Żołnierskie serce - Tomasz Betcher - ebook + książka

Żołnierskie serce ebook

Tomasz Betcher

0,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy Piotr Walczak powraca ranny z misji w Afganistanie, cierpi nie tylko jego ciało, ale także dusza. Borykając się z zespołem stresu pourazowego, oskarżeniem o spowodowanie śmierci kolegów i zainteresowaniem mediów, ucieka na prowincję. W domu po dziadku odkrywa rodzinne tajemnice i sąsiadów, których kłopoty kochają tak samo jak Piotra. Czy senne miasteczko i jego mieszkańcy potrafią uleczyć Żołnierskie serce i sprawić, by znów zaczęło kochać? Czy Emilia, Natalia i Janek będą w stanie żyć z wybuchowym i nieobliczalnym człowiekiem za ścianą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 449

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tomasz Betcher

ŻOŁNIERSKIE SERCE

Copyright © by Tomasz Betcher, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Rozdział 1

Przyzwyczaił się już, że życie lubiło sypać mu piaskiem w oczy.

Dochodziło południe, a żar lał się z nieba. Trzydrzwiowy nissan patrol leniwie wtoczył się na wysypany kamieniami parking stacji paliw, wzbijając tuman kurzu. Stado wróbli zerwało się do lotu. Tylko wrona, siedząca na przekrzywionym drewnianym słupku wyznaczającym granicę pola, uważnie i bez cienia strachu wpatrywała się w spłowiały lakier terenówki. Kierowca zgasił silnik i jeszcze przez chwilę siedział w kabinie, kontemplując krajobraz. W morzu rzepaku nie drgnął nawet jeden kwiat.

Był zmęczony. Nie drogą, ale upałem. Kwadrans jazdy za Sztumem postanowił, że czas na postój, choć pragnienie odczuwał już od Gdańska. Upłynęło sporo czasu, zanim na horyzoncie pojawił się znak informujący, że od najbliższej stacji dzieli go kilka kilometrów. Parking był pusty, a sama stacja zapyziała. Nie fatygował się podnoszeniem szyby. Istniała niewielka szansa, że z sąsiedniego pola powieje wiatr, który zdusi piekło powstające w kabinie, gdy tylko nawiew przestawał pracować. W dwudziestoletniej terenówce o klimatyzacji można było pomarzyć. Stacja znajdowała się na kompletnym odludziu, a jedyny dostępny skrawek cienia – niewielkie zadaszenie obejmujące dwa dystrybutory – zajmowała stara skoda, zaparkowana niemal pod samymi drzwiami. Zapewne należała do właściciela albo pracownika. Sądząc po wyglądzie zdezelowanego samochodu i ilości rdzy pokrywającej karoserię, raczej do tego drugiego.

Trzasnął drzwiami nissana i ruszył w stronę niewielkiego przeszklonego budynku, licząc na odrobinę chłodu wewnątrz. Dzwonki nad wejściem wydały z siebie stłumiony dźwięk, siłą przedzierając się przez gorące, lepkie powietrze. Siedzący za ladą pryszczaty dwudziestolatek zerwał się, jak gdyby obsłużenie jedynego klienta miało zaważyć na jego dalszej karierze zawodowej. Niewielki klimatyzator umieszczony nad drzwiami robił, co mógł, jednak przegrywał w nierównej walce z upałem. W pomieszczeniu było tylko nieznacznie chłodniej niż na zewnątrz.

Piotr przesunął na czoło okulary przeciwsłoneczne i rozejrzał się po wnętrzu. Trudno było znaleźć obskurniejszą stację. Po chwili namysłu skierował się do pracujących na pełnych obrotach lodówek. Sięgnął po puszkę coli i czteropak piwa, po czym podszedł do kasy.

– Paliwko będzie? Może kawa albo hot dog? – Sprzedawca uśmiechnął się nerwowo.

Piotr zignorował jego spojrzenie, które umykało w dół, do jego butów. Widział, że chłopak, jak może, walczy z ciekawością.

– Nie, dzięki – mruknął, sięgając do niewielkiej zamrażarki przy ladzie.

Wyciągnął z niej loda na patyku i podał do zeskanowania.

– To będzie dwadzieścia dwa dziewięćdziesiąt. – Obsługujący wreszcie zmusił się do spojrzenia mu w twarz.

Piotr wyciągnął z kieszeni trzy zmięte banknoty i kilka monet i położył na tacce z logo stacji. Wyszedł, nie czekając na resztę. Zanim opuścił budynek, zsunął na nos okulary i przygotował się na południowy skwar czekający na zewnątrz. Gdy tylko otworzył drzwi, ten uderzył go niczym wytrawny bokser.

W drodze do auta rozpakował loda i zatopił w nim zęby. Od terenówki buchało jeszcze większe gorąco. Deska rozdzielcza przypominała patelnię i Piotr był pewien, że można by usmażyć na niej jajka. Wrzucił piwo na siedzenie pasażera. Przez chwilę zastanawiał się, w końcu obszedł auto i przysiadł na tylnym zderzaku. Kanciasta kabina terenówki rzucała nieco cienia. Upił łyk coli. Gaz zapiekł go w gardło. Przetarł okulary koszulką, lustrując malowniczy krajobraz, idealny wręcz na tapetę pulpitu komputera albo czerwcową kartkę kalendarza. Śmigła kilkunastu olbrzymich wiatraków obracały się leniwie. Widocznie tam, na górze, wiał jakiś wiatr. Pod nimi aż po horyzont rozciągało się morze rzepaku, którego jaskrawożółte kwiaty kontrastowały z soczystą zielenią posadzonych wzdłuż szosy dębów. Gorące powietrze, wysycone cykaniem świerszczy, wyraźnie falowało nad asfaltem. Ciesząc oczy niezwykłym widokiem, poczuł dopiero, że nie musi się nigdzie spieszyć. W zasadzie to napawał się tą myślą. Mógł tu siedzieć, ile chciał. I gdyby tylko pomogło to poukładać mętlik w jego głowie, zapewne by tak zrobił. Usłyszał hałas i obejrzał się za przejeżdżającym samochodem, pierwszym, który mijał stację, od kiedy przysiadł na zderzaku. Siedząca nieruchomo na słupku wrona łypnęła okiem, jakby chciała zasugerować, że już czas na niego.

Ten krajobraz perfekcyjnie wpisałby się w sielankową scenę. Oto wyjeżdża z rodziną na wakacje, a jego roześmiane dzieciaki zachwycają się soczyście żółtymi polami rzepaku. Śliczna żona siedzi obok, a wiatr co rusz podwiewa jej letnią sukienkę, odsłaniając opalone uda i skrawek bielizny…

Zamiast tego uciekał jak szczur wypędzony ze spiżarni. Nie miał innego wyjścia.

W ostatnim czasie myślał o tym nieustannie i nawet jeśli coś odciągało na moment jego myśli, to natychmiast wracały, choć z całych sił próbował je przegnać. Chcąc nie chcąc, stał się narodowym antybohaterem, co w czasach, w których opluwano nawet bohaterów, oznaczało przekleństwo gorsze niż śmierć. Za każdym razem, gdy o tym myślał, czuł przyspieszone bicie serca i rosnącą w gardle gulę, której nie dało się spłukać inaczej niż dużą ilością alkoholu. Już nie wiedział, czy czas spędzony w napięciu liczyć w miesiącach, czy może już w latach. Upił kolejny łyk napoju i zmusił się, by wsiąść do auta. Wciąż żuł drewniany patyk po lodzie. Uruchomił silnik, a wraz z nim włączyło się radio, co niezmiernie go irytowało. Za każdym razem, gdy je wyłączał, powracało do życia, gdy tylko zapalił silnik. Obiecał sobie, że coś z tym zrobi. Sięgnął w stronę gałki, ale na dźwięk głosu spikera zatrzymał się w połowie ruchu.

Uprawomocnił się wyrok w sprawie tak zwanego „incydentu w Tangi Valley”. Na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata skazał sąd plutonowego Piotra W., żołnierza oskarżonego o czynną napaść na przełożonego podczas pełnienia obowiązków służbowych związanych z misją stabilizacyjną w Afganistanie. W wyniku „incydentu w Tangi Valley” śmierć poniosło pięciu polskich żołnierzy, a dwóch – w tym oskarżony – odniosło rany. Drugi z rannych żołnierzy – kierowca rosomaka, kapral Jarosław Skowroński, nadal utrzymywany jest w stanie śpiączki farmakologicznej. Oskarżony został tymczasowo aresztowany w listopadzie ubiegłego roku. Piotr W. opuścił areszt śledczy po 7 miesiącach od aresztowania.

Trwa proces cywilny, w którym Piotr W. domaga się odszkodowania od państwa w związku z trwałym uszczerbkiem na zdrowiu poniesionym w czasie misji w Afganistanie…

– Kurwa! Kurwa! Kurwa! Kurwa! – wrzeszczał, uderzając pięścią w kierownicę, która jakimś cudem to wytrzymała.

Czuł, jak ciśnienie rozsadza mu czaszkę, a nerwy związują żołądek w supeł. Dlaczego wciąż o tym trąbią? Dlaczego nie dadzą mu spokoju?! Gdyby te cholerne dziennikarzyny były w pobliżu, powyrywałby im języki!

