Zombie (podobno) są martwe - Wasley Robin - ebook + książka
NOWOŚĆ

Zombie (podobno) są martwe ebook

Wasley Robin

3,6

Opis

Sid Spencer ma siedemnaście lat, z pochodzenia jest Koreanką i podobnie jak jej rodzeństwo – Matt i Ella – została adoptowana przez małżeństwo z Ameryki.

 

Mieszkańcy Wellsie mawiają, że magia była kiedyś wszędzie i była dobra. Niestety, wiedzą też, że potrafi wydobyć z człowieka to, co najgorsze – dlatego lepiej trzymać się od niej z daleka. By wszyscy mogli czuć się bezpiecznie, ustanowiono strażników, którzy posiadają mityczne klucze do wrót magii i mają moc jej kontrolowania. Problem polega na tym, że nikt nie widział żadnego z nich.

 

Pewnego dnia Sid zauważa, że jej brat Matty nagle się zmienia, odbiera dziwne telefony, wymyka się z domu. Wkrótce okazuje się, że został wybrany na jednego ze strażników i musi wziąć na siebie ogromną odpowiedzialność.

 

Gdy niespodziewanie ktoś otwiera przejście i magiczna moc wymyka się spod kontroli, potężne siły zaczynają zagrażać mieszkańcom miasta. 

 

Czy strażnicy ujawnią się i powstrzymają zniszczenie?

Czy Matt podejmie właściwe decyzje?

Co stanie się z Sid i jej bliskimi?

 

Na granicy światów czyhają siły, których na pewno nie chcesz poznać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
1
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ferrandjp

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napieciu, a jednoczenie rozczula 🥹
01

Popularność




To moja dziesiąta książka. Potrzebowałam dwudziestu lat, żeby dojść do tego momentu. Nie powiem, bym nigdy się nie poddawała. Czasem do gry wchodzi zmienna życie. Czasem może się wam zdawać, że straciliście tę część siebie, która snuje śmiałe marzenia. Mogę za to powiedzieć, że czasem nie porzucamy czegoś na zawsze. I jeszcze, że czasem dajemy radę zrobić to, czego wcześniej zrobić nie umieliśmy.

Tę książkę dedykuję sobie.

Rozdział 1

Kiedy w Wellsie pada, widać duchy.

Tak nazywamy pozostałości po tym, co dawno minęło, pozostałości zagrzebane w ziemi ze wszystkim innym, co umarło. Niegdyś była tu magia. Zostawiła nam te maleńkie ślady.

Rzecz w tym, że jesteśmy miastem turystycznym. Ludzie chcą to sprzedać.

Tak samo dzieje się w każdym miejscu usytuowanym na linii uskoku, chociaż zgromadzona energia może się manifestować w różny sposób. Na Syberii niektórzy dostają zawrotów głowy. Spada temperatura, dęba stają wszystkie włoski na ciele – i w końcu cały człowiek przewraca się na bok jak mała kózka. Widziałam takie gify. Na Alasce para bucha z ziemi, ilekroć ta się poruszy. Powstaje naturalna sauna o zapachu melasy, róż albo palonego drewna – w zależności od tego, kto niucha. Chodzi mi o to, że jeśli ktoś chce stanąć w miejscu, gdzie pod ziemią spoczywa zapieczętowana magia, ma dziesiątki opcji do wyboru.

Ludzie przyjeżdżają do Llewellyn – Wellsie – ponieważ nasze „duchy” wyglądają jak tęcza. Poza tym mamy góry i masę innych przyjemności.

To ważne, ponieważ nasza reputacja kultowej wakacyjnej miejscówki bezpośrednio wpływa na mój dobrostan fizyczny i psychiczny.

Na przykład wtedy, gdy Wellsie postanawia urządzić potop iście apokaliptycznych rozmiarów. Oczywiście, wycieczki po linii uskoku odbywają się nawet w deszczu. Ale ponieważ w taką pogodę nici z tradycyjnych wędrówek, campingów i pływania kajakami, wszyscy pozostali cały dzień przesiadują w naszej kawiarni. A to oznacza dla mnie masę roboty.

Kiedy wycieram ściereczką dyszę parową, kłąb gorącej pary strzela w górę, osiada na okularach i rozwiewa kędziory wokół twarzy. W filmach ludzie zawsze wycierają okulary, spoglądając w dal i pogrążając się w rozważaniach. W rzeczywistości robi się to, kiedy człowiek zda sobie sprawę, że przygotował złe zamówienie i rozważa wady oraz zalety wydania go klientowi mimo wszystko.

Ludzie przedzierają się przez obłok pary i obsiadają wszystkie stoliki; niektórzy zatrzymują się przy oknie i wycierają parę na szybie, by popatrzeć na deszcz. U Lulu to nieduże miejsce i wystarczy chwila, by z przytulnego stało się zatłoczone. Kolejka klientów ciągnie się aż do drzwi, gdzie na niedbałej kupce zrzucono parasole. Muszę się bardzo powstrzymywać, żeby nie krzyknąć: „O, wiewiórka!”, dzięki czemu lokal opustoszałby w pięć sekund. To wszystko wina dzieciaków z college’u, bo to one karmiły je przez te wszystkie lata. Teraz wiewiórki stanowią postrach społeczeństwa, nie boją się niczego, włażą po nogawkach i wyrywają bajgle prosto z dłoni.

Kawiarnia U Lulu jest pełna dzień w dzień, odkąd zamknęło się Sugar, Sugar. Można u nas dostać porządną kawę, ale Sugar, Sugar znacznie nas przewyższało pod względem wypieków. Miało na uwadze dobro klientów. Obsługa nosiła najprawdziwsze identyfikatory z imionami. Ja też mam identyfikator, ale nie napisano na nim „Sid Spencer”, tylko „Cześć, mam na imię oto twoja kawa, spadaj”. Stoimy sobie za ladą, gapimy się w przestrzeń, prawie nic nie robimy i krzywimy się, ilekroć rozbrzmiewa dzwonek do drzwi. Jestem niemal pewna, że Joe specjalnie zatrudnia osoby ucieleśniające przeciętność. Akurat tego ranka, kiedy spowolnionymi ruchami piłam kawę, którą zaparzyła moja matka (typowy skowronek), zapytałam, jak jej wyszła taka doskonała – mocna, ale nie za mocna. A ona mi na to: „Proporcje”.

Oj tam, oj tam. Nie należę do skowronków, a to oznacza, że zaczynam ogarniać życie mniej więcej godzinę przed pójściem spać. Niektórzy wyskakują z łóżka gotowi mierzyć się z dniem. Inni budzą się i szlochają w poduszkę: „Nie umiem się z tobą rozstać”. Moja była przyjaciółka, Nell, rzuciła kiedyś: „Jeśli się nie wysypiasz, jak masz być najlepszą wersją siebie?”. Może nie mam najlepszej wersji siebie. Może mam tylko jedną, bez żadnych epitetów, tę wersję, która bierze ostatniego nachosa, kiedy wszyscy inni są zbyt dobrze wychowani, by go zgarnąć.

Wokół mnie mnożą się zamówienia, a ja bez szczególnego zaangażowania lattam wte i wewte, często ziewając i wykańczając piankę nie tą posypką, co trzeba.

Nasze potrzeby w zakresie realizacji oczekiwań gości rosną dziesięciokrotnie wraz z odejściem wiosny i lata, gdy w miasteczku nadchodzi pora deszczowa. Utrata choćby jednej z dziesięciu milionów kawiarni w Wellsie oznacza, że nas obsiądą. Potrzebujemy Sugar, Sugar jak kania dżdżu. Potrzebujemy miejsca, do którego turyści będą chodzić z żądaniem mleka owsianego. Młodzież z college’u musi gdzieś chodzić, zamawiać jedną małą kawę i siedzieć cały dzień z laptopem.

W chromowanej powierzchni ekspresu do kawy odbija się moja wykrzywiona twarz, czerwona, spocona, z włosami dosłownie wszędzie. Przypominam sobie wszystkie te momenty, gdy patrzyłam w lustro bez okularów. Miękkie krawędzie sylwetki, okrągła twarz, bułeczkowate ciało – wypisz-wymaluj ptyś. A w okularach: to samo.

W książkach jest dość bohaterów, którzy patrzą na siebie w lustrze, bym miała pewność, że wszyscy tak robią i nie powinnam się z tym czuć dziwnie. Ale dziewczęta w książkach robią tak i widzą, że są białe, pełne nieuświadomionej urody. Moje doświadczenie jest inne: gapię się na moje odbicie i widzę, że jestem Koreanką, która może uszłaby za średnio funkcjonującą istotę ludzką, gdybym nie była zbyt leniwa, żeby wziąć prysznic. Człowiek z kręconymi włosami ma dwie życiowe drogi:

Myć je, czesać na mokro (

NIGDY

NA SUCHO

), spędzać dwie godziny na leżeniu na podłodze z grzywą rozłożoną tak, by wyschła naturalnie i stanowczo nie wystawiać ich na działanie czynników zewnętrznych.

NIGDY

.

Nie myć ich i pogodzić się z obecnością gniazda na głowie.

Dzisiaj wybrałam tę drugą opcję. To świadczy o moim stanie emocjonalnym.

– Sara! – krzyczę, gdy podłoga zaczyna drżeć, a razem z nią kubek, który ustawiłam na ladzie odbiorczej. Przytrzymując go jedną ręką, czekam, aż drgania ucichną. Natychmiast da się odróżnić turystów od miejscowych w oparciu o to, kto z zapartym tchem urywa w pół zdania, a kto niewzruszenie spożywa ciasteczka, tak że słyszymy tylko chrupanie i mlaskanie.

Jakaś kobieta w koszulce z napisem „WELLSIE. TU DZIEJE SIĘ MAGIA” – Sara, jak mniemam – łapie się obiema rękami lady, by odzyskać równowagę. Na szyi ma aparat, który wygląda na ekstremalnie ekskluzywny. Gdy ziemia przestaje się trząść, patrzy na mnie wielkimi oczami.

– Często się tak zdarza?

Wzruszam ramionami.

– Dość często. Jak na każdej linii uskoku. Przyzwyczai się pani.

Nieświadoma tych wszystkich klientów mrożących mnie spojrzeniem, gdy kolejka rośnie z każdą chwilą, kobieta szepcze złowieszczo:

– Czy to magia próbuje się wydostać?

– Magia nie jest w stanie się wydostać – tłumaczę na tyle cierpliwie, na ile pozwala mi siedemnaście lat doświadczenia. – To, co pani widzi i słyszy, to tylko echo…

– Ale Strażnicy wciąż mają magię – zauważa pospiesznie. Dociera do mnie, że popełniłam błąd, angażując się w tę rozmowę. – Mogą otworzyć linię. – Nachyla się do mnie i patrzy, właściwie nie mrugając. – Widziałaś kiedyś jakiegoś?

– Widziałam wielu przebierańców – odpowiadam, próbując ustalić, czy to jedna ze zwolenników teorii spiskowych, którzy przyjeżdżają tu przekonani, że wszyscy w mieście mają jakieś supermoce i tylko to ukrywają.

Jej przejęty uśmiech gaśnie.

– To musi być wspaniałe, dorastać tutaj – próbuje, nawet nie zamierzając odejść. – Pamiętać, że niegdyś magia była tu wszędzie.

Owszem, była, a ludzie jej nadużywali, więc trzeba było ją na wieki zamknąć w ziemi, ale kto by się przejmował.

Joe, menedżer kawiarni – który traktuje klientów jak gówno w sposób budzący niezmiennie mój podziw – staje obok mnie i piorunuje Sarę spojrzeniem. Joemu jeszcze mniej niż mnie podoba się fakt, że wszyscy przychodzą do Lulu.

– Dostała pani kawę – warczy. – Proszę iść.

Ludzie czasem uważają go za zabawnego – a to nigdy się dobrze nie kończy. Na szczęście Sara wydaje się należycie urażona i robi w tył zwrot, mamrocząc pod nosem, że następnym razem pojedzie do miasta na linii z lepiej wychowanymi tubylcami.

– To w Iowa jest rewelacyjne – informuje jej plecy niewzruszony Joe, po czym spogląda znacząco na niekończący się szereg kubków obok mnie. Joe nigdy nie był w Iowa, bo nikt nie jeździ do Iowa, chyba że zostanie porwany i trafi tam w bagażniku. A jednak poleca je wszystkim w nadziei, że już nie wrócą.

Dzwonek nad drzwiami rozbrzmiewa ponownie. Do środka wchodzą dwie kolejne osoby.

Zamieram na moment niczym jeleń na widok świateł samochodu. Nie wiem, co ze sobą zrobić.

On kręci głową i wszędzie lecą krople, a ona osłania przed nimi twarz i śmieje się melodyjnym śmiechem, który słyszę pomimo gwaru rozmów.

„To musi być wspaniałe, dorastać tutaj. Pamiętać, że niegdyś magia była tu wszędzie”.

Ale większość z nas nie należy do Strażników. Nie mamy mocy. Nie wybrano nas do strzeżenia Kluczy ze świętej kości. Tak sobie żyjemy, zupełnie zwyczajni, widząc tylko to, co pozostało. Wspomnienie tego, co straciliśmy.

Wracają mi funkcje życiowe. W jednej chwili znowu zajmuję się obsługiwaniem ekspresu.

Sądziłam, że nie przyjdą.

Mielę kawę, udając, że mielę kości. Obserwuję espresso kapiące do filiżanki jak czarną krew. Pienię mleko, aż zaczyna przypominać pianę cieknącą z ust kogoś, kto właśnie został otruty. Moje serduszka w piance przypominają krzywe łzy.

Żadne z nich nie zamawia latte. Nie wykrzyknę ich imion.

Włosy Nell urosły, ale wciąż są idealnie proste i jedwabiste. „Patrz, też mam loczek”, powiedziała mi kiedyś. „To naelektryzowany kosmyk”, odpowiedziałam. „To nie to samo”. Ona wtedy w zadumie przechyliła głowę i stwierdziła: „Szkoda, że nie mam włosów jak Blackpink”.

„Musiałabyś mieć hordę stylistów latających za tobą dwadzieścia cztery na dobę”. Nie to chciałam powiedzieć. Chciałam powiedzieć, że ja też żałuję, że nie mam takich włosów. Że w takim mieście Koreanka musi być jak dziewczyna z Blackpink albo będzie nikim. Żadnych opcji pośrednich.

Finn też ma dłuższe włosy, w tym samym odcieniu blond co ona. Jego oczy są bardziej zielone, jej – niebieskie, ale i tak wyglądają jak dobrani modele z agencji. Kiedyś czytałam artykuł o tym, że pary upodabniają się do siebie i że ludzie wybierają partnerów o podobnym poziomie atrakcyjności. Nie wyjaśniono tam, jak się mierzy ten poziom.

Gdy pochyla głowę, lekki rumieniec barwi jej policzki. Finn sięga ręką przez stół, by zdjąć kosmyk z jej twarzy. Uśmiecha się przy tym, jakby ona była najcenniejsza na całym świecie.

Skupiam się na bursztynowych promieniach nade mną i na wypisanym kredą menu na ścianie, czytam nazwy i ceny. Miejscowa artystka prezentuje masę aktów wróżek.

A potem wbijam wzrok w imię na kubku z kawą, który trzymam w dłoni. Oddech na chwilę zamiera mi w płucach. Adam O’Brien. Oczywiście, że on tu jest.

– Adam? Mam latte dla Adama? – mówię drżącym głosem. Brzmi to jak pytanie. Brzmi, jakbym się bała.

Potężny rudowłosy chłopak podchodzi do lady. To nie fair, że jesteśmy w tym samym wieku, a on już tak wyrósł. Zawsze narzeka, że robię za gorące latte. Nie ośmiela się narzekać Joemu – wie, że wtedy dostałby lodowate mleko z kilkoma ziarenkami kawy dryfującymi na górze.

Kiedy nie odchodzi od razu, zmuszam się, by rzucić mu spojrzenie, mam nadzieję, ponure i niechętne, które pewnie wygląda, jakbym zmagała się z zaparciami. On tymczasem patrzy na mnie wten sposób, ten, w który się patrzy, kiedy dajesz komuś do zrozumienia, że coś o nim wiesz. Jego wzrok jest jak światło reflektora padające na mnie w całości i odkrywające mnie nie tylko przed nim, ale przed wszystkimi. Teatralnym gestem odwraca kubek i patrzy na swoje naskrobane imię.

– Sprawdzam, czy nie ma wyznania miłości do grobowej deski – rzuca. – Podobno to twoja specjalność.

Pewnego razu Adam strzelił do linii uskoku. Pocisk odbił się rykoszetem, a on stracił ucho. Stanowczo nie powinien wyśmiewać niczyich decyzji.

Może zapytam, czy pamięta naszą ostatnią rozmowę, po tym, jak zaprosił Nell na randkę. Pokażę mu, że też wiem o nim coś, czego by nie chciał.

Prawdę mówiąc, na tym świecie istnieją dwa rodzaje dziewcząt: te, które zaprasza się na randki, i te, które odpuszczają chłopaków dla swoich przyjaciółek. Pierwszym chłopakiem, którego oddałam Nell, był Dave Wrenn – moja pierwsza miłość, w drugiej klasie. Nie był też ostatni. Nigdy jej o tym nie powiedziałam, ani razu. Takie rzeczy trzyma się w tajemnicy przed ładnymi ludźmi. Ale dać Adamowi kosza było łatwo, trochę jak zrzucić pierwszaka ze schodów w koszu na śmieci. Chociaż byłam delikatna. To nic nie dało. Nigdy nie zapomniał, że to ja go upokorzyłam, a nie Nell.

Unosi kącik ust, lecz nie w uśmiechu.

– List, który dałaś Warrenowi, bawił nas kilka tygodni. Ale spójrzmy na to z pozytywnej strony: teraz przynajmniej ludzie wiedzą o twoim istnieniu.

No tak, wcześniej byłam „przyjaciółką Nell”. O to mu chodzi, a wbita szpilka sprawia, że w oczach stają mi łzy. Jego uśmiech rozszerza się w triumfalnym wyrazie.

– Joe – odzywam się z wyraźnym trudem. – Adamowi O’Brienowi nie smakuje kawa.

Joe wyłącza młynek i odwraca się do Adama. W dłoni zaciska łyżkę. Łyżka to niezbyt groźny przedmiot, ale ściskająca ją pięść czerwienieje gwałtownie. Joe bardzo serio traktuje skargi na kawę. Z oczu Adama znika rozbawienie.

– Coś nie tak z pańską kawą? – warczy Joe.

Adam patrzy na niego ponuro, ale nie odpowiada.

Joe mruży oczy.

– Tak właśnie myślałem. Poszedł stąd.

Adam się oddala, lecz na odchodne chichocze złośliwie w moim kierunku.

To, co się mówi o szkole średniej i plotkach, to sama prawda. Kiedy już człowiek zostanie „tą laską”, to łatka się do niego przyklei. Oczywiście można być znanym z gorszych rzeczy. Mogłam być tym gościem, który dostał erekcji podczas prezentacji o Chinach w ósmej klasie. Erekcje spontaniczne się zdarzają – moim zdaniem to mogło spotkać każdego. Gdybym miała penisa, bankowo to przydarzyłoby się mnie. Chodzi o to, że – czy to fair, czy niekoniecznie – nigdy się od tego nie uwolni. Ja jestem tą dziewczyną, która napisała sześciostronicowy list miłosny do Finna Warrena i nigdy nie będę nikim więcej.

Czuję spojrzenie Nell, nim jeszcze spotkam jej wzrok. Nie uśmiecha się. Przez jej twarz coś przelatuje, lecz znika zbyt szybko, bym mogła rozszyfrować ten cień. Mówi coś do niego, do Finna. Gdy on odwraca głowę, ja już patrzę w inną stronę, a w gardle mam gulę, której nie mogę przełknąć.

Może Nell za mną tęskni.

„Przykro mi, że jesteś zła”, powiedziała wtedy tym swoim cichym głosem. To nie były przeprosiny, chociaż miała łzy w oczach i bała się na mnie patrzeć. „Nic nie poradzimy na to, kto nam się podoba”.

Nell jest cicha na swój sposób – wydaje się, że zauważy cię tylko wtedy, gdy uzna cię za osobę godną jej czasu. Jeśli cię polubi, czujesz, że udało ci się coś udowodnić – i zaczynasz bardziej lubić siebie. To czysta psychologia, przez lata się tym zajmowałam. Może jestem podręcznikowym przykładem.

Tymczasem jak człowiek jest przeciętny, to i łatwo się do niego zbliżyć; ludzie okazują sympatię i z nim rozmawiają. Nawet jeśli to nie jego chcą.

Poznała go dzięki mnie. Praktycznie z nim nie rozmawiała przez całe miesiące.

Po raz kolejny spoglądam ukradkiem na ich stolik przy oknach. Zniknęli, a jednak pozostał ciężar ich obecności. Muszę wytrzeć po nich stolik i stojak, na którym oparł futerał gitary. Kubki po kawie zostawili na blacie zamiast wrzucić je do śmietnika. Można nie znosić ludzi, którzy tak robią, prawda?

Czy tęsknię za Nell? To głupie pytanie, jeśli się kogoś poznało w pierwszej klasie i było nierozłącznymi od tamtej pory. Dekada.

Zbieram jej pusty kubek. Kawa o smaku waniliowym posypana cynamonem.

Finna Warrena poznałam, kiedy brał udział w open micu[1] w tej właśnie kawiarni. Przegadaliśmy cały wieczór. Byłam jego pierwszą kumpelą w mieście.

„Mam wrażenie, że mógłbym ci opowiedzieć o wszystkim”, mówił wtedy. Ja to samo myślałam o nim, chociaż pół roku później list wydawał się łatwiejszą formą.

Łatwiejszą – póki nie dowiedziała się o nim cała jego drużyna koszykówki. Póki nie dowiedzieli się wszyscy.

A kiedy zaprosił Nell na randkę, dowiedziała się i ona.

To, czego nikt inny nie wie o Nell, to to, że nie jest zimna ani nieprzystępna, tylko chorobliwie nieśmiała. Najbardziej na świecie boi się wstydu. Na przykład, że cały dzień będzie chodzić w koszulce na lewej stronie.

Albo że wszyscy będą się na nią gapić i z niej śmiać.

To zrobił mi Finn.

Tęsknię za Nell. Tęsknię za nią cały czas. Ale ona dokonała wyboru.

Przed kawiarnią nie ma ani śladu mojego brata, Matty’ego, chociaż jego zmiana w Hunt and Hike kończy się o tej samej porze co moja.

Wellsie to nieduże miasteczko, ale od czasu napaści na tle seksualnym w Hampton College w zeszłym roku matka nie chce, żebym chodziła sama po nocach. Sytuację pogorszył fakt, że ostatnio oglądała wiadomości i dowiedziała się, że czterdzieści minut drogi stąd znajduje się ku-klux-klanowa stolica stanu, efektem czego moja biała matka boi się teraz wszystkich białych. Nie ma problemu, tylko że Wellsie jest zarąbiście białe. Czyli tak teraz wygląda moje życie.

Stoję pod arkadą, kryjąc się przed deszczem, i sprawdzam SMS-y, w płonnej nadziei, że moja siostra – Ella – postanowi nas podwieźć. Ostatnia wiadomość to śliniąca się emotka w odpowiedzi na moje stwierdzenie, że mam książkę, którą chciała pożyczyć z biblioteki. Rzucam szybkie spojrzenie na ulicę, w kierunku Hunt and Hike, po czym postanawiam się ruszyć, zanim deszcz przybierze na sile. Matty mnie jakoś dogoni.

Odwracam się i w ułamku sekundy pełnym ciemności wpadam prosto na kamienną ścianę, która pojawiła się znikąd. Wpadam twarzą.

Widzę białe światła na czarnym tle. Przez szok przebija się ból.

Tak wygląda śmierć.

Mam otarty nos. To nawet nie zadrapanie, tylko walnięcie na pełnej prędkości. Do oczu napływają mi łzy i rozmazują resztkę widoku.

Czyjaś dłoń łapie mnie za ramię, dzięki czemu nie przewracam się do tyłu. Inna chwyta okulary, zanim zdążą spaść mi z nosa. „Ściany nie mają rąk”.

– Przepraszam – mamroczę, obmacując przy tym nos, żeby sprawdzić, czy nie wystaje żadna kość.

Potrzebuję chwili, by otrząsnąć się po ciosie, który najwyraźniej zadała mi czyjaś klatka piersiowa. Na swoją obronę muszę powiedzieć, że wszyscy wysocy ludzie są dla mnie ścianami, ponieważ ich klatki piersiowe znajdują się na wysokości mojej twarzy.

A on pewnie często wali głową we framugi i, na ten przykład, drzewa.

Przez mgiełkę łez widzę szczupłego białego chłopaka w koszulce Sugar, Sugar skrytej pod bluzą z kapturem. Ja mam na sobie koszulkę U Lulu. Jesteśmy rywalami. Może powinnam go wyzwać na taneczny pojedynek.

Wycieram to coś mokrego z oczu i widzę spoglądającego na mnie z góry Briana Astera. Brązowe włosy przylepiły mu się do czoła, ociekając deszczem. Czasem trudno opisać twarze, ponieważ są szalenie niecharakterystyczne. Twarz Briana trudno opisać, ponieważ jest charakterystyczna – ostre linie i kąty. Na przykład nos: ostry, trójkątny. Na przykład brwi: idealnie poziome. Poza tym patrzy właśnie wprost na mnie. Dopiero kiedy natykam się na ten niepokojący, niebieski wzrok, na tę ciemnoniebieską głębię, za którą nic nie dostrzegam, dociera do mnie, że nikt, absolutnie nikt nie patrzy wprost na człowieka. Chyba że Miś Paddington. Miś Paddington zawsze łazi po okolicy i rozdaje przenikliwe spojrzenia.

Napis Sugar, Sugar pełną zawijasów czcionką niezbyt zgrywa się z jego aurą: wytatuowaną i z przekazem „sam sobie ścinam włosy”.

Wtedy sobie przypominam.

„To Brian Aster. Muszę coś powiedzieć”.

Wszyscy wiedzą, co zaszło. Robiliśmy zbiórki ubrań, chodziliśmy kwestować z puszkami, słaliśmy kwiaty i kartki.

Kiedy Matty skończył akademię Mountain Ridge, elitarną szkołę, do której ja stanowczo nie chodzę, Brian był o klasę niżej. Nie znam go ani jego przyrodnich sióstr, tylko z widzenia.

Wcześniej w duchu narzekałam na to, że Sugar, Sugar się zamknęło, bo jestem najgorszą osobą na świecie.

Nigdy nie rozmawiałam z Brianem. Chyba że liczyć zamawianie kleistych bułeczek co sobotę. A już na pewno nigdy nie rozmawiałam z nikim, kto przeżył tragedię. Warianty rozmowy są ograniczone i przerażające: wszystko będzie dobrze, nic się nie dzieje bez przyczyny, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Ale czasem nie ma pozytywnych stron. Czasem to, co nas nie zabije, okaleczy nas na resztę życia.

Brian też nigdy ze mną nie rozmawiał. W milczeniu wręczał mi wszystkie kleiste bułeczki i wcale mnie za to nie osądzał. Zatem to niezbyt fair, że nie mówię mu nic miłego, tylko warczę:

– Patrz, jak chodzisz.

Unosi jedną brew.

– Wybacz.

Och… to ja w niego wpadłam. Ale to on czaił się w ciemności. Zakładam za ucho samotny kosmyk, nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić. A kosmyk i tak wyłazi.

Brian pochyla się, żeby pozbierać książkę i telefon, które upuściłam podczas zajścia.

„O mój Boże”.

Unosi obie brwi, patrząc na okładkę Wczoraj macał mnie wampir – a potem znowu na mnie.

Stanowczo muszę wyjechać poza granice stanu. To jedyne, co mi pozostało.

– Dzięki – mówię, wydzierając mu z rąk jedno i drugie.

– No to – zaczyna Brian, jak gdyby nigdy nic – byłem właśnie w Hunt and Hike. Matt chciał, żebym ci powiedział, że masz nie wracać do domu sama. Musiał zostać dłużej, ma klienta, ale twoja siostra jest już w drodze i zgarnie stąd was oboje.

Patrzę na Hunt and Hike, dwa budynki dalej.

– Moja rodzina panicznie się boi, że po nocy złapią mnie gwałciciele albo biali rasiści.

Wyraz twarzy Briana nie zmienia się ani o jotę.

Naprawdę nie chciałam, żeby to zabrzmiało, jakbym podejrzewała go o bycie jednym lub drugim. Ale tak wyszło.

Spogląda na mnie, krzyżując ramiona na piersi.

– Matt opowiadał, że kiedyś poszłaś zjeżdżać na sankach w górach, tam, gdzie wstęp był wzbroniony – rzuca nonszalancko. – Akurat przejeżdżał strażnik na skuterze śnieżnym, a ty zamiast uciec do lasu razem z resztą, padłaś na ziemię i udawałaś martwą. A skoro teraz nie leżysz nieruchomo na chodniku, uznaję, że nie czujesz się zagrożona.

– Nie czuję się zagrożona – odpowiadam, bardziej wściekła na Matty’ego, że komuś powiedział o tej sytuacji, niż że powiedział to Brianowi Asterowi. – Dzięki za info.

Opadam wzdłuż ściany pod okno kawiarni, tam, gdzie chodnik jest suchy. A on, zamiast odejść, opuszcza tę swoją długą, szczupłą sylwetkę na ziemię ze dwa metry ode mnie.

„No dobra…”.

W ciszy wybijam rytm dłońmi na kolanach.

– Nie musisz tu czekać – wyrzucam. – Nie jestem bezbronna. Mam nadopiekuńczą rodzinę. Parę lat temu chciałam biegać, ale mama kazała mi nosić naklejone na koszulce fluorescencyjne gwiazdki, póki nie załatwiła kamizelki odblaskowej. Straszny wstyd. Przestałam biegać…

Brian przyszpila mnie spojrzeniem.

– Nie sądzę, żebyś była bezbronna. Może nie mam lepszego zajęcia.

– No dobra. – Zmuszam dłonie, by przestały wybijać ten głupi rytm. – Nie wiedziałam, że kumplujesz się z Mattym. Kupowałeś od niego zioło czy coś?

Marszczy brwi.

– Taaak, Spencer, bo oczywiście dilujemy w Hunt and Hike.

– Myślałam… – Spoglądam na niego z powątpiewaniem. – Wybacz. Hunt and Hike to znaczy poluj i wędruj, a ty nie wyglądasz, jakbyś robił coś z tych rzeczy.

– Może stale poluję. I wędruję – odpowiada. – Nie znasz mnie.

Ma rację. Wiem, że muzykuje, a ludzie w mieście powiadają, że jako dziecko miał wielki talent. Wiem, że jego ojciec był właścicielem Sugar, Sugar. Wiem, że jego rodzice zginęli trzy miesiące temu.

– Przepraszam – powtarzam miękko.

– Nie poluję. I nie wędruję – przyznaje.

Nie umiem odczytać wyrazu jego twarzy, gdy spogląda przed siebie.

Nawet w ciemności widać widma linii uskoku, a to z powodu deszczu. Wiją się, są przezroczyste niczym fale termowizyjne, lśnią jak rozlana benzyna i nieproszone wyłażą spod chodnika. Tęcze z dymu. Obiektywnie rzecz ujmując, widzę, że są piękne. Rozumiem, dlaczego turyści tu przychodzą.

Cisza wisi wokół niczym wilgoć zastała w powietrzu. Gęsta, nieco niezręczna.

Ręce oparł na kolanach. Spod rękawa, na wewnętrznej stronie nadgarstka, tuż przy dłoni wygląda tatuaż: efy, takie otwory rezonansowe jak w skrzypcach. Obie jego dłonie znaczą blade ślady poparzeń od piekarnika. Kiedyś pracował w Sugar, Sugar. Razem z ojcem.

Turyści sądzą, że pozostałości w Wellsie to dowód, iż magia nigdy nas nie opuściła. Ale na co się nam zda ta magia, skoro świat tak daje nam w kość.

– Eee – zaczynam. – Wszystko… w porządku?

Czeka, co powiem dalej. Spogląda na mnie pytająco, ale nie tak, jak to robią normalni ludzie, ani uprzejmie, ani ze zniecierpliwieniem. Unosi jedno ramię w stronę ucha, jakby szykował się na cios.

On wie, co zaraz powiem. Musiało mu się to przytrafić niezliczoną ilość razy w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Obcy rozmawiający z nim po raz pierwszy w najgorszym momencie jego życia.

„Chciałby rozmawiać dosłownie o czymkolwiek innym”.

– Gdybyś był Strażnikiem, jaką supermoc chciałbyś mieć? – wypalam, bo to proste pytanie, no i to coś, o czym wszyscy w którymś momencie myślimy. Co by było, gdybyśmy mieli unikatowe zdolności, wyjątkowe tylko dla nas, tak jak oni? Tak jak kiedyś wszyscy. Kiedyś – wtedy, gdy magia była jeszcze wolna.

Przymyka oczy, rzęsy prawie muskają mu policzki. Milczy przez dłuższą chwilę, opierając głowę o ścianę.

– Jak dziwnie by to zabrzmiało, gdybym powiedział, że nigdy żadnej nie chciałem? Że chciałem w życiu tylko grać na skrzypcach i żyć względnie komfortowo? – Nie czeka na moją odpowiedź. – A może liczyłaś, że odpowiem: moc wskrzeszania zmarłych?

Nie tak to planowałam.

– Nie – odpowiadam zbyt szybko. – Liczyłam, że… nie wiem… może chciałbyś mieć moc instalowania kieszeni w każdym kobiecym ciuchu. Albo zamieniania koni w jednorożce.

– Jednorożce to tylko konie z rogiem na pysku.

– No tak, to mordercze konie. Kto by nie chciał morderczego konia?

Nie odpowiada, ale jeden z kącików jego ust się unosi. Wiem już, że on by chciał, gdyby miał taką możliwość.

– Chcesz babeczkę z masłem orzechowym? – pytam.

Znowu otwiera oczy i patrzy na mnie tak, że mam ochotę naciągnąć kaptur na twarz. Barki jednak się rozluźniają. Po raz pierwszy spostrzegam sine cienie pod jego oczami.

– Tak, chcę.

W milczeniu czeka, aż wygrzebię z kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego torbę ze słodkimi babeczkami.

Kiedy wręczam mu słodkości, nie wygląda już na taką surową osobę, tylko na gościa z babeczką z masłem orzechowym w ręce. Ciekawi mnie, czy mierzy sobie długość rzęs linijką, żeby potem się nimi chwalić przed wszystkimi znajomymi.

Je i czekamy, patrząc, jak deszcz tworzy kałuże na ulicy. Tego wieczoru powietrze wypełnia mgiełka, nadając światłu latarni sferyczny poblask. Światło nie płynie, lecz unosi się nad ziemią.

Kilka minut później kładę przed nim kolejną babeczkę. Tę też zjada.

– Co sądzisz o białej czekoladzie? – pytam.

– Moim zdaniem to nie czekolada – odpowiada.

Biorę go za rękę i wkładam w nią sześć kolejnych babeczek.

Kiedy Ella staje przed nami w białym jeepie i trąbi pięć razy, radośnie i głośno, na co oboje odpowiadamy miażdżącym spojrzeniem, Brian się podnosi. Spogląda na mnie, wyciąga rękę, wnętrzem dłoni do góry. Patrzę na niego, niepewna, w końcu przybijam piątkę.

Odchrząkuje, co brzmi jak śmiech kogoś, kto nie nawykł do śmiechu. W końcu pochyla się, łapie mnie za nadgarstek i jednym lekkim ruchem stawia mnie na nogi.

„Och”.

– Dzięki – odpowiadam i czuję się jak ostatnia idiotka.

Chociaż natychmiast mnie puszcza, wciąż czuję uścisk jego dłoni, czuję, jak stygną na mnie odciski jego palców. Pomiędzy łopatkami przebiega dreszcz i po raz pierwszy dociera do mnie, jak rześki jest ten wieczór.

Wciąż stoi i na mnie patrzy, gdy w deszczu przebiega Matty, odgarniając z czoła wielobarwne, zroszone deszczem włosy.

– Sorki, zatrzymało mnie omawianie wszystkich możliwych marek kuchenek turystycznych. Jestem pewny na sto procent, że Chester Graves to prepper szykujący się na apokalipsę. W sumie to przyznał, że ma na podwórku schron… – milknie, spogląda szybko na Briana, na mnie, znowu na Briana. – Cześć.

Brian kiwa do niego głową.

– Hej.

– Eee, podwieźć cię gdzieś? – pytam Briana.

– Nie trzeba, dam radę – mówi w tym samym momencie, w którym Matty odpowiada:

– Nie trzeba, da radę.

Mrugam, spoglądając na brata. W milczeniu wymieniamy spojrzenia w ewidentnym stylu „czemu się tak zachowujesz”.

Niezmąconym tonem Brian dodaje:

– Do zobaczenia, stary.

Do mnie kiwa głową, a potem wychodzi spod łuku prosto na deszcz.

– To było niemiłe – mamroczę do Matty’ego.

– Nie powinnaś z nim łazić.

A ponieważ nigdy nie był takim starszym bratem, cała się jeżę.

– Niby czemu?

– To dobry chłopak – mówi szybko Matty, choć przez jego twarz przemyka ponury, obcy cień. – Ale nie chcesz się w to wplątywać.

Zanim zdołam zapytać o cokolwiek więcej, Matty rzuca mi okrągłe zawiniątko w folii, w którym natychmiast rozpoznaję moje ulubione burrito, znane też jako Fasola Mocy. Nagle jest trzy kroki ode mnie, otwiera już drzwi auta, a nasza rozmowa dobiegła końca. Typowy odwrót. 1) Rzuć mi coś, żeby w jednej chwili uruchomić tryb paniki. 2) JEDZENIE.

Gdy jednak śledzę wzrokiem odchodzącego w dal przygarbionego Briana z pochyloną pod strugami deszczu głową, zastanawiam się, o co chodziło Matty’emu.

Rozdział 2

Matty pozwala mi siąść z przodu.

– Mam dla ciebie książkę – mamroczę do Elli i rzucam jej na kolana Wczoraj macał mnie wampir. – Tak z ciekawości, czy w tej serii każdy tom jest o jakimś potworze zaliczającym inną bazę?

Ella sprawdza we wstecznym lusterku makijaż i opuszką palca wygładza linię kociego oka. Niebieskiego. Mimo deszczu jej jasne włosy są spięte w schludny kucyk.

– Na to liczę – odpowiada. – Zabawne są. A bohaterka jest pyskatą blondynką. Zupełnie jak ja.

– Czy w takim razie kolejny tom ma tytuł Wilkołak wymknął się z mojej sypialni, zszedł po rynnie i wpadł na mojego ojca?

– Nie, bo to zdecydowanie za długi tytuł. – Rzuca mi mordercze spojrzenie. – Poza tym to była krata, nie myl faktów.

Kiedy tata usunął z jednej ze ścian kratę, brutalnie mordując róże matki, sądziłam, że nie lubi pszczół. Okazało się, że nie lubi chłopaków.

Ella wyjeżdża na drogę i przedziera się wprost przez lśniącą ścianę tęczy.

– Juhuuu! – krzyczy, ponieważ jest jedyną osobą w Wellsie, która nadal potrafi się zachwycać.

Gdy pędzimy główną ulicą, uznaję, że zostawię sobie burrito na później, kiedy będzie mniejsze ryzyko upuszczenia go na podłogę. Udaję, że wcale nie drżę o moje życie i nie wciskam wymyślonego hamulca. Kiedy córka Elli, Zora, jest w aucie, Ella jeździ jak stara babcia, ale kiedy Zory nie ma, zgrywa rajdowca. W przyszłym miesiącu turyści wypełnią okoliczne hotele, szykując się na wycieczki po liniach uskoku i campingi na górze Hemsworth. Rynek, pełny sklepów sportowych, restauracji, stoisk z pamiątkami i owszem, kawiarni, będzie zapchany ludźmi. Prosimy Ellę, by latem tamtędy nie jeździła. Pracuje w recepcji spa we Wschodnim Wellsie i w ogóle nie musiałaby jeździć główną ulicą.

Pewnego dnia ukradniemy jej auto i będziemy udawać, że nie mamy z tym nic wspólnego.

Odwracam się i wciąż wkurzona patrzę na Matty’ego siedzącego z tyłu. Zbiera w tradycyjny koczek swoje tęczowe włosy. Bo jego włosy nie reagują na pogodę. Ludzie zakładają, że wszyscy Azjaci mają na głowie coś takiego – prostego, lśniącego. Ale ja nie mam. Oboje jesteśmy Koreańczykami, choć niespokrewnionymi. Ludzie zakładają, że wszyscy Azjaci są ze sobą spokrewnieni, więc nikt nigdy nie zauważył, że nawet nie jesteśmy do siebie podobni.

– Brian Aster sam sobie obcina włosy – mówię Matty’emu. – I lubi babeczki z masłem orzechowym.

– Moim zdaniem patrzył intensywnie i przenikliwie – dodaje Ella.

Matty marszczy brwi, ponieważ nie wziął tego pod uwagę, nim poprosił Briana, żeby po mnie wyszedł.

– To dobry chłopak – powtarza. – Zawsze liczy, ile rzeczy ma w koszyku, zanim podejdzie do szybkiej kasy w supermarkecie. Widziałem, jak to robi.

– Chyba nie ma przyjaciół – stwierdzam. – Każdy potrzebuje przyjaciół.

Matty przewraca oczami.

– Takich jak Finn Warren?

– Co wiesz o Finnie Warrenie?

– Ella wszystko mi opowiedziała. – W odpowiedzi Ella patrzy morderczo w lusterko, ale on ignoruje to spojrzenie. – A w ogóle, to ponieważ już się nie przyjaźnisz z Nell, mama obawia się, że zaczniesz konstruować bomby w piwnicy.

Krzywię się do niego, a on odpowiada uśmiechem. Nie jestem taka jak Matty, jak płomień przyciągający ćmy. On ma nowych kumpli w Hampton i starych z Mountain Ridge – elitarnej szkoły dla kujonów, którzy mają świetne wyniki z egzaminów albo niesamowite talenty jak Brian Aster. Ja chodziłam do Llewellyn High jak normalny człowiek.

– Nie musiałeś prosić, żeby ze mną czekał – zauważam. Matty zerka na mnie.

– Nie prosiłem, żeby z tobą czekał. Prosiłem, żeby ci powiedział, że mam klienta. – Marszczy czoło, po czym mamrocze: – Jak to jest, że nigdy nie nosisz gnata, który ci załatwiłem?

Też marszczę czoło. W zeszłym roku kupił mi paralizator wyglądający jak pistolet rozmiaru smartfona – dziwny prezent jak na osobę, od której dostałam również plastikowego łosia wydalającego żelki. Dając mi łosia, stwierdził: „Kojarzy mi się z tobą”. O paralizatorze nic nie powiedział.

– Chyba nie mam odwagi strzelać do ludzi prądem – odpowiadam.

– Ten paralizator nie strzela. Użyłabyś go, gdyby jakiś gość podszedł zbyt blisko. Wolę, żebyś miała coś takiego, niż żebyś wciskała mu palce do oczu.

Ma to sens.

– Też mam taki – mówi szybko Ella. – I użyłabym bez wahania.

– Na kim? – pytam z powątpiewaniem.

– Na ojcu mojego dziecka.

Ella jest sześć lat starsza od Matty’ego i osiem ode mnie. Często żartujemy, że rodzice adoptowali ją jako wersję testową. Kiedy okazało się, że jest dziwna, z rozpaczy adoptowali jeszcze dwójkę dzieci zapasowych. Dziwnie było, kiedy urodziła. Ma dziecko, małego człowieka, a i tak jest tą osobą, która na wakacjach zrzuciła mojego pluszowego misia z pokładu i ślad po nim zaginął.

– Dzisiaj jest to niezręczne spotkanie, nie? – pytam cicho.

Twarz Elli nie wyraża niczego, ale jej palce zaciskają się na kierownicy.

– Aha, to znowu ten dzień miesiąca.

Ten dzień, kiedy nasi rodzice i rodzice Zacha wyciągają Ellę i Zacha na kolację, by podtrzymać jakąś iluzję relacji między nim a Zorą. Jestem niemal pewna, że Zach chodzi na nie tylko po to, by jego rodzice dalej płacili za niego alimenty. A Ella chodzi na nie, bo nie chce, żeby Zora dorastała z takimi myślami jak ona, jak Matty… i jak czasem ja.

– Dzisiaj zostaję w domu, nie musisz mnie podwozić do mnie – mówi Matty do Elli.

Dziwne. Jest sobotni wieczór. Nie ma nic lepszego do roboty?

Rozumiem, czemu Matty nie mieszka z nami, chociaż Hampton College jest w sumie na tej samej ulicy. Nikt nie chce mieszkać na studiach z rodzicami, a jego mieszkanie w Południowym Wellsie kosztuje za rok mniej niż akademik w Hampton. Ale biorąc pod uwagę, jak często nocuje w domu, nie jestem pewna, czy mu się to kalkuluje.

Z drugiej strony, Matty cierpi na bezsenność i dzieli maleńkie mieszkanko ze zdecydowanie zbyt gadatliwym libkiem, więc ja też pewnie potrzebowałabym przerwy od niemal całodobowego piekła. Tutaj może czytać drugi raz wszystkie swoje książki, przechodzić do końca każdą grę wideo, uczyć się robić na drutach, otwierać drzwi spinkami, robić ser i wszystkie te rzeczy, na których przyłapałam go w czasie długich nocnych godzin. Nic dziwnego, że zawsze był prymusem. Gdybym nie potrzebowała dziesięciu do dwunastu godzin snu, może ja też poszłabym do szkoły dla geniuszy i poza kolejką dostała się do Hampton.

Nie to, że mam jakieś kompleksy czy coś.

– Znowu zostajesz na noc? – pytam. – Czemu?

– Żeby spędzić czas z moją wkurzającą siostrą, która zmusi mnie do oglądania albo Zombie expressu po raz milionowy, albo jakiejś k-dramy, jej zdaniem słodkiej, a mnie rozwalającej przed końcem – mamrocze. Nic z tego nie brzmi podejrzanie. Poza tym, że gapi się przez okno z tą samą ponurą, obcą miną co wcześniej.

Siostra mruży oczy, by dostrzec coś poza strugami wody, z którymi nie do końca radzą sobie wycieraczki.

– Słuchajcie. Jak rano wyszłam z łazienki, Zora leżała na brzuchu na schodach.

– Zdarza się – odpowiada Matty.

– Podczas tych kolacji mam informować o postępach Zory. Czy to jest coś, o czym powinnam wspomnieć, czy raczej udawać, że jest normalna?

– Nic nie mów – podpowiadam. – Od jak dawna to jej się zdarza?

Coś w tym, jak długo Ella milczy i jak zwężają jej się oczy, sprawia, że robi mi się nieswojo.

– Sama nie wiem – odpowiada melodyjnie. – Coś z nią jest nie tak, odkąd jej zaciekła przeciwniczka, Madeline, przyłapała ją w szkole z torbą rozpadających się kości z kurczaka, a potem nauczycielka je zabrała. Jak mówi pani Hammer, Zora wyjaśniła obecność rzeczonych kości, tu cytat: „Moja ciocia powiedziała, że jeśli chcę odblokować linie magii, muszę odrąbać sobie dłoń i zrobić z kości klucz”.

– Dobry Boże. – Zamykam oczy. – Zrozum mnie, myślałam, że to ją zniechęci! Dokładnie powiedziałam, że tak robili Strażnicy i że jeśli chce zostać strażniczką, musi znaleźć Strażnika, który da jej Klucz.

– Znasz moją córkę, więc nie mam pojęcia, skąd ci przyszło do głowy, że nie zafiksuje się z miejsca na złożeniu krwawej ofiary. Masz szczęście, że nie amputowała sobie kończyny.

Z tylnego siedzenia dobiega podejrzane prychnięcie. Odwracam się z marsową miną, a Matty prycha w rękaw.

– To nie jest zabawne – wścieka się Ella. – Najgorsza nie była nawet konfiskata kości. Najgorsze było to, że Madeline powiedziała Zorze, że ta nie jest prawdziwą Strażniczką, a moja pięcioletnia córka odpowiedziała: „No, a ty jesteś prawdziwie wkurwiającą pizdą”.

Otwieram usta, potem je zamykam, wreszcie chowam twarz w pasie bezpieczeństwa.

Matty rozwala się na tylnej kanapie i wybucha śmiechem.

– Idę na dywanik do nauczycielki w poniedziałek. Nie wiedziałam, że w przedszkolu też tak się da.

Wciąż chichocząc bezgłośnie, daję radę wykrztusić:

– Gdzie nauczyła się tak przeklinać? Tata?

– To mogłam być ja. – Ella przełyka ślinę. – Bo jestem najgorszą matką świata.

Coś ściska mnie w piersi. Ona chyba w to nie wierzy. Zerkam do tyłu, na Matty’ego.

– Ręka w górę, kto jest najgorszym Spencerem w tym aucie?

Wszyscy, bez wyjątku, podnosimy ręce.

Moja siostra prycha i w tej chwili wygląda dokładnie jak Zora. Te same włosy, to samo czoło, te same oczy… te same elfie uszy. Zastanawiam się, jak to możliwe, że ludzie nie czują się dziwnie, wyglądając jak ktoś inny. Mnie to nigdy nie dotyczyło. Matty’ego też. I Elli też nie, póki nie urodziła Zory. Kiedy Zora dorośnie, ukradnie tożsamość Elli i będzie popełniać przestępstwa na jej konto.

– Nie jesteś najgorsza, Siddy – mamrocze Ella.

– Jestem niemal pewna, że w tym filmie A Summer to Die to ja powiedziałabym „zaraz wracam”, a potem polazła do piwnicy naprawiać prąd.

Matty znowu pochyla się w naszą stronę.

– Słuchaj, to mnie ojciec odbierał z komisariatu w środku nocy.

– A ja urodziłam nieślubne dziecko… wygrywam – informuje Ella. – Matty to ten najmądrzejszy. Siddy zawsze najbardziej się stara, mama stale to powtarza.

Tak, mama faktycznie to powtarza. „Staram się”. Powiedziała tak na widok wyników moich egzaminów. Ella nie musi o tym wiedzieć – ani o tym, że kiedy słyszę te słowa, brak mi tchu.

Samochód jedzie na skróty przez Hampton College. Opuszczam szybę, żeby ją odparować. Campus pachnie zielenią: świeżymi liśćmi, świeżo skoszoną trawą i ziemią, która może nie jest zielona, ale ma zielony zapach. Po obu stronach drogi rosną jabłonie, ale deszcz przedwcześnie zmył z nich kwiaty i jezdnię pokrywa dywan mokrego kwiecia. Ella hamuje z piskiem opon, by nie uderzyć w pięcioro studentów – i jednocześnie wystawia rękę, żebym nie poleciała do przodu. To odruchowe zachowanie, matczyne.

– Jesteś dobrą matką – mamroczę.

Siedzi bokiem do mnie, lecz łypie w moją stronę niebieskim okiem ze złocistobrązową otoczką.

– Naprawdę – powtarzam. – Chcę być taka jak ty, kiedy dorosnę.

Oko wraca do przodu i mruga intensywnie. Ella nie wie, że zawsze tak było. Dorastałam z myślą, że będę piękna, charyzmatyczna, pewna siebie. Wciąż czekam na ten moment. Zastanawiam się, czy kiedy Ella patrzy na siebie w lustrze, widzi w odbiciu kobietę, którą jest.

– Wychowujesz samotnie dziecko – zauważa łagodnie Matty. – Jeśli mamy w tym mieście jakąś superbohaterkę, to ciebie, a magia nie ma nic do rzeczy.

Ella znowu pociąga nosem.

– Myślę, że gdyby ktoś spróbował zrobić krzywdę mojej córce, zamordowałabym – milknie. – Ale chyba nie powinno się mordować pięcioletniej Madeline.

– Madeline może być demonicznym dzieckiem podmienionym po urodzeniu – zauważam.

Przez resztę drogi jedziemy w milczeniu i wszyscy zastanawiamy się, jak doprowadzić do czyjegoś zniknięcia i nie zostać złapanym. Niczego nie wymyślam. Wszyscy moi wrogowie żyją i mają się dobrze.

Jednak kiedy Ella zatrzymuje się na podjeździe, nie od razu wysiadam z auta, tylko zwracam się do Matty’ego.

– Skrzywiłeś się, kiedy wspomniałam o Finnie Warrenie. Dlaczego?

„Bo jest najgorszy, prawda?”. Chciałabym, żeby Matty to powiedział.

– Na open micu grał piosenkę Nirvany w tonacji durowej – odpowiada Matty. – Czegoś takiego nie można wybaczyć.

Ella spogląda na mnie, a na jej ustach gra smutny uśmiech.

– Posłuchaj. Wiem, jak to jest, kiedy chłopak wybiera kogoś innego. Ale żaden facet nie dowodzi twojej wartości.

I pięć razy głośno, radośnie naciska klakson.

Spoglądam na swoje ręce. Ludzie mówią takie rzeczy, gdy ktoś towarzyszył im całe życie. Gdy zawsze było łatwo. Zach jako jedyny zostawił Ellę, ale zostawił ją z małym człowiekiem, więc nigdy jej tego nie powiem.

W oczach Elli widzę czułość, gdy patrzy, jak na ganek wychodzi nasza matka z Zorą pod pachą. Młoda zwisa bezwładnie jak zwłoki.

– Pewnego dnia wyjrzysz poza siebie, zobaczysz ludzi, których masz, i dostrzeżesz, kim jesteś naprawdę.

– To jak magia – mówi Matty tak cicho, że ledwie go słyszę. Wzrusza ramionami na widok mojej pytającej miny. – Podobno magia pokazuje prawdziwą ciebie. Może z miłością też tak jest.

Taka sentymentalność jest nie w jego stylu, ale nie mówi nic więcej, tylko wyskakuje z samochodu.

Ella wzdycha, po czym kuśtyka przez podjazd na wysokich obcasach, by odebrać córkę odzianą w różową sukienkę z kryształkami z identycznym blond kucykiem na głowie. Gdy wraca z powrotem z Zorą w ramionach, otwieram drzwi auta, by jej pomóc.

Zaledwie jednak Ella odstawia Zorę, dziewczynka unosi na nią wzrok, potem patrzy na mnie, a na koniec powoli kładzie się na brzuchu na podjeździe.

Moja siostra przez moment obserwuje nieruchomą córkę, po czym zaciska powieki i unosi głowę. Deszcz pada wprost na nią.

Matty z rozbawionym uśmiechem na ustach opiera się o samochód i wymienia ze mną spojrzenia.

– Zo? Fajna sukienka – mówię.

Siostrzenica nie odpowiada. Wzdycha tylko, co brzmi, jakby zapuszczała silnik w kałużę pod jej twarzą.

Ella kuca.

– Nieważne, czy jesteś Strażniczką, i tak jesteś moją ulubioną osobą – mówi cicho do córki.

Oboje z Mattym patrzymy na profil Zory. Jedno niebieskie oko ze złocistobrązową obwódką wokół źrenicy spogląda w naszą stronę, zwęża się i wraca do wpatrywania się w mokry chodnik.

Ella łapie bezwładną córkę i sadza ją w samochodzie.

– Dzięki za podwózkę – mówię do niej. – Do zobaczenia jutro. Zajmę twoim dzieckiem dokładnie przez godzinę.

Ella odwraca się ze swoim szerokim, ellowym uśmiechem, idealnymi zębami i lśniącymi jasnymi oczami.

– Kocham cię – mówi.

– A ja kocham starty cheddar – odpowiada Matty. Uśmiecha się głupkowato do Zory, ale ta nie odwzajemnia uśmiechu.

– A ja nienawidzę pizd – stwierdza Zora.

Zwinięta w kłębek na skraju kanapy przysypiam, oglądając Zombie express pod jednym z wełnianych koców mamy. Widzieliśmy ten film tyle razy, że znam go na pamięć.

W powietrzu unosi się woń kimchi-buchimgae, które przypaliliśmy, ale i tak zjedliśmy.

Gdy na stoliku telefon Matty’ego odzywa się miękką, grzechotliwą wibracją, natychmiast czuję niepokój. Przez pierwsze miesiące w tym kraju spałam całymi dniami i płakałam całymi nocami. To właśnie wydłużony jet lag obwiniam o fakt, że żaden ze mnie skowronek i że sypiam jak zając pod miedzą.

Wkurza mnie, że odbiera po pierwszym sygnale, biorąc pod uwagę, ile razy mnie odsyłał wprost do poczty głosowej.

– Elo – mamrocze pod nosem. – Czekaj chwilę.

Następuje cisza. Włosy na karku stają mi dęba, jak zawsze, kiedy ktoś zawisa nade mną jak ogromny creep. Tłamszę odruchy i dalej oddycham głęboko, równo.

Poduszka unosi się powoli, gdy Matty wstaje. Kiedy się porusza, panele skrzypią pod stopami, chociaż chodzi lekko, na palcach, starając się mnie nie obudzić. Nie wyłącza filmu.

Siadam w ciemności, wyglądając przez oparcie kanapy. Jaskrawy blask z telewizora otacza jego wycofującą się postać. Przyciska telefon do ucha, ale film leci za głośno, żebym go słyszała.

I żeby on słyszał mnie.

Szczerze mówiąc, martwię się, że wpadł w coś głupiego. Matty zgadza się na większość rzeczy, na przykład przebieganie nago w środku zimy po głównej ulicy, na śliskim lodzie. Założyli mu potem dziesięć szwów.

Centymetr po centymetrze, zgrzytając zębami, ilekroć skrzypi podłoga, podkradam się do salonu i przyciskam ciało do ściany obok drzwi.

– Czemu do mnie dzwonisz? – pyta przyciszonym głosem Matty. – Nie mamy potem spotkania? Czemu używasz jednej z tych kartek z tańczącymi zębami, które dentysta wysyła w ramach przypomnienia o półrocznej kontroli… o jedenastej wieczorem… w środku niczego? Moja mama myślała, że to pomyłka, i ją wyrzuciła. Chyba wiesz, że już nie mieszkam z rodzicami, prawda?

Czy Matty należy do jakiegoś tajnego studenckiego bractwa, w którym zaprasza się na spotkania w środku nocy przy pomocy zaszyfrowanych wiadomości? Przecież nawet nie jest biały… jak to możliwe?

– Wolniej, Shandy. Co się stało? Co dokładnie powiedział Josh? – mówi urywanymi słowami, zestresowany.

„Kim jest Josh? A Shandy? To Shandy Ohno?” Shandy Ohno jest w ostatniej klasie Wellsie High, więc niemożliwe, żeby chodziło o studencką grupę. Znam go. Wszyscy znają Shandy’ego. Zbija piątkę z każdą osobą, którą mija na szkolnym korytarzu. Poza tym jest piękny z tymi wywiniętymi rzęsami – moje opadają jak kolce, co uważam za potwornie nie fair.

„Shandy…” czy to znaczy, że Matty jest w tajnym stowarzyszeniu Azjatów? Jest ich w Wellsie ze czworo, tych Azjatów. Jeżeli mnie nie zaprosili, to nawet nie mają ekipy do mahjonga.

Wyglądam za róg, ale Matty stoi tyłem do mnie. Jest nieruchomy, spięty.

– To pewnie nic takiego – mówi, ale jego głos się łamie. – Jestem najbliżej, wyjdę po niego i Parker. Zadzwoń do reszty, powiedz, że już idę. Będę najszybciej, jak tylko się da.

Dłoń trzymająca telefon opada powoli. Stoi tak przez chwilę, wpatrzony w ciemność salonu.

Odsuwam się od framugi, wciąż przyciśnięta do ściany. Coś w jego głosie nie daje mi spokoju. To samo, co widzę na jego twarzy, gdy zawraca do kuchni. Na mój widok zamiera. Oczy ma szeroko otwarte jak jeleń na widok świateł samochodu. W następnej chwili jego mina się zmienia.

Próbuje się zmienić.

– Co jest? – mówię.

– Co, do cholery, Siddy? – odpowiada, odsuwając z wilgotnego czoła tęczowy kosmyk.

Ignoruję tę reakcję.

– Nie wiedziałam, że znasz Shandy’ego Ohno.

– Znam wszystkich. – Już zdejmuje z haczyka na ścianie kluczyki do auta mamy.

– Dokąd się wybierasz o tej porze?

– Eee… nigdzie. – Bierze jednak głęboki oddech i powoli wypuszcza powietrze. – Słuchaj, mój kumpel ma kłopoty. Muszę po niego pojechać, rozumiesz?

Idzie do przedpokoju i otwiera szafę z kurtkami.

– Jakie kłopoty? – Nie spuszczam z niego wzroku. Ma ten sam kolor oczu co ja: tak ciemny, że ledwie widać źrenice.

Matty zatrzymuje się w pół ruchu, zakładając płaszcz przeciwdeszczowy. Jego twarz kryje się częściowo w mroku.

– To nic takiego, jasne?

„To nie jest nic takiego”.

– Matty, o co chodzi? – Słyszę, jak podnoszę głos, piszczę bliska paniki. – Czemu jesteś taki dziwny?

Nagle znajduje się przede mną i mocno obejmuje moją głowę.

– Nie wkopałem się w nic złego, Siddy, przysięgam – mówi tym łagodnym tonem zarezerwowanym specjalnie dla mnie. – Nie musisz się martwić.

Ale ja zawsze się o niego martwię. Kiedyś nie miałam brata. Ani siostry. Ani rodziców. Nie jesteśmy tej samej krwi. Nie wyglądamy podobnie. Jesteśmy obcymi, których zbliżył ślepy traf. Kiedy byliśmy dziećmi, uciekał na koniec podjazdu, ilekroć zezłościł się na rodziców. Nigdy nie chodziło o mnie, a ja i tak zawsze brałam worek taki jak na WF i szłam z nim. Rozważaliśmy zwianie z podjazdu i ukrycie się w schronie, który na pewno miał pan Graves. Też bym to zrobiła. Bo kiedy zrządzeniem losu dostajesz rodzinę, kiedy wiesz, że miłość to nic pewnego, trzymasz się jej obiema rękami.

– Pojadę z tobą, pomogę ci z kumplem – informuję. – Pamiętasz, jak powiedziałam, że pojechałabym z tobą, gdybyś kiedyś chciał się wybrać do Korei?

Schrypniętym głosem odpowiada:

– Pamiętasz, jak po pijaku napisałaś do mnie „czkam na bus tak długo że szczam w krzaki”, a ja musiałem cię odebrać z imprezy, tylko że łaziłaś gdzieś na rogu ulicy? Tego SMS-a zachowałem, wydrukowałem i oprawiłem w ramkę nad biurkiem. Ale o co chcę zapytać: chciałabyś, żebym wciągnął w tę sytuację kogoś z zewnątrz?

– To był jeden raz – marudzę. – Więc to sytuacja dla wybrańca?

Jego rozmowa w ogóle tak nie brzmiała.

– Porozmawiamy, jak wrócę, okej?

– Okej.

Puszcza mnie, a potem rusza truchtem do drzwi. Ma już dłoń na gałce, gdy patrzy na zasuwę. Odwraca wzrok, uśmiecha się, ale to nie jest jego zwykły uśmiech.

– Wrócę niedługo. Zamknij za mną.

Cicho przesuwa drzwi.

Chwilę później opony skrzypią, gdy wyjeżdża z podjazdu zbyt szybko i rozpędza się na ulicy. Wtedy słyszę dźwięk mojego serca, to, jak wali w piersi, niczym bęben, niczym ostrzeżenie.

Za mną wciąż trwa film. Na ekranie ktoś krzyczy.

„Powinnam była z nim jechać. Powinnam była się uprzeć”.

Myślę tak, ponieważ ponura, obca mina Matty’ego, chrypka i drżenie jego głosu – to był strach.

Budzę się gwałtownie, mrugam w ciemności. Spięta nasłuchuję. Krople deszczu bębnią o dachowe okno nade mną. Ale w domu panuje cisza.

Wciśnięta między poduszki na kanapie, owinięta kocem, wygrzebuję z kieszeni telefon i mrużę oczy, próbując rozczytać kontakty. Na wyświetlaczu widzę godzinę – 23:23. Patrzę na nią, nie rozumiem, czytam cyfry kilkukrotnie.

„Musiałam zasnąć”.

Zbudziłabym się, gdyby Matty wrócił. Zbudziłabym się, gdyby rodzice wrócili. Ale ich tu nie ma. Wygrzebuję się z kocowego kokonu, zeskakuję z kanapy i dzwonię do Matty’ego, jednocześnie walcząc z włącznikiem.

Telefon dzwoni… i dzwoni… i dzwoni. Poczta głosowa. Nie odrzucił połączenia. A przecież zawsze tak robi.

Słuchając nagranego tekstu, docieram do drzwi wejściowych i wyglądam na ulicę. W okolicy panuje grobowa cisza, jeśli nie liczyć deszczu, mżawki widocznej w blasku latarni.

Dzwonię drugi raz i wychodzę na ganek.

Latarnia mruga.

Najpierw czuję to dyskretnie. Drżenie ziemi. To drżenie, które znam, ale potem…

Ganek pode mną zaczyna się ruszać. Grunt usuwa się spod stóp. I już jestem na czworakach, telefon zaś obija się o drewnianą posadzkę. To odległe echo, ból rozsiany na krawędzi umysłu. Telefon trzęsie się nadal, gdy zakrywam go dłonią i próbuję zatrzymać.

Grzmot.

Tylko jeden, osamotniony, ale taki głośny, taki wstrząsający. Bardziej go czuję niż słyszę. Jednak to nie niebo eksploduje nade mną. Grzmot dobywa się spod ziemi i rozchodzi echem, jakby rozbrzmiewał zewsząd naraz.

Potrzebuję sekundy. Oddech zamiera mi w piersi.

„Linia uskoku”.

Ziemia odpowiada jękiem, który odzywa się w fundamentach domu, a wibracje rozdzierają mnie w całości, aż po szczękę.

Panika ściska mi klatkę piersiową, tłucze się jak kamień między kośćmi, miesza z powietrzem, którego nie mogę wypuścić.

Od ziemi bije ciepło, przechodzi przez podłogę, pali mi ręce. Skupiam się na twardym, stałym drewnie pod kolanami, na deszczu wsiąkającym w materiał. Wzrok sam wędruje do ciemnej sylwetki góry Hemsworth wznoszącej się w oddali nad miastem.

Wiem, co się dzieje. W końcu tu się wychowałam.

„Ale nigdy się nie otworzyła. Mamy Strażników. Powstrzymają to. Mają kościane Klucze. Jeszcze chwila i…”

Wygląda to pięknie, kiedy ziemia rozpada się w czarnym lesie na górze. Choćbym dożyła setki, nie ujrzę drugi raz nic podobnego.

Kula złocistego pioruna rozciąga się po ziemi, slalomem rysuje jasną, lśniącą ścieżkę między drzewami. Piorun zdąża po zboczu góry, na dół… do nas.

„Powstrzymają to. Tylko oni zdołają”.

„W pierwszej kolejności tylko oni umieją wypuścić coś takiego…”

Odgłosy pękającej ziemi niosą się z oddali, ale echo dba, by były donośne. Grunt trzęsie się pode mną, odzywa krzykiem w moich kościach. I nie przestaje.

Złoto rozbłyskuje na niebie i rozświetla magią całe Wellsie.

Ze wciąż lśniącej dziury unosi się jak chmura opalizującej mgły. Blade tęcze, które towarzyszyły nam przez całe życie, rozpływają się w świetle. Pochłania je magia, ta sama, która je pozostawiła.

Drżąc, patrzę w niebo, gdy światło eksploduje w pył – mgiełkę – bledszy, półprzejrzysty, jednocześnie tutaj i nie tutaj.

„Kiedyś magia była wszędzie”.

Plama mgły wisi tak przez chwilę, po czym rozpełza się niczym tusz w formie kleksa na papierze. Zmierza w stronę granic miasta.

Ziemia drży, a potem cichnie, i pozostają tylko wstrząsy w moim ciele. Lecz cienkie złote nici przeciekają między drzewami, podchodzą bliżej, zbyt blisko.

Mój telefon dzwoni, eksploduje piosenką BTS Fire. To dzwonek ustawiony na Ellę.

„Ella”.

– Siddy – odzywa się natychmiast moja siostra, spanikowana, zbyt głośno. – Siddy? Siddy, słyszysz mnie? Halo?

– Otworzyli ją – mówię odrętwiałym głosem, dziwnie spokojnym i zupełnie obcym. – Ella, oni otworzyli linię.

– Wiem. Stoimy na autostradzie. Wszyscy wyszli, żeby popatrzeć. Widać to stąd. To jak… wybuch bomby. Jesteś w domu?

Kiwam głową, chociaż przecież mnie nie widzi. W tle słyszę krzyki rodziców.

Na końcu podjazdu rozwija się lśniący lok.

– Ella, widzę magię. Ona tu…

Wyciągam rękę, gdy lśniąca wstęga podpełza do mnie, owija się wokół nadgarstka…

W pierś uderza mnie coś niewiarygodnie gorącego, choć nie parzącego. Padam na plecy. Na piersi rozkwita mi ślad oparzenia, rozchodzi się na boki, wsiąka w każdy narząd, we wszystkie kończyny. Kiedy otwieram oczy, moje ciało świeci białym ogniem, a złote nitki biegną po moich rękach aż do opuszek palców.

Nie czuję już pod sobą zimnej, twardej podłogi.

Głos Elli staje się coraz bardziej odległy, w miarę jak opada ręka, w której ściskam telefon.

– Jesteś tam? Posłuchaj, dobrze? Jesteśmy pół godziny drogi stąd. Będziemy najszybciej, jak tylko się da. Zostań tam, gdzie jesteś. Zostań z Mattym. Trzymaj się…

Połączenie się urywa.

Obok podjazdu uliczna latarnia mruga jeszcze raz, a potem gaśnie.

Kiedy jesteś młoda, ludzie opowiadają ci, że kiedyś magia była wszędzie, że odzwierciedlała nasze dusze i wzmacniała to, co w nas najlepsze.

Kiedy dorastasz, opowiadają, że magia pokazywała nas takimi, jakimi jesteśmy – gorszymi lub lepszymi. Że można było zrobić wszystko, jeśli tylko miało się dość mocy. A ponieważ wtedy znasz już trochę świat, wiesz, że gdyby moc pozostała, położyłaby nam kres.

Zapieczętowano magię, zamknięto ją tym, co zrobiliśmy, co stworzyliśmy, kiedy jeszcze byliśmy w stanie coś zrobić. Oni zaś – pierwsi Strażnicy każdej linii uskoku – strzegli nas przed nami samymi.

Przez jakiś czas.

Gdy otwieram oczy po sekundzie, minucie, godzinie, wciąż leżę na posadzce ganku. Czuję wilgotny chłód. Na niebie pozostaje tylko wspomnienie blasku, rozsypuje się stopniowo, a czerń nocy przegania złoto. Oparzenie zbladło. Dłonią odnajduję pierś, pocieram ją pośrodku, tam, gdzie wciąż czuję lekkie kłucie. Moja skóra jest ciepła w dotyku mimo panującego chłodu.

Dźwigam się na nogi, biorę telefon w zesztywniałe palce.

Dzwonię do Elli, ale jej telefon jest nieaktywny. Dzwonię do Matty’ego…

Cisza. Żadnego sygnału.

Nie mam zasięgu. Brak usługi, informuje wyświetlacz.

„O której wyszedł Matty, około dziesiątej?” Powinien być już z powrotem. Obiecał mi to.

W oddali noc przecinają sygnały policyjnych syren. Panika wdziera się pod grubą warstwę otępienia, a ja, potykając się, wpadam do domu. W kuchni pstrykam włącznikiem: w górę, w dół, w górę, w dół.

Kiedy byłam mała siostra zmusiła mnie do obejrzenia filmu dokumentalnego złowieszczo przewidującego wyginięcie ludzkości z rąk tak zwanej wielkiej czwórki: kryzysu klimatycznego, pandemii, wojny atomowej albo pęknięcia linii uskoku. Świadome, że w czwartym przypadku jesteśmy na linii ognia, razem z Ellą odbywałyśmy ćwiczenia w środku nocy. Ja miałam wziąć kota, Ella – obudzić rodziców. Matty miał się zatroszczyć o siebie.

„Teraz jest czas na przygotowanie się”, informował nas ponurym głosem Morgan Freeman. „Dopóki to jeszcze możliwe”.

Planowałyśmy postępować zgodnie z protokołem: iść do schronu w podziemiach ratusza. Później dowiedziałyśmy się, że znajdują się tam kartony z archiwalnymi dokumentami, ponieważ nikt nie zakładał, że to miejsce kiedykolwiek do czegokolwiek się przyda.

Koniec końców, jak się przygotować na nieznane? Minęło tyle czasu od pierwszej krwawej ofiary, że nikt już nie wie, co właściwie jest prawdą. Zostały tylko teorie. Plotki.

„Co teraz? Oddychaj. Wszyscy się dowiedzą, co się stało. Matty uda się do schronu albo na komisariat…”.

Tylko że linia uskoku przebiega dokładnie przez centrum i Bóg jeden wie, co stamtąd wylezie prócz magii.

Nie, Matty w pierwszej kolejności udałby się tutaj. Rodzice i Ella są już w drodze. Muszę tylko na nich zaczekać. Możemy ruszyć dalej razem. Cały świat dowie się, co się stało w Wellsie. Wyślą tu Gwardię Narodową. Ewakuują nas. Wszystko będzie dobrze.

Słyszę trzask, a zaraz potem podłoga zaczyna mi falować pod stopami. Jęczy drewno, które miało pozostać nieugięte. Dźwięk dochodzi zewsząd naraz, stanowi łańcuch licznych pęknięć. To się dzieje na zewnątrz, blisko. Podłoga znów się przechyla.

Łapię się blatu, a wibracje odczuwam w każdej kości. To się dzieje zbyt blisko, bym mogła uznać za wstrząs wtórny. Oblatuje mnie strach, strużka potu spływa mi po plecach aż do podstawy kręgosłupa.

Dom, cały dom się chwieje.

Puszczam blat, a strach gna mnie do przedpokoju, gdy dom przechyla się na drugą stronę. Słychać więcej trzasków, chrzęstu, pękającego drewna. Krzyk narasta mi w piersi, przełykam go jednak. Potrzebuję całego powietrza, jakie mam.

Omal nie wpadam w panikę, słysząc miauczenie u stóp. To nasza kotka, Chad. Puchata biała kulka, równie przerażona co ja. Łapię Chad, co zaraz okazuje się błędem, bo ona się wyrywa i dokłada do moich zmartwień długi ślad pazura na ręce. Przerzucam ją sobie przez ramię, a ona wczepia pazury w moje plecy.

Potykam się przy kolejnym wstrząsie przetaczającym się pod stopami niczym fala. W gościnnej sypialni robiącej też za gabinet ojca po omacku znajduję skraj wielkiego drewnianego biurka i nurkuję pod nie, gdy nadchodzi następna fala. Chad wyrywa mi się z rąk, a ja ją wypuszczam.

Przyciskam kolana do piersi, splatam ręce nad głową. Pazury Chad pozostawiły mi zadrapania na karku. Oddycham – wdech przez nos, wydech przez usta. Oczy mam zaciśnięte. „Oddychaj. Po prostu oddychaj. Zadzwoń do mamy. Taty. Matty’ego. Elli”.

Wyciągam znowu telefon. Mrużę oczy, patrząc na kreski zasięgu. Brak usługi, mówi wyświetlacz.

Nie wiem, jak długo siedzę tak pod biurkiem, słuchając odgłosów rozpadającego się chodnika, jęczącego metalu, spadających przedmiotów. Drżą mi mięśnie ramion. Kulę się, licząc w myślach sekundy.

Minuta. Dziesięć minut. Piętnaście. Dwadzieścia.

Aż wreszcie nie słyszę już walącego serca. Tylko straszliwą ciszę.

Podłoga ugina się, ale zdaje się dość stabilna, gdy wypełzam spod biurka. Macam ściany, przedzierając się przez ciemność.

Na palcach docieram do przedpokoju i szafy, skąd chcę wziąć jedną z latarek. Potrzebuję jednak minuty, by zmusić się do otwarcia drzwi wejściowych.

Posyłam promień światła na podwórze, wychodząc na deszcz, stąpając ostrożnie, aż stopa zawisa nad pierwszym stopniem ganka.

Dotykam podeszwami śliskiej trawy i idę dalej, unoszę latarkę wyżej, w stronę wielkiego cienia przede mną.

Zahaczam dużym palcem o coś twardego. Upadam, uderzam o ziemię najpierw kolanami, potem brzuchem. Leżę tak, łapiąc z trudem oddech, na zimnym, mokrym podłożu przy ogrodzie, wyciągam rękę i dotykam czegoś ostrego. Podjazd. Rozbity na duże asfaltowe odłamki.

Leżę przez długą chwilę, trzymam podjazd, a w piersi mnie ściska. Wreszcie zdobywam się na uniesienie głowy i poświecenie latarką na podjazd – albo raczej to, co z niego zostało.

Przez środek wybija ogromny korzeń rozchodzący się na mniejsze. Zmarzniętymi palcami obmacuję poskręcane drzewo, dotykam dłonią szorstkiej kory, a pokruszony asfalt wbija mi się w kolana. Jestem na drodze, szukam kolejnych korzeni, uderzam ramionami o… słupki? Tylko są jakieś elastyczne. Światło latarki pada na groteskowy kształt drzewa, i to wielkiego. To chyba banian, o pniu tak szerokim, że dziesięć osób trzymających się za ręce nie zdołałoby go objąć. A te „słupki” to włókniste korzenie spadające z gałęzi nade mną. W Wellsie nie rosną baniany. Na środku ulicy nie rosną baniany.

Patrzę za siebie, na dom, na mój normalny, szary dom – i ledwo go widzę. Wyrósł tu las, drzewa, masa drzew i korzeni. Przenoszę promień światła z jednej rośliny na drugą, i na kolejną – iglaste, brzozy, klony, dęby… Jedno wyrasta wprost z dachu sąsiadów.

A ja jestem tu sama.

– O mój Boże, o mój Boże… – Zaciskam palce na latarce.

Gałęzie dają schronienie, ale ja wciąż się trzęsę. Spazmatyczne ruchy aż bolą.

Las wyrastający z niczego powinien obudzić całą okolicę, ale nikogo tu nie ma. Nikogo prócz mnie.

Chociaż… między drzewami wyczuwam ruch, cień skręcający za mój dom, kształt osoby potykającej się o korzenie tak samo jak ja wcześniej.

„To osoba. To ktoś”. Unoszę światło.

To zdecydowanie osoba, chłopak, przemierzający powoli nasze podwórze, przemoczony do suchej nitki.

Z trudem się podnoszę.

– Czekaj! Zaczekaj, proszę! – Biegnę do niego, ale korzenie mnie spowalniają.

Kiedy się odwraca, rozpoznaję tę krępą sylwetkę w koszulce polo i założonej tyłem naprzód bejsbolówce.

– Sid Spencer?

To Dustin, Dustin Miller z sąsiedztwa. Chodzimy razem do szkoły. Dreszcze tracą nieco na sile, gdy moje ciało się rozluźnia.

– Dustin, dzięki Bogu. Twoi rodzice są w domu?

– Nie. Kiedy ziemia przestała się trząść, moi rodzice, sporo sąsiadów, wszyscy ruszyliśmy do schronu. Nie wiedzieliśmy, co innego zrobić. Telefony nie działały. – Macha rękami, a oczy ma rozszerzone, wystraszone. Cały się trzęsie. – W połowie drogi znowu się zaczęło, a ten… ten las wyrósł wszędzie. Rozdzielił nas. – Ma rozbiegany wzrok, gdy skanuje gęstwinę za sobą. – Próbowałem iść do centrum, ale cały czas… nie wiem, cały czas czułem, że coś za mną idzie, więc zawróciłem, żeby to zgubić.

Mrużę oczy między pniami, omiatam okolicę światłem latarki. Przez moment widzę cień, ślad ruchu. Dustin już idzie w tamtym kierunku, przez podjazd, kluczy między pnączami.

– Kto tam? – krzyczy, rozgarniając gałęzie.

– Czekaj, Dustin, chodźmy do środka. – Potykając się, lecę za nim, łapię go za skraj płaszcza.

Kiedy się zatrzymuje, wpadam wprost na niego.

– Co to u diabła jest?! – szepcze.

Nie widzę niczego zza jego piersi, ale drżenie w jego głosie sprawia, że się cofam, czując, jak przerażenie wypełnia mi płuca. Dustin odwraca się do mnie, a ja widzę jego twarz, zmrożoną w blasku mojej latarki. W oczach ma coś ostrzegawczego.

Jakieś palce: brudne, białe, poznaczone fioletowymi śladami, zaciskają się na jego ramieniu.

„Kiedyś magia miała konsekwencje”.

„Dustin…” Moje usta układają się w jego imię, lecz nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.

Zęby, pożółkłe, popsute, gnijące, wbijają się od tyłu w bok jego szyi. Krzyk Dustina przeszywa mnie na wskroś, gdy rzucam się naprzód i łapię go w pasie, a to coś… to coś gwałtownie odrywa jego głowę w bok, rozdziera ciało, oddziela gumiaste mięśnie od kości, aż w końcu je rozłącza.

Szlochając, ciągnę Dustina z całej siły, choć ciało rozpaczliwie błaga mnie, bym uciekała. Bym go zostawiła.

Kiedy ich rozdzielam, Dustin opada na bok. Jest zbyt ciężki, bym zdołała go utrzymać. Wpada w krzaki. Krew tryska z ziejącej rany między szyją a ramieniem. W gardle charczą wilgotne spazmy. Zmuszam się do spojrzenia mu w oczy, w szeroko otwarte, zastygłe w błagalnym wyrazie oczy. „Pomóż mi”. Lecz jego twarz blednie, odpływa z niej cała krew, a ja już wiem.

„On umiera”.

Łapię go za rękę i oddycham najgłębiej, jak umiem, byle nie zwymiotować. Dustin odkrztusza raz, drugi… trzeciego już nie ma. „Dobry Boże”. A ja wciąż ciągnę. „Nie mogę. Nie mogę…”

A to coś, co wychynęło z krzaków, odwraca się, przekręca głowę w moją stronę i wciąż żuje, żuje powoli. Ma wrzecionowate kończyny, a ciało wychudłe, wygłodzone. Na grzbiecie nosi coś, co niegdyś mogło być odzieniem.

„Magia miała swoje konsekwencje. Tworzyli coś. Rozmazane obrazki z naszych książeczek, których nigdy nie nazywaliśmy. Nie wiedzieliśmy”.

Latarka spoczywająca wśród liści pod moimi nogami, daje dość światła, bym ujrzała oczy stworzenia – nabiegłe krwią, lecz puste – i jego skórę, białą, anemiczną, z ciemnymi plamami pod oczami, cieniami zapadniętych policzków. Cienie się poruszają.

Robaki żerują na jątrzącej się ranie.

„Dobry Boże”.

Puszczam rękę Dustina, a to coś rzuca się stopniowo, takim ruchem jak ludzie tańczący w świetle stroboskopów. Ruch jest powolny, rwany – ale ono jakimś cudem mnie wyczuwa. Rzucam się w bok, prosto przez poszarpane pozostałości po podjeździe. Ciemna bryła ganku majaczy w mroku, tylko o kilka kroków, jeśli zdołam pobiec. Ale palce zaciskają mi się na przegubie, spowalniają mnie. Wolną dłonią walę stworzenie w pierś – ciepłą, twardą, jak u żywego człowieka.

Gdy potwór atakuje moją szyję, zaczynam wrzeszczeć.

Tytuł oryginalny: Dead Things Are Closer Than They Appear

Tłumaczenie: Joanna Krystyna Radosz

Redakcja: Krystyna Hołoga

Korekta: Dagmara Michalak

Skład i adaptacja okładki polskiego wydania: Amadeusz Targoński | targonski.pl

Opracowanie wersji elektronicznej:

Text © 2024 by Robin Wasley

Jacket illustration © 2024 by Micaela Alcaino

Jacket design by Laura Eckes © 2024 by Simon & Schuster, LLC

All rights reserved, including the right of reproduction in whole or in part in any form.

SIMON & SCHUSTER BOOKS FOR YOUNG READERS and related marks are trademarks of Simon & Schuster, LLC.

Copyright © 2024 for the Polish edition by MT Biznes Ltd.

All rights reserved.

Copyright © 2024 for the Polish translation by MT Biznes Ltd.

All rights reserved.

Wydanie pierwsze.

Warszawa 2024

Ta książka jest dziełem fikcji. Wszelkie odniesienia do wydarzeń historycznych, prawdziwych ludzi lub rzeczywistych miejsc są fikcyjne. Wszystkie imiona, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i wszelkie podobieństwa do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub osób, żyjących lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.