Zniknij z moich oczu - Krystyna Januszewska - ebook + audiobook + książka

Zniknij z moich oczu ebook i audiobook

Krystyna Januszewska

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lena po śmierci matki znajduje na jej komputerze plik z notatkami. Okazują się one tropem prowadzącym do wyjaśnienia tajemniczej sprawy, w którą przed laty zaangażowała się policja trzech krajów. Chodziło o przyjaciółkę matki, Joannę Malicką. Malicka pewnego razu pojechała do Włoch po chorego syna. To miała być podróż tam i z powrotem, ale tego planu nie udało się zrealizować. Rodzina od lat żyje w niepewności, co się wtedy tak naprawdę stało. Ona sama tkwiła wówczas w nieświadomości, że jej życie osiągnęło punkt krytyczny i prawda o niej, jej mężu i dzieciach uderzy w nią nagle z całą siłą. Czy trop odkryty przez Lenę pozwoli rozwiązać zagadkę, która kiedyś postawiła wszystkich na nogi?

Krystyna Januszewska– autorka ośmiu powieści – „Przytulać kamienie” – książki wyróżnionej w konkursie na najlepszą polską powieść, „Niebo ma kolor zielony”, „[email protected]” – pozycja nominowana do Nagrody Mediów Publicznych „Cogito” (2007), „Ostatnia kwadra księżyca” – powieść o kryzysie przyjaźni, dylogia – „Dziedzictwo” (2015r.) i „Kołysanka” (2018r) – to napisana z epickim rozmachem historia dwóch rodzin. Dla młodszych czytelników napisała „Dolinę motyli” – książka weszła do kanonu lektur w gimnazjach, oraz „Trzy Światy – czyli Maryśka, Anioł i szalona Muneguita” (2005r) – wyróżniona w konkursie „Uwierz w siłę wyobraźni”. Jest autorką opowiadań w antologiach „Nasze polskie wigilie”, oraz „Historie prawdziwe.” Od 2010 roku jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 57 min

Lektor: Małgorzata Gołota

Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pasjaczytania

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia. Doskonała lektorka. Polecam ❤️👌
00
galziel

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia.
00

Popularność




Copyright © Krystyna Januszewska, 2023

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce

M. Banachowicz (archiwum)

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Jolanta Rososińska

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-581-5

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

WSTĘP

Mam na imię Lena, jestem córką Zofii. Historia, którą spróbuję wam opowiedzieć, zaczęła się szesnaście lat temu, w roku dwa tysiące trzecim, a kończy się w trudnej do określenia przyszłości. Pisząc ją, od razu wiedziałam, że mnie pochłonie, ale nawet nie przypuszczałam, jak bardzo zmieni moje życie.

Nigdy nie myślałam, że kiedyś napiszę książkę. W dzieciństwie czytałam mało i niechętnie, nie lubiłam bajek ani łzawych opowieści, szczególnie tych o księżniczkach, którym los za doznane krzywdy zesłał bogatego księcia. Już wtedy byłam pewna, że po ślubie okaże się nudnym, neurotycznym smutasem, jak większość ojców moich koleżanek z bloku, w którym mieszkałam. Książę nie jest dla mnie. Chciałam prostego, uczciwego życia, w którym receptą na szczęście byłyby nauka, praca, rodzina. Okazało się to jednak nie takie proste.

Wiele lat spędziłam daleko od domu, choć daleko to być może przesada, skoro mówimy o czasach, kiedy bez trudu przemierza się kontynenty. Od najbliższych, nie licząc męża i dzieci, dzieliło mnie w każdym razie jakieś dwa tysiące kilometrów. Od roku dwa tysiące czwartego moim domem była Irlandia. Skończyłam studia, wyszłam za mąż i wyjechałam w ślad za ukochanym, z głową pełną planów, z wizją absolutnego szczęścia i marzeń o świetlanej przyszłości.

W tamtych czasach wyjazd do Irlandii na stałe – albo choć na kilka miesięcy podczas studenckiej przerwy wakacyjnej – był marzeniem wielu młodych ludzi, dla niektórych wręcz życiowym celem. Gdy zaczęła się moda na Irlandię, mało kto zdawał sobie sprawę, do jakiego kraju się wybiera. Coś tam się wiedziało, że na wyspie od lat trwa konflikt o tereny leżące na północy, ale przecież już dawno podpisano porozumienie, które zakończyło narodowościowe problemy i Irlandia stała się całkiem bezpieczna. To tylko nasi rodzice panikowali, mając w pamięci trwające całe lata krwawe walki pomiędzy Irlandią a Zjednoczonym Królestwem, irlandzkimi katolikami i angielskimi protestantami, a skrót IRA budził w nich przerażenie. Myśmy widzieli ten kraj inaczej. Rozwijał się, potrzebował rąk do pracy, nie tylko taniej siły roboczej, ale i ludzi wykształconych. Dawał młodym zarobić, a młodym niewiele było trzeba – jakiegoś ciepłego kąta i nadziei na lepsze życie. Irlandii potrzebni byli między innymi programiści do sektora IT, architekci i inżynierowie do budowy infrastruktury i mieszkań.

Irlandczycy błyskawicznie awansowali, a lukę po nich wypełniali imigranci z bloku wschodniego. Mnie też się udało. Wprawdzie zostałam zwykłą urzędniczką, ale praca była ciekawa. Miałam styczność głównie z kobietami. To był ośrodek, w którym prowadzono aktywizację mieszkanek terenów wiejskich; te kobiety nie miały wcześniej szans na znalezienie pracy poza domem i nagle to się zmieniło.

Po dziesięciu latach użerania się z codziennością na emigracji i mężowskimi zdradami wróciłam do Polski. Moje małżeństwo legło w gruzach, a dodatkowo po roku dwa tysiące dziewiątym w Irlandii dawało się we znaki załamanie koniunktury. Tamtejsze kobiety stały się samodzielniejsze, a moja praca – mniej satysfakcjonująca, pensje malały z miesiąca na miesiąc, a Rafał, mój mąż, okazał się draniem. Nie miałam tam czego szukać.

W Polsce też było ciężko. Od wielu lat szalało bezrobocie i trudno było znaleźć stałe zatrudnienie. Firmy zazwyczaj oferowały umowy niegwarantujące stabilności finansowej. Nie chciałam ryzykować, na szczęście przez lata emigracji nie zaniedbywałam kontaktów z polskimi znajomymi i to właśnie ich poprosiłam o pomoc. Linę ratunkową rzuciła mi koleżanka z Wrocławia. W Powiatowym Urzędzie Pracy na Glinianej utworzono nowe stanowisko związane z aktywizacją zawodową osób poszukujących zatrudnienia. Znajoma rekomendowała mnie jako kogoś, kto miał już na tym polu spore doświadczenie. Realia był wprawdzie inne niż w Dublinie, ale zadziałała aura osoby, która sporo nauczyła się za granicą, i w rezultacie dostałam tę pracę. Rok dwa tysiące czternasty był pierwszym od wielu lat, kiedy w Polsce spadło bezrobocie. To była niewielka poprawa, ale niosła jakąś nadzieję.

Mąż został w Dublinie, już wcześniej otworzył własną firmę do spółki z żoną byłego szefa, kilka lat starszą od niego, za to majętną. Niech ma, skoro wybrał życie z pieniędzmi. Być może odnajdzie z nią szczęście, bo ze mną najwyraźniej nie było mu pisane. Nie upomniał się o dzieci i bliźniaki wróciły ze mną do Polski. Taki to był czas dla mnie i dla moich rówieśników, marzycieli o lepszym życiu.

Na rok przed moim powrotem zmarła babcia ze strony taty. Zostało po niej mieszkanie. Niewielkie, za to w dobrej dzielnicy. Miałam stamtąd blisko do pracy, a dzieci szkołę w pobliżu. Trochę dalej było do rodziców, ale ten problem rozwiązał samochód.

Byłam zatem kobietą po przejściach, z dużym bagażem doświadczeń i małżeństwem za sobą. Już wtedy dobrze wiedziałam – a związki innych bliskich mi osób też tego dowodziły – że pomiędzy tym, co dzieje się między małżonkami, a tym, co widać na zewnątrz, zionie przepaść.

Po powrocie, gdy opadły już pierwsze emocje związane z rozwodem, zastanawiałam się, jak ułożyłoby się nasze życie, gdybyśmy nigdy nie wyjechali z Polski. Wszystko, co zbudowałam w Irlandii, poza pracą i dziećmi, okazało się lipą. Zaczynałam od nowa. Praca biurowa nie była szczytem moich marzeń, zaczęły się problemy finansowe, narastał opór dzieci, które wolały szkoły irlandzkie, i coraz bardziej doskwierała mi samotność. Mimo obecności rodziców czułam, że zaczynam się zanurzać w pustkę, że już pewnie w tej pustce zostanę. Przez sześć kolejnych lat odnosiłam zawodowe sukcesy, awansowałam, zarabiałam godne pieniądze i stać mnie było na więcej. Wszystko wskoczyło na właściwe tory. Dzieci się zaadaptowały, po moim awansie poprawiły się finanse, zrobiłam remont mieszkania – i wtedy zrozumiałam, że mimo to jestem niekompletna.

Po kilku latach od mojego powrotu umarła mama. Zostawiła mnie ze zrozpaczonym ojcem, niezdolnym do życia bez niej, i z wyrzutami sumienia, że zrobiłam za mało, by ją ratować. Gdyby nie jej śmierć, być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Myślę jednak, że życie w tamtych okolicznościach nie miało dla mnie innego planu. I to mnie uspokaja.

Musiało minąć wiele tygodni, abym odważyła się uprzątnąć ulubiony pokój mamy. Stał zamknięty na głucho i robiliśmy wszystko, byle tylko nie budzić wspomnień. Czasem widziałam, jak ojciec, przechodząc korytarzem, omija go szerokim łukiem.

Rodzice od kilku lat spali osobno. Ojciec cierpiał na bezsenność i nocami słuchał radia. Dawniej maniacko radiowej Trójki, kiedy jeszcze istniała w poprzednim wcieleniu. Wydzwaniał do Klubu Trójki, żeby wtrącić swoje trzy grosze, potem słuchał Trójki pod Księżycem, a następnego dnia zdawał mamie szczegółową relację. Mówiąc szczerze, zamęczał ją tymi opowieściami, nieudolnie streszczając temat; widziałam, że często była znudzona jego paplaniną.

Poza tym byli dobrym małżeństwem, żyli, jak to się mówi, po bożemu. Pracowali, wychowywali nas najlepiej, jak potrafili, i gdy to było możliwe, korzystali z życia.

Mimo tej zgodnej i wieloletniej wspólnoty czułam, że są już sobą zmęczeni. Każde z nich straciło zdolność tolerancji, która pomagała udawać, że to, co mówi drugie, jest na tyle ciekawe, by tego wysłuchać. Zamiast dawnych gorących dyskusji pozostały im tylko te same, w kółko powtarzane historie, uwagi i natręctwa. Mama szukała ciszy i przestrzeni dla własnych myśli, ojciec nie przestawał mówić. Ona potrzebowała samotności, a on towarzystwa. Myślałam o tym, jak bardzo musieli udawać małżeńskie szczęście. Na koniec, gdy już nic poza istnieniem nie miało dla nich znaczenia, zdjęli noszone na co dzień maski. Pamięć o tym, kim kiedyś dla siebie byli, uleciała, zdarzenia i emocje nie trwają przecież wiecznie. Zostajemy z nimi albo nie, zależy, ile chcemy pamiętać.