Wcisnął gałkę i radio umilkło. „Parszywe hieny” – pomyślał. Oparł dłonie na kierownicy i wsłuchiwał się w miarowy klekot wysłużonego diesla. Właśnie dlatego wyjechał z Trójmiasta. Nie było dnia, żeby mu nie przypomniano, jak wdzięcznie jego osoba ożywia sezon ogórkowy. W każdej telewizji informacyjnej, w każdym serwisie radiowym pojawiał się jako główny bohater. To, że dziennikarze są jak sępy, wiedział od zawsze, jednak dopiero w Afganie zobaczył, jak to wygląda naprawdę. Ekipy telewizyjne filmowały wszystko, niezależnie, czy był to spalony wrak hummera, ukamienowana kobieta, czy zwłoki dziecka rozerwane miną.

– Nawet jeśli teraz nie ma zapotrzebowania na taki materiał, to prędzej czy później będzie – wyjaśnił mu jeden z mieszkających w bazie „telewizorów”.

Wtedy machnął na to ręką, ale od kilku tygodni żałował, że mu nie przyłożył, choć w obecnej sytuacji i tak nic by to nie zmieniło. Ale ta myśl pozwalała mu wyładować frustrację po tym, jak hieny prasowo-telewizyjno-internetowe goniły go pod same drzwi mieszkania. I nawet brak zgody sądu na publikację jego wizerunku nie zagwarantował mu anonimowości. W odległości kilku przecznic od jego mieszkania nie było zapewne osoby, która nie widziała go próbującego nieporadnie uciekać przed dziennikarzami. A każdy zapytany przez dziennikarza mieszkaniec nagle sobie przypominał, co o Piotrze wiedział. Mieszkanie na parterze nie miało wielu zalet, ale za to jedną podstawową wadę – przez uchylone okno słyszał wszystko, co mówiło się przy drzwiach wejściowych.

– Pani, to kalectwo to kara za pazerność – tłumaczył dziennikarce pan Wiesław z trzeciego piętra. Mieszkali od siebie na tyle daleko, by blokowy „Anioł” mógł sobie pozwolić na tego typu szczerość. – Nachapał się w Iraku, to po co się jeszcze pchał do Afganistanu? Widzi pani, chciwość nie popłaca – perorował dalej, zachęcany potakiwaniami blondynki z telewizji informacyjnej. Gdyby staruszek przy okazji wspomniał o swoim synu odsiadującym na gdańskiej Przeróbce wyrok za chciwość wyrażoną bardziej bezpośrednio – napadem na kantor – można byłoby to pewnie uznać za sprawiedliwy komentarz.

– Nic dziwnego, że narzeczona go zostawiła. – Innym razem to pani Rafalska z czwartego (również bezpiecznie dalekiego) piętra sączyła plotki w dyktafon dziennikarza lokalnej gazety. – Dwa razy było u niego pogotowie. Podobno miał w nocy jakieś ataki. Pewnie chcieli go zabrać do psychiatryka, ale się nie zgodził. W końcu dziewczyna nie wytrzymała. Wcale się jej nie dziwię. Kto wie, co on tam wyrabiał w tym Afganistanie? Wojsko i tak panu prawdy nie powie…

I tak w kółko. Wszyscy wszystko wiedzieli. Miał wrażenie, że gdy wysiadał z samochodu i kuśtykał o kuli do wejścia, obserwowała go połowa gdańskiego Przymorza. Trzy razy zmieniał numer telefonu. Ostatni podał tylko matce i psychoterapeucie, z którym spotykał się raz w tygodniu.

Przymknął oczy, czując, jak w jego myśli siłą wdziera się Beata, wywołana do tablicy przez wspomnienie o paplaninie Rafalskiej. Wszystkie spędzone razem lata – wliczając czas, kiedy był na misjach – należały już do przeszłości. Na myśl o ostatniej rozmowy z narzeczoną poczuł, jak ściska go w gardle.

– Piotr, ja już dalej tak nie mogę.

Stała w kuchni i oparta o blat paliła cienkiego papierosa. Wyznała mu to właśnie wtedy, kiedy myślał, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Wreszcie nauczył się w miarę sprawnie poruszać na koślawej refundowanej protezie, która co prawda odparzała mu udo, ale pozwalała funkcjonować bez kuli. Rehabilitacja miała się ku końcowi, a psychoterapeuta twierdził, że ruszyli z miejsca.

– Już nie pamiętam, kiedy normalnie spałam. Chodzę jak zombie. Nawet jak zostajesz na wieczór w salonie, nie mogę zmrużyć oka. Od tej nocy nie spałam spokojnie ani razu.

„Tej nocy”.

Wiedział dokładnie, co ma na myśli. Do tej pory koszmary ograniczały się do miotania po łóżku i krzyku. Zwykle wybudzał się szarpnięty za ramię. Wtedy było inaczej. Nie pamiętał, co mu się śniło. Obudził się, gdy Beata kopnęła w nocną lampkę, rozbijając ją na ścianie. Brzęk tłuczonego szkła i przewróconego stolika wyrwały go z koszmaru. Trzymał narzeczoną, zaciskając przedramię na jej szyi. Dziewczyna wierzgała nogami, nie mogąc złapać tchu. Dopiero wtedy ocknął się i zwolnił chwyt. W mdłym blasku lampki stojącej na jego stoliku widział, że jest trupio blada, wręcz sina. Później lekarze powiedzieli, że prawie zmiażdżył jej krtań. Nic dziwnego. Nie należała do drobnych i szczupłych dziewcząt, jednak mając przeciw sobie sto kilo wagi i prawie dwa metry wzrostu, była bez szans. To cud, że jej nie zabił.

– I co teraz? – zapytał.

Miał kompletny mętlik w głowie. Od „tej nocy” minął tydzień. Piotr przeniósł się na kanapę w salonie. Tam bez przeszkód mógł spać przy zapalonym świetle. Aż do teraz był przekonany, że to ją uspokoiło.

– To nie ma sensu, nie dam rady dłużej – wydusiła z siebie po chwili milczenia.

– Beata, no co ty? – Piotr obracał nerwowo kubek z kawą. Starał się zachować spokój, ale czuł przyspieszające tętno. – Teraz? Niedługo wszystko zacznie się układać…

– Układać? – Zaciągnęła się papierosem i otuliła ramionami. – Spójrz na siebie. Nic się od dawna nie układa i nie będzie. Prawie ze sobą nie rozmawiamy, nie sypiamy. Ty jesteś kłębkiem nerwów, a ja przy tobie też zaczynam fiksować. Nawet nie wiesz, że od pół roku też jestem pod opieką psychiatry. Co rano biorę leki, żeby jakoś się trzymać.

– Beti, daj mi szansę… – Usiłował ogarnąć plątaninę myśli. – Mogę się zmienić, potrzebuję tylko czasu.

– Nie – przerwała zdecydowanie. W jej głosie pojawiła się nuta, której nie lubił. – Dosyć już tych szans. Za każdym razem słyszę to samo. Miałeś się zmienić po tym, jak pobiłeś tego taksówkarza. To samo obiecywałeś po zdemolowaniu mieszkania.

– Wtedy wyłączyli prąd. – Próbował się bronić i rozpaczliwie szukał argumentów. – Wiesz, że nie daję rady w ciemnościach…

– Piotr, ty nie dajesz rady w żadnych warunkach!

– Poproszę psychiatrę, żeby zwiększył mi dawkę leków. I terapia też będzie częściej. – Rozpaczliwie poszukiwał wyjścia z sytuacji, jednak gdy widział dezaprobatę w oczach Beaty, czuł narastającą frustrację. Próbował i chciał się uspokoić, ale jego organizm go nie słuchał. Tak było od czasu, gdy wrócił. Gdzieś pod skórą pulsował nabrzmiały balon wypełniony wściekłością. Drżącą dłonią z trudem skierował papierosa do ust. Nie wiedział po co. Nie palił, ale koniecznie chciał czymś zająć ręce.

– Nie potrzebujesz terapii, tylko długotrwałego leczenia psychiatrycznego. Albo nawet hospitalizacji. A może wszystkiego naraz.

– Powaliło cię?! – Wstał gwałtownie od stołu. Kubek z kawą przewrócił się, a płyn oparzył mu rękę, ale nie zwrócił na to uwagi. Zrobił dwa kroki w kierunku narzeczonej. Na twarzy Beaty malowało się przerażenie. Nie widział tego. Czerwona poświata przesłoniła mu świat. – Nie rób ze mnie wariata! Nie dam się zamknąć w psychiatryku!

Gdy się zorientował, że stoi nad nią i krzyczy, już wiedział, że przegrał. Po policzkach przerażonej dziewczyny płynęły łzy. Opadł ciężko na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.

Tym wybuchem wszystko ostatecznie „pozamiatał”. Wyprowadziła się prawie bez słowa, pakując do samochodu brata wszystko, co do niej należało. Wspólnie kupione rzeczy, pamiątki z sześciu lat ich życia razem, zostawiła. Zmieniła numer telefonu, a ilekroć pojawiał się potem przed jej rodzinnym domem, głos w domofonie informował, że wyjechała. I tyle. Może nawet nie kłamał.

