Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Dziennikarka Paulina Gudejko przyjeżdża do cichej miejscowości Mory, by uciec z miasta po utracie pracy. Chce w ciszy i spokoju napisać powieść. Jednak małe miasteczko okazuje się nie tak spokojne, jak się z początku wydawało. Już pierwszego ranka po przyjeździe policja znajduje niedaleko jej domu okaleczone ciało, które – jak się okazuje – jest pierwszym z serii tajemniczych zabójstw… Niespodziewanie dla samej siebie Paulina dołącza do (jednoosobowego) zespołu lokalnej gazety „Głos Mor”, by relacjonować postępy ze śledztwa. Kto stoi za tajemniczymi zabójstwami? Do czego doprowadzi ją dziennikarskie dochodzenie? I czy ona sama też znajduje się na celowniku mordercy.
„Zamykam na chwilę oczy i czuję, jak w mojej głowie przesuwają się kolejne zapadki, jak fakty łączą się, a całość nabiera sensu. Jestem przerażona swoim odkryciem. Zanim wysunę kolejne oskarżenie, muszę się upewnić, że tym razem mam rację”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Nemezis
Copyright © 2020 by Iwona Wilmowska Copyright for this edition © 2025 by Nemezis / Grupa Wydawnicza Axis Mundi
Projekt okładki: Klaudia Faber Ilustracje na okładce Klaudia Faber
Redaktor prowadzący: Anastazja Tabor Korekta: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl Redakcja techniczna: Basia Borowska
Wydanie II
EAN: 9788384123003ISBN 978-83-8412-393-5
Wszelkie prawa zastrzeżone. Powielanie w całości lub w częściach wyłącznie za pisemną zgodą wydawcy.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Gdyby dwa miesiące temu ktoś mi powiedział, że znajdę się w takiej sytuacji jak teraz, chyba bym go wyśmiała.
A jednak koła mojego samochodu z chrzęstem zatrzymują się na żwirowym podjeździe przed zamkniętą bramą. Wysiadam, by sprawdzić, czy na pewno trafiłam pod właściwy adres. Mój cocker spaniel Rumcajs wybiega za mną, zanim zdążę go złapać i założyć mu smycz. Najpierw chcę go gonić, ale w końcu odpuszczam. Nigdy nie zdarza mu się uciekać, a po długiej podróży należy mu się krótka przebieżka.
Podchodzę bliżej do ogrodzenia z przerdzewiałej siatki i patrzę na mały, drewniany domek, w którym spędzę kolejny miesiąc. Z dwóch stron przylega bezpośrednio do lasu, a od najbliższych sąsiadów odgradza go szpaler gęstych, przerośniętych tuj. Wygląda nieco skromniej, niż sobie wyobrażałam. Sprawia wrażenie niesolidnego, jakby pierwszy silniejszy podmuch wiatru mógł go zdmuchnąć. No, ale za cenę, za którą go wynajęłam, naiwnością byłoby oczekiwać czegoś lepszego. Poza tym możliwość wyrwania się z miasta na cały miesiąc i tak jest dla mnie luksusem. Nie zamierzam narzekać na warunki, o ile deszcz nie będzie mi kapał na głowę ani przeciągi nie przyprawią o lumbago. Gdy szukałam domku do wynajęcia, nie było dla mnie ważne, gdzie to będzie. Miało być tanio i na odludziu, żeby nic mnie nie rozpraszało. Było już po sezonie wakacyjnym, więc mogłam przebierać w ofertach. Na Mory trafiłam przypadkiem. Prawdę mówiąc, to był pierwszy numer, pod jaki zadzwoniłam. Właściciel był wniebowzięty, że ktoś w drugiej połowie września jest zainteresowany wynajęciem jego domku, to na cały miesiąc. Udało mi się wytargować naprawdę korzystną cenę – ze względu na nietypową porę zapłacę za trzy tygodnie, a nie cztery. Gdy dogadaliśmy szczegóły i odkładałam słuchawkę, czułam się, jakbym złapała Pana Boga za nogi.
Bardzo potrzebowałam tego wyjazdu.
