Żmijątko - Monika Maciewicz - ebook + audiobook + książka

Żmijątko ebook i audiobook

Maciewicz Monika

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bo życie wiedźmy jest kołowrotem... Nastała wiosna, lecz zamiast wybuchu zieleni panuje susza, a wokół mnożą się tajemnice. Dlaczego kamienna baba leży na ziemi? Co wróżą spadające gwiazdy? Jakie sekrety kryje Welesowe źródło oraz dziewczyna o czerwonych włosach? Wiedma zostaje rzucona w wi r nowych przygód w świecie pełnym wodnic, rusałek, utopców, chmurników oraz zmór. Wplątana w odwieczną walkę pana nieba, Peruna, z władcą podziemi, Welesem, odbędzie najtrudniejszą podróż – do korzeni drzewa życia. Żmijątko zabierze was w podróż pełną sł owiańskich obrzędów, odwiecznych przesądów i wiedźmiego doświadczenia, które Biwia zdobyła, od kiedy stała się Wiedmą. Po tej okraszonej piorunami samego Peruna lekturze posiądziecie wiedzę, o której nie śniło się niejednej szeptusze. Agnieszka Kulbat, autorka cyklu fantasy Mojra oraz thrillera Bujda

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 12 min

Oceny
4,4 (88 ocen)
53
23
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
azutodragon

Dobrze spędzony czas

Świetne dopełnienie trylogii choć mam nadzieję że to jeszcze nie koniec. Poprosu płynęłam przez wszystkie część. Tak się wciągnęłam że przeczytałam wszystkie za jednym razem. Myślę że chyba jedne z najlepszych książek o słowiańskich legendach.
20
Agusiowy

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne zwieńczenie opowieści o Wiedmie. Bardzo dużo słowiańskości, obrzędów, nawiązań do tradycji. Widać dojrzałość autorki w porównaniu z pierwszym - choć równie wciągającym - tomem.
20
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne. Majstersztyk. Dziękuję, choć pękło mi serce.
20
Syl-Vita

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo przyjemnie słuchało się tej trzeciej części przygód Młodej Wiedmy. na końcu łezka zakręciła się w oku.
00
Rusalka444

Nie oderwiesz się od lektury

Wyjatkowo originalna, świetnie napisana trylogia. Przemyślana od początku do końca i mądra. Ciekawe zakończenie. Na pewno przeczytam jeszcze raz, żeby wyłowić smaczki. Ciekawa i spójna interpretacja słowiańskiego folkloru, na podstawie którego autorka stworzyła spójny świat. Czekam na następne książki.
00

Popularność




Monika Maciewicz Żmijątko ISBN Copyright © by Monika Maciewicz, 2023 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2023All rights reserved Redakcja Beata Kozieł Korekta Waldemar Marek, Katarzyna Marcisz, Julia Młodzińska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Wszystkim wiedźmom i mężczyznom, którzy dotrzymują im kroku.

Nów

Otworzyła oczy. Barwne obrazy snu umykały, kryjąc się w gęstym mroku. Wokół panowała ciemność. Świeca dawno się wypaliła. Ogień w palenisku przygasł, zostawiając jedynie niewielki żar. Wiedziała, co ją obudziło. Nów. Zawsze tak było. Kiedy Miesiąc wchodził w fazę nowiu, budził ją. Kochała pełnię Księżyca, gdy spotykała się na wzgórzach ze swymi siostrami wiedźmami, tę euforię wywołaną maścią czarownic oraz wonią ziół palonych w obrzędowych ogniskach. Uwielbiała wspólne tańce, śpiewy i upojne, szalone noce. Nów jednak ceniła bardziej. Witała go w skupieniu, w obawie, by nie zacząć nowego księżycowego cyklu w złości, goryczy czy w innych złych emocjach. To był wyjątkowy czas, czas przejścia. Otwierała się furtka między dawnym a nowym. Wszelkie magiczne czynności nabierały mocy. Podejmowane działania spełniały się. Co zaczynało się w czasie nowiu, miało swą kontynuację wraz z przybywaniem Księżyca.