Przez upstrzoną martwymi owadami przednią szybę obserwował leniwie obracające się śmigła i próbował przypomnieć, co czuł w tych pierwszych chwilach po rozstaniu. Dziwne, ale to nie zniszczyło całkowicie jego życia. Może gdzieś podświadomie przeczuwał, że ich czas się kończy? Po tygodniu uświadomił sobie, że próbował ratować ich związek dla zasady. Dla tych wspólnie przeżytych sześciu lat i Bóg wie ilu znajomości. Dla wszystkich tych przyzwyczajeń, schematów i utartych ścieżek, mozolnie wypracowanych przez ten czas. Motyle z brzucha dawno uleciały. Rozstanie z Beatą bezwzględnie uświadomiło mu, że byli ze sobą z… no właśnie? Sam nie wiedział, z jakiego powodu. Chyba z przyzwyczajenia. Bo z głupiej, nastoletniej miłości nie pozostało już nic.

Zgniótł puszkę i cisnął ją przez szybę w kierunku śmietnika. Odbiła się i wylądowała na kamieniach, ale nie zamierzał wysiadać, żeby ją podnieść. Sięgnął po odziedziczony po poprzednim właścicielu terenówki atlas i przerzucił na właściwą stronę. Szukanie celu na mapie było staroświeckie i przypominało mu dzieciństwo. Mógł po prostu włączyć nawigację w telefonie, ale nie chciał. Od celu dzieliło go dziesięć, najwyżej dwanaście kilometrów. Pomiędzy drobiazgami pod siedzeniem pasażera walało się kilka płyt, spomiędzy których wygrzebał AC/DC. Zanim ruszył, kabinę wypełniła energia, której te dinozaury rocka od lat nie żałowały swoim fanom.

Niespodziewanie dmuchnął wiatr, wzbijając na parkingu wielką chmurę pyłu i piasku, którym sypnął przez otwarte okna. Piotr zakaszlał, czując drobinki pod powiekami.

Ilekroć obrywał piaskiem po oczach, tyle razy w jego życiu następowały gwałtowne zmiany.

Rozdział 2

– Kwazi na bramę – zarządził Pyton. Był w klasie najstarszy i gdy tylko pojawił się w niej we wrześniu, objął nieformalne przywództwo, które szybko rozszerzyło się także na podwórko. Nauczyciel wuefu od samego początku lekcji był zajęty rozmową z wuefistką dziewcząt i nie zwracał uwagi na to, co dzieje się na boisku. – Słyszysz, ty tłusta cioto?! Na budę!

Otyły nastolatek rzucił Pytonowi spojrzenie spod nalanego czoła, lecz nie powiedział nic. Wolnym krokiem poczłapał w stronę obdrapanych białych słupków. Stanowił klasowe i podwórkowe popychadło, ale każda z drużyn chciała mieć go u siebie, zasłaniał bowiem swoim zwalistym ciałem większą część bramki, co skutecznie utrudniało przeciwnikowi strzelenie gola. Ze względu na tuszę i urodę – a raczej jej brak – kilka lat temu nadano mu ksywę nawiązującą do legendarnego dzwonnika z Notre Dame – Quasimodo. Piotrem Walczakiem był tylko dla siebie i rodziców. Dla całej reszty pozostawał Kwazim.

Istotnie, nie należał do przystojnych nastolatków. Patrząc w lustro, utwierdzał się w tym, że jest obleśnym, spoconym grubasem, dlatego coraz rzadziej spoglądał na swoje odbicie, by w końcu przestać. W wieku trzynastu lat ważył niemal dziewięćdziesiąt kilogramów, poruszał się z gracją nosorożca, a za każdym razem, gdy nad czymś się zastanawiał, na jego czole pojawiała się bruzda nadająca mu wygląd osoby o ciężkim pomyślunku. To akurat nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Był inteligentny, ale nigdy nie miał okazji tego dowieść przez wrodzoną nieśmiałość pogłębioną szyderstwami rówieśników. Rozsypany po twarzy trądzik nie poprawiał sytuacji.

– No, zapierdalaj na bramę, spaślaku! – krzyknął Pyton przez pół boiska, tym razem ściągając na siebie gromiące spojrzenie wuefisty, który jednak nie odezwał się ani słowem.

Pytlewski grał w szkolnej drużynie siatkówki. Ba! Stanowił jej lokomotywę – co mogło niejednokrotnie dawać wrażenie, że nauczyciele traktują go z wyjątkową pobłażliwością. Kwaziego pewnie niewiele by to obchodziło, gdyby nie fakt, że uprzywilejowana pozycja Jacka Pytlewskiego pozwalała mu na jawne szydzenie, a czasem znęcanie się nad słabszymi uczniami. Grubas był jednym z jego ulubionych obiektów kpiny, dlatego i tym razem spuścił głowę i karnie pomaszerował w stronę bramki.

– Gramy do dziesięciu – powiedział Pytlewski, nie oglądając się na wuefistę. – Kto wykopie, ten idzie.

Pyton spojrzał władczo na resztę chłopców, szukając okazji do zaczepki, jednak kiedy nikt mu się nie sprzeciwił, położył futbolówkę na wymalowanym białą farbą środku boiska i rozpoczął grę. Kwazi był nią średnio zainteresowany. Jego myśli zajmował motorower, który rodzice kupili Radziowi, jednemu z jego dwóch prawdziwych kumpli. Używany romet stał w garażu, a Piotr mógł się założyć o wszystko, że nie tylko on czekał na koniec lekcji. Grający w przeciwnej drużynie Radzio też wyglądał na nieobecnego. Chłopcy przyjaźnili się od wielu lat, a wspólne majsterkowanie w piwnicy należącej do taty Kwaziego czy też w garażu ojca Radka tylko tę przyjaźń umacniało. Ostatnie ogniwo tercetu stanowił Bobek, ale to, że chodził do innej klasy, powodowało, że czasami go z nimi nie było.

Gorące czerwcowe słońce szybko rozgrzało nawierzchnię boiska. Nawet stojąc na bramce, Kwazi widział wyraźnie środek boiska, gdzie smoła łączyła asfaltowe prostokąty. Słońce już dawno zdążyło ją nadtopić. Trzy tygodnie do końca roku szkolnego zaowocowały poluźnioną dyscypliną w szkole. Ostatni spóźnialscy właśnie zaliczali zaległe sprawdziany, podczas gdy reszta klasy grała w karty, piłkę nożną na papierze lub najzwyczajniej w świecie spała. Nawet wuef odbębniano jakby od niechcenia – ci, którzy mieli siłę, kopali. Reszta, jak to określał Pyton, „ciotowała”.

Kwazi nie musiał niczego zaliczać. Świadomie i z niemałym wysiłkiem doprowadził do tego, aby jego oceny były przeciętne. W innym wypadku dałby ojcu argument, by wysłać go do któregoś z renomowanych gdańskich liceów. Doktor Walczak był znanym trójmiejskim archeologiem i nie wyobrażał sobie, aby syn nie poszedł w jego ślady, natomiast Piotrek, mający od dziecka smykałkę do majsterkowania i zmysł techniczny, marzył o nauce w technikum mechanicznym lub choćby zawodówce. Dlatego celowo zbierał słabe oceny, co zdecydowanie nie ułatwiało mu życia w szkole. Nie dość, że odstręczał rówieśników swoją fizjonomią, to jeszcze sprawiał wrażenie tępaka. Był jednak uparty i nawet szykany nie zdołały go odwieść od powziętego planu.

– Kwazi! – ryknął Pyton, gdy piłka przemknęła obok bramkarza i zatrzepotała w siatce niczym wyciągnięta z wody ryba. – Skup się na grze, parówo, zamiast myśleć o obiedzie!

Otyły nastolatek przełknął obelgę i celnym kopnięciem posłał piłkę do tyrana, mając nadzieję, że podanie do nogi nieco go ułagodzi. W jednym Jacek Pytlewski się mylił. Kwazi wcale nie myślał o jedzeniu, a o romecie, którego ojciec Radzia kupił za bezcen. Nikt nie wiedział, dlaczego go nabył, nawet sam pan Bielecki. Prawdopodobnie nie wyzbył się jeszcze nawyków z czasów komuny, które nakazywały kupować, jak tylko coś było do sprzedania. To, że motorower nie chciał odpalać, nie miało znaczenia. Ojciec Radzia dał synowi zielone światło do grzebania przy maszynie. Liczył na to, że syn będzie kontynuował stoczniową tradycję, więc taka mechaniczna wprawka mogła go tylko przybliżyć do zawodu.

Pyton huknął potężnie i tym razem piłka znalazła się w siatce drużyny przeciwnej. Radzio, który był równie szybki, co szczupły, wyciągnął pozbawioną części łat piłkę z siatki i postawił ją na środku. Rywale rozegrali akcję krótko i po kilku podaniach jeden z nich znalazł się w sytuacji sam na sam z bramkarzem. Kwazi rozłożył ręce. W ten sposób powierzchnia krycia siatki znacznie się zwiększyła. Napastnik uderzył wysoko i mocno, podnosząc piłkę tak, że bramkarz nie miał szans, by się zasłonić. Futbolówka pomknęła w kierunku okienka, wznosząc za sobą tuman kurzu. Poczuł potężne uderzenie w twarz, a ból pod powiekami nie pozwalał na otworzenie odruchowo zamkniętych oczu. Gdy już wyplątał się z siatki, klęknął i potarł kułakiem powieki, co tylko spotęgowało ból.