Trzy tygodnie wcześniej w redakcji lokalnego warszawskiego tygodnika, w którym pracowałam, nastąpiła redukcja etatów. Z początku byłam przekonana, że nową pracę znajdę od ręki, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała moje przeświadczenia. Owszem, mogłam dostać pracę, ale nie taką, jakiej chciałam. Tworzenie clickbajtowych artykułów na strony internetowe odpadało. Mnie interesowało prawdziwe, tradycyjne dziennikarstwo, na które, niestety, popytu na rynku pracy nie było. Z każdą kolejną rozmową kwalifikacyjną, na którą udawało mi się wkręcić, entuzjazm opadał, nadzieja mnie opuszczała, a moje skrzydła były coraz bardziej podcięte, aż w końcu zostały z nich tylko marne kikuty.
Nie zwykłam jednak chodzić na zgniłe kompromisy. Postanowiłam więc, że zanim rzucę się w kolejny wir poszukiwania pracy, zrobię coś, na co w innych warunkach pewnie nigdy bym się nie zdecydowała. Miałam trochę oszczędności – niedużo, ale wystarczało na tyle, by wytrzymać jeszcze dwa miesiące bez nowych źródeł dochodów. Postanowiłam więc dać sobie miesiąc, by przymierzyć się poważnie do realizacji jednego z moich marzeń – napisania powieści. Prawdziwej, sążnistej powieści, z pełnokrwistymi bohaterami i trafnymi spostrzeżeniami dotyczącymi świata. Takiej, której od zawsze szukałam. Póki pracowałam na etacie, łatwo było się oszukiwać, że gdybym tylko miała czas, ta powieść na pewno by powstała. Byłam święcie przekonana, że jedyne, co stoi mi na drodze, to właśnie jego brak. Postanowiłam więc spojrzeć na moje zwolnienie jak na znak od Boga, losu czy kto tam tym wszystkim kieruje. A może to po prostu szczęśliwy zbieg okoliczności. Nadszedł czas, by odciąć się od bodźców zewnętrznych i na poważnie siąść do pisania. Moje rozmyślania przerywa nadjeżdżający samochód.
Stara, granatowa, mocno przerdzewiała skoda zatrzymuje się przy bramie. Szyby ma tak zakurzone, że zapewne ledwo co przez nie widać. Wysiada z niej niski, szczupły mężczyzna w obszernych, dresowych spodniach, brudnej, niebieskiej kurtce z mnóstwem kieszonek i czapce z daszkiem. Dokładnie tak wyobrażałam sobie Władka Sikorę, rozmawiając z nim przez telefon.
Od strony pasażera nieśmiało wyłania się około dziesięcioletni chłopiec – opalony blondynek o tak jasnych, że niemal niewidocznych brwiach i z mnóstwem ciemnych piegów.
– Dzień dobry, Sikora. – Mężczyzna podchodzi do mnie i ściskamy sobie dłonie. – Widzę, że piesek już się zadomowił!
Z zażenowaniem odkrywam, że Rumcajs właśnie obsikuje ogrodzenie.
– Paulina Gudejko. Długo jechaliśmy, więc sam pan rozumie…
– Pewnie, pewnie! Poza tym jak pani powiedziała, że przyjedzie z psem, to ja się nie spodziewał, że to będzie jaka maskotka. Ha, ha, ha! Pies żywy, to jasne, że będzie sikał i grubsze sprawy też będzie załatwiał. Zaraz pani pokażę, gdzie będzie można wyrzucać jego kupy. Proszę za mną.
Wyjmuje z kieszeni klucze i otwiera furtkę.
– Trawnik uprzątnięty, sama pani widzi. Tomek wybrał śmieci po poprzednich lokatorach. Nie uwierzy pani, jaki śmietnik niektórzy potrafią po sobie zostawić…
– Obiecuję, że ja zostawię go w nie gorszym stanie, niż jest teraz.
Nic nie odpowiada, tylko bez uśmiechu kiwa głową.
– W domu też posprzątane. Tomek był tu wczoraj i zrobił wszystko na błysk!
Ze zdziwieniem patrzę na chłopca.
– Sam posprzątałeś cały dom i ogródek?
Tomek spuszcza wzrok i bąka pod nosem:
– No tak, ja.
– A co pani myślała? – mówi starszy Sikora. – U mnie nie ma, że dzieciak. Na swoje utrzymanie każdy musi zarobić. U mnie za darmo nic nie ma. Ha, ha, ha! No i co pani tak patrzy? Miastowe dzieciaki to może jak w jakiej cieplarni są chowane, ale tu trzeba inaczej. Ale Tomek nie narzeka, co nie, chłopie?
Znów wybucha głośnym śmiechem i uderza chłopca w plecy. Nieco zbyt mocno, jak na mój gust. Tomek podnosi na mnie wzrok, uśmiecha się półgębkiem i wzrusza ramionami.