Nie, nie zaklinała choroby, nie wróżyła, nie okadzała chaty. Odwróciła się w stronę śpiącego przy niej mężczyzny. Nie widziała go, ale słyszała jego spokojny, miarowy oddech. Wyciągnęła dłoń i dotknęła zarośniętego sztywnym włosem policzka. Usłyszała, jak śpiący nabrał głęboko powietrza i lekko westchnął. Szeroka męska dłoń zamknęła się na jej palcach. Obudził się. Nie miała wyrzutów sumienia, że przerwała jego sen. Był nów. A ona wiedziała, czego chce. Chciała jego. Chciała zacząć nowy cykl lunarny, mając ukochanego w sobie. Chciała, by spletli się w jedno ciało i jeden oddech. Zrozumiał jej intencje. Zagarnął ją. Poczuła nad sobą jego muskularne ciało, nogami oplotła mu biodra. Wszedł w nią, a cichy jęk stłumił gwałtownym pocałunkiem. Jego usta smakowały podnieceniem; poczęte chwilę temu teraz uderzyło w nią niczym piorun, którego siłę znała, a jego ślady nosiła na plecach i policzku. Mężczyzna nie odrywał od niej warg. Jego oddech stawał się jej oddechem, wsłuchani w siebie znajdowali wspólny rytm. Czuła, że nią zawładnął. Nie było już ciemności, nowiu, świata. Był tylko on. Zachłystywała się nim, gotowa utonąć w fali pożądania. Woń ich splecionych ciał nie dorównywała żadnym kwiatom, których zapach próbowała zamknąć w glinianych pojemniczkach lub mazidłach. Wciągnęła ją wraz z powietrzem i głośno wykrzyczała przeszywającą ją rozkosz. On, zespolony z nią, przeżywał to samo. Księżyc ukryty w mroku, rozpoczynający swą wędrówkę ku pełni, był niewidocznym świadkiem spełnienia, którego właśnie doznawali.

Leżała jeszcze drżąca, szukając uspokojenia w twardych ramionach ukochanego. Profil jego twarzy powoli zarysowywał się w poświacie poranka. Przyglądała mu się, starając się zapamiętać go na kolejne długie dni. Czekała ich rozłąka, więc pragnęła przedłużyć tę chwilę. Chciała się jeszcze rozkoszować jego zapachem, gorącem ciała mokrego od potu. Pragnęła leżeć tak beztrosko przez wieczność. On jednak ucałował ją i wstał. Nienawidziła, gdy tak przerywał te chwile, kiedy ich ciała powoli ostygały. Chwycił za ceber napełniony wodą i wyszedł nagi przed chatę. Lubił stygnąć w strumieniu zimnej, spływającej po rozgrzanym ciele wody. Rozzłoszczona, wymamrotała zaklęcie. Drzwi chaty zamknęły się z trzaskiem. Próbował je otworzyć. Bezskutecznie. Stał mokry w chłodzie marcowego poranka.

– Wiedmo, znowu zaczynasz? – Nie był zły, może trochę zirytowany.

Odwróciła się plecami do wejścia. Drzwi się otworzyły. Słyszała, jak wchodzi do chaty, wyciera się i powoli zaczyna ubierać. Popatrzyła w jego stronę.

– Już się odziewasz?

– Muszę wracać do grodu. Przecie wiesz.

– Dziś nie wyruszacie, tylko nazajutrz. Mógłbyś ostać jeszcze do południa.

Żegota był głuchy na jej perswazje. Skończył się ubierać i zaczął pakować do juku swoje rzeczy. Nawet nie próbował rozważyć jej propozycji. Zawsze taki był. Uparty jak Jantar, jej bursztynowy kot. Zawsze musiał wszystko robić po swojemu. Ona niestety też. Nie lubiła, gdy coś nie szło po jej myśli. Usiłowała podporządkować sobie wszystko i wszystkich, nawet te męskie ramiona, w których chwilę temu była uległa niczym trawa na wietrze. Nie była już niepewną siebie młodą Wiedmą, tylko doświadczoną wiedźmą i dojrzałą kobietą.