– Auuu! – zawył i raz jeszcze spróbował otworzyć oczy. Ból był silniejszy. Zaczął ślepo gramolić się z rozgrzanego asfaltu. – Nic nie widzę!

– Radek – usłyszał nad sobą głos nauczyciela – zaprowadź go do higienistki.

Po chwili poczuł, jak dłonie kolegi wsuwają się pod jego spocone ramię. Dźwignął się sam, bo szczupły Radzio i tak nie dałby rady go podnieść. Idąc w stronę budynku szkoły, wyobrażał sobie drogę. Kilka razy pomylił się w odległości, ale rozpoznawał mijane miejsca. Skrzypienie drzwi wejściowych, wycieraczka przed portierką, dźwięki pianina przy sali muzyki. Pomyślał, że życie niewidomego nie jest wcale takie złe, jednak zaraz skarcił się za takie rozważania. Póki miał przy sobie Radka i perspektywę odzyskania wzroku u higienistki, chodzenie na oślep mogło się wydawać niezłą zabawą. Perspektywa przeżycia w ten sposób kilkudziesięciu lat wydawała się jednak straszna.

Pukanie do drzwi poprzedził charakterystyczny zapach, jaki od zawsze unosił się w gabinecie szkolnej pielęgniarki i przenikał na korytarz. Nie kojarzył się dobrze – zwykle z bólem spowodowanym drobnymi kontuzjami, albo o wiele gorszymi szczepionkami, po których strupy paprały się przez wiele tygodni. Tylko nieliczni szczęściarze pozytywnie zaliczyli coś, co nosiło tajemniczą nazwę próby tuberkulinowej. Kwazi nigdy się do nich nie zaliczał.

– Dzień dobry, psze pani. – Radzio pociągnął go za koszulkę i zamknął drzwi do gabinetu.

– Dzień dobry. – Piotrek usłyszał znajomy głos. – Co się stało?

– Dostał piłką w ryj. – Najlepszy kumpel nie owijał w bawełnę i Kwazi między innymi za to tak go lubił. – Znaczy, oberwał w twarz.

– Dobra, dobra. Już ja wiem, jak wy tam do siebie mówicie. – Głos zbliżył się i chłopak poczuł na swoim łokciu dłoń, która pociągnęła go w nieznanym kierunku. – Połóż się na leżance, kawalerze. Beatko, przygotuj, proszę, sól fizjologiczną. Dużo.

Niespodziewanie usłyszał kroki na linoleum wyściełającym gabinet higienistki, w którym najwyraźniej była jeszcze jedna osoba – tajemnicza Beatka. Poczuł, jak czerwieni się na myśl o odorze potu, który wydzielał, a który nawet jego samego przyprawiał o mdłości.

Kiedy pielęgniarka zdołała odciągnąć jego dłonie z twarzy, a pod powieki wdarł się strumień przynoszącej ulgę soli fizjologicznej, który wypłukał wszystkie drobinki, chłopak odważył się otworzyć oczy. Jaskrawe światło wpadające przez pomalowaną do połowy białą farbą szybę oślepiło go na krótką chwilę, jednak wzrok szybko się przyzwyczaił. Mrugnął kilka razy, zanim wreszcie odzyskał ostrość widzenia.

Wtedy po raz pierwszy ujrzał Beatę.

Rozdział 3

Pomimo trzydziestostopniowego upału Emilia nie była w stanie opanować drżenia rąk. Doskonale wiedziała, że nie jest ono wynikiem chłodu, który grube mury utrzymywały, choć od kilku tygodni panowały upały. Mieszkanie w wiekowym budynku miało także swoje plusy. Obie dłonie były zimne jak podczas pierwszych przymrozków. Tak było od zawsze, kiedy tylko coś ją zdenerwowało. Ręce wpadały od razu w ten dziwny „zimowy” stan. A dziś miała ku temu wyjątkowo dobry powód.

Krążąc po pokoju, co rusz podchodziła do okna, by sprawdzić, czy czerwona wyblakła terenówka nadal stoi na podwórku. Stała. W pierwszej chwili, słysząc dźwięk nadjeżdżającego samochodu, chciała wyjść z domu i przegonić kolejnego amatora bezpłatnego parkowania, jednak gdy wysiadł z niego kierowca, zawahała się i została na miejscu, obserwując scenę zza pożółkłej firany. Wydawał się starszy od niej. Był wysoki i dobrze zbudowany, jednak to nie z tego powodu się zawahała. Kiedy obszedł samochód, by wziąć z bagażnika dużą torbę podróżną, zauważyła, że w miejscu prawej nogi ma włożoną w adidasa protezę, która znika w kończących się nad kolanem spodenkach.

To był on!

Facet z telewizji, o którym przez ostatnie miesiące mówili w każdych wiadomościach. Emilia wprawdzie nie miała ani czasu, ani ochoty na ich oglądanie, jednak chcąc nie chcąc znała temat, którym żyła cała Polska. Ale nie to napełniło ją największą zgrozą. Gdy nieznajomy zbliżał się do prowadzących do wejścia schodów, spostrzegła w jego dłoni niewielki pęk kluczy. Dobrze znane uczucie niepewności ścisnęło jej gardło. Chwilę później usłyszała kroki w korytarzu prowadzącym na klatkę schodową. Przybysz zostawił uchylone drzwi i dzięki wpadającemu przez nie światłu mogła cokolwiek zobaczyć przez wizjer. Żarówka w korytarzu od dawna była przepalona.

Obserwowała, jak nieznajomy rozgląda się wokół. Musiał poczuć, że na niego patrzy, bo przez długą chwilę zawiesił wzrok na wizjerze. Jakby wiedział, że ona jest po drugiej stronie. Emilia miała ochotę uciec. Na szczęście udało jej się powstrzymać ten odruch, inaczej byłaby spalona – po skrzypieniu desek nieznajomy zorientowałby się na pewno, że go podglądała. Mężczyzna porozglądał się jeszcze chwilę po korytarzu, którego obłażące farbą ściany wręcz prosiły się o remont, po czym wybrał klucz. Dopiero za trzecim razem trafił na właściwy. Oderwała się od wizjera, gdy przybysz zniknął w sąsiednim mieszkaniu, i oparłszy plecami o drzwi, próbowała uspokoić walące jak młot serce.

Rozejrzała się po mieszkaniu, które po raz pierwszy wydało jej się obce. Świadomość, że nie należało do niej i w każdej chwili mógł się zjawić ktoś, kto postanowi wyrzucić stąd całą trójkę, ciążyła jej od wielu lat. Dopóki żył pan Stefan Walczak, właściciel wielkiego domu, zwanego przez mieszkańców Sielna „willą dyrektora” albo po prostu „domem na wzgórzu”, mogła być pewna dachu nad głową. Kiedyś byli sąsiadami. Pamiętała, że pana Stefana wiązało coś z browarem, który prosperował w miasteczku za czasów komuny. W latach dziewięćdziesiątych budynki produkcyjne rozebrano, ale kamienica wraz z kilkoma garażami została wykupiona właśnie przez Walczaka. Emilia zastanawiała się wiele razy, po co samotnemu staruszkowi taka nieruchomość, tym bardziej że on sam zajmował jedynie niewielkie dwupokojowe mieszkanko na parterze.

* * *

Pana Stefana poznała w dniu, w którym opuściła dom dziecka, tuż przy wyjściu z urzędu miejskiego. Dopiero po fakcie okazało się, że obiecywany przez burmistrza Wnyka lokal socjalny to zapyziała kawalerka na tak zwanym Sajgonie – części Sielna, o której szanujący się mieszkańcy woleli nie pamiętać. Było to siedlisko patologii, a lokale mieszkalne w większości nadawały się do rozbiórki. Czerwona ze złości Emilia wpadła do ratusza z awanturą.

– Pan chyba sobie żartuje z tym mieszkaniem – bardziej stwierdziła, niż zapytała. Dopiero teraz zdawała sobie sprawę, jak żałośnie musiała wyglądać, stojąc na środku gabinetu burmistrza. Ze złości zaciskała pięści, a z jej oczu miotały gromy, jednak na urzędniku nie wydawało się to robić wrażenia. – Umawialiśmy się inaczej. Pokazywaliście mi inne mieszkanie.

– Emilko – zaczął Bogdan Wnyk i rozparł się wygodnie w skórzanym fotelu, po czym splótł palce na brzuchu. Był niskim, pucułowatym mężczyzną, sprawiającym wrażenie dobrego wujka, jednak niejeden człowiek się na tym przejechał. Wiedziała, że jest chytrym graczem, a jego pospolita fizjonomia stanowi doskonały kamuflaż. – Niestety na chwilę obecną to jedyny wolny lokal, którym dysponuje miasto. Nic na to nie poradzę.

– To rudera! Pokój z kawałkiem kuchni. Bez łazienki, ze wspólną toaletą na korytarzu. Widział pan tego grzyba na ścianie?! – Już sama myśl o powrocie do obleśnego mieszkania napawała ją obrzydzeniem. Nie wspomniała o szczurach, których odchody widziała w korytarzu, ani sąsiadach stanowiących margines społeczeństwa. – Złożyłam podanie o skreślenie, bo widziałam przyzwoite mieszkanie. Nie mogę się już teraz wycofać.