– No, ale nie ma co tak stać. – Sikora zmienia temat. – Wejdźmy do środka, to wszystko pokażę, co i jak.
Drzwi przy otwieraniu lekko skrzypią. Gospodarz pokazuje mi parter i górę. Gdyby chcieć powiedzieć coś pozytywnego o domku, można by wspomnieć, że dobrze wpisuje się w modę na minimalizm: na dole kuchnia, niewielki salonik z jedną ścianą zajętą przez półkę ze starymi książkami i skromna łazienka. Góra to zaadaptowane poddasze: sypialnia i większa łazienka z wanną. To dobrze: zawsze przedkładałam porządne, gorące kąpiele nad prysznice. Dom pachnie drewnem. Słyszę jakiś trzask.
– Są tu myszy? – Patrzę z lękiem na gospodarza.
– Ha, ha, ha! Jakby były myszy, toby pani tupanie słyszała, a nie trzaski. Drewno pracuje. To zupełnie normalne. Tomek, zamieć no jeszcze te schody, boś chyba niezbyt dokładnie to wczoraj zrobił, chłopaku.
Dopiero teraz zauważam na schodach kilka ździebełek zeschniętej trawy.
– Nie trzeba – mówię. – Ja teraz będę bagaże wnosiła, to i tak się pobrudzą.
Pomijają moje słowa milczeniem. Facet rzuca synowi spojrzenie, które sprawia, że chłopak od razu chwyta za miotłę i zaczyna zamiatać.
– A my chodźmy, to pokażę pani, gdzie te kupy składować.
Wyprowadza mnie na zewnątrz, na tyły domu, pod siatkę graniczącą z lasem.
– Tu jest beczka. Proszę tu wszystko zrzucać, ha, ha, ha! na kupę. A potem ja to wywiozę. Kosze na śmieci ma pani przy wjeździe. Jak śmieciarze przyjeżdżają, to sami sobie otwierają, nie trzeba o niczym pamiętać. W tamtej skrzynce jest zawór wody, gaz do kuchenki idzie z butli. Powinno go jeszcze na miesiąc wystarczyć, ale gdyby zabrakło, proszę dzwonić, zaraz uzupełnimy. Ja tu niedaleko mieszkam. – Wręcza mi karteczkę ze swoim adresem. – Gdyby były jakieś problemy, wali pani jak w dym. Rozumiemy się?
– Tak.
– Ja wiem, że to nie żadne luksusy, ale odpocząć to tu można. Cisza, las, tylko na kąpiele w jeziorze już trochę za chłodno. – Bierze się pod boki, rozgląda wokół i głęboko wciąga powietrze nosem. – Taaak… Ja się nie dziwię, że miastowi tu do nas uciekają. Bo jak człowiek od czasu do czasu nie pooddycha świeżym powietrzem, to co to takie życie warte? A pani co tu zamierza robić, jeśli można spytać? Proszę wybaczyć, ale i pora nietypowa, i pani tutaj sama…
– Będę się przymierzać do napisania książki. Potrzebuję ciszy i spokoju.
– O! Pisarka! – Jego ton wskazuje, że chyba trochę sobie ze mnie kpi.
– Jeszcze nie pisarka.
– Ja to się tam nie orientuję, od kiedy jest się pisarzem. Ja książek to nie mam czasu czytać. W ogóle mało na co mam czas. A ten mój safanduła, sama pani widzi, ile schody zamiata!
– To naprawdę miło z jego strony, że tak panu pomaga – próbuję oponować. – Powinien się pan cieszyć, że ma w nim takiego pomocnika.
Sikora splata ręce na piersiach i marszczy brwi.
– No, my sami jesteśmy, żona od dawna nie żyje, więc musimy sobie pomagać. Ja się do pani książek nie wtrącam, pani niech się nie wtrąca do tego, jak wychowuję syna. Widzę, jak pani patrzy. Nie musi się pani podobać, że chcę go nauczyć uczciwej roboty. Tomek! – Po chwili z domu wygląda chłopak ze szczotką w ręce. – Szoruj no do samochodu!
– Możemy rozliczyć się w innym terminie? Muszę podjechać do bankomatu.
– Zaliczka za pierwszy tydzień wpłacona, więc nie ma problemu. Przyjadę w przyszłą sobotę, to zapłaci mi pani resztę. A! I proszę pamiętać, że tu nie ma centralnego ogrzewania, jedynie kominek.
