepów unosiło żaluzje już o siódmej lub nawet szóstej rano, w zależności od branży. Piekarze byli jednymi z pierwszych, którzy otwierali podwoje przed klientami, obsługując służbę domową oraz dzieci przysłane po chleb i bułki na śniadanie, jak również tabuny przechodniów. Tym ostatnim serwowali śniadanie, które można było spożywać w marszu, podobnie jak wcześniej stragany z kawą zapewniały posiłek idącym do pracy robotnikom. Na początku stulecia poeta Robert Southey spytał pewną właścicielkę ciastkarni, dlaczego trzyma wszystkie okna stale otwarte, nawet gdy pada deszcz. „Odrzekła mi, że gdyby je zamknęła, jej przychody spadłyby o czterdzieści–pięćdziesiąt szylingów dziennie”, gdyż idący do pracy zaglądali do środka, żeby kupić bochenek chleba lub bułkę. Czterdzieści szylingów oznaczało około 480 bochenków po pensie, czyli tylko w tej jednej piekarni codziennie blisko pięciuset klientów po drodze do pracy kupowało sobie śniadanie[11].

Nie tylko robotnicy i kanceliści wędrowali wtedy na piechotę. W czasach masowego transportu publicznego i prywatnego prawie zupełnie zapomnieliśmy, że miasto można przemierzać na własnych nogach. W XIX wieku londyńczycy chodzili masowo, niezależnie od miejsca zajmowanego w hierarchii społecznej. W 1833 roku dzieci pewnego muzyka należącego do klasy średniej wracały na piechotę z koncertu w City do swego domu w dzielnicy Kensington. Dwie dekady później Leonard Wyon, dobrze zarabiający urzędnik, razem z żoną robił zakupy przy Regent Street, po czym oboje poszli do domu w dzielnicy Little Venice. W 1856 roku zamożna Maria Cust wracała ze swego miesiąca miodowego, idąc pieszo z dzielnicy Paddington do skweru Eaton Square. Natomiast Dickens w pewnym liście opisywał historię dziecka, które w czasie Wielkiej Wystawy w 1851 roku zgubiło się w Hyde Parku i zostało odnalezione przez policję dopiero w dzielnicy Hammersmith, gdy „chodziło ciągle w kółko wokół rogatek, sądząc, że one również były częścią wystawy” (pisarz być może podkolorował nieco tę historię, by zyskać komiczny efekt). Wszystkie wymienione trasy, poza pierwszą, ze współczesnego punktu widzenia są zadziwiająco krótkie, gdyż liczą nie więcej niż 4,5 kilometra. Nawet najdłuższa – od katedry św. Pawła do Kensington – wynosiła tylko nieco ponad siedem kilometrów[12].

W tym kontekście odległości, jakie na własnych nogach pokonują postacie z powieści Dickensa, nie wyglądają już tak niezwykle, jak to się może nam wydawać dzisiaj. W Samotni Pip, mały chłopiec mieszkający w gmachu Thavies Inn w pobliżu ulicy Gray’s Inn Road, „przepadł na godzinę z górą i został odprowadzony do domu przez policjanta, który znalazł go na placu targowym Newgate”, leżącym półtora kilometra dalej, gdzie malec dotarł zapewne przez slumsy Saffron Hill. Występujące w tej samej książce zamożniejsze postacie również chodzą pieszo po Londynie; samotne kobiety po zmroku czasami – ale nie zawsze – biorą dorożkę. Podopieczne Jarndyce’a jadą do teatru wynajętym dyliżansem, gdy mieszkają w wynajmowanych pokojach przy Oxford Street, ale za dnia chodzą pieszo do dzielnicy Holborn, do gmachu Westminster Hall, i nawet w „posępny” dzień, gdy „lodowaty deszcz siekł raz po raz”, maszerują na ulicę Chancery Lane. Pan Tulkinghorn idzie pieszo z domu Dedlocków, znajdującego się przypuszczalnie w dzielnicy Mayfair (to jedyne miejsce w powieści, które nie ma dokładnej lokalizacji), do swego mieszkania przy placu Lincoln’s Inn Fields i nawet lady Dedlock podąża za nim na własnych nogach tam i z powrotem. O czwartej nad ranem Esther i pan Bucket idą z Cursitor Street na ulicę Drury Lane, co prawdopodobnie zajmuje im niecały kwadrans, chociaż większość ich trasy wiedzie przez slumsy koło targowiska Clare oraz samej Drury Lane. Postacie należące do niezamożnej klasy średniej lub wywodzące się ze środowisk robotniczych zapuszczają się jeszcze dalej od domu. Pan Turveydrop, tancmistrz, idzie z dzielnicy Soho do Kensington. Pan George maszeruje z ulicy Mount Pleasant w dzielnicy Clerkenwell przez most Waterloo i dalej na ulicę Westminster Bridge Road; wraca ponownie pieszo na plac Leicester Square.