– Tak, tak, wszystko to wiem. Przyślę ekipę, to pomalują je, zanim się wprowadzisz. – Burmistrz machnął ręką, jak gdyby odganiał natrętną muchę. – Nie ma po co robić z tego afery.

– Pomalują? To mieszkanie… nie… cały ten budynek wymaga generalnego remontu! Poza tym nie tak się umawialiśmy. Dziś skreślają mnie z listy wychowanków w placówce. Mieszkanie miało być gotowe!

– No i jest. – Na twarzy mężczyzny wykwitł nieznaczny kpiący uśmieszek. – Może trochę zaniedbane, ale zawsze to jakiś początek…

– To jakaś kpina. – Emilia gotowała się ze złości, ale czuła, jak wzbiera w niej bezsilność.

– No chyba że… – Wnyk zlustrował ją od stóp do głów, zatrzymując się na dłużej na jej długich, szczupłych nogach i niewielkich piersiach. Powiódł wzrokiem w górę i utkwił go w zielonych oczach dziewczyny. – Mój syn zatrudni cię w przetwórni i w ramach części wynagrodzenia otrzymasz mieszkanie zakładowe.

Prychnęła ze złością. Wiedziała, że ta propozycja padnie prędzej czy później. Przetwórnia ryb Salmonex była największym zakładem produkcyjnym w okolicy i zatrudniała wielu mieszkańców Sielna. W dokumentach to Robert Wnyk – najstarszy syn burmistrza – figurował jako właściciel, ale Emilia doskonale wiedziała, że prawdziwym szefem jest siedzący przed nią mężczyzna. Propozycja tylko z pozoru wydawała się dobra. „Mieszkanie zakładowe” stanowiło niewielki pokój, jeden z wielu w domu, którego właścicielem był Wnyk i w każdej chwili mógł z niego wyrzucić pracownika, co zresztą często robił. Kilkoro dalszych lub bliższych znajomych Emilii przekonało się o tym na własnej skórze. – Nie zrobi pan ze mnie swojej niewolnicy. Do widzenia.

– Ano, do widzenia. – Urzędnik uśmiechnął się triumfalnie, ale dziewczyna już tego nie widziała. Obróciła się na pięcie i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie zamknęła za sobą drzwi, gdy wpadała tu z awanturą.

W magistracie, sąsiadującym z gabinetem burmistrza, starszy pan wypełniał jakieś dokumenty, a w zasadzie próbował wypełnić, bo teraz wpatrywał się w nią z zaciekawieniem. Była pewna, że słyszał każde słowo z ich rozmowy. Wyszła z ratusza, chcąc trzasnąć drzwiami, ale ciężkie drewniane skrzydło ledwie się zamknęło, co rozzłościło ją jeszcze bardziej.

„Cholerny dzień” – pomyślała, ale w rzeczywistości zbierało się jej na płacz. Znalazła się w patowej sytuacji tylko dlatego, że pochopnie spaliła za sobą kilka mostów.

– Przepraszam, pani jest córką Andrzeja Sadowskiego, prawda? – Usłyszała za sobą głos, na którego dźwięk aż podskoczyła. Była tak głęboko pochłonięta rozmyślaniami o tym, co powinna zrobić, że zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że ktoś za nią idzie. Przystanęła i obejrzała się. Stał za nią ten sam mężczyzna, którego widziała w urzędzie. Wydawał się znajomy.

– Pan Walczak? – zgadywała, bo nie była pewna, czy to on. Staruszek pokiwał głową. Dopiero gdy się uśmiechnął, przywołała z pamięci wspomnienie ich dawnego sąsiada, pana Stefana. Nie mogła uwierzyć, jak bardzo się zmienił. Nigdy nie miał bujnej czupryny, ale przerzedzone włosy zmieniły się w niemal całkowitą łysinę. Zeszczuplał tak bardzo, że trudno było w nim poznać człowieka sprzed dziesięciu lat. Pamiętała, że jej tato go lubił. Zajmowali dwupokojowe mieszkanie w „willi dyrektora”. Jeszcze wtedy nic nie zapowiadało katastrofy. Miała wrażenie, jakby to było wieki temu.

– Słyszałem twoją rozmowę z tym urzędasem – ostatnie słowo niemal z siebie wypluł. – Wasze mieszkanie wciąż stoi puste od czasu, jak twoja matka, no wiesz…

Emilia wiedziała. Choć minęło tyle lat, wciąż było jej wstyd z powodu tego, co wyprawiała jej matka już rok po śmierci taty. Nie miała pretensji do pana Stefana, że wtedy wyrzucił ich z mieszkania, choć mama ze swoim konkubentem pomstowali na niego jeszcze przez długi czas. Spuściła wzrok, czując, że zaczyna się rumienić.

– Jeśli chcesz, możesz w nim zamieszkać za niewielką opłatą. Budynek jest duży, a ze swojej emerytury nie jestem w stanie nawet ogrzać go w całości. – Mężczyzna zasępił się.

– A ile by to wynosiło? – Emilia nie była pewna, czy będzie w stanie opłacić mieszkanie, jednak zdawała sobie sprawę, że znalazła się w potrzasku. Powrót do domu dziecka oznaczałby konieczność wycofania się ze swoich dotychczasowych planów. Spędziła tam wystarczająco dużo czasu. Już dawno postanowiła, że ten rozdział zamknie za sobą, gdy tylko stanie się pełnoletnia. Poza tym chciała zabrać z placówki młodsze rodzeństwo, a obskurna kawalerka, którą proponował jej burmistrz, na pewno nie dawała takiej możliwości, bo ci z opieki społecznej nigdy by się na takie warunki nie zgodzili.

– Pięćset złotych może być? – spytał ostrożnie, patrząc jej w oczy, jakby starał się wybadać, czy nie przesadził.

– Trzysta? – spróbowała, licząc na obniżkę.

Trzysta złotych i tak stanowiło przyzwoitą ofertę. Wprawdzie Emilia miała odłożone kilkadziesiąt tysięcy złotych z gromadzącej się przez lata niewielkiej renty po ojcu, jednak kiedy zdecydowała się skończyć naukę i iść do pracy, renta przestała jej przysługiwać. Była głupia i gdyby drugi raz miała podjąć taką decyzję, nie zrobiłaby tego. Ale stało się, a urzędy były nieubłagane i już niczego nie można było odkręcić. Zresztą miała nadzieję, że dostanie pracę w Hawanie, gdzie podobno mogła zarobić przynajmniej dwa razy tyle.

Umówili się na trzysta pięćdziesiąt. Już wtedy, gdy dobili targu, właściciel domu był schorowany, a jego trzewia trawił rak. Pan Stefan żył jeszcze trzy lata, a ostatnie miesiące przed śmiercią spędził w hospicjum pod Gdańskiem. Emilia żałowała, że mogła go odwiedzić tylko raz, ale każda taka podróż niebezpiecznie skracała jej finansową kołderkę. Była dumna, że przez cały ten czas nie spóźniła się z opłaceniem czynszu ani razu. Jeszcze kilka miesięcy po jego odejściu odkładała pieniądze w starej puszce po herbacie, spodziewając się, że lada dzień upomni się o nie prawowity właściciel, jednak gdy ten dzień nie następował, w puszce zaczęło stopniowo ubywać banknotów. Wkrótce pozostały w niej tylko kurz i prawie niewyczuwalny aromat earl greya.

A teraz pojawił się ktoś, kto mógł radykalnie zmienić ten stan rzeczy.

Rozdział 4

Mieszkanie było skromne i od dawna nieużywane. Staromodne meble na wysoki połysk musiały pamiętać czasy PRL. Pożółkłe firany były ciężkie od kurzu, a okna tak brudne, że niewiele dało się przez nie zobaczyć. Nawet zapach był stary. Piotr nie pamiętał zbyt dobrze ani dziadka Stefana, ani jego mieszkania. W dzieciństwie rzadko przyjeżdżali do rodziców ojca i choć od dawna był dorosły, to nadal nie dowiedział się od niego, co poróżniło jego ojca z dziadkiem. Rzucił bagaże na podłogę i poszedł się rozejrzeć.

Jeśli od śmierci dziadka ktokolwiek tu zaglądał, zadbał o to, by niczego nie ruszyć. W szafach nadal zalegały ubrania, przeszklone witryny pokryły się kurzem. Przez jedną z nich zauważył wewnątrz kolekcję ciężkich kryształów i kilka sztuk bolesławieckiej porcelany. Mniejszy pokój pełnił funkcję sypialni z masywnym drewnianym łożem, lampą nocną z abażurem i wielką szafą garderobianą. Meble tutaj stylizowane były na gdańskie. Ciężkie i solidne, wyglądały na wykonane z litego drewna i stanowiły miłą odmianę od peerelowskiej tandety, zalegającej w większym pokoju. Jedną ze ścian zdominowała nieśmiertelna meblościanka z zamykanym na kluczyk barkiem i suwaną witrynką, za którą stał rząd pucharów, statuetek i medali. Piotr ostrożnie odsunął szkło, zostawiając wyraźne ślady palców w warstwie kurzu. Wyciągnął jedną z nagród i przetarł ręką.