Ona i Żegota nie potrafili z sobą żyć, ale nie potrafili też żyć bez siebie. Nie mieszkali razem, ale tęsknili za sobą i często się spotykali. Każde z nich miało swoje sprawy, obowiązki. Ona przepędzała choroby, odczyniała uroki, doradzała, zaklinała, przyjmowała porody, odprawiała zmarłych do Nawii, prowadziła uroczyste obrzędy. On w drużynie knezia Lestka sposobił młodych wojów do walki, w tym swego dorastającego syna, szkolił wywiadowców, nadzorował okoliczne drogi i grody.

Nazajutrz drużyna miała się udać w okolice Lasu Pieczyńskiego na rozmowy z Pieczyngami, których przed ośmioma laty pokonali kneź z pomocą Madjarów i Drużyny Czarnego Żmija. Lestek nie jechał na pertraktacje, bo właśnie urodziło mu się drugie dziecko, syn. Nie chciał zostawiać swej małżonki Aglai samej w połogu. Zresztą była to niebezpieczna wyprawa. Tu, w przemyskim zamczysku, obwarowanym wałami, strażnicami, wieżyczkami i zastępami wiernych wojów, kneź był bezpieczny. Tego nie zapewniał mu Las Pieczyński pełen bagnisk i zasadzek. W tej wyprawie i negocjacjach miał go zastąpić Żegota.

Wiedma martwiła się o ukochanego i o powodzenie misji. Dodatkowo doskwierało jej, że długo nie będą się widzieć. Nawet nie będzie miała możliwości go odwiedzić podczas pełni, bo Żegota uda się w miejsca jej nieznane, zatem maść czarownic jej tam nie zaniesie. Chciała więc, żeby był z nią jak najdłużej. On jednak miał inne plany. Musiał się przygotować do podróży. Złościła ją ta jego zdroworozsądkowa zasadniczość. Mógłby czasem zrobić coś nierozsądnego, coś, co by ją przekonało, że jest dla niego ważna. Ważniejsza niż inne sprawy.

Pochylił się, żeby ją ucałować na pożegnanie. Odwróciła się do niego plecami. Westchnął i ruszył do drzwi. Zagrzmiało. Zatrzymał się.

– Zawsze musimy się rozstawać w burzy? Nie możemy normalnie, w spokoju?

Piorun uderzył blisko chaty, rozległ się huk, aż powietrze zadrżało. Po rosnącym w pobliżu buku przemknął ogień, zanurzając się w nasiąkającej wilgocią ziemi.

– Rozstawać? – Miała świadomość, że zaczyna się czepiać słów, ale nie potrafiła się powstrzymać przed oskarżycielskim tonem.

Żegota westchnął, zaciągnął na głowę kaptur i wyszedł.

Przymknęła oczy i wciągnęła powoli powietrze. Odczekała chwilę i równie powoli zaczęła je wypuszczać. Te głębokie, kontrolowane wdechy i wydechy pomagały jej się opanować. Próbowała oddalić burzę, która zawsze się pojawiała, gdy kipiała w niej złość. Nie chciała skrzywdzić Żegoty. Przestało grzmieć, tylko deszcz głośnym szumem zagłuszał wszystko. Podbiegła do otwartych drzwi. Mężczyzna szedł w stronę cypla, gdzie czekała łódź. Ruszyła pędem, nie bacząc na zimne strugi chłodzące jej ciało. Zdążyła, zanim dotarł do łodzi. Mokre od deszczu giezło zdradzało kształty jej piersi, bioder i pośladków, a nawet czerwień sutków. Przywarła do niego. Nie odsunął jej, tylko objął, uniósł i oparł jej plecy o pień pobliskiego drzewa. Rozjuszeni, rozemocjonowani dali się ponieść fali pożądania. Jakby między złością i miłością nie było żadnej granicy, jakby te uczucia rozpalał ten sam ogień. Kochali się, jakby walczyli z sobą. Pogodzili się w spełnieniu.