Historia, na której trop wpadłam kilka tygodni po śmierci mamy, pomogła mi przetrwać najtrudniejsze chwile. Zapiski, komentarze i objaśnienia sporządzone pod notatkami, cały trud, żeby wszystko opisać, pełna dokumentacja – wszystko aż się prosiło, by zebrać je w całość.

Zazwyczaj zachowuję dystans, nawet jeśli chodzi o filmy. Wychodzę z kina i mówię, że film był dobry albo zły, wesoły albo smutny. Dyskusje nie są mi do niczego potrzebne, bo burzą mój wewnętrzny spokój i otwierają stare rany. Mój mąż, gdy zaczęliśmy się od siebie oddalać, zarzucał mi i często powtarzał, że z czasem zaczęły się u mnie pojawiać cechy późno ujawnionego autyzmu. Faktycznie, wcale się nie mylił, niedługo po tym, jak mnie wielokrotnie zranił, zbudowałam z tych cech solidne igloo. Jest takie powiedzenie, że jeśli zbyt długo żyjesz w piekle, to wkrótce zalęgnie się w tobie diabeł. U mnie było podobnie. Tyle że w moim przypadku narodziła się królowa lodu.

Być może byłam w błędzie, w końcu mężowi też nie było łatwo. Oboje zostaliśmy rzuceni w nurt życia, które nie było nasze, i trzeba się było jakoś w tym odnaleźć. Może za mało się starałam albo za bardzo chciałam wracać. Nikt mi dzisiaj nie odpowie na to pytanie. Konsekwencje wyborów ponieś­liśmy oboje, po równo. Człowiek wcale nie szuka prawdy, szuka jedynie potwierdzenia tego, w co wierzy, czyli zgody z samym sobą, i ciągle gromadzi materiał dowodowy przeciw antagoniście. Tak właśnie było z nami.

Laptop znalazłam na szafie. Leżał zakopany pod rolkami papieru do pakowania świątecznych prezentów i pod wielkimi papierowymi torbami firm odzieżowych, które już dawno nie istniały. W tych torbach były schowane stare zdjęcia rentgenowskie z czasów, gdy wywoływano je jeszcze na kliszy, a nie na płytach CD. Płuca, zatoki, głowa, a nawet oba kolana mamy. Oglądałam je ze wszystkich stron, zatroskana, czy będę miała w sobie dość siły, by je wyrzucić. W kartonie zebrało się już sporo drobiazgów, które chciałam zatrzymać. Były tam głównie zapiski, sporządzone ręką mamy listy zakupów, karteczki przypominajki, stare kartki świąteczne od dziadków, kilka par okularów, w niektórych było jej bardzo do twarzy, ulubione lusterko i zużyta pomadka, na której prawdopodobnie znajdowały się jeszcze ślady jej DNA… Czułość i tęsknota broniły każdego drobiazgu.

Gdy po raz pierwszy podniosłam pokrywę laptopa, ekran na moment zaświecił żółtym światłem, które niemal natychmiast zgasło, po czym ukazał się czarny, niewzruszony prostokąt. Pomyślałam, że to przywidzenie, przecież komputer rozładował się już wiele lat temu i nie wiadomo, czy działa, więc ten błysk był zapewne odbiciem lampy stojącej w kącie. W nagłym odruchu, jak ktoś, komu obecność laptopa w domu wydaje się tak samo naturalna jak obecność stołu, krzesła czy telewizora, doszłam do wniosku, choć nie sądziłam, by to było możliwe, że oto właśnie biedak wydał ostatnie tchnienie.

To był stary laptop rodziców. Już od dawna z niego nie korzystali, mniej więcej od momentu, kiedy komputery, jako przedmioty służące do pracy i do umilania życia, przestały być dla nich atrakcją. Ojciec po śmierci mamy zrezygnował nawet ze słuchania radia i wrócił do czytania gazet. Czytając, z przyzwyczajenia wygłaszał swoje tyrady, być może liczył na to, że mama słucha go w niebie, stęskniona jego głosu.

Oczyściłam komputer z kurzu, przetarłam wilgotną szmatką z dodatkiem pianki elektrostatycznej i podłączyłam do prądu. Ładowarkę też znalazłam na szafie, leżała zawinięta w foliową torebkę. Obok, w szarej kopercie, czekała zużyta podkładka, taka w srebrne gwiazdki. Rogi miała wywinięte do góry.

Podłączyłam laptop do kontaktu na korytarzu. Położyłam go na szarej wykładzinie, wydawał się martwy. Nie mruczał, nie sapał i nie warczał. Leżał bezdźwięcznie, a ja czekałam. Po chwili, ku mojej radości, zapaliło się na klawiaturze malutkie zielone światełko. Dam mu dwie godziny i odpalam, pomyślałam z radością.

Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, dokąd zaprowadzi mnie podróż w czasie, liczyłam na stare zdjęcia, skany dokumentów, może listy, cokolwiek, co obudziłoby w pamięci cudowne wspomnienia, gdy wszyscy byliśmy jeszcze młodzi i szczęśliwi.

Był piątkowy wieczór, zaczynał się weekend. Pomyślałam, że zdążę się z tym uporać do poniedziałku. Zrobiłam kilka kanapek, do bidonu wlałam herbatę z cytryną i zabrałam się do roboty. Laptop długo się rozgrzewał. Kręcił i kręcił. Myślałam, że nie ruszy, że to tchnienie było naprawdę ostatnie. Tymczasem stało się inaczej.

Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast rodzinnych zdjęć na pulpicie odnalazłam tylko jeden plik, zatytułowany „Joanna”. Tylko tyle, byłam zawiedziona. Miałam apetyt na więcej. Mimo to zaczęłam czytać. Początkowo bez zrozumienia. Ktoś odrobił zadanie, spisał swoje wspomnienia, ale nie dotyczyły one mamy. Szkoda, pomyślałam, jakoś głupio odkrywać cudze tajemnice, nie byłam pewna, czy mam do tego prawo. Szybko jednak się rozgrzeszyłam, w końcu nie miałam kogo zapytać, a przecież to mogło być coś ważnego.

I rzeczywiście było.

Okazało się, że w laptopie leżała sobie spokojnie, bezpiecznie, nieodkryta jak dotąd jedna z największych tajemnic, których przed laty byłam świadkiem. Straszna sprawa, nie wiedziałam, co mam z tym zrobić. Minęło szesnaście lat. Czy powinnam obwieścić światu prawdę, której kiedyś tak wszyscy pragnęli? Dopadły mnie wątpliwości.

W niedzielę wieczorem podjęłam decyzję. Dwa dni później usiadłam do pisania. Pomyślałam, że będzie łatwo. Tekst był prawie gotowy. Wystarczyło zrobić dobry research, ustalić chronologię zdarzeń, dać bohaterom nowe imiona, żeby nikt ich nie skojarzył, i po bólu. Głównej bohaterce zostawię prawdziwe imię. Tak będzie uczciwie.

Kiedy w środę usiadłam do komputera, już nie było mi tak wesoło. Nie wiedziałam, od czego zacząć. Nie miałam pojęcia, jak się pisze książki. Minęło tyle lat, kto dziś odda atmosferę tamtych dni i tamte emocje. Mnie było szczególnie trudno. Historia Joanny toczyła się na peryferiach moich ważnych spraw. Co nieco słyszałam, ale to była bajka dla dorosłych i dorośli czekali na happy end. Mnie obchodziły wówczas innego typu historie, moje życie było ważniejsze. Ale dobra, niech będzie, pomyślałam. Może właśnie od siebie powinnam zacząć. I postanowiłam tak właśnie zrobić. Nie żebym miała jakiś specjalny udział w tej historii, nic w niej nie zależało ode mnie. Trafiłam do niej przypadkiem, wpadłam jak Alicja do króliczej nory i tylko zbiegiem okoliczności odcisnęłam na niej swój niewielki ślad.

Życie nie rozwiązuje wszystkich spraw do końca, nie rozdziela sprawiedliwie. Kieruje się nie wiadomo jakimi racjami i robi z człowiekiem, co mu się żywnie podoba. Nie pomogą dobre intencje ani precyzyjny plan, gdy do gry wkracza przypadek. A taka była ta historia. W ludzkich sprawach trudno się dopatrzyć jakichkolwiek reguł. Gnają przed siebie w szalonym pędzie, zaczepiając o inne zdarzenia, uderzają głową w mur, roztrzaskują się na przeszkodach, spadają na dno, czasem podnoszą się z niego, czasem nie. Gdyby wykreślić ich przebieg na papierze logarytmicznym, nie przypominałby elektrokardiogramu zdrowego człowieka, lecz wykres z maszyny do wykrywania kłamstw.

A więc zaczynamy.

Jest rok dwa tysiące trzeci. Kończy się seans w multikinie, puszczali wtedy Drogę bez powrotu.

Część pierwsza

Kobieta znad zatoki

LENA I RAFAŁ

Zbudowanie centrum rozrywki w pobliżu lotniska nie było najlepszym pomysłem. Wprawdzie ściany sal kinowych dokładnie wygłuszono, a system Dolby Surround kasował każdy dźwięk z zewnątrz, to jednak zdarzało się, że w nastrojowym momencie, w czasie miłosnych uniesień bohaterów, trudnych duchowych dylematów ciszę zakłócał głuchy pomruk maszyny zbliżającej się do lądowiska. Szklano-aluminiowe ściany zaczynały wtedy drżeć, wpadały w intensywną wibrację, a fala uderzeniowa niosła się jeszcze długo po tym, jak samolot dotknął kołami pasa do lądowania.

Lena wstrzymała oddech. Gdzieś w głębi duszy, jak blizna, tkwiło wspomnienie tamtych pamiętnych samolotów z Nowego Jorku. Zamknęła oczy, czekając instynktownie, aż złowrogi odgłos ugrzęźnie w innych dźwiękach. Była pewna, że wszyscy na sali mieli podobne odczucia; że każdy podświadomie czekał na uderzenie, apokalipsa może przecież przyjść znienacka. Ta natrętna myśl, gotowa przewartościować w jednej chwili całe życie, przeniosła ją ze świata filmowej fabuły do brutalniejszej rzeczywistości, w której mogło się zdawać, że wszystkim rządzi bezrozumny i nieokiełznany demon śmierci i w ogóle ludzkość zmierza ku zagładzie.

Rafał, lekko znudzony, miał ochotę się przeciągnąć. Lena go szturchnęła, jakby to przeczuwając. Wzruszył ramionami i ziewnął. Spojrzała na ekran. Zaraził ją tym ziewaniem. Ten film niczego nie wnosił, był po prostu marny, stwierdziła. Przesiąknięty strachem od początku do końca. Z każdego kąta wiało grozą, jak na horror przystało, miała poczucie trwającego od godziny déjà vu.

Po seansie wstąpili na wegetariańskie krokieciki do małego bistro pod schodami. Szukali miejsca na cztery łokcie i dwa talerzyki z papieru. Małe kostki sprasowanych warzyw, usmażone w głębokim tłuszczu, chrupały w zębach. Lena popijała je coca-colą, a Rafał piwem, i już po chwili, w oparach smażonego oleju, wraz z tłumem miłośników pospolitej rozrywki zostali wypluci na zewnątrz.

Wychodzili jak mrówki opuszczające w pośpiechu mrowisko, dreptali, jakby nimi sterowano – jedni na parking, inni na przystanek, reszta do przejścia podziemnego.