– „Odznaka Nagrody Państwowej dla Dyrektora Stefana Walczaka za osiągnięcia w dziedzinie techniki, unowocześnianie zakładu pracy i postawę racjonalizatorską” – przeczytał na głos napis na mosiężnej tabliczce pod odznaką. Na aksamitnej poduszce przyszyta została ośmioramienna gwiazda, w której znajdował się monogram PRL, wokół którego wypisano słowa „NAUKA–SZTUKA–TECHNIKA”.

Odłożył nagrodę na miejsce, tuż obok wielu innych. Wszystkie były datowane na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Dotyczyły prowadzenia i unowocześniania Browaru Sielno, którego dziadek Piotra był dyrektorem. Mężczyzna po raz kolejny zdziwił się, że ojciec nigdy o tym nie wspomniał.

Oprócz meblościanki w pokoju znajdowały się dwa pikowane fotele, a pomiędzy nimi rozsuwana ława. W rogu pysznił się wielki piec, zbudowany z brązowych i beżowych kafli. Duże okna nie wychodziły na podwórze, ale na przeszklony ogród zimowy. Piotr przez chwilę mocował się z zapieczonymi klamkami. W końcu puściły.

– O w mordę… – gwizdnął pod nosem, lustrując pomieszczenie.

Miało kształt prostokąta i było niemiłosiernie zagracone, ale to nie wnętrze, lecz krajobraz wzbudził jego zachwyt. Wprost z werandy rozciągał się wspaniały widok na jezioro, którego spokojne wody połyskiwały złoto promieniami odbitego światła słonecznego. Do brzegu prowadziła biegnąca pomiędzy zdziczałymi drzewami owocowymi droga, opadająca po łagodnym wzgórzu. Kiedyś musiała być szersza, ale wysoka trawa niemal całkowicie ją zasłoniła.

To było bezsprzecznie najurokliwsze miejsce w całym domu, choć także znacznie bardziej zaniedbane niż mieszkanie dziadka. Okna werandy zbudowane z szyb w metalowych, pomalowanych na biało ramach można było otwierać w wielu konfiguracjach. Podejrzewał, że dałoby się je całkowicie rozsunąć, jednak po tylu latach mechanizmy musiały być zapieczone. Przez chwilę siłował się, aż jedno ze skrzydeł puściło. Odsunął je na bok. Delikatny powiew znad jeziora przyjemnie ochłodził mu twarz. Tak. Już wiedział, że to będzie jego ulubione miejsce w tym domu.

Po drugiej stronie werandy również znajdowały się drzwi. Domyślał się, że prowadzą do mieszkania po drugiej stronie korytarza. W sąsiedniej części pomieszczenia panował większy porządek. W zasadzie oprócz głębokiego fotela oraz wypełnionej petami popielniczki na wysokiej nóżce, jaką kiedyś można było zobaczyć w ośrodkach wczasowych, nie było tu nic więcej.

Przez chwilę zastanawiał się, kto mieszka obok. Uznał, że to bez znaczenia. Znacznie ważniejsze było to, że zachciało mu się piwa.

* * *

Sklep był dokładnie taki, jakiego spodziewał się po małym miasteczku. Druciane koszyki, trzy zdezelowane wózki, upstrzony muchami lep i towary – w większości tanie i kiepskiej jakości. Wziął dwie skrzynki piwa, kilka kilogramów kiełbasy w zbiorczym opakowaniu, niewielkiego grilla, węgiel i trochę przypraw. Zakupy ledwie mieściły się w wózku, którego jedno z kółek wirowało jak szalone. Przy kasie nie trudził się z wyjmowaniem z uszu słuchawek ani zdjęciem okularów przeciwsłonecznych. Zdziwienie kasjera, który najwyraźniej go rozpoznał, przyjął ze spokojem. Rozsierdził go dopiero brak terminala. Wyjął z portfela banknot o największym nominale i z zadowoleniem obserwował grzebiącego w kasie sprzedawcę. Załadował zakupy do bagażnika, po czym wsiadł do nagrzanego auta.

Pomimo całej niechęci do swojego „zesłania” musiał przyznać, że miasteczko było urokliwe. Wąskie uliczki zabudowane niewielkimi kamienicami skupiały się wokół zadbanego i ukwieconego rynku, w którego centrum szumiała fontanna. Kilkoro dzieci pluskało się w niej beztrosko, dając chwilę wytchnienia rodzicom wypoczywającym na ławkach ustawionych pod rzędami równo nasadzonych akacji.

Było późne popołudnie i ruch samochodowy w zasadzie nie istniał. Piotr dotarł do domu w ciągu kilku minut. Z podjazdu jak na dłoni widać było całe miasteczko, wraz z wyraźnie zarysowaną wieżą kościoła. Zaparkował w cieniu budynku. Otworzył bagażnik i wziął część zakupów, w tym najważniejsze – dwie skrzynki piwa. Zanim dotarł do schodów, zobaczył, że ktoś stoi przed drzwiami i właśnie sięga do klamki masywnych drzwi wejściowych, których zawiasy skrzypnęły przeraźliwie.

– Hej, chłopcze! Przytrzymaj mi drzwi – zawołał, lustrując postać od stóp do głów. To musiał być dzieciak sąsiadów. Chłopak miał na sobie T-shirt i krótkie spodnie, a na chudych nogach trampki. Gdy odwrócił się na dźwięk jego głosu, okazało się, że… jest kobietą.

Piotr zamarł w pół kroku i wybąkał po cichu przeprosiny. Dziewczyna mogła mieć dwadzieścia kilka lat i wyraźnie widział, jak zarumieniła się na dźwięk jego słów. Miała ciemne, prawie czarne włosy ostrzyżone na chłopaka, duże zielone oczy i kształtne usta. I tatuaż na szyi, łatwy do zapamiętania. Mały kolorowy motyl. Była szczupła, prawie chuda, a niewielkie piersi tylko nieznacznie wybrzuszały spraną tkaninę koszulki. Zanim zdążył coś więcej powiedzieć, zniknęła za drzwiami.

Był niemal pewien, że usłyszał, jak biegła przez korytarz.

Wszedł po schodach i wsunął czubek buta w niewielką szczelinę pomiędzy futryną a drzwiami. Były wypaczone i odstawały od niej, a zamontowany w nich zamek służył chyba tylko do ozdoby, choć był wątpliwej urody. Udało mu się je bez problemu otworzyć. Po dziewczynie nie było śladu. Została jedynie lekka woń jej owocowych perfum.

Przyszło mu tylko do głowy, że nie była pierwszą osobą, którą wystraszył.

Wszedł do mieszkania i postawił skrzynki w kuchni, po czym ruszył po resztę zakupów. Zapomniał o żarówce do lampy na korytarzu, choć postanowił jak najszybciej ją kupić. Pchnął skrzypiące drzwi i osłonił oczy przed słońcem. Ku jego zdziwieniu drzwi od terenówki były otwarte, a za kierownicą ktoś siedział, wydając z siebie dziwne dźwięki. Słońce odbijające się od szyby oślepiało Piotra na tyle skutecznie, że nie mógł dostrzec nic więcej.

Mężczyzna w kilku susach znalazł się przy aucie, czując, jak jego mięśnie się napinają. Jego pierwszą myślą było, że ktoś próbuje ukraść wysłużonego nissana. Gdy dopadł do drzwi, zobaczył, że na miejscu kierowcy siedzi nastoletni chłopak. Dzieciak podskakiwał na fotelu i wydawał serię dźwięków, tylko z grubsza przypominających pracę silnika. Piotr potrząsnął go za ramię.

– Ty, wysiadaj – powiedział, starając się zachować spokój, co już przychodziło mu z trudem. – To moje auto.

Chłopak odwrócił się i spojrzał na niego. Na nosie miał okulary z grubymi szkłami, ciasno trzymające się na miejscu dzięki gumce wokół głowy.

– Nie, moje! – Nastolatek wyszczerzył zęby. Piotr zauważył, że są wielkie i krzywe. – Mama mi je dała.

Głos miał niewyraźny i z trudem artykułował słowa. Piotr poczuł, jak gniew uderza mu do głowy.

– Wysiadaj, kurwa! – Złapał chłopaka za kark i spróbował wyciągnąć go z wozu. Dzieciak zaczął krzyczeć. Był dosyć wysoki i miał dziwnie piskliwy głos. Jeszcze przez moment trzymał kurczowo kierownicę, a gdy nagle puścił, obaj zwalili się na trawnik.

– Zostaw go! – Usłyszał głos dobiegający od wejścia i dopiero po chwili zobaczył biegnącą w ich stronę dziewczynę. Tę samą, którą jeszcze przed minutą wziął za mężczyznę. Podbiegła i zaczęła okładać go po ramieniu i głowie. – On jest chory! Zostaw go!

Wymierzyła mu policzek, chyba silniejszy, niż zamierzała, bo natychmiast przytknęła dłonie do ust. Piotr odruchowo puścił dzieciaka. Przecież i tak nie zamierzał siłować się z nim na trawniku. W końcu chciał tylko odzyskać swoją własność. Ciemnowłosa dziewczyna dopadła do nastolatka, odciągnęła go i pomogła mu wstać.