– Chodź do chaty, dam ci suche odzienie. Potem wyruszysz – poprosiła pojednawczo.

Wielobarwna tęcza żegnała go, gdy wychodził przebrany, objuczony mokrymi rzeczami. Wiedma odprowadzała go do łodzi. W dali usłyszeli grzmot.

– Znowu zaczynasz? – Spojrzał na nią z wyrzutem.

Zmarszczyła czoło, przyłożyła dłoń do oczu i popatrzyła na północ. Na horyzoncie pociemniało. Stalowe chmury przecięła ognista włócznia.

– Tym razem to nie ja. Spiesz się.

Ucałowała go i pomogła odepchnąć łódź. Stała, patrząc, jak się oddala. Żegota dobił do przeciwległego brzegu, wysiadł i ruszył po konia, którego zostawił w pobliskim gospodarstwie.

Chmury z północy nadciągały szybko, pchane przez rozszalałego Strzyboga, pana wiatru. Drzewa zaczęły się uginać pod jego mocą. Wiedmę przeniknął chłód. Ruszyła szybkim krokiem w stronę chaty. Gdy wchodziła do środka, lunęło. Zatrzasnęła drzwi i podeszła do ławy obok paleniska. Coś na niej leżało. Było to żelazne, dwukabłąkowe krzesiwo.

– Ostawiłeś coś. Zatem wrócisz – szepnęła i włożyła owalny przedmiot do skrzyni.

Dołożyła do ognia i usiadła, wpatrując się, jak płomień niespokojnie obejmuje polana. Znów pomyślała o Żegocie. Wszędzie były ślady jego bytności. Porąbane i poskładane przez niego drewno piętrzące się pod ścianą chaty. Naprawiony zydel, któremu wymienił zmurszałą nogę. Położyła się i wdychała woń ich wspólnego legowiska.

Burza rozszalała się na dobre. Rzadko wiosną zdarzały się nawałnice przewalające się z taką siłą jak ta. Walka żywiołów rozgrywała się gdzieś blisko. Nie było słychać pojedynczych grzmotów, rozlegał się jeden długi, o zmiennym natężeniu huk. Pioruny rozświetlały otoczenie raz za razem.

Jantar, przestraszony, wtulił się w swą panią. Pogłaskała go uspokajająco. Ten jednak się nastroszył, ostrzegawczo miauknął i wysunął ostre pazury. Niespodziewanie drzwi się otworzyły, zawiało, ktoś wbiegł do środka i zatrzasnął je z hukiem. W chacie stał mokry, zziajany chłopiec, wyrostek. Zaparł się o drzwi plecami, jakby chciał je zabarykadować. Zsunął głęboki kaptur i odsłonił pokrytą rogowymi łuskami głowę.

– Ciotko, musisz mnie ukryć.

Perunowa strzałka

Jaropełk, syn Czarnego Żmija i niewiasty, odkąd zaczął spędzać co drugi rok w Żmijowym Siedliszczu, rzadko bywał u Wiedmy. Widywali się tylko wtedy, gdy przebywał w Żmigrodzie i uczył się, pod opieką Bartusa, dowodzić drużyną. Żmijowy syn siedział teraz na ławie, wyciągając bose stopy w stronę paleniska. Jego odzież rozwieszona na sznurze parowała od ciepła domowego ognia, podobnie jak szarawary na jego nogach. Nie zdjął ich mimo licznych próśb Wiedmy. Dawała mu pled, którym mógłby się owinąć, póki ubrania nie wyschną, ale nie udało jej się przekonać wyrostka. Suszył więc szarawary na własnym ciele, przyjmując przy tym dziwaczne pozy.

Wiedma spojrzała na jego chłopięce ramiona, które dopiero nabierały męskich kształtów. Nie miał włosów na głowie, ale nie tylko tam. Jego skóra na całym ciele była jak u małego dziecka, pozbawiona choćby najmniejszego włoska. Nieco szponiaste paznokcie, w dzieciństwie zwykle zbyt długie, teraz mocno spiłowane, nie nadawały jego dłoniom drapieżności. Tylko wrzecionowate źrenice sprawiały, że przypominał czającego się do skoku żbika.