– Tak, uprzedzał pan przez telefon.
– W kredensie w przedpokoju jest koc. Proszę skorzystać, gdyby pani zmarzła. A teraz musimy już jechać. Robota czeka.
Żegnamy się oschłym uściskiem ręki, wręcza mi klucze, po czym odjeżdżają. Patrzę, jak znikają za tujami. Gdy pył na drodze opada, idę wprowadzić samochód. Nie ma co zwlekać – zabieram się do rozpakowywania bagaży. Wchodząc na górę z torbami, zauważam, jak dokładnie zamiecione są schody. Naprawdę, tych kilka źdźbeł trawy nie zrobiłoby mi różnicy.
***
Siedzę na tarasie, na lichym plastikowym krześle i popijam najlepszego earl greya, jakiego udało mi się kupić w miejscowym supermarkecie. Zastanawiam się, o czym będzie moja książka, ale nie mam jeszcze konkretnego pomysłu, raczej zbitkę luźnych wyobrażeń, jaka powinna być i jaka na pewno być nie może. To nie wystarczy, by zacząć notować pierwsze słowa. Nie martwię się tym jednak. Będę teraz miała dużo czasu na myślenie. Nie oczekuję, że wrócę do Warszawy z całym tekstem w bagażniku. Dobry konspekt albo chociaż solidny początek, do tego dążę. Chłodny podmuch wiatru sprawia, że szczelniej otulam się dużym, zielonym swetrem.
– Rumcajs! – wołam i po chwili z krzaków wybiega mój cocker spaniel.
Liże mnie po rękach. Uśmiecham się, patrząc w jego roześmiane oczy. Dopiero co się rozpakowaliśmy, a on już czuje się jak u siebie. Powrót do mieszkania w bloku będzie trudny dla nas obojga, ale na razie staram się o tym nie myśleć. Czekają nas tu jeszcze cztery długie tygodnie.
Moje rzeczy leżą już porozkładane w szafie i komodzie. Między kuchnią a maleńkim salonem położyłam legowisko Rumcajsa, obok stanęły jego miski. Zaliczyłam szybki wypad do pobliskiego supermarketu i kupiłam trochę jedzenia. Wypełniłam dom swojskim zapachem placków ziemniaczanych. Udomowiliśmy tę przestrzeń na tyle, na ile było to możliwe w ciągu jednego dnia.
Las przylegający do siatki ogrodzeniowej powoli pogrąża się w mroku. Uśmiecham się na widok przemykającej po drzewie wiewiórki, która pędzi tak, jakby właśnie wypełniała Bardzo Ważną Misję. Biorę do ręki kubek i wypijam ostatni łyk zimnej herbaty. Czas chować się do środka.
Zamykając drzwi tarasowe, słyszę dwa przejeżdżające drogą samochody na sygnale, ale szybko o tym zapominam. Może gdybym mieszkała tu dłużej, byłoby inaczej, ale w mieście to przecież nic nadzwyczajnego – tam czasem łatwiej usłyszeć wycie syreny niż śpiew ptaków. Gdy zaciągam zasłony, już o tym nie pamiętam.
Teoretycznie zasłony nie są potrzebne – od strony tarasu jest tylko las, ale widok pogrążonej w ciemnościach gęstwiny przyprawia mnie o ciarki. Nigdy nie wiadomo, co może się tam czaić.
Sięgam po leżący na stole telefon, by sprawdzić, czy ktoś do mnie dzwonił. Widzę brak nieodebranych połączeń i oddycham z ulgą. Nie mam ochoty teraz z nikim rozmawiać. Poza tym zauważam, że zasięg łapie tu ledwo ledwo.
Na swoją zgubę, kierowana przyzwyczajeniem, przywiozłam ze sobą stosik powieści. Moje spojrzenie wędruje w stronę Magicznego lata Roberta McCammona i już wiem, że przynajmniej dziś z pisania nici. Może po prostu potrzebuję trochę czasu na rozbieg, uspokojenie myśli, skupienie się na tu i teraz.
Sprawdzam jeszcze raz, czy drzwi na pewno są zamknięte na klucz. Nalewam Rumcajsowi świeżą wodę, drapię go za uszami, po czym ruszam na górę.
Wkładam ciepłą piżamę i wchodzę do łóżka. Zamierzam poczytać tylko chwilę, ale odkładam książkę dopiero tuż przed pierwszą. Gasząc światło, słyszę przejeżdżające przed domem samochody, już nie na sygnale.