– Tyle razy ci mówiłam, żebyś nie ruszał cudzych rzeczy – zbeształa go, a on spuścił wzrok, jednak co rusz zerkał na zbierającego się z ziemi mężczyznę. Dziewczyna spojrzała na Piotra z dezaprobatą. – Nie mógł pan mu po prostu powiedzieć, żeby wysiadł?

Nie dała mu czasu na odpowiedź i wytłumaczenie się, tylko odwróciła na pięcie i ciągnąc za sobą chłopaka, zniknęła po chwili w domu. Poczuł się głupio. Nie po raz pierwszy zareagował zbyt ostro na błahą w sumie sytuację. W końcu tamten nie zrobił nic złego. Wiedział, że dla dzieciaków ze wsi i małych miast czasami nawet zwykła terenówka jest atrakcją. Poza tym chłopak faktycznie wyglądał, jakby nie do końca wszystko było z nim w porządku. „Chory” – takiego słowa użyła ta mała osa. Piotr nie znał się na dzieciach, a już zupełnie nic nie wiedział o chorych czy upośledzonych. Czy niepełnosprawnych. Ba, nawet nie wiedział, jakiego słowa użyć, aby nikogo takiego nie obrazić.

Wniósł resztę zakupów, upewniając się, że zamknął auto. Na szczęście nissan miał centralny zamek. Wszedł do mieszkania i natychmiast otworzył piwo. Było ciepłe, co przy tym upale zakrawało na torturę. Podłączył do prądu lodówkę i z ulgą stwierdził, że działa. Oprócz głośnej sprężarki peerelowska Silesia, zapewne starsza niż on sam, trzymała się całkiem nieźle. Wewnątrz pozostał lekki zapach stęchlizny, ale nie przeszkadzało mu to. Dwie półki wypełnił butelkami z piwem, a na trzeciej umieścił opakowanie kiełbasy i trzy słoiki musztardy.

Przysiadł na niewielkim taborecie, zastanawiając się nad resztą dnia. Może to było w tym wszystkim najlepsze? Że nie musiał mieć planu. Ani dnia, ani tygodnia, ani nawet miesiąca…

* * *

Stała oparta o parapet kuchennego okna i dygotała jak w febrze, starając się uspokoić. Cienki papieros niemal zupełnie się wypalił, a ona zaciągnęła się może ze trzy razy. Janek rozłożył się na kanapie, oglądając Asterixa i Obelixa, zupełnie jakby nic się nie stało. W kluczowych momentach podskakiwał i wydawał typowe dla siebie dźwięki, przypominające pohukiwanie orangutana. Czasami Emilia miała go serdecznie dosyć, ale wtedy nachodziły ją wyrzuty sumienia.

– Janek, ogarnij się – warknęła rozeźlona. Potrzebowała chwili spokoju, a on obrał sobie za cel, by do niej nie dopuścić. – Bo ci wyłączę telewizor.

Chłopak uspokoił się, wlepiając wzrok w ekran.

Nowy sąsiad najwyraźniej nie należał do cierpliwych ludzi. „Dzięki Bogu, że zdążyłam” – pomyślała. Jakimś cudem udało się jej powstrzymać go przed rozerwaniem brata na strzępy. Nie miała wątpliwości, że gdyby olbrzym chciał, byłby w stanie złamać ją jak zapałkę. Doskonale widziała jego potężnie umięśnione ramiona i szeroką klatkę piersiową. Był co najmniej o głowę wyższy od niej, ostrzyżony krótko, po żołniersku. Była spostrzegawcza, dostrzegła więc blizny po prawej stronie twarzy, które tylko częściowo maskowała broda. Ciągnęły się od ucha aż do podbródka. No i jeszcze ta proteza.

Dotychczas w telewizji nie pokazywali jego twarzy, ale nietrudno było go rozpoznać. Podczas ostatniej relacji z procesu w wiadomościach poświęcili sporo czasu jego protezie, wykonanej podobno w kosmicznej technologii NASA. Miała kosztować tyle co dobrej klasy samochód. Gdy tylko ją zobaczyła, wiedziała już, kim jest tajemniczy nieznajomy, który ośmielił się zjawić tu jak u siebie. A teraz okazywało się, że rzeczywiście jest u siebie.

„Tyle co dobry samochód” – pomyślała ze smutkiem. Chciałaby mieć choćby tyle, ile kosztuje dobry rower. Po chwili zawstydziła się, że przelicza kalectwo tego człowieka na tak przyziemne sprawy.

Już dawno uświadomiła sobie, że jej życie jest… tanie. Nosiła tanie ubrania, kupowane raz na jakiś czas w sztumskim ciucholandzie. Często dla całej ich trójki, choć Natalia nie tknęła nic, co nie miało znaczka znanej marki, a takie ubrania nawet w lumpeksie kosztowały sporo. Jasiowi zaś było wszystko jedno, co na siebie zakładał. Tanie były też produkty spożywcze, z których przygotowywała ich codzienne posiłki. Prawdę mówiąc, miała już po dziurki w nosie pasztetowej, mielonki, ton ryżu i kaszy. I znów – Natalia prawie w domu nie jadała, gardząc tym, co Emilia wystawiała na stół, a młodszy brat potrafił przez dwa tygodnie z rzędu pochłaniać identycznie wyglądające kanapki.

Na niewiele więcej było ich stać. Choć Emilia pracowała i otrzymywali pomoc z sielnieńskiego GOPS-u1, a ksiądz Adam – proboszcz z miejscowej parafii – udzielał im wsparcia w postaci paczek z żywnością, to pieniądze w szybkim tempie znikały. Najtańszy lakier do paznokci i podróbkę znanych perfum kupowała sobie tylko wtedy, gdy w Hawanie trafił się jej sowity napiwek. Emilia Sadowska, pomimo trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się wraz z dwójką przyrodniego rodzeństwa, nie narzekała jednak, wierząc, że w końcu wszystko musi się poukładać. Przynajmniej do niedawna tak sądziła. Niespodziewane pojawienie się właściciela domu poważnie zaburzyło jej spokój. Serce podchodziło jej do gardła, gdy tylko usłyszała dźwięk otwieranych naprzeciwko drzwi, jednak na razie nikt się o nic nie upominał.

– Jasiek, wychodzę do pracy – powiedziała do brata, dopijając słabą kawę. Mimo że przygody dzielnych Galów dawno się skończyły, chłopak nadal siedział na kanapie, zmieniając kanały. Nie potrafił skupić uwagi na jednym programie dłużej niż kilka minut. Zauważył siostrę dopiero, gdy ta stanęła mu przed ekranem. – Słyszysz? Wychodzę do pracy.

Skinął nieznacznie głową, wypuszczając spomiędzy warg sporych rozmiarów język.

– Nata będzie wieczorem. Nie otwieraj nikomu. I nie ruszaj rzeczy tego pana, rozumiesz? – dokończyła, gdy złapali kontakt wzrokowy. – W lodówce masz kolację. Nie oglądaj zbyt długo telewizji i pamiętaj, żeby umyć zęby. Okej?

– Okej! – Janek podskoczył na kanapie, wychylając się, by w pełni objąć wzrokiem ekran. Czasami miała wrażenie, że jest w jego życiu jedynie przeszkodą pomiędzy kanapą i telewizorem.

Zarzuciła na ramię dżinsową torbę, do której wrzuciła telefon, portfel i cienki sweterek. Imprezy w Hawanie kończyły się zazwyczaj około piątej nad ranem. Wprawdzie o tej porze było już jasno, ale ranki bywały chłodne. Zamknęła drzwi na klucz, a spod schodów wyciągnęła swój wysłużony rower. Rometowski konsul pamiętał jeszcze czasy jej ojca, ale – wyłączając niewielkie usterki, które można było usunąć niewielkim kosztem w sklepie rowerowym – działał bez zarzutu. Wrzuciła torbę do koszyka na bagażniku i wyprowadziła rower przed dom. Terenówka stała zaparkowana w cieniu budynku. Na całe szczęście jej właściciela nigdzie nie było. Wskoczyła na siodełko. Ze wzgórza, na którym mieszkali, rower toczył się sam, niemal do połowy Sielna, i to była najprzyjemniejsza część podróży. Po drugiej stronie miasteczka znajdowała się dyskoteka Hawana – klub, do którego ściągała młodzież z wielu okolicznych miejscowości. Nie cieszył się zbyt dobrą sławą, ale imprezy odbywały się tutaj przez cały rok i trwały do białego rana.

Zanim wjechała pomiędzy zabudowania, posłała ostatnie spojrzenie w kierunku domu. Zachodzące słońce powoli stawało się pomarańczowe i zalewało ciepłym blaskiem okoliczne lasy. „Dom na wzgórzu” w tym świetle wyglądał wręcz bajkowo, górując nad miejską zabudową i połyskującą taflą jeziora. Wciągnęła do płuc powietrze przesycone zapachem rumianku i nacisnęła mocniej na pedały, czując, jak wiatr rozwiewa jej włosy.

Rozdział 5

– Kwazi, dokończ. – Bobek podał mu butelkę z najtańszym winem, jakie znaleźli w sklepie.

Dzięki „optymalizacji wydatków” udało im się kupić dwa, co na trzy głowy było zupełnie wystarczające, tym bardziej że niedługo zaczynały się lekcje i istniało pewne ryzyko wpadki. Nauczyciele gdańskiego „mechanika” mieli spore doświadczenie w wyłapywaniu uczniów będących pod wpływem alkoholu. Na szczęście lekcje otwierał podwójny wuef, w trakcie którego procenty zdążą ulecieć.

Pociągnął kilka dużych łyków, beknął i wrzucił butelkę w krzaki. Poczuł nieprzyjemne bulgotanie w żołądku. Spożywanie wina wieloowocowego za kilka złotych o ósmej rano było jednak kiepskim pomysłem.

– Radzio, żyjesz? – Poklepał po plecach przyjaciela, który mimo że wypił najmniej, siedział na ławce, trzymając głowę na kolanach. – Weź się ogarnij, bo Kwas od razu się zjarzy.

– Nigdy więcej takiego świństwa…

Inżynier Kwaśniewski, zwany przez uczniów Kwasem, zazwyczaj miał ich w głębokim poważaniu, jednak czasami zdarzało mu się wychwycić jakiegoś szczególnie podejrzanie wyglądającego. Radek podniósł głowę i spojrzał na kolegów nieprzytomnym wzrokiem. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamiast słów z jego ust popłynął strumień wymiocin. Koledzy spojrzeli po sobie, jakby szukając potwierdzenia, czy powinni potraktować to poważnie czy nie, po czym wybuchli gromkim śmiechem.

– No, ziomek. – Tym razem to Bobek poklepał Radka w geście współczucia. – Teraz to już na pewno nie będzie od ciebie waliło alkoholem. Cały zmarnowałeś. Kwazi, robimy dziś coś po lekcjach?

– Nie dam rady. – Otyły nastolatek pomasował kark, jak gdyby miało mu to ułatwić przekazanie koledze złych wieści. – Jestem umówiony z Beti.

– Ty zawsze jesteś z nią umówiony, a później cię roluje z jakimś frajerem – mruknął niezadowolony Bobek.

Piotr skrzywił się, ale w głębi ducha musiał przyznać koledze rację. Ściągnął z murka plecak, dając jasny sygnał do wymarszu na lekcje. Przez cały spędzony w szkole czas nie myślał o niczym innym, jak o popołudniowym spotkaniu. „Jesteś w odwiecznym friendzone i nie zaruchasz. Pogódź się z tym”.

Od ostatniej klasy podstawówki, kiedy w gabinecie higienistki poznał Beatę, niemal się nie rozstawali. Już następnego dnia prawie każdy chłopak w szkole wiedział o praktykantce ze szkoły pielęgniarskiej i niemal wszyscy odkrywali w sobie coś, co koniecznie wymagało interwencji higienistki. Do dziś zadawał sobie pytanie, dlaczego Beata wybrała właśnie jego. Może dlatego, że nie był wobec niej nachalny? Nieśmiały chłopak wyszedł z założenia, że i tak nie ma szans, więc nie próbował silić się na dowcip, popisywać talentami, których nie było, ani cwaniakować, jak mieli to w zwyczaju odważniejsi uczniowie. Usunął się w cień, rzucając jedynie nieśmiały uśmiech, kiedy mijali się na korytarzu. To ona go zagadnęła, gdy przed końcem jej praktyk spotkali się przed gabinetem.

Ta relacja była skomplikowana już od samego początku. Byli blisko, ale nie można ich było nazwać parą. Został zepchnięty do najbardziej niewdzięcznej roli, jaka może przypaść zakochanemu facetowi – przyjaciela. W tym czasie kilka razy zbierał się do tego, żeby opuścić friendzone, ale wtedy zostawał brutalnie przywoływany do rzeczywistości, gdy w życiu Beaty pojawiał się kolejny „ten jedyny”. Wtedy zwykle przestawała mieć dla Piotrka czas, a wracała, gdy zostawała porzucona lub sama porzucała swojego chłopaka. Znosił to cierpliwie, czekając na swoje pięć minut, które zamierzał przekuć w całą wieczność.

Spędzali ze sobą dużo czasu, a następujący po sobie chłopcy Beaty zwykle patrzyli na ich znajomość przez palce. W końcu czym mógł im zagrozić grubas z dziewiczym wąsem, z którego nawet ona żartowała, nazywając go „mocno nieprzystojnym”? Za każdym razem, słysząc to określenie, silił się na uśmiech, choć przepełniała go gorycz. Fakt, że od czasów podstawówki nieco się zmienił, nie miał nic do rzeczy. Nadal ważył o dobre czterdzieści kilogramów więcej niż rówieśnicy, miał nalaną, zwykle czerwoną od wysiłku twarz, a bruzda na czole tylko nieznacznie się wchłonęła. Pewnie właśnie dlatego Beata pozwalała mu być tak blisko siebie i właśnie świadomość tego tak bardzo go bolała. Czuł się przy niej prawie jak przyjaciel gej, z którego strony nic jej nie grozi. Tymczasem tylko luźne ubrania pozwalały mu ukrywać erekcję, która pojawiała się przy tej dziewczynie stanowczo zbyt często.

Kiedy skończył lekcje, pognał do domu jak na skrzydłach, by zdążyć się wykąpać przed spotkaniem z Beatą. Umówili się w parku Reagana, który stanowił doskonałą bazę wypadową na plażę. Przyjechał dobrą godzinę wcześniej, żeby ochłonąć po dwukilometrowej jeździe na rowerze, zmienić podkoszulek i wypsikać na siebie połowę dezodorantu. Beata jak zwykle przyjechała nienagannie uczesana, bez śladu zmęczenia pomimo panującego upału. Za każdym razem, gdy przyglądał się jej opalonym nogom, zgrabnej talii opasanej kwiecistą sukienką czy dużemu dekoltowi, zastanawiał się, czy ona jego spojrzeń nie widzi, czy tylko je ignoruje.

Kupili lody i powędrowali w stronę plaży, prowadząc rowery po rozgrzanym słońcem chodniku.

– Znów masz kaca – stwierdziła, nie siląc się na pytanie.

W tropieniu śladów alkoholu była po stokroć lepsza niż nauczyciele z mechanika. Przysiedli na jelitkowskiej plaży, tuż pod wydmą. Panujący tu o tej porze roku i dnia gwar pozwalał na swobodną rozmowę, bez ryzyka zostania podsłuchanym.

– No, mam. – Pokiwał w zamyśleniu głową, oblizując cieknącego po wafelku loda. – Łyknęliśmy dziś bełta przed lekcjami…

– Nie przesadzacie trochę? Walicie wina co drugi dzień. Jak żule. – Dziewczyna zgromiła go wzrokiem i rozdrażniona odepchnęła długie źdźbło trawy, którym próbował łaskotać ją w stopę. – Chyba czas już dorosnąć?

– A od kiedy ty taka dorosła się zrobiłaś? – spytał, nie wspominając o tym, że drażniło go jej moralizowanie.

Sama prowadziła dosyć rozrywkowe życie, chociaż korzystała z wolności w zupełnie inny sposób niż on. Beata naburmuszyła się i zatopiła wzrok w tłumie pluskających się w wodzie plażowiczów. Poczuł, że musi coś powiedzieć, by przerwać krępujące milczenie.

– Wyluzuj, Beti. Jest jeszcze czas.

– Też tak myślałam, a teraz nawet nie wiem, kiedy ten ostatni rok zleciał. Niedługo masz maturę, myślałeś już, co dalej?

– Spróbuję dostać się na polibudę. A jak nie wyjdzie, to pójdę do Łysego, tam, gdzie miałem praktyki. Może to nie szczyt marzeń, ale na początek wystarczy. – Chłopak zamyślił się nad swoją przyszłością.

Wprawdzie do egzaminu dojrzałości został jeszcze rok, ale on, w przeciwieństwie do Beaty, nie czuł presji czasu. W najgorszym przypadku popracuje trochę w warsztacie, który był co prawda zapuszczony zarówno organizacyjnie, jak i technologicznie, ale za to jego właściciel miał o swoim praktykancie dobre zdanie i chętnie by go zatrudnił. Pewnie na początek na czarno i za śmieszną dniówkę, ale chłopak wiedział, że w Trójmieście nietrudno było znaleźć zatrudnienie w porządnym i nowoczesnym warsztacie, jeśli tylko miało się nieco praktyki.

To był jednak plan awaryjny. Kwazi zdawał sobie sprawę, że nie jest głupi i przewyższa intelektem większość kolegów z klasy. Jeśli oni zamierzają zdać maturę, to on tym bardziej. A jeśli już pójdzie na studia, to na pewno nie będzie to archeologia. Wprawdzie jego ojciec wciąż jeszcze wierzył, że technikum mechaniczne jest tylko głupim wybrykiem nastolatka, który pójdzie w końcu po rozum do głowy, czyli w jego ślady, ale on absolutnie nie zamierzał tego robić.

– A ty? – Chłopak dokończył loda, wpychając sobie do ust niemal cały wafelek. – Co zamierzasz robić?

– Złożyłam dokumenty na pielęgniarstwo na Akademię Medyczną, a na wszelki wypadek, gdybym nie dostała się tutaj, to także do Olsztyna i Zielonej Góry.