– Pewnie spragnionyś. – Podała chłopcu gliniany kubek.

– Tako. Wdzięcznym ci, ciotko, za gościnę.

Przechylił naczynie i po pierwszych łykach odstawił je, krzywiąc się. Spojrzał na Wiedmę z wyrzutem.

– Mleko? Nie masz czego innego do picia?

– A co byś chciał?

– Piwa albo wina.

Westchnęła z dezaprobatą, sięgnęła po kolejny kubek i podeszła w kąt izby, gdzie stała beczka. Podniosła pokrywę. Zapachniało chmielem.

Jaropełk przechodził teraz najtrudniejszy okres w życiu. Dorastał. Jeszcze nie był w pełni dorosłym, ale już nie był też dzieckiem. Jak każdy wyrostek w tym wieku miotał się, niecierpliwił i chciał wszystkim wokół udowodnić, jaki jest dojrzały i ważny.

– Masz mleko pod nosem – powiedziała, podając mu piwo.

– Ciotko, czternastą wiosnę zacząłem – oburzył się.

Wzięła ze skrzyni srebrną misę. Wypolerowana, błyszczała niczym jezioro Lędo w słoneczny dzień. Dbała o nią, bo była pamiątką po starej Wiedmie, jej nauczycielce. Ale nie tylko dlatego. Na tej misie inne wiedźmy złożyły dary podczas jej przejścia do ich świata: pazur rysia, kręgi węża, zęby konia, skórę łasicy i wiele innych magicznych przedmiotów, które wciąż ją chroniły. Jednak najważniejszy powód częstego przecierania misy popiołem nie miał wartości sentymentalnej, lecz praktyczną. Można się było w niej przejrzeć.

– Wiem, ile liczysz wiosen, Jaropełku. Tyle miałam, gdym przybyła na nauki do starej Wiedmy, a mój bliźni brat, Bartus, rozmiłował się w owym czasie w bogince Kele, matce Dragomira.

Wiedma uniosła misę przed oblicze Jaropełka tak, by mógł się w niej przejrzeć niczym w tafli wody. Zawstydzony, otarł wierzchem dłoni mleko, które zostało tam, gdzie powinien już się sypać prawdziwy wąs.

– Opacznie cię zrozumiałem, ciotko.

Uśmiechnęła się i odłożyła misę na ławę. Chłopiec nadal nie wyjaśnił jej powodu tak nagłej wizyty ani przerażenia, które malowało się na jego twarzy, gdy wpadł do chaty.

– Czas, byś mi wyjawił cel twego przybycia. – Postanowiła nie czekać w niepewności.

Usiadł sztywno i odchrząknął. Rozejrzał się po izbie, a potem skierował wzrok na Wiedmę. Jego źrenice rozszerzyły się. Nie znosiła, gdy zaczynał ją świdrować swymi kocimi oczami. Znała jego sztuczki. Uniosła misę, osłaniając się przed nim i tym samym przerywając kontakt wzrokowy.

– Jam nie bazyliszek, ciotko.

Odstawiła tacę. Jej ciało stało się ociężałe, z trudem się podniosła i obeszła palenisko. Stanęła tuż za chłopcem i pochyliła się nad nim, szepcząc mu do ucha.

– Nie igraj ze mną, Jaropełku. Chcesz mnie zauroczyć i zawładnąć mą wolą. Aczli raz jeszcze ośmielisz się spróbować, wyrzucę cię za próg mej chaty i więcej nigdy go nie przekroczysz.

Chłopiec przygarbił się. Rzucił jej szybkie, spłoszone spojrzenie.

– Wybacz ciotko, alem jest w wielkiej rozpaczy. Peruna rozsierdziłem. Żmijowie mnie z nauk precz wyrzucili. Nawet u ojca w niełaskę popadłem. Nigdzie nie mogę naleźć schronienia.

– Schronienie dostałeś, choć kot od twego przybycia spod ławy nie wyszedł, a domowik kręci się od kąta do kąta, jakby się szaleju najadł. Czegoś jeszcze chcesz ode mnie. Wystarczy rzec czego.

Młodzieniec skulił się, słysząc złowieszczy, pełen tłumionej złości szept ciotki. Splótł roztrzęsione ręce, głos mu coraz bardziej drżał.

– Perunowej strzałki.

Wiedma wyprostowała się i stanęła przed chłopcem, zakładając ramiona na krzyż.

– Starczyło poprosić, żmijowy synu.

Wyglądał teraz żałośnie, jak przerażone dziecko. I zrobiło jej się go żal. Chciała poznać przyczyny stanu, w jakim się znalazł, dowiedzieć się, co uczynił, że taki gniew na siebie sprowadził. Gdyby chłopiec był zwykłym człowiekiem, może wystarczyłoby Wiedmie wprowadzić się w stan jasnowidzenia i spróbować mu jakoś pomóc. Jednak Jaropełk był w połowie żmijem. Miał w sobie moc i potrafił się odgrodzić nawet przed wiedźmą Muszą, która miała dar słyszenia cudzych myśli, a tym bardziej przed nią.

Podeszła do skrzyni, zaskrzypiały skórzane taśmy od wieka. Na dnie kufra leżały podłużne, chropawe, brunatne niczym ziemia przedmioty. Zawsze gdy na nie spoglądała, przypominała jej się chwila, gdy wybrał ją Perun. Ogniem swego pioruna stopił rozproszone drobinki jej mocy w kamień podobny do tych leżących w skrzyni, tyle że niewidzialny. Tym kamieniem był dar jasnowidzenia. Natomiast przedmioty nazbierane przez Wiedmę to perunowe strzałki, niezwykłe amulety powstałe w miejscu uderzenia pioruna. Wielu ludzi marzy o posiadaniu takiego stopu piasku i ziemi, bo wiedzą, że ma on niezwykłą, boską moc. Gdy pociera się nim powieki, poprawia się wzrok, a jeśli przesuwa się nim po plecach i nogach, łagodzi ból i nie dopuszcza do rwy. Wiedma wielokrotnie wrzucała go do wody, a potem podawała ją do picia rodzącym, by ułatwić im poród. Amulet ten pomagał leczyć nie tylko ludzi, ale i zwierzęta, chronił przed urokami i wszelkim złem. Niektórzy powiadali, że spełnia pragnienia właścicieli, ale tego Wiedma nie zauważyła. Widocznie nie wszystko, co ludzie mówią, jest prawdą. Natomiast pewną i sprawdzoną właściwością owych strzałek jest ochrona przed piorunami. Starsi powiadali, że to dlatego, iż Perun nie uderza dwa razy w to samo miejsce. Ona jednak, wybranka Gromowładnego, już nieraz się przekonała, że kto nosi przy sobie ów amulet, staje się po prostu niewidzialny dla Peruna i dlatego Jasny Pan nie kieruje w niego swej świetlistej broni.

Jaropełk podszedł do skrzyni i aż jęknął na widok sporego stosiku tak pożądanych amuletów.

– Ciotko, skąd masz ich tyle?

– Żegota często tu bywa – mruknęła.

Podała chłopcu jedną ze strzałek. Przytulił magiczny przedmiot do piersi i westchnął, jakby z ulgą. Wciąż jednak błagalnym wzrokiem wpatrywał się w Wiedmę.

– Mało ci? – Odgadła jego intencje.

– Daszli więcej, a będę na każde twe wezwanie.

– Ho, ho! A jak dam ci ino jedną, to nie zasłużę? – Udała oburzenie.

– Jesteś dla mnie jak matka. Przylecę, kiegdy mnie przywołasz. Ninie upraszam o pomoc. Kieby moja matuś żyła, u niej szukałbym schronienia.