To, co dzisiaj może dziwić jeszcze bardziej, to znaczna liczba kobiet z klasy średniej, które w powieściach Dickensa chodzą same po mieście. W Naszym wspólnym przyjacielu Bella Wilfer bez słowa komentarza ze strony autora idzie z dzielnicy Holloway na plac Cavendish Square; mężczyźni zaczynają jej się przyglądać dopiero wtedy, gdy dociera do City, gdzie widywało się niewiele kobiet na ulicach. W Małej Dorrit Amy Dorrit, która jest już wtedy bogata, idzie pieszo od znajdującego się na południowym brzegu Tamizy więzienia Marshalsea na Brook Street na West Endzie. Żadnej z tych przechadzek Dickens nie traktuje jako czegoś niezwykłego – nie ma ani słowa o tym, że owe kobiety próbowały złapać dorożkę, ale im się to nie udało, czy zastrzeżenia, iż nie było żadnego wolnego powozu. Chodzenie pieszo stanowiło wtedy normę[13].

W wielu przypadkach owe postacie literackie po przejściu takich odległości pracowały następnie po dwanaście, czternaście, czy nawet szesnaście godzin, a następnie wracały pieszo do domu. Mayhew, znakomity dziennikarz i kronikarz robotniczego Londynu, tylko mimochodem odnotowuje, iż za „zwykłe godziny pracy” uznawano wtedy godziny od szóstej rano do szóstej wieczorem13. Ośmioletni David Copperfield pracuje w przedsiębiorstwie handlu winem Murdstone’a i Grinby’ego aż do ósmej wieczorem i także musi chodzić do pracy na piechotę ze swego wynajmowanego pokoju w Camden Town. Wiele osób pracowało jednak znacznie więcej. Długi był zawsze dzień pracy dorożkarza: krótsza zmiana trwała jedenaście, dwanaście godzin, długa – czternaście–szesnaście, a czasami i dłużej. (Konie nie mogły pracować tak długo: podczas dwunastogodzinnej zmiany były potrzebne dwa lub trzy). Jeszcze gorzej pod tym względem miały załogi omnibusów: często woźnice i konduktorzy (nazywani cads, prawdopodobnie od słowa cadet, czyli młodszy partner w zespole) pracowali ciągiem po dwadzieścia godzin – od czwartej nad ranem do północy – z półtoragodzinną przerwą w środku. Średnia w tym fachu wynosiła jednak piętnaście godzin pracy: od siódmej rano do północy, z siedmioma minutami na obiad i dziesięciominutowymi postojami między kursami na przystankach końcowych[14].