Rafał trzymał Lenę wpół, wdychając jej zapach. Wydobywał się spomiędzy włosów i spod szalika. Kochali się rano i potem nie wzięli prysznica. Nie było ciepłej wody. W jego mieszkaniu brakowało wygód.

Tulili się do siebie, bo ich cienkie kurteczki nie osłaniały przed uderzeniami wiatru. Spodnie, szerokie dołem, zwieszone luźno na biodrach, niczym tunele, wypełniały się lodowatym powietrzem aż po goły brzuch i piersi. Jak pisklęta wtulali twarze w wąskie szpary kołnierzy, ogrzewając się własnym oddechem. Dopiero w autobusie odetchnęli. Lena drżała, przytupując w pokrytą gumą podłogę.

– Jedziemy do mnie? – zapytał Rafał. Nieprzerwanie miał na nią ochotę. Czuł, jak ją rozgrzewa, aż jej mały nos, często nadąsany, czerwieni się na samym czubku od pieszczot i na ramiona też wypełzają czerwone plamy. Miała skórę delikatną i cienką. Wystarczyło dotknąć, by został ślad. Gdy się kochali, cała była w plamach. Lubił je badać i rozpoznawać. Ta plama po jego udzie, ta po palcach, tę zrobił jej, gdy ocierała się brzuchem o jego brzuch, biodrem o biodro, pośladkiem, piersiami o jego usta. Czekał, gdy leżała zmęczona i zasypiała, obserwował, jak plamy powoli bledną i znikają.

– Muszę wracać. – Lena poprawiła szalik i spojrzała przez okno. Nie mogła nie zauważyć rozczarowania na twarzy Rafała. – Mam jutro zajęcia do wieczora. Powinnam się uczyć. Ciągną się za mną grzechy z poprzedniego semestru. Coś z tym muszę zrobić.

– Nie ma pośpiechu. – Rafał jeszcze próbował.

– Jak to, przecież w wakacje nie będzie na to czasu. Jeśli chcemy je spędzić razem, bo jak pamiętasz – zrobiła przy tym jedną z groźniejszych min – obiecałeś mi wyjazd do Grecji.

– Ale do wakacji… – Chciał zaprotestować.

– Rafał! – Szturchnęła go w bok. – Jak umowa, to umowa. Żadnych zaległości. Kończymy według planu, bez gadania. Zostało ci pięć miesięcy na obronę dyplomu. To mało, dob­rze wiesz.

– Spokojnie, zdążę.

– A co było we wrześniu? Też miałeś zdążyć i rok przeszedł ci koło nosa. Masz się brać do roboty.

– Nie mogę zebrać myśli, kiedy jestem sam. Ciebie mi brakuje – podkreślił wyraźnie. – Gdybyśmy mieszkali razem… – Nawijał na palec jej włosy.

Dojechali do końca trasy. Nieliczni pasażerowie opuszczali autobus w milczeniu i znikali w mroku osiedla. Lena i Rafał też wysiedli na pętli. Dopadł ich chłód. Nie dało się go wytrzymać. Ostatnie metry biegli, trzymając się mocno za ręce. Klucząc uliczkami osiedla, wybierali przejścia na skróty, bo czuli, jak przenika ich ziąb.

– O której się zobaczymy? – spytał Rafał, gdy wreszcie schronili się na klatce.

– Nie wiem o której. Raczej późno. Może wcale. W razie czego zadzwonię – odpowiedziała, wbiegając na schody, a on czekał rozczarowany. Wciąż jeszcze miał nadzieję, że jednak do niego przyjdzie.

– Rafał! – Przechyliła się przez balustradę. – Naprawdę nie mogę! – zawołała z trzeciego piętra. – Idź do domu, nie stój, bo zamarzniesz.

Biegł między garażami w stronę przejścia na ulicę Krętą. Stały tam dwupiętrowe domy z czerwonej cegły, dawniej własność Kolei Państwowych, dziś mieszkania starych ludzi, kolejowych emerytów, o których świat zapomniał. Gdy umrą, rozbierze się stare rudery, zaorze ziemię i zbuduje nowe osiedle z ochroną i kamerami. Osamotniona uliczka Kręta, której ktoś z litości dał dożywotni glejt, znajdowała się w samym środku osiedla. Ogrody zdewastowane przez miejscową dzieciarnię, zniszczone ogrodzenia, kruche od starości jabłonie rodzące zwyrodniałe jabłka. Stare kasztany wdrapujące się na kolejne piętra domów, niektóre chore, pokrzywione jak mieszkańcy ulicy. Dziwne to było miejsce. Wiosną i latem, gdy zieleń osłaniała liczne mankamenty, można się było w nim nawet zakochać, ale zimą, w taki dzień jak ten, trudno je było polubić.

A jednak dało się tu żyć, skoro większość lokali w tych dziwnych domach miała stałych lokatorów. Rafał znał prawie wszystkich. Krusi i delikatni jak figurki z porcelany, oznajmiali swoje istnienie miękkim szuraniem. Szuranie na klatce, szuranie w pokoju, szuranie pod domem letnią porą, szuranie jesienią w suchych liściach i zimą po śniegu. Królestwo szurańców. W ich powolnym życiu, w oddychaniu na raty, w świszczącym kaszlu odbijało się echo krainy cieni, do której zdążali. Pojawienie się pośród nich młodego chłopaka, pełnego werwy i dzikiej radości, której dawał wyraz aroganckim tupotem na schodach i głośno puszczaną muzyką, trochę ich odmłodziło. Starsze panie prześcigały się w domowych wypiekach, by pod pretekstem dokarmiania zabiedzonego studenta wprosić się na wizytę do pokoiku pod dachem. Za to dla niego, studenta informatyki, który dość praktycznie podchodził do życia, to niezwykłe obcowanie z żywymi duchami było ciekawym doświadczeniem. Miał możliwość przekonać się, jaki jest koniec mrówczej wędrówki przez życie.

W wolnych chwilach naprawiał komputery, odzyskiwał utracone dane, zgrywał dyski, dokładał do komputerów nowe elementy albo po prostu składał je z nowych części i sprzedawał. Dzięki temu mógł ze spokojem kończyć wymarzone studia, nie prosząc o wsparcie niezbyt zamożnych rodziców.

Od kiedy poznał Lenę, dwoił się i troił. Teraz wszystko, co robił, miało ślad troski o ich wspólną przyszłość. Postanowił założyć własną firmę i chciał ją rozkręcić na większą skalę. Musiał tylko skończyć studia. Ostatnio zdarzyło się jednak coś, co otworzyło przed nim nowe możliwości. Miał szansę wyjechać do Irlandii, ktoś załatwił mu pracę. Na razie nie chciał o tym mówić, sprawa nie była dogadana. Gdy wszystko się wyjaśni, a propozycja, jaką niedawno otrzymał, okaże się korzystna, wtedy o wszystkim powie Lenie. Rodziców nie zamierzał pytać. Już dawno nie mieli wpływu na to, co robi, i dalecy byli od wtrącania się w jego sprawy.

NAD ZATOKĄ

Nie marzyła o podróży do Vieste, nie w marcu, nie po ośnieżonych niemieckich i austriackich autostradach. To ostatni pomysł, który mógłby przyjść jej do głowy. Jechała przez Stuttgart, Zurych, Bolonię, ponad tysiąc siedemset kilometrów.

Jak na złość zima tego roku nie odpuszczała. Północna i środkowa Europa wciąż były skute lodem. Jechała wolno, ostrożnie, ale konsekwentnie do przodu, byle tylko bez niespodzianek. Na to nie mogła sobie pozwolić. Nie dość, że była marnym kierowcą, to jeszcze jechała starym gratem, który już dawno powinien trafić na złom. Nie trafił z wielu powodów, teraz żałowała, że przez sympatię do marki i koloru, a może z oszczędności, musiała aż tak ryzykować. Mroźne poranki na drogach były jak szkoła przetrwania. W południe, gdy pojawiało się słońce, drogi tajały, lecz wraz ze zmierzchem ponownie pokrywał je lód. O tej porze roku zmierzch wciąż zaskakiwał jak nieproszony gość.

Tego dnia, dwunastego marca dwa tysiące trzeciego roku, nad zatoką, w niewielkim miasteczku na południu Włoch, tak daleko od domu, że aż trudno było to sobie uzmysłowić, stawiała czoło prawdziwym kłopotom. Patrzyła na spowitą mrokiem okolicę, czuła strach i wiedziała, że ta podróż to czyste szaleństwo.

Wyjechała z domu o świcie. Podróż zajęła jej dwa dni i kawałek nocy. Jakimś cudem dotarła do celu, zdziwiona, że żyje. Jechała w lekkim amoku, przekonana, że droga nigdy się nie skończy. Tysiąc siedemset kilometrów do pokonania, to było nie lada wyzwanie. Dwa razy nocowała w przydrożnym motelu. Potem znowu jechała, tak szybko, jak to było możliwe, mając nadzieję, że nie będzie się śniła po nocach kierowcom podróżującym tą samą trasą, co ona. Do Vies­te dotarła o świcie. Hotel miała zarezerwowany dopiero od dwunastej, więc samochód zostawiła na parkingu przed wejściem. Auto wyglądało upiornie, zabłocone, poobijane, bo jednak miała po drodze małe kolizje z rowerem i słupkiem na parkingu. Rowerzysta uszedł na szczęście z życiem, a słupek wyrósł spod ziemi, gdy próbowała zaparkować. Wobec upiorności całej podróży ten incydent postanowiła jednak w końcu wymazać z pamięci.

Wstawał świt. Niebo nad zatoką miało szary kolor, a woda była czarna i oleista jak nafta. Czy taka brudna, czy tylko noc zabarwiła ją na kolor grafitu? Za kilka godzin niebo i woda z pewnością nabiorą innych kolorów, ucichnie porywisty wiatr i pojawi się słońce. Próbowała pocieszać się faktem, że ma już za sobą podróż, której tak bardzo się bała, i na szczęście nie zżarł jej stres; że okazała się dzielna i wbrew obawom dość zaradna, a mimo to drżenie kolan i natrętne szczękanie zębami jakoś nie ustawało. Tłumaczyła to zimnem i tym, że miała na sobie nieodpowiednie ubranie. Powinna była włożyć zimową kurtkę, spodnie i solidne buty. Co z tego, że to południe Włoch, skoro wcześniej mijała zaśnieżone Alpy. A gdyby tak miała awarię, wypadek albo postój na trasie?

We Włoszech każdy spodziewa się ładnej pogody. Nawet w marcu ma się oczekiwania, że włoski lazur nie może zawieść, że zimą i latem słońce grzeje tak samo. Południe Włoch, wakacyjne marzenia, słońce i plaża. Przemknęło jej przez myśl, że gdyby nie misja, mogłaby zatrzymać się tutaj na dłużej. Zostać i odespać niełatwy czas, który miała za sobą, a potem zgubić się w wąskich uliczkach miasteczka, iść nimi przed siebie bez pośpiechu, bez celu. Byłoby miło uciec od codziennych spraw, z bezkresną pustką w głowie i sporą ilością czasu dla siebie. Może pewnego dnia zafunduje sobie urlop od życia i odwiedzi jakieś wybrzeże, słoneczne i ciche, choćby i włoskie.

Teraz jednak przybyła z powodu, który ani trochę nie kojarzył się z urlopem i wakacyjną sielanką. Stała, wypatrując na horyzoncie śladu niemieckiego jachtu o nazwie „Hilde”. Z tego jachtu miała odebrać syna, zbuntowanego wiecznego studenta, który nie chciał dorosnąć i miał własny pomysł na życie.