Mieszkanie na wsi ma tę zaletę, że tu zupełnie nie myślę o swoim wyglądzie. Wciągam wygodny dres, twarz przemywam zimną wodą, włosy związuję w luźny węzeł na czubku głowy i jestem gotowa, by stawić czoła rzeczywistości. Wypijam szybką kawę i wołam Rumcajsa. Śniadanie zjem dopiero po spacerze. Jedyne, czego mój organizm potrzebuje rano, to zastrzyk kofeiny. Reszta może poczekać.
Wkładam adidasy i biorę do ręki kamizelkę. Poranki w drugiej połowie września bywają zaskakująco chłodne. Już mam otworzyć drzwi, gdy słyszę pukanie. Zerkam na zegarek. Dopiero wpół do dziewiątej. Zaintrygowana otwieram drzwi. Na progu stoi dwóch mężczyzn. Jeden po czterdziestce, z wyraźnym brzuchem i wąsem, drugi wyraźnie młodszy, chudszy, spłoszony. Wyglądają na zmęczonych, jakby nie spali całą noc.
– Ziobroń. Jestem komendantem tutejszej policji – mówi starszy z mężczyzn, podtykając mi pod nos odznakę policyjną. – A to młodszy aspirant Majewski. Czy możemy zająć pani chwilę?
– Właśnie wychodziłam z psem, ale jeśli to rzeczywiście tylko chwila, to zapraszam.
Rumcajs przepycha się między ich nogami i pędzi na dwór. Upewniam się, że policjanci zamknęli za sobą furtkę. Nie uśmiecha mi się szukać potem psa po całym lesie. Furtka jest zamknięta, więc zostawiam psa na dworze, a mężczyznom pokazuję kanapę w maleńkim salonie. Młodszy z nich nieznacznie pociąga nosem i tęsknie spogląda w stronę mojej filiżanki z resztką kawy. Najchętniej bym to zignorowała, ale nie potrafię. Wbrew sobie pytam:
– Napiją się panowie kawy?
– Tak! – skwapliwie odpowiada młodszy z nich.
– Ja też poproszę, jeśli to nie kłopot – dodaje starszy.
– Oczywiście, zaraz przyniosę.
Zostawiam ich w pokoju i idę do kuchni. Nastawiając ekspres, zastanawiam się, czego mogą chcieć. Przypominam sobie pojazdy, które wczoraj słyszałam. Na szczęście maszyna jeszcze nie zdążyła wystygnąć po moim porannym espresso i szybko przygotowuję dwie kawy. Nie zamierzam zgrywać gospodyni w domu, w którym wciąż czuję się obco. Nie chcę też, by policjanci zbytnio wczuli się w rolę gości. Nie zawracam więc sobie głowy szukaniem dzbanuszka na mleko czy cukiernicy. Stawiam na tacy cały karton mleka, papierową torbę cukru, dwie łyżeczki i filiżanki z kawami. Gdy wchodzę do saloniku, starszy siedzi na kanapie, a młodszy z zainteresowaniem ogląda bibeloty stojące na gzymsie kominka. Szczerze mówiąc, odkąd przyjechałam, nie poświęciłam im ani sekundy uwagi. Nie mogę odeprzeć myśli, że to sporo mówi o człowieku, że zawiesza wzrok na chińskich pamiątkach z Łeby zamiast na regale wypełnionym książkami, który stoi na przeciwległej ścianie.
– Kawa – oznajmiam, stawiając tacę na stole. – A więc co panów do mnie sprowadza?
Wymieniają porozumiewawcze spojrzenia.
– Ykhmm… – odchrząkuje starszy, sięgając po filiżankę. Upija łyk kawy bez cukru i mleka, których nie skąpi sobie z kolei młodszy policjant. – Czy zauważyła pani wczoraj coś podejrzanego?
– Podejrzanego? – Marszczę nos. – W jakim sensie?
– Czy ktoś się tu kręcił w okolicy?
– Nie wiem. Spędziłam wieczór na tarasie. – Wskazuję ręką na drzwi tarasowe. – Stamtąd jest widok tylko na las. Nie widziałam żywej duszy oprócz pewnej wiewiórki.
– Droga pani, to nie czas na żarty. – Starszy policjant z brzękiem odstawia pustą filiżankę na tacę. – W okolicy popełniono morderstwo, więc proszę mi tu nie chrzanić o jakichś wiewiórkach. Widziała pani tu wczoraj kogoś czy nie?