Jaropełk nie musiał rzucać uroku swymi żmijowymi ślepiami. Takie słowa rozbrajały Wiedmę w okamgnieniu. W rzeczywistości nie była ciotką tego wyrostka, nie była nawet jego daleką krewną. Takie pokrewieństwo łączyło ją jedynie z Dragomirem, synem jej brata. Chłopcy wychowywali się przez pewien czas razem i obydwu pokochała miłością, którą obdarzyłaby własne dzieci, gdyby je miała. Matka Jaropełka zmarła, gdy wydawała go na świat, matka Dragomira, kiedy był jeszcze niemowlęciem. Obydwaj więc szukali w Wiedmie macierzyńskiego ciepła, a ona chciała się dzielić jego nadmiarem.

– Gdybyś widział we mnie mać, zwierzyłbyś mi swe strapienia.

Podała chłopcu drugą strzałkę i z hukiem zamknęła skrzynię. Podeszła do paleniska, by podłożyć do ognia.

– Odebrałem Welesowi przeznaczoną mu żertwę1.

Wiedma z wrażenia zapomniała włożyć do ognia polano, które trzymała w dłoni.

– Pasterzowi dusz? Panu zaświatów? Czegoś poskąpił temu, którego wzywają składający przysięgi?

– Nietkniętej – wyrzucił z siebie.

Polano upadło na ziemię. Wiedma usiadła na skrzyni i oplotła kolana drżącymi dłońmi.

– Zbezcześciłeś rytuał, naruszyłeś porządek, obraziłeś potężnego boga i zlekceważyłeś składany dar!

– Jużem słyszał to wszytko od ojca i innych żmijów, nim mnie wygnali. Dlategom nie chciał ci rzec prawdy. I nie po nauki tum przybył.

Przyjrzała się chłopcu. Chudy gołowąs lekko się pochylił, głowę wcisnął między ramiona, jakby się szykował do skoku albo jakby miał odeprzeć atak. Wydął policzki i zmrużył oczy. Nie wyglądał na skruszonego. Raczej zaciętego. I zbuntowanego.

Zawsze mawiała, że jest kimś więcej niż człowiekiem i kimś więcej niż żmijem. Oczekiwała, że uczyni w życiu wiele dobrego. Tymczasem zamknął sobie wszystkie drogi. Naraził się potężnemu Welesowi, ale i równie wielkiemu Perunowi. Nawet ojcu, który świata poza nim nie widział.

– Bogowie upomną się o swoje – przestrzegła.

– Uczynią, co zechcą. A jam zrobił, co musiałem, co mi serce nakazało.

Zrozumiała. Zakochał się. Rozsądek nie wygra z miłością. Nic i nikt nie powstrzyma zakochanego wyrostka.

– Gdzie mieli złożyć żertwę?

– W Wołosatce przy torfowych bagnach.

– Toż to Las Pieczyński! Żegota nazajutrz tam wyrusza.

– Tako i ja tam wracam. Ukryłem nietkniętą w jaskini. Czeka tam na mnie.

Chłopiec owinął perunową strzałkę na wpół wyschniętym ubraniem i delikatnie włożył do parcianego worka. Drugą położył na wierzchu, by mieć ją pod ręką. Uklęknął przed Wiedmą i przytulił głowę do jej kolan.

– Spieszno mi, ciotko. Przybędę, kiegdy mnie wezwiesz.

Chciała mu powiedzieć, żeby bogowie go prowadzili, ale się powstrzymała. Najlepiej by było, gdyby o nim zapomnieli.

– Mniemam, iż to dziewczę jest warte takiego miłowania – szepnęła, całując go w łysą głowę.

– Nie ma drugiej takiej, choćbyś cały świat przemierzyła.

Zdjął z szyi wiszący na rzemieniu czarny, podłużny przedmiot. Była to kamienna piszczałka z dwoma bocznymi otworami. O wiele krótsza niż te, których używali grajkowie. Wręczył ją Wiedmie.

– Uważaj, ciotko, bo jej wizg płoszy konie.

Chwycił perunową strzałkę, worek i nie oglądając się, wyszedł. Przed chatą załopotało i ucichło.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Żertwa – ofiara składana bogom.