Jej ukochany syn zapowiadał się tak wybornie, obiecywał dorosłość, zanim jeszcze wyrósł z sandałków. Dzielny, mądry, odpowiedzialny, miał wziąć życie w swoje ręce i wspierać na starość rodziców. Przypomniała sobie szkolną lekturę. Tam też był taki syn marnotrawny, miał na imię Tomaszek. „Tomaszek, Tomaszek”, powtarzała w myślach za główną bohaterką Nocy i dni. Czasy są inne, lecz problemy z dziećmi takie same, pomyślała.

Filip, jej dorosły syn, kierował swoim życiem, używając argumentów podobnych do tych, na jakie młodzi powołują się od wieków: chciał poznać nowych ludzi i inne kultury, sprawdzić się w trudnych warunkach, odnaleźć sens życia, własne miejsce na ziemi, dotknąć piekła, ale i nieba, docenić, co już ma, zrozumieć, czego mu jeszcze brakuje – i tak dalej, i tak dalej. Dla rodziców zawsze ta sama śpiewka, a w podtekście – przedłużyć młodość i edukację, zaciągając kolejne pożyczki rodzicielskiego zaufania i naiwności.

Powinna słuchać męża, gdy ten konsekwentnie odmawiał finansowania synowskich wyskoków i radził jej zrobić to samo.

– Jego limit na wykształcenie dawno się wyczerpał, a koszty przerosły sponsora – powtarzał za każdym razem, gdy ona robiła kolejny przelew. – Chce poznać świat, jego sprawa, ale sam na to musi zarobić. Masz zamiar do końca życia fundować mu wakacje?

Wiedziała, że mąż ma rację, ale Filip był nietypowym dzieckiem, wrażliwym i niezwykłym, i jak to matka, doszukiwała się dobrych cech dokładnie tam, gdzie inni dostrzegali wady. Próbowała zrozumieć tę jego inność, te dziwactwa i nietypowe potrzeby. I cały czas czuwała. Zawsze gotowa, jak panna z lampką oliwną. I gdzie by nie był, i skąd by nie zawołał, pojechałaby, rzuciwszy wszystko – w otchłań, w piekło dosłowne i symboliczne.

Kiedy po raz kolejny zmieniał kierunek studiów, sekundowała mu z nadzieją, że może to już docelowy wybór. Zmieniał nie tylko kierunki, odkrywał nowe pasje i przyprowadzał kolejnych przyjaciół, zazwyczaj dość oryginalnych – wszystko wytrzymała. Gdy wyjeżdżał w niebezpieczne miejsca, odprawiała modły, powierzając jego życie woli najrozmaitszych bogów. Jak tylko mogła, śledziła z mapą ścieżki kolejnych wędrówek, obliczając czas do powrotu, niespokojna i udręczona. Kiedy jednak kilka dni temu znowu zadzwonił z prośbą o pomoc, najpierw zaniemówiła. To, o co prosił, przerastało jej możliwości. Pieniądze, moralne wsparcie, telefon do znajomych, żeby znaleźć dla niego nocleg – na to była w stanie się zdobyć. Ale on wymagał więcej. Najpierw szalała ze szczęścia, że w końcu się odnalazł, a potem rozpaczała, że wpędza ją w kolejne kłopoty.

Nad zatokę przyszła o wiele za wcześnie. Miała przed sobą jeszcze wiele godzin czekania, ale chciała zrobić rekonesans, zlokalizować miejsce, gdzie mieli się spotkać. Kiedy zmarzła, postanowiła wrócić do samochodu albo pójść gdzieś, gdzie będzie ciut cieplej. Namacała między portfelem a paczką chusteczek telefon komórkowy. Teraz ciążył jej w torebce, którą kurczowo trzymała przy sobie ze strachu, żeby jej nie zgubić. Musiała mieć przecież jakiś kontakt z synem, skoro on był teraz na wodzie, a ona na lądzie.

Patrzenie na morze i włoskie niebo w końcu zaczęło ją nudzić. Owinęła się szalem, lecz tkanina o lekkiej strukturze nie osłaniała przed wiatrem. Wstawał włoski dzień. Czy przyniesie dobre wieści? Coraz wyraźniej wyłaniał się z porannej mgły już nie ciemny, lecz szmaragdowy odcień wody. Nie tylko niebo miało taki kolor. Spojrzała z zachwytem na różowe skały zamykające wąską zatokę i długi rząd motorówek przycumowanych przy brzegu. Widok jak z pocztówki.

W końcu przed siódmą, zamiast wrócić do samochodu, weszła do portowej knajpki. Przez zachlapane szyby widziała skrawek ulicy. To cud, że o tej porze znalazła otwarty bar. Okazało się, że to miejsce odwiedzane przez wypływających w morze rybaków.

Piła już drugą kawę, gorącą, mocną i mdląco słodką. Poprosiła o kanapkę z mięsem i zjadła z apetytem.

Gorąca kawa, zamiast obudzić, raczej ją uśpiła. Drzemała więc przy stoliku pod ścianą, sprawdzając co jakiś czas, czy ma przy sobie torebkę. Gdyby ją zgubiła albo, nie daj Boże, ktoś by ją ukradł, zostałaby z niczym. Nie mogła jednak opanować senności. W barze panował półmrok, śmierdziało spalenizną, w kuchni smażył się boczek z cebulą i coraz trudniej było oddychać, mimo to nie opuszczała jej zniewalająca chęć spania. Cały poprzedni dzień i noc w drodze dały jej się mocno we znaki.

Ocknęła się, gdy ktoś obok zaszurał krzesłem. Było głoś­no, ekspres kotłował się konwulsyjnie, żeby nadążyć z wydawaniem kolejnych porcji kawy. Dzbanek z mlekiem krążył z rąk do rąk, podobnie jak talerze z grzankami. Wielkie pajdy chleba, obłożone wysmażonym mięsem, może szynką, wynoszone przez kelnera na tacach, znikały w kilka minut. Powietrze było ciężkie. Miała wrażenie, że za chwilę się udusi. W końcu zrezygnowała z ciepłego kąta, zapłaciła rachunek i wyszła.

Na dworze pojaśniało. W porcie załogi kutrów przygotowywały się niespiesznie do drogi. Jedne wypłynęły jeszcze nocą, pozostały po nich puste miejsca, inne mocowały sieci i nawoływały członków załogi.

Stojąc tak, wsłuchiwała się w pospieszne kroki dudniące na drewnianych pomostach, w odgłos przerzucanych skrzyń, łańcuchów, w ostre komendy ruszających w morze. W górze pokrzykiwały mewy. One też wybierały się na połów.

Postanowiła się przejść i rozejrzeć po miasteczku. Nieśmiałe słońce przenikało pomiędzy domami, wciskając się bezsilnie w szpary zamkniętych okiennic, lizało płaskie dachy i muskało wąskie uliczki biegnące ku górze.

Szła przed siebie z nadzieją, że nie zgubi się w plątaninie wąskich zaułków. W porcie budziło się życie, a przed nią tkwiły w bezruchu uśpione domy. Na malutkich balkonach, wzdłuż okiennic, na dachach pojawiały się delikatne smugi świtu i grzęzły gdzieś w dole. Pozorna cisza w rzeczywistości była przesycona szumem morza, nieustannym krzykiem ptaków, łączyła się z narastającymi odgłosami miasta.

Od zatoki nadciągnęła mgła i przysiadła nieśmiało w dole miasteczka. Z mgły wyłonił się obsadzony palmami Piazza Segro, jak przeczytała na metalowej tabliczce. Szła stromo w górę krętą Via Mafrolla, żeby po chwili skręcić w lewo, w inną, jeszcze węższą, na której końcu zobaczyła kamienny kościółek – poznała miejsce, niedaleko przy nim zaparkowała samochód. Chciała sprawdzić, czy wszystko w porządku. W bagażniku miała jeszcze swoje rzeczy, klucz do pokoju odbierze dopiero w południe.

Obok, nieco wyżej, roztaczał się widok na usytuowany na tarasach cmentarz. Minęła go i poszła w górę, zaglądając ludziom w uchylone bramy, w otwarte gdzieniegdzie okna, na włoskie kamienne podwórka.

Wzdłuż ulic tłoczyły się knajpki, sklepy z pamiątkami, zakłady miejscowych artystów, zamknięte i ślepe, schowane za okiennicami. O ich istnieniu świadczyły jedynie szyldy. Turystyczna miejscowość, latem pewnie gwarna, żyjąca dwadzieścia cztery godziny na dobę, teraz świeciła pustkami, ale nawet w zimowej szacie biel murów, matowa zieleń roślin i cisza robiły na niej wrażenie. Od czasu do czasu słychać było warkot skutera lub samochodu. Gdyby nie niepokój o syna i nerwowe sprawdzanie komórki, ta podróż byłaby dla niej sympatyczną przygodą, mogłaby się nawet poczuć szczęśliwa. Ale nie była. Jeszcze miała w uszach zrozpaczony głos, gdy zadzwonił do niej do pracy.

– Mamo! – wołał, jakby się bał, że odłoży słuchawkę. – Słyszysz mnie? Poznajesz?

– Słyszę, oczywiście, że poznaję. Gdzie jesteś?! – krzyknęła szczęśliwa, że wreszcie się odnalazł. Chciała wiedzieć, gdzie jest, gdzie ma go szukać, gdyby nagle przerwało połączenie.

– Byłem na Gawdos, mamo, na Gawdos.

– Gawdos, o matko, a gdzie to jest? – spytała, bo nie miała pojęcia, o czym on mówi. Przecież miał być w Chorwacji.

– To taka wyspa – zdążył odpowiedzieć. – Na Morzu Śródziemnym.

– A dokładniej?

– W pobliżu Krety.

– Jak to Krety?

– Jakoś tak wyszło – powiedział krótko. – Wszystko ci opowiem w domu.

– Tak długo nie dawałeś znaku życia. – Nie mogła odmówić sobie tej odrobiny pretensji. Trzymał ich w niepewności przez kilka miesięcy. – To jakaś bezludna wyspa? – Zdobyła się też na złośliwość. Tyle nerwów, tyle nieprzespanych nocy.

– Można tak powiedzieć – próbował się jakoś bronić.

– Kiedy wracasz? – zapytała. Musiała być ostrożna. Syn miał trudny charakter, tylko z nią potrafił się jakoś dogadać, nie mogła go teraz spłoszyć. Łatwo się obrażał, zazwyczaj na długo i z byle powodu. Najchętniej zarzuciłaby go setką pytań, nagadała mu z powodu lekceważenia jej zdrowia i nerwów, z powodu beztroski i niedojrzałości, ale to oznaczałoby natychmiastowe przerwanie rozmowy, a właśnie tego się bała.

– Za kilka dni – odpowiedział spokojnie. – Ale jest pewien problem.

– To znaczy? – zamarła.

– Z wyspy odpływamy jutro. Mamy krótki postój w Dubrowniku.

– My? – dopytywała pełna niepokoju. Pojechał sam, słowo „my” mogło oznaczać kłopoty.

– Bez obaw, to tylko żeglarz, który mnie przygarnął. Pomaga mi w podróży i używam jego telefonu – dodał po chwili. – Mogłabyś zanotować ten numer? Na wszelki wypadek. Wprawdzie trudno tu o zasięg, prawdziwy cud, że udało mi się zadzwonić, ale z drogi, mam nadzieję, będzie dużo łat­wiej.

– Tak, jasne, już zapisuję – odpowiedziała, spoglądając na leżący w pobliżu notes. Otworzyła na przypadkowej stronie i wzięła do ręki długopis. Notowała w poprzek kartki, żeby starczyło miejsca.

– Zapisałaś, czy powtórzyć?

– Powtórz, na wszelki wypadek.

Powtórzył dwa razy, żeby nie było pomyłki.

– Co to za człowiek?

– Poznałem go na Gawdos. To Niemiec. Zgodził się doholować mnie na Gargano. Czy moglibyście mnie stamtąd odebrać? – Głos miał jak nigdy cichy i pełen pokory. Ani cienia zwykłej hardości, ani śladu zaczepki. – Jestem bez pieniędzy – oświadczył. – Zgubiłem dokumenty, komórkę, mam tylko dokument tymczasowy, a Niemiec kończy swój rejs we Włoszech.

– Jak to zgubiłeś? – była przerażona.

– Właściwie ktoś mi ukradł. Spałem w takim pensjonacie, no wiesz. W nocy ktoś wszedł, spałem jak zabity. Kiedy się obudziłem, nie miałem już ani plecaka, ani swojej torby – tłumaczył.

Aż ją zemdliło. Tyle miesięcy trzymał ich w niepewności, mimo że prosili o częsty kontakt. Gdy obrażony wyruszał w drogę, nie słuchał przestróg, zarzucał im, że traktują go jak niedorajdę. Młodzi marzyciele mają w nosie rady doros­łych. Ach, dlaczego dorastanie trwa tak długo? Czy w młodości była taka sama, czy raczej jak syn grała rodzicom na nerwach? Próbowała odnaleźć w sobie wspomnienia z dawnych lat. Ale nie, nie kojarzy, nie miała takich skłonności, wydawała się zawsze bardzo zwykła, jakaś nad wiek poważna, może nawet przedwcześnie postarzała. A może po prostu inaczej to wtedy widziała, raczej czubek własnego nosa niż udrękę matki. Młodzi podpalacze, żeby gasić, muszą się zestarzeć, stwierdziła po raz kolejny.

– Mój Boże, to straszne – wróciła do rozmowy, ale czuła, że to, czego od niej oczekuje, to zbyt wiele. – Ale kto ma po ciebie jechać? Jestem sama, ojciec jest w Poznaniu – oświadczyła. – Wróci za kilka dni.

– Mamo, przyjedź, proszę, nawet wolałbym spotkać się najpierw z tobą. Znasz ojca, wiesz, jaki jest. – Filip miał podłamany głos.

– Może poprosisz kogoś z przyjaciół? Opłacę podróż, zwrócę za paliwo i pokryję wszelkie koszty. Sama jechać nie mogę. Znasz mnie, wiesz, jaki ze mnie kierowca. – Pomyślała z przestrachem o samotnej podróży starym samochodem.

– Już próbowałem, zresztą nie mam nikogo, kto by się mógł podjąć takiej misji. Tylko ten żeglarz się nade mną zlitował – mówił błagalnym głosem.

– I myślisz, że ja mogę?

– Jestem bez pieniędzy – powtarzał w kółko. – I na łasce obcego faceta. Bardzo chciałbym wrócić do domu. Jesteś moją ostatnią deską ratunku. Proszę, mamo!

Była w szoku i nie mogła pozbierać myśli. Tym razem wymagał od niej zbyt wiele. Nie była przygotowana ani na taką rozmowę, ani na podróż na południe Europy.

– Jest jeszcze jedna możliwość. Podasz mi konto tego człowieka, z którym podróżujesz. – Oświeciło ją nagle. – Zrobię przelew na potrzebną kwotę. W ten sposób będziesz miał pieniądze na powrót do domu pociągiem lub autobusem. Podróżowanie masz przecież we krwi – przytoczyła mu zwrot, którego często używał. – Jacht zawinie do portu, wykupisz bilet i sam dojedziesz do Essen.

Zapadła cisza, jakby coś przerwało rozmowę. Czekała cierpliwie.

– Dasz radę, mamo – usłyszała w odpowiedzi. – Tylko w jedną stronę, z powrotem ja poprowadzę – zapewniał gorączkowo. – Muszę koniecznie wrócić do domu, sam sobie nie poradzę – błagał.

– Jest aż tak źle? – pytała z niedowierzaniem.

W słuchawce znowu cisza. Tylko jakieś odległe dźwięki, których nie mogła zidentyfikować.

– Tragicznie – usłyszała.

Nigdy nie łajała go za dziwaczne pomysły, może to błąd i właściwie mąż miał w tej sprawie rację, ale znała Filipa, wiedziała, że to niczego by nie zmieniło. Był trudnym, a jednocześnie nieprzeciętnym dzieckiem. Nauka szła mu jak z płatka, właściwie wcale się nie uczył, wszystko w nim już było. Cała wiedza dziwnym sposobem objawiała się w potrzebnym momencie. Na świadectwie miał najlepsze oceny, mimo że w domu nie raczył otworzyć książki. Nie prowadził zeszytów i nie odrabiał lekcji. Znajomi zazdrościli im syna, lecz ona i Andrzej wiedzieli, że nic nie trwa wiecznie i w końcu nadejdzie kres tych sukcesów. Życie ich nauczyło, że limit kiedyś się wyczerpuje.

Był naprawdę dobry i w zasadzie mógłby studiować na każdym kierunku, wszystko wydawało mu się ciekawe i kuszące. Więc najpierw prawo, dwa lata. Zaliczył wszystkie semestry, zdał egzaminy – i zmiana, postanowił, że będzie lekarzem. Na medycynie wytrzymał rok. Stwierdził, że to studia nie dla niego. Zaczął zatem muzykologię, ale zaliczył tylko dwa semestry, zapał minął i przyszło zniechęcenie. Kolejne plany i kolejne studia, pasje, w których się spalał, na które tracił czas i pieniądze.

Walczyć z nim nie było sensu, dlatego próbowali zrozumieć. Później pojawił się strach, że to się może źle skończyć. Chcieli się poradzić psychologa, kogoś, kto zna podobne przypadki i znalazłby jakieś wyjście. Przestrzegali, żeby się zdyscyplinował i ustalił pewne ramy. Wtedy zaczęły się szalone wyjazdy, kolejne podróże. Część oni finansowali, zagubieni w tych jego szaleńczych pomysłach, później dołączał do innych wypraw, na które jakimś cudem sam zdobywał pieniądze.

Wyjazdy na Bałkany tuż po wojnie stały się jego obsesją. Znikał na wiele miesięcy. Z czasem zaczęli się przyzwyczajać, bo w końcu wracał cały i zdrowy. Tym razem było inaczej, a sytuacja, w którą ją uwikłał, stała się ukoronowaniem jednej z najdłuższych wypraw i jak widać, najmniej udanych. Czy wyciągnie z tego wnioski, czy może za miesiąc znowu się spakuje?

Tego nikt nie wiedział. Nie doszła, niestety, jaki był powód emocjonalnej niedojrzałości syna. Czego wyrazem były podejmowane i po chwili zarzucane pomysły. Co się stało, że nie potrafił odnaleźć miejsca, gdzie mógłby osiągnąć wewnętrzny spokój.

– W zasadzie mogłabym przyjechać. – Zaskoczyła samą siebie. Dobrze wiedziała, ile ją ta podróż będzie kosztować. – Jesteś w stanie podać mi termin? – spytała. – Żebym na tym Gargano nie czekała na ciebie bez końca?

– Myślę, że tak. – Ożywił się. – Niemiec chce wypłynąć jutro, jeśli będą odpowiednie warunki – mówił podniecony. – Godziny nie mogę gwarantować, tutaj jest specyficzna pogoda. Czasami nie da się odbić od wyspy z powodu złych wiatrów. Ale prognozy są dobre, powinno się udać. Na Gargano będziemy za cztery dni – dokończył z ulgą i z głębokim westchnieniem.

– Matko, dziecko, za cztery dni – była przerażona.

– Zdążysz, tylko musiałabyś wyjechać jutro.

– Jutro! Ja nawet nie pamiętam, gdzie ojciec trzyma paszporty. – Była w szoku, ale nie tylko z powodów organizacyjnych. Coś jeszcze było nie tak. Zazwyczaj w rozmowach syn bywał buńczuczny. Tym razem wyczuła w jego głosie niepodobną do niego pokorę. Była pewna, że ma dla niej coś jeszcze w zanadrzu.

– Miałem żółtaczkę – wymamrotał w końcu.

Struchlała. A jednak. Nie myliła jej matczyna intuicja.

– Żółtaczkę? – spytała, próbując zachować spokój.

– Tak, ale nie martw się – uprzedził, czując, że matka jest w lekkim szoku. – Tylko tę zwykłą, pokarmową. Jadłem byle co, pewnie gdzieś złapałem. Jestem już zdrowy – pospieszył z wyjaśnieniem. – To było jakiś czas temu. Ten Niemiec mi pomógł, opłacił całe leczenie i zabrał mnie ze sobą. Jestem już zdrowy, nie martw się – powtórzył. – Tylko słaby. Sam nie dam rady przyjechać i do tego nie mam już za co. Nie chcę, żeby on dalej za mnie płacił.

Zacisnęła powieki, czuła, że się rozpłacze.

– Więc dobrze, skoro tak, to chyba nie mam wyjścia – powiedziała całkiem spokojnie. – Uzgodnijmy szczegóły. Dokładne miejsce i dzień. Muszę to sobie dobrze zaplanować.

*

Nad miasteczkiem na dobre wstawał dzień. Ludzie otwierali sklepy, włączali radia, z okien sączyły się włoskie melodie. Uliczki wiły się, przechodząc w wąskie, strome schody, prowadzące na małe placyki wykładane kamieniem. Bramy, z zewnątrz niechlujne i stare, skrywały urocze podwórka obrośnięte bluszczem, rzeźby przy starych studniach, fontanny. W donicach rosły małe drzewka, kwitnące nawet o tej porze roku. Przyglądała się wejściu do jednego z domów. Drzwi obramowano kiedyś kamieniem, a zdobiące go subtelne płaskorzeźby przedstawiały splecione ze sobą ciała kobiet. Powyżej sterczały zniszczone ściany dawnego pałacu, resztki świetności rodu, którego godło było wyryte na ścianie: twarz o rysach drapieżnego ptaka, wypukłe oczy w oprawie grubych brwi i lekko cofnięty podbródek. Nad głową tarcza i miecz. Strzępy murów porastały wypłowiałe trawy i bluszcz.

Niektóre wejścia prowadziły prosto do klatek schodowych wyłożonych płytkami z piaskowca, czasem z alabastru. W klatkach motory, skutery.

Zatrzymała się pod starym kościołem, nieco mniejszym od tego na rynku. Do wnętrza prowadziło kilkanaście kamiennych stopni. Wszystkie wygładzone, z wyraźnym wgłębieniem, wydeptywanym zapewne latami przez wiernych. Postanowiła zajrzeć do środka. Drewniane, okute drzwi na kilka sekund wpuściły trochę światła. Weszła pomiędzy rzędy ławek i poczuła się jak na innej planecie. Usiadła skulona, bo cisza i mrok wyzwoliły w niej lęk. Oparła plecy, a wtedy przeszył ją ból. Nie żeby nosiła na plecach kilogramy zmartwień, to było raczej poczucie przygnębienia, jakby miała serce zamknięte w cias­nej klatce. Zaczęła dygotać. Myśl o tym, co się jeszcze zdarzy, przerażała, bo już samo tu i teraz było straszne. Myślała, że tego, co mogłoby przynieść radość i ulgę, chyba już nie doczeka.