Równie długo pracowali ekspedienci sklepowi. Pewien członek Metropolitalnego Stowarzyszenia Sukienników opowiadał swoim kolegom po fachu, że zaczął zamykać swój sklep o siódmej wieczorem, zamiast o dziesiątej – skracając w ten sposób dzień pracy swoich pracowników do jedenastu godzin – i okazało się, że w rezultacie zaoszczędził pieniądze. Personel stał się bowiem „tak ochoczy i sumienny”, że mógł zredukować liczbę zatrudnionych. Henry Vizetelly, który później został wydawcą, w młodości terminował u drzeworytnika; chodził na piechotę z dzielnicy Brixton na Judd Street w Bloomsbury i z powrotem: wychodził z domu koło szóstej rano i wracał mniej więcej o dziesiątej wieczorem, pokonując piętnaście kilometrów dziennie. Jak twierdzi w swoich wspomnieniach, i tak miał szczęście, bo w City dniówka trwała jeszcze dłużej. Dickens potwierdza tę opinię w Życiu i przygodachNicholasa Nickleby, opisując działalność firmy braci Cheeryble, mającej swą siedzibę w City. Jej kierownik otwiera biuro sześć dni w tygodniu o dziewiątej rano i zamyka je, gdy ostatni pracownik idzie do domu o wpół do jedenastej w nocy, z wyjątkiem „wieczorów poczty zagranicznej”, nadawanej późno, żeby zdążyć na ostatnią wysyłkę poczty. W takich dniach biuro zamykano dopiero dwadzieścia minut przed północą14. W rezultacie pracownicy braci Cheeryble pracowali po 85 godzin tygodniowo. Mimo to Dickens opisuje wspomnianą firmę jako przykład szczodrobliwości i dobrych praktyk pracodawcy[15].

2. NA ULICY

Kiedy Nancy postanawia zdradzić Fagina i Billa Sikesa, aby ocalić Olivera Twista, zapewniając mu lepsze życie – godne klasy średniej, wybiega z pokoju Sikesa w dzielnicy Bethnal Green we wschodnim Londynie. Chociaż była już za kwadrans dziesiąta w nocy, ona „pędziła po wąskim chodniku, łokciami roztrącając przechodniów; tuż przed łbami końskimi przebiegała zatłoczone jezdnie tam, gdzie inni zbierali się w gromadki, by wyczekać odpowiedniejszej chwili”. Dopiero gdy dociera na West End, na ulicach robi się luźniej, ale nawet tam gorączkowo gnająca przed siebie kobieta budzi sensację i mnóstwo ludzi się za nią ogląda[1].

Przybysze, opisując Londyn, zawsze podkreślali fakt, że ulice tego miasta bez przerwy tętniły życiem i były pełne ludzi. W 1852 roku niemiecki dziennikarz Max Schlesinger, który znaczną część życia spędził w Londynie, pisał, że „w ciągu 24 godzin nie ma ani jednej”, gdy na głównych ulicach jest pusto. Siostry Charlotte i Anne Brontë, które same mieszkały na „cichej plebanii w Haworth”, planując swą pierwszą wizytę w Londynie, zamierzały przespacerować się od kawiarni Chapter Coffee House przy ulicy Paternoster Row koło katedry św. Pawła, gdzie wynajmowały mieszkanie, do znajdującej się zaledwie kilkaset metrów dalej siedziby swego wydawcy przy ulicy Cornhill. Kiedy już jednak znalazły się w Londynie, „były tak przerażone zatłoczonymi ulicami i przeszkodami na drodze, że ciągle stawały w miejscu, kompletnie zrozpaczone” i w rezultacie ów spacer zajął im prawie godzinę. Miejscowi byli przytłoczeni tym zgiełkiem tak samo jak przybysze z zewnątrz. Mayhew, urodzony i wychowany w Londynie, porównywał dźwięk swego miasta do „straszliwej wspaniałości wielkiego wodospadu Niagara […] jeśli ryk spadającej wody oszałamia i przeraża umysł, to z pewnością zgiełk i zamęt londyńskiego ruchu ulicznego jednocześnie zadziwia i budzi grozę”. Był to „nieprzerwany łoskot”, który uderzał większość ludzi[2].

Ten ryk utrudniał, a czasem nawet uniemożliwiał wzajemne usłyszenie się i to nie tylko na ulicy, ale i wewnątrz budynków. Na początku lat dwudziestych XIX wieku pewien amerykański duchowny uczestniczył w nabożeństwie odbywającym się w kościele św. Klemensa (St Clement Danes) i chociaż siedział blisko ambony, nie słyszał kazania, gdyż świątynia „jest usytuowana nadzwyczaj niefortunnie dla słuchacza, stojąc pośrodku [ulicy] Strand”. W 1834 roku Jane Carlyle, żona historyka Thomasa Carlyle’a, niedługo po tym, jak zamieszkała w domu przy bocznej uliczce w dzielnicy Chelsea, pisała w liście: „Mam w uszach nieustanne odgłosy mężczyzn, kobiet, dzieci, omnibusów, powozów, karet, dyliżansów, fur, wózków ręcznych, dokartów, dzwonów kościelnych, dzwonków do drzwi”. W czasie jazdy powozem hałas stanowił jeszcze większe utrapienie. Kiedy postacie z powieści Dickensa chcą odbyć jakąś ważną rozmowę, każą się zatrzymać woźnicy, żeby „lepiej słyszeli się nawzajem”[3].

Dickens od czasu do czasu bezpośrednio wspominał o tym zgiełku, ale w jego powieściach znacznie częściej pojawia się on w domyśle. Raz za razem, gdy stworzone przez niego postacie idą przez miasto, przystają i skręcają w boczne uliczki, żeby móc porozmawiać. Hałas szczególnie dawał się we znaki w okolicach dzielnicy Holborn. W tym sercu prawniczego Londynu i ulubionej krainy Dickensa jego bohaterowie często wstępują do jednego z Inns of Court, by znaleźć tam schronienie przed zgiełkiem. Owe Inns of Court – czyli Lincoln’s Inn, Gray’s Inn oraz Inner Temple i Middle Temple – były miejscami, gdzie adwokaci (barristers) kształcili się, mieszkali i mieli swe kancelarie15. Każdy z tych kompleksów należał do jednego ze stowarzyszeń prawnicznych i tradycyjnie składał się z kilku budynków, w których mieściły się jadalnia, kaplica lub kościół, biblioteka i mieszkania służbowe. Owe gmachy otaczały obszerny plac lub dziedziniec, na którym znajdowały się prywatne ogrody. Odpowiednikiem Inns of Court dla radców prawnych i asystentów adwokackich (solicitors) były Inns of Chancery: Furnival’s Inn, Lyon’s Inn, Clement’s Inn, Thavies’ Inn, Barnard’s Inn, Staple Inn, Symond’s Inn, Clifford’s Inn oraz New Inn. (Obecnie już tylko Inns of Court jest działającą instytucją, chociaż niewielka część dawnego kompleksu Staple Inn nadal stoi). Inns straciły na znaczeniu, gdy funkcję kształcenia prawników i przyznawania im uprawnień zawodowych przejęła w 1825 roku Izba Adwokacka (Law Society). Wiele znajdujących się tam mieszkań służbowych przeznaczono na wynajem. W tych gmachach mieszkała niejedna z fikcyjnych postaci Dickensa, podobnie jak on sam – przez prawie cztery lata rezydował w Furnival’s Inn. (Na tym miejscu w Holborn stoi obecnie potężny gmach towarzystwa ubezpieczeniowego Prudential, zbudowany w późnej epoce wiktoriańskiej)[4].

W dzielnicy Holborn, przy jednej z głównych tras przelotowych na osi wschód–zachód, biegnących przez centrum miasta, Inns były prawdziwą oazą spokoju. Kiedy Dickens rzucił posadę u Ellisa i Blackmore’a, zaczął pracować jako reporter parlamentarny. W związku z tym wynajął pokój w gmachu Doctors’ Commons16, w pobliżu katedry św. Pawła. Tam zaś wystarczyło, że przeszedł przez bramę, a „hałas miejski ginął tu cudownym jakimś sposobem, cichł, oddalał się”. Ten wątek ze zgiełkiem ulicznym, cichnącym jakby za sprawą czarów, często pojawia się w jego dziełach. W wydanej na początku lat czterdziestych XIX wieku powieści Martin Chuzzlewit, Tom Pinch przechodzi „z hałasu i turkotu ulic w ciszę podwórek Temple”. Z kolei w Naszym wspólnym przyjacielu, którego akcja toczy się w latach sześćdziesiątych XIX wieku, pan Rokesmith zaczepia pana Boffina przed gmachem Temple: „Może skręcimy tutaj? Na dziedzińcach Clifford’s Inn… (Chyba dobrze zapamiętałem nazwę?) będziemy słyszeć się wzajemnie lepiej niż pośród zgiełku ulicznego”. W Tajemnicy Edwina Drooda, ostatniej powieści Dickensa, której nie zdążył ukończyć (zmarł w 1870 roku) autor pisze, że Staple Inn „jest to jeden z tych zakątków, w których pieszy po wejściu wprost z hałaśliwej ulicy z ulgą odnosi wrażenie, że wetknięto mu w uszy watę, a na podeszwy butów nałożono filc”[5].

Londyński zgiełk nie był pojedynczym hałasem, ale połączeniem całego mnóstwa różnych dźwięków. W 1807 roku brytyjski poeta Robert Southey opublikował zbiór listów, w których wcielił się w fikcyjnego szlachcica hiszpańskiego, odwiedzającego Londyn. Po przybyciu do miasta gość jest zdziwiony, że przechodzący koło jego domu stróż nocny przez całą noc co trzydzieści minut głośnym krzykiem obwieszcza, która godzina: „Dziwny to zwyczaj, że jedni ludzie płacą drugim za to, aby w nocy co godzinę mówili im, jaka jest pora, aż w końcu tak się przyzwyczajają do tego hałasu, że śpią i nic nie słyszą”17. Pojedynczy głos nie robił jednak wielkiej różnicy w londyńskim zgiełku, z jego ulicznymi handlarzami, kominiarzami, śmieciarzami, ulicznymi grajkami i „setką kościołów […] co swymi kurantami wygrywają godzinę […] na sto różnych tonów”. Dodatkowo w każdej części miasta własne odgłosy wydawał miejscowy przemysł. W dokach było słychać „stukanie kabestanów” i szczęk łańcuchów dźwigowych, które „uwolnione od ciężaru, grzechocząc, ponownie wylatują w górę; liny pluskają w wodę; jacyś kapitanowie wykrzykują rozkazy, zwinąwszy ręce w tubę; na jakimś statku beczy koza […] puste beczułki toczą się po kamieniach z pustym dudnieniem, przypominającym walenie w bęben”. W tle słyszalny był „turkot powozów i wózków na ulicy […] oraz sapanie i warkot przepływających parowców rzecznych […] razem z przeszywającym wyciem gwizdka lokomotywy”. Rozmaite środki transportu były bowiem głównym źródłem hałasu, tego „ciągłego potoku”, który „podnosi się i opada, rośnie i maleje, ale nigdy nie ustaje, ani za dnia, ani w nocy”[6].

W tych słowach nie było żadnej przesady. W 1816 roku Francuz Louis Simond pisał, że między szóstą i ósmą wieczorem od ogromnej liczby przejeżdżających powozów trzęsły się chodniki, a nawet domy. Po dziesiątej było jeszcze gorzej, a to z powodu „jakiegoś jednostajnego zgrzytania i trzęsienia”, jakby ktoś uruchomił „wielki młyn o pięćdziesięciu parach kamieni”. Dopiero po północy łoskot w końcu słabł, aby ponownie ożyć o świcie18.

Hałas był generowany przede wszystkim przez ruch uliczny: końskie kopyta i żelazne koła na granitowej kostce brukowej oraz „osie kół stukające o dyszle” wózków i powozów. Podstawowym źródłem problemu był fakt, że przez większość tamtego stulecia większość ulic była wybrukowana kiepsko albo wcale[7].

Mocno rozpowszechnione obecnie przekonanie, jakoby w XIX wieku istniały tylko drogi brukowane i bite, jest błędne. W rzeczywistości wykładano je różnymi materiałami: asfaltem, brukiem granitowym (jak nazywano wtedy kostkę brukową), krzemieniem i żwirem, drewnem, a nawet żeliwem, które także wypróbowywano do tego celu. Chodziło o uzyskanie takiej nawierzchni, która nie będzie zbyt śliska i twarda dla koni, a jednocześnie łatwa do czyszczenia i po deszczu nie zamieni się w grzęzawisko – każdy z tych warunków wymagał jednak innego rozwiązania.