Na chwilę odbiera mi mowę. Moja ręka mimowolnie sunie do gardła. Tego się nie spodziewałam.
– Przepraszam, to było nie na miejscu. Nie, nikogo nie widziałam. Na ostatni spacer z Rumcajsem wyszłam około dziewiętnastej. Poszłam drogą w głąb lasu, ale nie zbaczałam ze ścieżki. Przeszliśmy kilometr, najwyżej półtora, po czym zawróciliśmy. Nikogo nie spotkałam, nic podejrzanego nie widziałam. Potem, tak jak mówiłam, siedziałam na tarasie z tyłu domu. Słyszałam wieczorem syreny, ale nie przyszło mi do głowy, że to mogło być morderstwo…
Mimowolnie czuję dreszcz podniecenia. Przez te kilka lat, które przepracowałam w warszawskiej gazecie, w mojej redakcji zaledwie raz opisywane było morderstwo. Syn zabił matkę i ojca. W Wigilię. Ile ja bym dała, żeby móc się tym zająć! Ale byłam za młodym szczawiem, a w redakcji byli zbyt starzy wyjadacze, by mnie do tego dopuścić. Jakkolwiek bezdusznie to zabrzmi – dziennikarze przez lata ostrzą sobie zęby na taki temat, a gdy w końcu się trafia, młode leszcze nie są zapraszane na ten popas. Podczas gdy szczęściarze z większym stażem zajmowali się tym tematem, ja kleciłam artykuły o przedłużających się remontach dróg, robiłam relacje z Dnia Ziemi, a gdy stażysta podziękował nam za współpracę, pisałam horoskopy. Dlatego nie mogę powstrzymać kolejnych pytań, które cisną mi się na usta:
– A kto zginął? Jak? Gdzie to się stało?
Od razu analizuję, dokąd jechały pojazdy na sygnale. Jestem niemal pewna, że zmierzały od strony Mor w głąb lasu.
– Niestety, w chwili obecnej nie możemy udzielić takich informacji – mówi młodszy policjant.
– Skoro nic pani nie widziała, nie będziemy dłużej zawracać głowy. – Starszy kiwa na młodszego, po czym obaj zmierzają w kierunku drzwi.
A mnie strzela jasna cholera.
– Ale… naprawdę nic nie mogą panowie powiedzieć? Proszę się postawić w mojej sytuacji. Jestem tu sama, w domu na skraju lasu, który zajmuję zaledwie od wczoraj. Nie znam tego miasta, nie znam mieszkańców, nie znam tego lasu. Na spacerach z psem trzymam się ścieżki, bo boję się, że zabłądzę. Całe życie spędziłam w mieście, a tu rwie mi się zasięg. A panowie przychodzicie i mówicie, że ktoś nieopodal tego domu został zamordowany. I jak myślicie, jak ja się czuję? Wparowujecie tu z samego rana z taką rewelacją i nie możecie udzielić żadnych dalszych informacji? To chyba trochę nie w porządku, nie sądzicie?
Patrzą po sobie, zdziwieni moim wybuchem, którego w najmniejszym stopniu nie żałuję.
– Cóż… – bąka młodszy. – Prawda jest taka, że jesteśmy na etapie zbierania informacji.
Czyli gówno wiecie – myślę sobie.
– Ofiarą jest jeden z mieszkańców Mor, Zbigniew Ludwiniak.
Nazwisko to oczywiście nic mi nie mówi.
– Ciało znaleziono w Zaułku Filipka.
Tę nazwę również słyszę po raz pierwszy, ale brzmi interesująco.
– A co to takiego ten Zaułek Filipka?
– Aaa… – Młodszy policjant macha ręką. – Nie znajdzie go pani na żadnej mapie. To takie nasze lokalne określenie. W lesie jest jeziorko, dotarła pani tam?
– Nie. Przecież mówiłam, że trzymałam się ścieżki.
– Tak, rzeczywiście. W każdym razie jest tam jeziorko, w którym lata temu utopił się mały chłopiec, Filipek. To stało się ile… dziesięć lat temu? – Młodszy zerka pytająco na starszego.
– Dwanaście. Nieszczęśliwy wypadek. Żadna spektakularna historia. Po prostu poszedł pływać i już nie wypłynął. Najprawdopodobniej zwykły skurcz. W każdym razie nazwa przylgnęła.
– Daleko to?
– Od pani to będzie główną ścieżką jakieś pięćset metrów, a potem trzeba skręcić w prawo w las, ale to już musiałaby pani znać drogę. Ścieżka jest słabo widoczna.