Przejechała wiele kilometrów i mimo że dotarła na czas i w zasadzie nie było się już czym martwić, czuła narastające napięcie. W miejsce poprzednich obaw pojawiały się następne. Wykluwały się w głowie jak na zawołanie, jedna gorsza od drugiej. Miała nadzieję, że to koniec problemów, że najgorsze ma już za sobą, a jak będzie, czas pokaże. Wprawdzie ustąpił strach, że nawali, że zgubi drogę, rozbije samochód, zaśnie za kierownicą, lecz w zamian przepełniała ją troska o syna. Co będzie, w jakim stanie go odbierze, czy jest bardzo chory, wychudły, wystraszony. A może ukrywa przed nią kolejne niespodzianki. Co przygotował przerażonej matce u kresu tej podróży.

Jak trudno odgonić zmory, wspomnienia przeżytych wcześniej rozczarowań związanych z synem. Rozkleiła się po raz setny i korzystając z samotności, pozwoliła sobie na łzy, a nawet na głośne chlipanie. Płacz zazwyczaj pomagał. Stary, dobry sposób, wentyl, który zawsze przynosił ulgę. Chusteczkę miała w pogotowiu. Często się przydawała, więc i tym razem mogła spokojnie się w nią wysmarkać.

Kiedy wyszła na zewnątrz, słońce zalewało już ulice. Ten krótki przystanek w kościelnym zaciszu miał chyba jakiś sens, chociaż wcale się nie modliła. Nie umiała się modlić, ale może samo otoczenie było jak modlitwa, jak przejście w inny wymiar. Odetchnęła głęboko, było dobrze, rozejrzała się, bo nagle straciła poczucie kierunku. Nie poznawała miejsca. To jej się często zdarzało. Szła przed siebie, nie pamiętając drogi. Kiedy myśli goniły jedna za drugą, traciła orientację.

Niespodziewanie znalazła się na skraju skalistego zbocza, w miejscu, którego wcześniej nie zauważyła. Poniżej było zejście schodami w kierunku plaży. Dotykała wilgotnych kamieni ułożonych w nieregularny murek i patrzyła na bezkres Adriatyku, z którego jak morska piana wyłaniały się wapienne skały półwyspu z jednej strony i mury miasta z drugiej.

Widok był wspaniały. Patrzyła na wyrastające z wody zbocza, fasady domów w kolorze jasnego różu i rozbielonej ochry. Zza kolejnej skały, którą minęła, wyłoniła się, jak maszt okrętu, latarnia morska. W gruncie rzeczy nic specjalnego, po prostu smukły domek z oknem na szczycie, ze wszystkich stron otoczony wodą. Miejsce i wyjątkowa pora tworzyły jednak klimat. Do skały, na której stała, była przycumowana łódka, prawdopodobnie środek lokomocji latarnika. Ciekawe, jak czuje się człowiek zawieszony w kamiennej wieży otoczonej ze wszystkich stron wodą.

Do molo prowadził chodnik wzdłuż metalowych barierek, w dole szalało morze. Idąc tam, miała nadzieję, że nikogo na miejscu nie zastanie. W pewnym sensie było to odludzie, w każdym razie o tej porze roku, a tym bardziej wczesnym rankiem. Latem z pewnością kręciły się tam tłumy, latarnia morska była w końcu miejscową atrakcją.

A jednak zobaczyła samotnego mężczyznę. Scenariusz jak z melodramatu. W pierwszej chwili chciała się cofnąć. Mogła to jeszcze zrobić. Nie miała ochoty na włoskie buongiorno. Wycofa się, póki czas, trudno było jednak iść bezszelestnie. Drgnął na dźwięk jej kroków, lecz nie odwrócił głowy. Stał tyłem, z lewą rękę wspartą na barierce, pochylony w kierunku wody.

Poczuła chłód, miała przemoczone buty. Nie zwróciła na to uwagi, a przecież morska bryza moczyła nie tylko kamienie. Dochodziła dziewiąta. Zostały jeszcze trzy godziny. Zerknęła ostrożnie na stojącego obok mężczyznę. Wpasował się w krajobraz – nieruchomy, pochylony, milczący. Ciekawe, na co patrzył i czego szukał w srebrnoszarej dali. Jest stąd? Wraca z nocnej zmiany czy idzie do biura? A może jest dentystą albo listonoszem, kierowcą i została mu jeszcze chwila, zanim wyruszy w trasę. Ona to co innego, była tu przybyszem, poniekąd turystą. Miała czas na odpoczynek i na chwilę zadumy, choć okoliczności nie miały w sobie nic z beztroski, jaka towarzyszy ludziom na urlopie, kiedy myśli się tylko o tym, w jaki sposób wypełnić czas i uprzyjemnić pobyt.

Zmarzła, i te buty… Nie było sensu tak stać. Zaciągnęła pod szyję zamek kusego płaszcza i podniosła kołnierz. Paskudny wiatr targał włosy i usiłował porwać jej szalik. Ruszyła przed siebie, licząc na to, że pośród domów będzie ciep­lej. Wróciła tą samą drogą. Gdy szła po schodach w górę, ku miastu, czuła na plecach spojrzenie, aż bała się spojrzeć za siebie. Kto się ogląda, zmienia się w kamień, wiadomo.

Wszystkie uliczki wydawały się takie podobne. Wybrała pierwszą z brzegu i ruszyła przed siebie, wypatrując wieżyczki kościoła. Urok włoskiego miasteczka wynagradzał trudy podróży. Podziwiała majaczące w oddali mury budowli przypominającej stary zamek, a może dawną warownię. Zagłębiała się w ciasne uliczki przechodzące w wąskie przesmyki między budynkami. W jednym z zaułków natknęła się na kamień. Z ustawionych obok tabliczek dowiedziała się, że to „gorzki kamień”, leżący tutaj od dawna ku czci ofiar najazdów tatarskich w szesnastym wieku. W końcu zauważyła, że chodzi w kółko. Od czasu do czasu wracała w to samo miejsce, patrzyła na te same wystawy. Piekarnie były już czynne i tam kręciło się najwięcej osób. Wchodziła śmiało do pustych butików, porównując towary. Ubrania, na które zwracała uwagę, przypominały te, które widywała w niemieckich sklepach, a jednak coś je różniło. Były lżejsze, półprzezroczyste, jakby mimo zimy utkane dla gorących włoskich kobiet, a nie zdecydowanych i głośnych Niemek. Mniej wisiało mundurków i plisowanych spódnic, więcej marszczeń, barw i kwiatów. Zachwycił ją fioletowy szalik. Leżał na wystawie, minęła go, idąc ulicą. Był naprawdę piękny i zapewne ciepły, właściwie powinna go kupić, dob­rze byłoby wtulić się w coś miłego. Fiolet, symbol władzy i wielkoduszności, a przede wszystkim siły – dobrze jej było w tym kolorze. Cofnęła się i weszła do środka. Pokazała szalik ekspedientce. Pasował do płaszcza, poza tym ożywiał smutny odcień cery. Stanęła przed lustrem, podobała się sobie w tym fiolecie. Niestety, cena szybko ostudziła zapały. Szalik był za drogi, nie przygotowała się na większe wydatki oprócz niezbędnych, związanych z noclegiem i powrotem do domu. Miała przy sobie trochę pieniędzy, ale niewiele. Nie chciała używać karty bankomatowej, Włosi zresztą i tak podobno wolą gotówkę.

Sklep był niewielki, kilka metrów kwadratowych powierzchni i duże okno z wystawą. Spojrzała przez szybę na zewnątrz. Zobaczyła mężczyznę, którego spotkała na molo. Stał i patrzył prosto na nią. Oddzielała ich zaledwie tafla szkła. Poznała go po sylwetce. Teraz mogła spojrzeć mu w twarz.

W pierwszej chwili poczuła strach. Wychodząc ze sklepu, spuściła wzrok i mocniej chwyciła torebkę. Na karcie, którą zabrała z domu, miała sporo pieniędzy. Tyle słyszała o złodziejach czyhających na naiwne, nieuważne kobiety. Gdyby straciła torebkę, w której miała pieniądze i dokumenty, nie mówiąc o kluczykach do samochodu i telefonie, zostałaby z niczym. Przyspieszyła kroku. Czuła, że panikuje, że daje się ponieść wyobraźni. Złodzieje wybierają raczej inne pory dnia i rano leżą jeszcze w łóżkach, no ale była tu przecież sama. Można ją było zaciągnąć w jakiś zaułek i nikt by się nie zorientował.

Właśnie mijała kolejną piekarnię. Postanowiła, że zajdzie. W środku będzie bezpieczna. Kupiła słodką bułkę i mały rogalik. Spojrzała ukradkiem na chodnik. Przed sklepem nie było nikogo. Ani obok, ani po drugiej stronie ulicy. Wpadam w paranoję, stwierdziła.

Bułka rozpływała się w ustach, rogalik przyjemnie chrupał. Zjadła łapczywie, chętnie oblizałaby palce. Rozejrzała się, czy nikt nie patrzy.

Ulica była pusta. Szła już tędy wcześniej, poznała to miejsce, schody też były znajome. Donice z pelargoniami, rower, który wrósł w krzaki przy starej studni, widok na skwer, znów schody, w oddali rynek z kościołem i kawiarnia. Pomyślała, że drogę jej wędrówki wyznaczały zapachy. Przełknęła z żalem ostatni kęs rogala i postanowiła odpocząć. Buty wciąż były lekko wilgotne. Wyschną w cieple. Musi się trochę ogarnąć i przede wszystkim umyć ręce, lepiące się teraz od cukru.

W środku sami mężczyźni, trudno się było oswoić z takim widokiem. Tam, gdzie mieszkała, o tej porze w kawiarniach spotykało się zazwyczaj kobiety.

Toaletę znalazła w piwnicy. Parę schodków w dół, a potem kilka kroków ciemnym korytarzem. I znów prowadził ją zapach. Nie było zbyt czysto.

Na szczęście w środku znalazły się umywalka, mydło i ciep­ła woda. Wyjęła grzebień i szybko uporała się z włosami, sterczały na wszystkie strony. Ręce musiała wytrzeć własnymi chusteczkami. Papieru nie było. Najszybciej, jak mogła, wróciła na górę. Zapach kawy był zdecydowanie przyjemniejszy.

– Podwójne espresso – powiedziała do człowieka za ladą. Akurat na nią spojrzał. Uniosła w górę dwa palce, na szczęście zrozumiał. Zrobił zgrabny półobrót i zdjął z półeczki wąską filiżankę. Ekspres sapnął, nabierając pary, po czym ciężko wypluł z siebie czarny płyn.

– C’e un tavolo. – Mężczyzna wskazał jedyny wolny stolik.

Posłusznie zajęła miejsce przy oknie. Wzięła głęboki wdech, po czym dla równowagi zrobiła mocny wydech. Powtórzyła to kilkakrotnie. Zwątpienie wyciekało z niej cienką strużką. Będzie dobrze, musi być dobrze. Bardzo chciała zatrzymać chwilę tej nieusprawiedliwionej pewności. Kawa postawi ją na nogi.

Zwiotczała ze zmęczenia, czuła na twarzy wypieki, pewnie to wina wiatru. Pozorny spokój okupiła wewnętrznym drżeniem. Trochę nią telepało, czuła też miękkość w kolanach. Tak, to dla niej typowe: bohaterka na pokaz, a w środku strzępek nerwów. Kolejna kawa podniesie ciśnienie, a może powinna wypić coś z procentami? Przypomniała sobie herbatę z prądem. Pijało się taką w niedogrzanym akademiku w czasie studiów. Uśmiechnęła się, przymykając oczy. Siedziała, a serce jeszcze przez chwilę wystukiwało rytm kroków, potem powoli zwolniło tempo. Obok krzątał się sprzedawca, słyszała dźwięk łyżeczki uderzającej o spodek i czuła zapach, który skojarzył jej się nagle z domem, a może bardziej ze sklepem, w którym pracowała. Miała w nim dob­ry ekspres, który został w spadku po dawnej właścicielce.

Podziękowała mężczyźnie po polsku. Zrozumiał, uśmiechnął się w odpowiedzi. Chwilę potem spojrzała przez okno. Coś się poruszyło, postać, która już po raz trzeci tego dnia pojawiła się w zasięgu jej wzroku. Drugą stroną ulicy szedł mężczyzna, którego spotkała przed chwilą przed sklepem, a wcześniej na molo. Przeszedł na przeciwległy chodnik i szybkim krokiem zmierzał w kierunku kawiarni. Tym razem miała przewagę. Mogła się dokładnie przyjrzeć zza szyby swemu prześladowcy. Mimo zimna szedł w samej koszuli, z kurtką przerzuconą przez ramię i z plecakiem na drugim. Widać Vieste to naprawdę małe miasteczko. Trudno było nie deptać sobie po piętach. Pierwotny strach minął. Mężczyzna wyglądał zwyczajnie, żaden tam złodziej, jak jej się poprzednio zdawało. Po prostu przechodzień albo podróżny, który, jak ona, chciał się napić kawy.

Nie wyglądał na tutejszego. Cień, jaki rzucał, rozlał się na kamiennym podeście. Wtedy na nią spojrzał. Może wyczuł jej wzrok, może kątem oka dostrzegł plamę jej twarzy po drugiej stronie szyby. Odsunęła się odruchowo.

Zanim wszedł do środka, z jakimś dziwnym natręctwem długo obstukiwał buty. Uliczki Vieste były wyłożone białym kamieniem, buty po wizycie na molo mogły być więc co najwyżej mokre. Ludzie mają różne fobie, pomyślała, patrząc, jak próbuje oczyścić obuwie z niewidzialnego błota. Czy to mogło coś znaczyć? Jej mąż pewnie by wiedział. Był psychologiem, lubił oceniać innych po zachowaniu, a później komentować. To ją w nim drażniło. Z czasem przywykła, a nawet przejęła od niego ten zwyczaj, w myśl przysłowia „Z kim przystajesz, takim się stajesz”. Próbowała z tym walczyć, jednak ocenianie weszło jej w krew, poza tym z wykształcenia też była psychologiem i choć od lat nie pracowała w zawodzie, to i ona potrafiła na podstawie zachowania, czasem wyrazu twarzy rozszyfrować człowieka.

W nieznajomym dostrzegła coś swojskiego, jakiś rys, spojrzenie, gest, jakie spotyka się pod tą samą szerokością geograficzną. Kiedy była mała, lubiła machać przez okno pociągu do ludzi stojących na peronach. Jeździło się wtedy pociągami, niewielu dysponowało własnym samochodem. Mogłaby teraz do niego pomachać jak do kogoś, kogo widzi się na peronie lub w pociągu.

Mężczyzna nie wyróżniał się niczym szczególnym, po prostu zwykły przechodzień, a jednak nie pasował do tej włoskiej kawiarni i pozostałych siedzących przy stolikach mężczyzn. Odprowadziła go wzrokiem do samego baru i dalej analizowała szczegóły, gest, uśmiech. Znów spojrzała na buty, nazbyt sportowe w stosunku do reszty, ale w sam raz do plecaka, do tego rozpięta koszula, a na szyi bandanka w esy-floresy. Włosy miał przyprószone siwizną, więc może w środku ukrywało się wiecznie młode ego? Luzak lub elegancik, który udaje luzaka. Obserwowała, jak zamawiał, a potem, jak płacił. Mówił do barmana przyciszonym głosem, ale po włosku. Ten fakt ją rozczarował. Przywiązała się już do myśli, że może być Polakiem. Barman pokazywał coś w karcie, kiwał przecząco głową, potem przytaknął. Obserwowanie było frapujące. Nie dało się jednak podsłuchać, o czym rozmawiają, w lokalu panował hałas.

Mężczyzna wyjął z kieszeni portfel, odliczył banknoty, a potem odwrócił się w stronę sali i przebiegł wzrokiem po najbliższych stolikach. Spuściła wzrok, kiedy zatrzymał spojrzenie na wolnym krześle, które stało obok niej pod oknem. Zastygł w dziwnej pozie, trzymając w jednej ręce filiżankę z parującą kawą, w drugiej talerz z kanapką. Kurtka i plecak wisiały na przedramieniu. Spojrzenie miał natrętne, przykleiło się do niej jak papierek po lepkiej landrynce.

– Zdaje się, że obok jest wolne miejsce? – zapytał po polsku i zrobił krok w stronę stolika, przy którym siedziała.

Nie była zaskoczona, miała przeczucie, w sumie była pewna, że ją zaczepi.

– Miejsce jest wolne, ale stolik zajęty – powiedziała stanowczo. To że Polak, nie znaczy, że przyjaciel, pomyślała. Rzuciła mu jedno ze swoich mrocznych spojrzeń. Nie potrafiła teraz myśleć o niczym poza sytuacją, w związku z którą przyjechała. Zajmować się konwersacją, uprzejmościami? Tylko nie to. Rozmowa mogłaby przecież zagłuszyć dźwięk dzwonka telefonu, odciągnąć jej uwagę od misji.

– Czy mimo to mogę się dosiąść? Nie sprawię kłopotu. Wypiję kawę, zjem kanapkę i już mnie nie ma. – Mówił spokojnie i patrzył z rozbawieniem, jak niepotrzebnie się ciska. – To nie jest podryw – powiedział spokojnie i pojednawczo. Stał i ani myślał ustąpić. – Po prostu miło mi będzie posiedzieć przy stole z rodaczką. Nie mylę się, prawda? – zapytał łagodnie.

– Bawi się pan w jasnowidza czy może mam polskość wypisaną na twarzy? – zapytała, przełykając ślinę. Chciała być grzeczna, przynajmniej próbowała, coś jednak zmieniało jej słowa w niechętne i wrogie.

– Jasnowidzem nie, ale widziałem panią przed chwilą w sklepie, a wcześniej na molo. – Patrzył jej w oczy bez cienia skrępowania. Gdzieś zniknął wyraz łagodności, który wcześniej dostrzegła. Teraz miał oczy przenikliwe i bezczelne. Byłoby lepiej, gdyby zostawił ją w spokoju. Nie znosiła tego typu mężczyzn, pewnych siebie, aroganckich, a zaraz potem wylewnie przyjaznych. Z takimi trzeba ostrożnie. Co prawda Polak na obczyźnie zawsze może się przydać, taki jednak, który szuka zbłąkanej owieczki, to jednak ryzyko.

– Na płaszczu ma pani logo Mody Polskiej – zauważył. – Moja żona ma podobny na kurtce – nadmienił. – Miło jest spotkać rodaczkę tak daleko od domu, a tym bardziej wypić z nią kawę. Więc mogę? – powtórzył pytanie i zanim otrzymał odpowiedź, stawiał już na stoliku talerzyk.

– Tak, proszę – tym razem wyraziła zgodę. Zaskoczył ją, nie wiedziała, jak się zachować. Ciuchy z Mody Polskiej rzucały się w oczy, były jednymi z niewielu dowodów na to, że również w Polsce można od czasu do czasu kupić coś ładnego i w dobrym gatunku. Płaszcz zdobyła kilka lat wcześniej, ale ciągle nosiła. Wtedy kupowało się bez przymierzania, kto pierwszy, ten lepszy, a potem, jeśli ubranie nie było idealnie dopasowane, przerabiało się je trochę. Z jej płaszczem było podobnie. Weszła do sklepu z samego rana, zaraz po otwarciu. Płaszcz jakby na nią czekał. Mały rozmiar – zawsze była drobna – komuś nie pasował i został. Jedynie rękawy musiała wydłużyć, były niepraktyczne, takie trzy czwarte, ni to, ni owo. Została jej gabardyna z kostiumu, który szyła na absolutorium córki, pasowała jak ulał. Krawcowa doszyła tylko mankiety.

– Markowe ubrania bywają niezniszczalne – kontynuował, odsuwając krzesło, przez które wcześniej przewiesił kurtkę. Plecak postawił obok, na ziemi.

– Płaszcz ma swoje lata, lubię go i ciągle noszę – stwierdziła. – Kupiłam go, kiedy jeszcze mieszkałam w Polsce – powiedziała i natychmiast ugryzła się w język, nie miała zamiaru zwierzać się nieznajomemu.

– O, to szkoda, myślałem, że mi pani trochę opowie o kraju. Ja też już dawno wyemigrowałem. Tak mi się ułożyło – powiedział i zamilkł na chwilę, jakby czekał na jej reakcję.

Popijał kawę i połykał łapczywie kanapkę. Ona tymczasem patrzyła w okno i milczała. Przypomniała sobie rodzinny dom w Polsce, ulicę, na której stał ich blok. Przypomniała sobie miasto. Zatęskniła do tych bloków, do śmiesznych pawilonów Społem, pedeciaków, chodników wyłożonych trylinką i popękanych asfaltów. No ale to nie jego sprawa. Nie zamierzała opowiadać o tęsknocie za krajem. Wcale nie miała ochoty na rozmowę.

– Przepraszam, że tak zaczepiam – kontynuował. – Po prostu przez chwilę miałem wrażenie, że chyba skądś się znamy. Na molo już pani sylwetka wydała mi się znajoma. Teraz widzę, że chyba się myliłem, ale być może spotkaliśmy się gdzieś przelotnie, w dawnych czasach oczywiście. Jesteśmy chyba w podobnym wieku, tak mi się przynajmniej wydaje. Więc może kiedyś, w szkole albo na studiach, mijaliśmy się na korytarzach. Czasem zapamięta się twarz i wystarczy – nie dawał za wygraną.

Joanna czuła, że jej nie odpuści.

– Wyjechałam trzynaście lat temu, więc to raczej niemożliwe. Od tego czasu mieszkam w Niemczech – odezwała się w końcu. Powiedziała to bardziej z grzeczności niż z potrzeby. Myślała sobie, że sytuacja jest dosyć sztuczna, konwersacja na siłę, a te narodowe wyznania żałosne i niepotrzebne. Otworzyła torebkę, udawała, że czegoś szuka. Przekładała z miejsca na miejsce a to portfel, a to telefon, w końcu wyjęła paczkę chusteczek i zaczęła się szarpać z przylepcem, który jak na złość nie chciał się oderwać od sztywnej folii. – Trochę się nas rozjechało po świecie – dodała.

– Rzeczywiście wielu wtedy wyemigrowało. Ja uciekałem przez Węgry, zanim ogłoszono stan wojenny. A pani?

– Mąż dostał etat na uniwersytecie w Essen, miał takie możliwości. Dzięki niemu mogliśmy wyjechać legalnie – wyjaśniła trochę z wyższością. Zataiła, że na ich korzyść zadziałały jakieś rodzinne koneksje i powiązania z krajem nad Renem. Zauważyła, że mężczyzna się uśmiecha, i nagle poczuła się głupio. – Ale wielu z naszych znajomych wybrało drogę przez obozy dla uchodźców w Austrii i w Niemczech – poprawiła się.