– To chyba wiele osób tam nie chodzi?
Starszy wzrusza ramionami.
– Zdaje się, że młodzi lubią tam posiedzieć, ale starsi też czasem tam łażą. Wie pani, jedyne jeziorko w okolicy, a zawsze to milej nad wodą. Turyści zwykle jeżdżą nad Jezioro Stawskie z drugiej strony miasta. Tam jest porządna plaża, bar, frytki można zjeść. A tu to bardziej my, miejscowi, sobie chodzimy.
Myślę o czekającym mnie spacerze z Rumcajsem. Na pewno załatwił już swoje potrzeby na trawniku, ale i tak nie zamierzam rezygnować z przechadzki. Może to czas, by zboczyć nieco z głównej drogi?
– A teraz można tam pójść? Czy ciało nadal tam jest?
– Nie, proszę pani. Technicy już odwieźli je do prosektorium. – Ziobroń nachyla się w moją stronę, a ja widzę czerwone żyłki w jego zmęczonych oczach. – Jeśli lubi pani odwiedzać miejsca zbrodni, jest już dostępne. A teraz jeśli pani pozwoli…
Kiwa na młodszego, po czym obaj wychodzą, nie żegnając się. Aspirant Majewski kiwa mi tylko głową i podąża jego śladem.
***
Nigdy nie czułam się dobrze w lesie. Otaczające mnie drzewa sprawiają, że czuję się nieswojo. Szybko tracę orientację w terenie. Obawiam się dzikich zwierząt. Obrzydzają mnie rozpostarte między drzewami pajęczyny, których nie sposób zauważyć, dopóki nie oblepią ci twarzy. Nagie ślimaki, krocionogi przyprawiają mnie o ciarki. Nic na to nie poradzę. Po prostu las to nie moje miejsce.
Chowam do kieszeni telefon, upewniwszy się, że jest naładowany. Do jednej z kieszeni kamizelki wkładam mały notatnik i długopis. Nie zastanawiam się, czemu to robię. Nawyk dziennikarza. Biorę do ręki smycz i wychodzę z domu, zamykając dokładnie drzwi. Rozglądam się wokół. Nie widać żywej duszy poza dzięciołem, którego zauważyłam już wczoraj. Siada na wysokim świerku i niestrudzenie stuka w jedno upatrzone miejsce. Obok mojej chatki są jeszcze dwa domy, ale to też typowo letniskowe miejsca. Wygląda na to, że teraz stoją puste. Główna część miasteczka zaczyna się jakieś trzysta metrów stąd. Niby niewiele, ale gdy w zasięgu wzroku nie ma żywej duszy, ma się wrażenie, jakby się było na pustkowiu. Tego właśnie chciałam. Miałam wrażenie, że odosobnienie dobrze mi zrobi, pozwoli skupić się na książce, którą zamierzałam napisać. Teraz nie jestem już tego taka pewna. Nie przewidziałam morderstwa w okolicy. Dobrze, że mam ze sobą chociaż psa.
– Rumcajs! – wołam.
Po chwili zza domu wybiega mój cocker spaniel. Nie jest tak żwawy jak kiedyś, bo ma już swoje lata, ale to wciąż silne, dzielne psisko. Staje na tylnych łapach, a mnie w ostatniej chwili udaje się uchylić przed ostempelkowaniem kamizelki błotem.
– Rumcajs, idziemy!
Pies radośnie biegnie do furtki. Raz jeszcze upewniam się, że komórka jest naładowana, po czym ruszam ścieżką przed siebie. Idę przez stary, sosnowy las. Korony drzew szumią wysoko nad moją głową. Wiatr nie jest mocny, ale i tak mam wrażenie, że długie pnie zaraz się połamią. Promień ich wahania jest naprawdę duży. Niższe piętro lasu stanowią krzaki i mniejsze drzewka, których nie jestem w stanie nazwać – poza jeżynami, które widzę tu i ówdzie. Cóż, botanika nigdy nie była moją mocną stroną.
Wypatruję z prawej strony miejsca, gdzie może odbiegać dróżka prowadząca nad jeziorko, o którym wspominali policjanci. Kilka razy mam wrażenie, że je znalazłam, ale po kilkunastu metrach muszę się cofnąć, bo trasa jest zbyt zarośnięta. Nawet jeśli ścieżka, której szukam, zazwyczaj nie jest często uczęszczana, po wczorajszych wydarzeniach powinna być wyraźnie widoczna.