– Później w Budapeszcie przyłączyłem się do grupy węgierskich geologów i wyjechałem z nimi do Austrii – wyznał bez pytania.

– Kiedyś do Austrii jechało się na przymusowe roboty – stwierdziła trochę bez sensu.

– Ano, nie pierwszy i nie ostatni raz ludy wędrują w poszukiwaniu lepszego życia.

– W Polsce sporo się zmieniło na lepsze.

– Żałuje pani? Tęskni pani za Polską? – zapytał jakoś tak miękko, z nutą melancholii.

– Czasami – przyznała. Stwierdziła, że dotąd nie analizowała swojej sytuacji pod kątem tęsknoty. Raczej czuje, że jest szczęściarą. Może w Polsce idzie ku lepszemu, ale daleko jeszcze do dobrobytu. – Spotkało się dwoje Polaków, żadne z nich nie mieszka jednak w Polsce. Smutna statystyka – stwierdziła pojednawczo, wracając do przerwanej rozmowy.

– No właśnie – przytaknął. – Wielka szkoda, chętnie posłuchałbym wieści z pierwszej ręki.

Ryzykował, zwierzając się obcej kobiecie, a może tylko zmyślał. To było spontaniczne czy zaplanowane? Mimo że stan wojenny odszedł już do historii i trochę w zapomnienie, to o wielu rzeczach po prostu się nie mówi. Nauczyła się tego i nie bez powodu bała się mówić szczerze. Od dziecka życie uczyło ją konspiracji, a strach wciąż krążył w krwiobiegu. Jeszcze teraz czuje cierpki oddech agentów bezpieki. Nawet w Niemczech i tutaj, na włoskiej ziemi, w kraju, w którym ludzie od wielu lat żyją w poczuciu wolności, ogląda się za siebie.

Siedząc na wprost obcego mężczyzny, zastanawiała się, o co mu właściwie chodzi. W głowie miała dwie wersje, lepsza była taka, że chciał porozmawiać z rodaczką, druga, mniej optymistyczna, że ma w stosunku do niej niecne zamiary. Jak się powinna zachować? Może po prostu wstać i wyjść. Powie, że musi wracać, a krótkie „do widzenia” załatwi sprawę. To takie proste.

– Zastanawiam się, czy powinnam z panem rozmawiać. Nie znamy się, pan mnie wypytuje, ja odpowiadam, chociaż nie mam na to ochoty – powiedziała, postanowiwszy, że nie będzie owijać w bawełnę i silić się na grzeczność.

– To znaczy, że powinienem poszukać sobie innego stolika? O, właśnie jeden się zwolnił. – Wskazał stolik przy barze.

– Tak to można ująć – odcięła się. Odkryła nagle, że w mężczyźnie było to coś, czego nie dało się zdefiniować, coś bezczelnego, a jednocześnie sympatycznego, z niebezpieczną mocą przyciągania. Pewien rodzaj ludzi ma taką moc, a raczej talent, zdolność manipulacji, i jest w stanie nabrać każdego.

Uśmiechnęła się do swoich myśli. Nie ze mną te numery. W jej dość skomplikowanym życiu nie ma miejsca na ryzyko.

Chwilę pili w milczeniu. To nie był odpowiedni czas na zawieranie znajomości, a tym bardziej takich o sporej dawce ryzyka. Kiedyś, gdy była młodsza, imponowało jej, gdy jakiś mężczyzna próbował ją podrywać, od czasu jednak, gdy opuściła Polskę, przestało jej na tym zależeć. Próżność zdominowały w niej problemy egzystencjalne. Troska o dzieci, pracę. Dom, nim zaczął jakoś funkcjonować, kosztował ją wiele trudu. Zdobywanie szacunku w kraju, którego wcześniej nigdy nie lubiła – to wszystko odebrało jej cały seksapil. Nie tylko to zresztą. Niemcy to nie jest kraj dla romantycznych kobiet. Tu, we Włoszech, nawet zimą mogłaby znowu poczuć się sobą, z jednej strony zamierzała więc zakończyć tę głupią rozmowę, z drugiej coś ją jednak od tego powstrzymywało. Zrugała się za te myśli. Miała przecież jeszcze trochę czasu. A co było lepsze: chodzenie bez celu po obcym mieście czy dość dziwacznie zachowujący się adorator rodem z ojczyzny?

Zerkała na niego ukradkiem. To było dziwne spotkanie, miejsce dość egzotyczne i nie najlepszy czas. Przy okazji zauważyła, że Polak Polaka wypatrzy na końcu świata. Pamiętała, jak w latach dziewięćdziesiątych wypatrywała znajomych twarzy na ulicach Essen. Ileż to razy obcy człowiek wydawał jej się kimś, kogo znała z Polski. Szukała polskich rysów w twarzach mieszkańców całkiem obcego miasta. Wyławiała polskie słowa w sklepach i na ulicy. Polaków spotykało się wtedy bardzo często, uciekinierów od polskiej biedy, emigrantów szukających nowych możliwości i lepszego startu.

Odpłynęła myślami daleko, jakby znów była w podobnej sytuacji, obca w obcym miejscu, przestraszona i zagubiona. Dopiero po chwili zauważyła, że towarzysz, z którym siedzi przy stoliku, coś do niej mówi. Mówił, lecz warkot ekspresu mielącego bez przerwy kawę zagłuszał jego słowa. Usłyszała tylko końcówkę zdania, a może jego początek, który bardzo ją zdziwił.

– Urodziłem się w Lublinie…

Zaskoczył ją tym wyznaniem. Czy opowiadał jej o swoim życiu? Niemożliwe, to byłoby raczej śmieszne. Co innego zaczepka, przypadkowa rozmowa, ale żeby podawać swoje miejsce urodzenia? Zirytował ją i przez to unicestwił ten okruch sympatii i zaufania, który się w niej narodził.

– Przepraszam – przerwała mu w pół zdania. – Spowiedź i wymiana adresów nie wchodzi w rachubę.

– Spowiedź… broń Boże.

Rozśmieszyła go.

– Nie jestem wcale ciekawa.

– Trzeba mnie było nie zapraszać do stolika – zażartował.

– Zapytał pan, czy wolne. Było wolne, ale nie było zaproszenia, a już na pewno wymiany wizytówek w planie. – Podniosła filiżankę i szybko dopiła kawę. – W sumie to już skończyłam. Czas na mnie. – Chwyciła torebkę i odsunęła krzesło. Zrobiła to głośno, zbyt głośno. Poczuła się niekomfortowo, widząc, jak ludzie na nią patrzą. – Przepraszam. – Zreflektowała się w jednej chwili i szybko usiadła. Chwilę patrzyła na swoje ręce i trochę brudne paznokcie. – Załóżmy, że autentycznie chciał pan po prostu pogadać, a ja nie miałam ochoty. Razi mnie ta bezpośredniość, to nie w moim stylu. Więc zostanę tu jeszcze chwilę, żeby nie robić sensacji, a potem wstanę i bardzo spokojnie wyjdę. – Powiedziała stanowczo i nieco głośniej, niż wymagała tego sytuacja.

– Bardzo pani zasadnicza. – Znów się uśmiechnął, wyglądał na takiego, po kim wszystko spływa jak woda po kaczce. – Przecież to tylko rozmowa. Nie mam prawa opowiadać o sobie? Ludzie czasami chętnie zwierzają się obcym.

– A potem ja coś o sobie, a jeszcze później kilka bliższych danych, i tak dalej, i tak dalej.

– No nie, czyżbym wyglądał na oszusta matrymonialnego? Bo zdaje się, że właśnie to pani sugeruje.

– Zaraz tam matrymonialnego. – Zawstydziła się. – Jest pan po prostu irytujący i tyle.

– O mój Boże! Aż tak ze mną źle? W życiu bym nie przypuszczał. Zawsze myślałem, że mam dość sympatyczny wyraz twarzy i raczej przyjazne usposobienie.

Zacisnęła wargi. Gdyby tylko potrafiła znaleźć odpowiednie słowo, jakąś szybką ripostę.

– Jestem innego zdania – zdołała tylko z siebie wydusić.

– Straszenie i irytowanie nie jest moim sposobem zawierania znajomości.

– Kto wie, tego nie da się sprawdzić w pięć minut. – Zmierzyła go wzrokiem. Czuła, że spojrzenie ma zimne jak lód. – Wychodzę – wyjaśniła krótko.

– Szkoda, zamówiłem dla nas orzeszki – kpił w żywe oczy.

Miała naprawdę dość tej szczeniackiej rozmowy. Chciała zapłacić. Wyjęła z portfela kartę i nagle mocno zacisnęła ją w dłoni. Zauważył ten gest i roześmiał się ubawiony.

– No nie, to już chyba przesada. – Parsknął śmiechem.

Odsunęła się odruchowo. Sytuacja wydawała się irracjonalna. Czy tak zachowują się dorośli ludzie? Po prostu żenada. Zapłaci, wyjdzie i wróci do samochodu. A później odjedzie, żeby zaparkować gdzieś bliżej portu, byle dalej od tego miejsca.

– Za orzeszki bardzo dziękuję – powiedziała stanowczo. – Będzie pan musiał zjeść je beze mnie. Jestem umówiona, wychodzę. – Zerknęła na zegarek. Wtedy mężczyzna zrobił dziwny gest, jakby chciał ją zatrzymać, i powiedział coś, co ją zaskoczyło.

– Naprawdę nie poznajesz mnie czy tylko się zgrywasz? – Zmienił ton głosu, który teraz brzmiał jakoś ostrzej. Zaraz po tym wypowiedział jej imię.

– Nie rozumiem – stwierdziła zaskoczona.

Nigdy wcześniej nie spotkała tego człowieka, była pewna, więc cóż to za gra? Jeszcze chwila i wyrwie jej torebkę z ręki. Przełożyła ją szybko przez głowę i zawiesiła na lewym ramieniu. Wydawała się przerażona, miała ochotę wezwać pomoc. Boże, dlaczego wdała się w tę rozmowę. Mój Boże, spojrzała w niebo, czemuś mnie nie ostrzegł i poprowadził na to przeklęte molo. Już była pewna, że zawali to, w związku z czym przyjechała, że jak zacznie krzyczeć, to przyjedzie policja, zamkną ich, a w tym czasie Filip dopłynie i nie znajdzie jej na przystani. Andrzej miał rację. Po co się pcha z tą swoją pomocą, dlaczego tak łatwo daje się dzieciom owijać wokół palca.

Kątem oka dostrzegła, że ktoś z sali zbliża się w ich stronę. To ją otrzeźwiło. Nie chciała awantury. Chwila, chwila, szeptała w myślach. Histeria w tej sytuacji jest najmniej potrzebna. Musiała uspokoić masywnego młodzieńca, który przyszedł jej z pomocą. Nie zdążyła, natręt zrobił to pierwszy. Powiedział kilka słów po włosku i mężczyzna wrócił na miejsce. Rany, co jest grane? A może to plan filmowy i właśnie kręcą thriller? Rozejrzała się w miarę dyskretnie. Wszystko trwało kilkanaście sekund. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa i znowu usiadła, trzymając kurczowo ręce na torebce, jakby to miało w czymś pomóc. Wtedy zobaczyła, że i on siada i coś do niej szepcze.