I wreszcie trafiam! Rzeczywiście, z poziomu drogi nie jest łatwo ją zauważyć. Trzeba wejść na niewielkie, półmetrowe wzniesienie i dopiero wtedy widać ją wyraźnie – porośnięty trawą, ale wydeptany szlak, połamane gałązki do wysokości dwóch metrów, a – co najlepiej świadczy o tym, że jestem we właściwym miejscu – porozrzucane tu i ówdzie butelki i puszki po piwie, niedopałki papierosów, prezerwatywy, a nawet – o zgrozo! – pielucha. Rumcajs z trudem wspina się po niewielkim wzniesieniu, po czym podąża moim śladem. Wchodzimy coraz głębiej w las. Gdyby nie śmieciowy szlak, obawiałabym się, że się zgubię.
W końcu widzę jeziorko, a raczej szpaler trzciny wodnej, który niechybnie oznacza, że dobrze trafiłam. Trawa wokół jest wydeptana. Gdy podchodzę bliżej, widzę zejście nad samą wodę. Rumcajs podbiega do jednego z drzew z prawej strony i nerwowo je obwąchuje. Czy to tu znaleziono trupa?
Podchodzę bliżej, ale nie widzę żadnych śladów krwi. Na wszelki wypadek odganiam psa. Nie powinien tu sikać. Rumcajs patrzy na mnie nieco zdziwiony, po czym biegnie nad wodę. Na chwilę zatrzymuje się przy brzegu, delikatnie moczy jedną łapę, po czym wbiega do jeziora. Mam nadzieję, że nie będę musiała go zaraz wyławiać. Zawsze lubił wodę, ale minęło już kilka lat, odkąd miał okazję się kąpać. Rozglądam się wokół, wciąż co chwilę zerkając na psa.
Przy zejściu nad wodę leżą dwa powalone pnie drzew, ewidentnie służące miejscowym jako ławki. Wyślizgane drewno lśni w słońcu. Trawa wokół pni jest wydeptana do gołej ziemi. Nie sposób zliczyć leżących wokół petów. Nagle dostrzegam wśród drzew drewniany krzyż ze zwykłych brzozowych patyków związanych sznurkiem. Obok stoi wypalony znicz. Zbyt brudny, by mógł być zapalony dla zamordowanego wczoraj mężczyzny. Musi chodzić o tego chłopca. Wyciągam telefon, by sprawdzić, czy uda mi się znaleźć jakieś informacje na temat jego utonięcia, ale oczywiście nie ma tu zasięgu. Skoro mam z nim problem nawet w mojej chatce, jak mogłam liczyć na to, że tu mi się poszczęści? Parskam pod nosem nad swoją naiwnością.
– Złapanie tu zasięgu jest równie prawdopodobne jak zrobienie zdjęcia wynurzającej się z jeziora Nessie – słyszę za sobą nieco rozbawiony głos.
Odwracam się i widzę obcą kobietę. Koło pięćdziesiątki, z burzą ognistorudych włosów upiętych w nieuporządkowany kok, trzyma w ręce papierosa i przygląda mi się z lekko kpiącym uśmiechem. Ale tylko lekko. Jej oczy patrzą całkiem przyjaźnie.
– Nie spodziewałam się spotkać tu kogokolwiek. – Jej głos jest nieco ochrypły, ale przyjemny. – Sama raptem pół godziny temu dowiedziałam się, co się stało.
Patrzy na mnie wyczekująco. Chce sprawdzić, czy wiem o morderstwie.
– Byli u mnie policjanci i powiedzieli o zabójstwie. Wynajmuję domek na skraju Mor, z tej strony lasu. – Macham ręką w kierunku, z którego przyszłam. – I tak miałam zabrać psa na spacer, więc pomyślałam, że zobaczę to miejsce.
– Tak, to naturalne, że zaczęli przesłuchania od tamtej strony. – Kobieta kiwa głową i zaciąga się papierosem. Wokół jej ust tworzy się pajęczyna drobnych zmarszczek. – I jak? Widziała coś pani? Słyszała może? – pyta, wydmuchując dym: elegancko, do góry, niczym gwiazda filmowa.
Zaprzeczam ruchem głowy.
– Nie. Słyszałam tylko syreny. A pani też jest z policji?
Kobieta parska krótkim, szczerym śmiechem.
– Nie, skąd! Czy ja wyglądam pani na policjantkę?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej