ZMIERZCH. Życie i śmierć - Stephenie Meyer - ebook

ZMIERZCH. Życie i śmierć ebook

Stephenie Meyer

3,5

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Od dnia, w którym Beaufort Swan przeprowadza się do miasteczka Forks i spotyka tajemniczą Edythe Cullen, jego życie przybiera niesamowity obrót. Chłopak nie potrafi oprzeć się fascynującej Edythe, obdarzonej alabastrową cerą, złocistymi oczami i nadprzyrodzonymi umiejętnościami. Nie wie, że im bardziej się do niej zbliża, tym większe grozi mu niebezpieczeństwo. Być może jest za późno, by się wycofać…

Z okazji 10. rocznicy wydania Zmierzchu Stephenie Meyer stworzyła Życie i śmierć – nową, zdumiewająco śmiałą wersję legendarnej już powieści, która z pewnością zachwyci czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 629

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (177 ocen)
53
44
39
29
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Izzat

Dobrze spędzony czas

Ciekawa alternatywa dla znanych wszystkim losów Belli. Trzyma ten sam poziom co pierwsza wersja więc dla niektórych będzie świetne, dla innych totalny chłam (z tak skrajnymi opiniami się zetknąłem). Ja oceniam ją na 3,6, nic nadzwyczajnego tyle czasu po przeczytaniu całej, pierwszej, sagi ale nadal jestem fanem wampirów z cyklu Zmierzch (^_-)
10
przeczytane1995

Nie polecam

Tragedia. Nie jestem w stanie skończyć tej książki choćby dlatego, że mam miłe wspomnienia sprzed tych kilku lat, jak czytałam "Zmierzch" i nie chcę ich zniszczyć. Cały koncept na odwrócenie ról jest dziwny i zupełnie niepotrzebny. Nie wyszło to najlepiej i czułam się bardzo nieswojo czytając to wszystko. Bardzo chciałam się przekonać, co autorka zmalowała, ale niestety się zawiodłam i nie byłam w stanie dokończyć czytania. A nawet nie wiem czy doszłam do połowy książki ;/
00
Unitato

Z braku laku…

całkowicie zbędna książka, szkoda że autorka nie wprowadziła więcej zmian żeby się ciekawiej czytało
00
Dzejkej85

Nie polecam

Nie widzę powodu dla którego warto przeczytać te książkę
00
Kate0220
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Myślę że historia ta jest lepsza od samego Zmierzchu chociażby dlatego, że w relacji głównych postaci w przeciwieństwie do relacji Belli i Edwarda nie pojawia się tyle niepewności i toksyczych elementów. Relacja bohaterów Zmierzchu w wielu miejscach bardziej od miłości przypomina uzależnienie. Relacja pary z tej opowieści jest bardzo świeża ale też o wiele bardziej czysta i dająca nadzieję, oraz zakończenie daje jej szansę na rozwiniecie się w o wiele bardziej sprzyjających okolicznościach.
00

Popularność




Tytuł oryginału
Life and Death
Projekt okładki
GAIL DOOBININ
Fotografia na okładce
© Roger Hagadone, Jacket © Hachette Book Group, Inc.
Fotografia na stronie tytułowej
© Joel W. Rogers/CORBIS
Koordynacja projektu
SYLWIA MAZURKIEWICZ-PETEK
Redakcja
URSZULA ŚMIETANA
Korekta
IWONA HUCHLA
Redakcja techniczna
ADAM KOLENDA
Life and Death © 2015 by Stephenie Meyer
Polish edition © Publicat S.A. MMXVI, MMXX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
Wydanie opublikowane za porozumieniem Little, Brown and Company, New York, USA. Wszelkie prawa zastrzeżone.
ISBN 978-83-271-6085-0

jest znakiem towarowym Publicat S.A.

Publicat S.A.

61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24

tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00

e-mail: [email protected], www.publicat.pl

Oddział we Wrocławiu

50-010 Wrocław, ul. Podwale 62

tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66

e-mail: [email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Moim synom, Gabe’owi, Sethowi i Eliemu,

Przedmowa

Witajcie, moi cudowni Czytelnicy!

Życzę Wam wszystkiego najlepszego z okazji dziesiątej rocznicy ukazania się Zmierzchu, a przy okazji chciałabym podarować Wam ten oto jubileuszowy prezent.

Ale po kolei.

BARDZO WAS PRZEPRASZAM.

Wiem, że wielu z Was zareaguje płaczem i zgrzytaniem zębów, ponieważ ta nowa książka (a) nie jest zupełnie nowa, a przede wszystkim (b) nie jest to Midnight Sun. (Jeśli obawiacie się, że nie do końca rozumiem Wasz ból, pozwólcie mi wyjaśnić, że moja matka bardzo dobitnie mi go uświadomiła). Chciałabym Wam opowiedzieć, skąd wzięła się ta historia, mam bowiem nadzieję, że nawet jeśli nie poprawi to sytuacji, to przynajmniej ją wyklaruje.

Niedawno zgłosiła się do mnie moja agentka z pytaniem, czy mogłabym przygotować coś z okazji dziesiątej rocznicy ukazania się Zmierzchu. Wydawca oczekiwał przedmowy, czegoś w rodzaju listu rocznicowego. Uznałam, że... bądźmy szczerzy, że to nudne. Co ekscytującego mogłam napisać? Nic. Pomyślałam, że zrobię coś innego, i – może Was to ucieszy – powstała idea napisania Midnight Sun. Problemem był czas – czy raczej jego zupełny brak. Nie było mowy, żebym zdążyła napisać powieść – nie dałabym rady stworzyć nawet połowy książki.

Zaczęłam rozmyślać o Zmierzchu, z którym nie miałam do czynienia od dłuższego czasu, oraz dyskutować na ten temat z przyjaciółmi. Przypomniało mi się wtedy coś, o czym często mówiłam w wywiadach i na spotkaniach autorskich. Jak wiecie, krytykowano Bellę za to, że jest ciągle ratowana, czytelnicy narzekali, że to taka typowa „dama w opałach”. Zwracałam im wówczas uwagę, że to nie dama, ale „człowiek w opałach”, normalna istota ludzka ze wszystkich stron otoczona superbohaterami albo wybitnie czarnymi charakterami. Zarzucano jej także, że jest zbyt pochłonięta obiektem swojej miłości, jakby płeć determinowała tego typu emocje. Uważałam i nadal uważam, że nie byłoby żadnej różnicy, gdyby Bellę zastąpił chłopak, a wampirem była dziewczyna. Historia pozostałaby niezmieniona. Odkładając na bok kwestie płci i gatunków, Zmierzch to opowieść o magii, obsesji i namiętności, jakie charakteryzują pierwszą miłość.

Pomyślałam więc sobie: A może by tak sprawdzić, czy mam rację? To mógłby być świetny pomysł. Jak zwykle uznałam, że napiszę jeden, góra dwa rozdziały (to smutne i zabawne zarazem, że tak bardzo mylę się co do samej siebie). Wspominałam, że czasu było naprawdę niewiele. Na szczęście ten projekt okazał się nie tylko bardzo przyjemny w realizacji, lecz także łatwy i szybki. Jak się okazało, nie ma specjalnej różnicy pomiędzy dziewczyną zakochaną w wampirze a chłopakiem zakochanym w wampirce. W ten sposób narodzili się Beau i Edythe.

A oto kilka uwag na temat tej zamiany:

1. Podmieniłam automatycznie płeć wszystkich postaci ze Zmierzchu z dwoma wyjątkami:

Najważniejszy wyjątek to rodzice głównego bohatera. Charlie i Renée pozostali sobą. Dlaczego? Beau urodził się w 1879 roku. W tamtych czasach rzadko zdarzało się, by ojciec otrzymał prawo do wyłącznej opieki nad dzieckiem – zwłaszcza gdy dziecko było jeszcze niemowlęciem. Chyba że z jakiegoś powodu matka nie nadawała się do tej roli. Trudno sobie wyobrazić, że jakikolwiek sędzia w tamtych czasach (a nawet obecnie) przekazałby dziecko w ręce bezrobotnego ojca, zmieniającego miejsca zamieszkania, kiedy matka miała stałą pracę i dobrą pozycję w społeczeństwie. Oczywiście, gdyby to dzisiaj Charlie walczył o odebranie Renée praw do opieki nad Bellą, zapewne by mu się to udało. Dlatego w Zmierzchu mamy mniej prawdopodobny scenariusz – po pierwsze, dlatego, że dwadzieścia czy trzydzieści lat temu prawa matki były nadrzędne wobec praw ojca, po drugie – ponieważ Charlie nie jest mściwym typem, Renée mogła wychowywać Bellę – a w tej powieści także Beau.

Drugim wyjątkiem jest kilka drugorzędnych postaci, które występują na kartach książki zaledwie dwukrotnie. Powodem jest moje całkowicie nieuzasadnione poczucie sprawiedliwości wobec postaci fikcyjnych. Dwoje bohaterów świata Zmierzchu dostało od życia nieźle po głowie. Zamiast zamieniać ich płeć, postanowiłam wprowadzić drobną rewolucję. Nie wnosi to nic nowego do fabuły – to tylko ja i moje folgowanie własnym psychozom.

2. W nowej wersji wprowadziłam więcej zmian, niż wymagałaby tego zmiana płci głównego bohatera, postanowiłam, że je Wam wypunktuję. To, rzecz jasna, dane szacunkowe. Nie liczyłam wszystkich podmienionych słów, nie prowadziłam żadnych obliczeń.

5% zmian wynika z faktu, że Beau jest chłopakiem.

5% zmian to efekt tego, że charakter Beau rozwija się nieco inaczej niż Belli. Przede wszystkim Beau wykazuje więcej zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych, jego język nie jest aż tak kwiecisty, a ponadto nie ma w sobie tyle złości co Bella, która wiecznie żywi pretensje do całego świata.

70% zmian dokonałam, ponieważ po dziesięciu latach mogłam wreszcie zredagować własną książkę. Poprawiłam prawie wszystkie słowa, które mi przeszkadzały od czasu, gdy Zmierzch się ukazał po raz pierwszy,  i   t o   b y ł o   c u d o w n e.

10% zmian to kwestie, które powinnam była wprowadzić przy pierwszej wersji, tylko nie przyszły mi wówczas do głowy. Być może brzmi to bardzo podobnie do poprzedniej kategorii, ale chodzi o coś innego. To nie jest kwestia niefortunnie użytego słowa, czegoś, co brzmi topornie, ale pomysłów, których nie wykorzystałam, bądź dialogów, które  p o w i n n y  się pojawić, a się nie pojawiły.

5% to kwestie fantastyczne – głównie błędy – najczęściej związane z wizjami. Kiedy pisałam kolejne części cyklu, a także rozdziały Midnight Sun, i wraz z Edwardem mogłam zajrzeć do umysłu Alice – ulepszałam wizje wampirki. W Zmierzchu mają one charakter bardziej mistyczny, patrząc na nie teraz, wiem, że Alice powinna się bardziej angażować, czego nie robiła. Przepraszam za to.

Co oznacza, że zostało 5% różności – wszelkich innych zmian, które poczyniłam z rozmaitych, i bez wątpienia egoistycznych, pobudek.

Mam nadzieję, że spodoba się Wam historia Beau i Edythe, chociaż to nie na nią czekaliście. Ja naprawdę  ś w i e t n i e   s i ę   b a w i ł a m, pisząc tę nową wersję Zmierzchu. Pokochałam Beau i Edythe mocniej, niż się spodziewałam, a dzięki nim zdarzenia w Forks znów nabrały świeżości. Mam nadzieję, że odbierzecie to podobnie. Jeśli będziecie choćby w jednej dziesiątej tak zadowoleni jak ja, mogę uznać to za swój sukces.

Dziękuję, że przeczytaliście ten wstęp. Dziękuję, że jesteście częścią tego fikcyjnego świata oraz że stanowiliście dla mnie źródło niesamowitej i nieoczekiwanej radości w ciągu tych dziesięciu minionych lat.

Pozdrawiam Was serdecznie,

Stephenie

Jeśli los jego jest niezwykły, to i wspaniały zarazem.

Juliusz Verne

Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi

Prolog

Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad śmiercią – nawet mimo wydarzeń ostatnich miesięcy. Ale choćbym próbował, z pewnością nie wpadłbym na coś podobnego.

Wpatrywałem się w ciemne oczy drapieżnej tropicielki stojącej na przeciwległym końcu długiego pomieszczenia, a ona przyglądała mi się z uśmiechem.

Przynajmniej miałem oddać życie za kogoś innego, za kogoś, kogo kochałem. To bez wątpienia dobra śmierć. Szlachetna. Znacząca.

Gdybym nie przeniósł się do Forks, nie stałbym teraz oko w oko z morderczynią, zdawałem sobie z tego sprawę, a mimo to nie potrafiłem zmusić rozedrganego serca, by żałowało decyzji o przeprowadzce. To właśnie tu spotkało mnie szczęście, o jakim nawet nie marzyłem, i nie warto było rozpaczać, że słodki sen dobiegał końca.

Nie zmieniając przyjaznego wyrazu twarzy, mroczna tropicielka ruszyła w moją stronę, by zadać ostateczny cios.

1      Pierwsze spotkanie

17 stycznia 2005 r.

W drodze na lotnisko szeroko otworzyliśmy samochodowe okna. Chociaż na świecie panował styczeń, w Phoenix były dwadzieścia cztery stopnie w cieniu przy czystym, lazurowym niebie. Miałem na sobie ulubioną koszulkę – z nadrukiem z Monty Pythona, tym z jaskółkami i kokosem, którą dostałem od mamy dwa lata wcześniej na Gwiazdkę. Była już przyciasna, ale nie szkodzi. Niebawem koszulki z krótkim rękawem przestaną mi być potrzebne. Celem mojej podróży było miasteczko Forks położone na północno-zachodnim krańcu stanu Waszyngton, na półwyspie Olympic. Pada tam częściej niż w jakimkolwiek innym miejscu w Stanach i jest to jedyna rzecz wyróżniająca tę mieścinę. To właśnie przed tymi posępnymi, deszczowymi chmurami uciekła moja matka, gdy miałem zaledwie parę miesięcy. Ona uciekła, ale ja musiałem spędzać w Forks bite cztery tygodnie każdego lata. Wreszcie, jako czternastolatek, zbuntowałem się i od trzech lat co roku jeździłem z tatą na dwutygodniowe wakacje do Kalifornii.

A teraz właśnie miałem spędzić ostatnie semestry szkoły średniej na wygnaniu w Forks. Półtora roku. Osiemnaście miesięcy. Brzmiało to jak wyrok. Osiemnaście miesięcy pozbawienia wolności. Zatrzasnąłem drzwi samochodu mamy, ten dźwięk od razu skojarzył mi się ze szczękiem żelaznej kraty w celi.

No dobrze, może trochę dramatyzuję. Mam wybujałą wyobraźnię, co mama zawsze uwielbia mi powtarzać. A poza tym ten wyjazd to była moja decyzja. Sam skazałem się na wygnanie.

Jednak wcale nie było mi przez to łatwiej.

Uwielbiałem Phoenix. Kochałem je za słońce i upał, za bijącą od tego miasta żywotność, za tempo, w jakim się rozwijało. No i oczywiście doskonale mieszkało mi się z mamą, która mnie potrzebowała.

– Pamiętaj, że nie musisz tego robić – odezwała się po raz setny i niewątpliwie ostatni, zanim doszedłem do punktu kontroli osobistej.

Zdaniem mamy jesteśmy do siebie tak podobni, że przy goleniu mogę wykorzystywać jej twarz jako lustro. To nie do końca prawda, ale rzeczywiście, zupełnie nie przypominam taty. Mama ma szpiczastą brodę, pełne usta, w czym się różnimy, ale za to nasze oczy są identyczne. Jej przypominają oczy dziecka – są ogromne i bladoniebieskie – przez co ona sama wydaje się moją siostrą, a nie matką. Często to słyszymy i chociaż mama udaje, że jej to nie rusza, ubóstwia ten komplement. W moim wypadku ten blady błękit wygląda bardziej dojrzale, ale i... niezdecydowanie.

Popatrzyłem w te jej wielkie, zmartwione i tak podobne do moich oczy i zacząłem lekko panikować. Przez całe życie troszczyłem się o mamę. Oczywiście, z pewnością był taki moment, zapewne wtedy, gdy byłem jeszcze w pieluchach, kiedy nie zajmowałem się rachunkami, dokumentami, gotowaniem i nie musiałem kierować się szeroko pojętym życiowym rozsądkiem, ale zupełnie tego nie pamiętałem.

Czy zostawienie mamy na pastwę losu było z mojej strony właściwym posunięciem? Przez te wszystkie miesiące, kiedy zastanawiałem się nad moją decyzją, miałem wrażenie, że tak. Teraz jednak ogarnęły mnie wątpliwości.

Oczywiście, miała teraz Phila, rachunki będą zatem płacone w terminie, lodówka i bak powinny być pełne, a jeśli się gdzieś zgubi, będzie miała do kogo zadzwonić... Wcale nie byłem jej tak potrzebny jak kiedyś.

– Ja  n a p r a w d ę  chcę jechać – skłamałem. Nigdy nie byłem dobrym kłamcą, ale ostatnio powtarzałem to zdanie tak często, że brzmiało już niemal wiarygodnie.

– Pozdrów ode mnie Charliego.

– Dobrze.

– Niedługo się zobaczymy – powiedziała z przekonaniem w głosie. – Możesz wrócić do domu w każdej chwili. Tylko zadzwoń, a zaraz się pojawię.

Miałem świadomość, że to wcale nie byłoby takie proste.

– Nic się nie martw. Będzie fajnie. Kocham cię, mamo.

Przytuliła mnie mocno do siebie i trzymała przez dłuższą chwilę, po czym się rozdzieliliśmy. Ja przeszedłem przez punkt kontroli, a ona wróciła do samochodu.

Czekały mnie trzy godziny lotu z Phoenix do Seattle, potem godzina w awionetce do Port Angeles i wreszcie godzina jazdy z lotniska do Forks. Nie bałem się samego lotu, tylko właśnie tej godziny w aucie sam na sam z moim tatą.

Do tej pory zachowywał się bez zarzutu. Najwyraźniej naprawdę się cieszył, że mam z nim po raz pierwszy zamieszkać niemal na stałe. Zapisał mnie już do liceum i obiecał pomóc w kupnie auta.

Mimo to przypuszczałem, że będziemy nieco skrępowani. Żaden z nas nie zaliczał się do ekstrawertyków – a to niezbędna cecha, żeby móc mieszkać z moją mamą. Poza tym, o czym mieliśmy gadać? Nigdy nie ukrywałem niechęci do Forks.

Gdy wylądowałem w Port Angeles, padał deszcz, ale nie wziąłem tego za zły znak – ot, było to po prostu nieuniknione. Pożegnałem się ze słońcem już kilka godzin wcześniej.

Charlie przyjechał po mnie radiowozem. Tego też się spodziewałem – tata jest komendantem policji w Forks. To właśnie dlatego, mimo poważnego braku funduszy, chciałem jak najszybciej sprawić sobie samochód – żeby nie wożono mnie po okolicy autem z kogutem na dachu. Nic tak nie zwalnia ruchu na drodze jak gliniarz.

Zszedłem niezdarnie po schodkach na płytę lotniska, a on przytrzymał mnie odruchowo i przytulił jedną ręką, z zakłopotaniem.

– Jak dobrze cię widzieć, Beau – powiedział. Poklepaliśmy się po ramionach, nieco zażenowani, i odsunęliśmy się od siebie. – Nie zmieniłeś się zbytnio. Co słychać u Renée?

– U mamy wszystko w porządku. Też się cieszę, że cię widzę, tato. – Nie wolno mi było mówić do niego po imieniu.

– Na pewno nie żałujesz, że przyjechałeś?

Obaj dobrze wiedzieliśmy, że w tym pytaniu nie kryje się troska o moje osobiste szczęście, ale o to, czy nie czuję, że w jakiś sposób zaniedbuję mamę. To właśnie dlatego Charlie nigdy nie walczył z mamą o opiekę nade mną. Rozumiał, że jestem jej potrzebny.

– Nie. Gdybym miał wątpliwości, nie byłoby mnie tutaj.

– No tak.

Miałem ze sobą tylko dwie torby, bo większość moich ubrań nie pasowała do klimatu panującego w stanie Waszyngton. Wprawdzie wysupłaliśmy z mamą trochę grosza na wzbogacenie mojej zimowej garderoby, jednak i tak było tego niewiele. Bez problemu dałbym radę ponieść obie torby, ale Charlie się uparł, że jedną on weźmie.

Przez to miałem zachwiane poczucie równowagi – nie żebym w ogóle był jakoś szczególnie zręczny, zwłaszcza po tym, jak nagle wystrzeliłem w górę. Zahaczyłem stopą o próg w drzwiach wyjściowych, machnąłem trzymaną w ręku torbą i uderzyłem jakiegoś gościa, który właśnie wchodził do terminalu.

– Przepraszam.

Chłopak był niewiele starszy ode mnie. Chociaż górowałem nad nim wzrostem, zbliżył się, unosząc wysoko podbródek, a wtedy dostrzegłem tatuaże po obu stronach jego szyi. U jego boku stała drobna kobieta o intensywnie czarnych, pofarbowanych włosach i rzucała mi groźne spojrzenia.

– P r z e p r a s z a m? – powtórzyła, jakby moje przeprosiny ich obraziły.

W ten samej chwili nieznajoma zauważyła Charliego w mundurze. Nie musiał nawet nic mówić, tylko spojrzał na tego chłopaka, a on wycofał się o pół kroku i nagle wydał mi się znacznie młodszy. A potem ojciec przeniósł spojrzenie na dziewczynę i jej pomalowane na czerwono wargi się skrzywiły. Para bez słowa wyminęła mnie i weszła do miniaturowego terminalu.

Charlie i ja wzruszyliśmy ramionami – jednocześnie. Zabawne, że mieliśmy podobne gesty, chociaż przecież nie spędzaliśmy ze sobą zbyt wiele czasu. Może to kwestia genów.

– Znalazłem dobre auto, jak dla ciebie. Naprawdę tanie – oznajmił po zapięciu pasów.

– Jaka to marka? – Nie spodobało mi się to „jak dla ciebie”.

– Chevrolet. Właściwie to pick-up.

– Gdzie go znalazłeś?

– Pamiętasz Bonnie Black z La Push? – La Push to maleńki rezerwat Indian nad samym morzem.

– Nie.

– Jeździliśmy na ryby z nią i jej mężem – podpowiedział Charlie.

To by wyjaśniało, dlaczego go nie pamiętałem. Jestem prawdziwym mistrzem w wymazywaniu z pamięci bolesnych i niepotrzebnych wspomnień.

– Jeździ teraz na wózku inwalidzkim – ciągnął tato – więc nie może już prowadzić. Obiecała, że sprzeda mi go tanio.

– Który to rocznik? – Sądząc po jego minie, miał nadzieję, że nie zadam tego pytania.

– No cóż, Bonnie dała silnik do remontu, teraz jest prawie jak nowy.

Chyba nie sądził, że tak łatwo się poddam.

– W którym roku kupiła auto?

– Bodajże w 1984.

– I to rok produkcji?

– Hm, nie. Sądzę, że pochodzi z wczesnych lat sześćdziesiątych. Góra z późnych pięćdziesiątych – przyznał nieco zawstydzony.

– Wiesz, że nie znam się na samochodach, tato. Jeśli coś się zepsuje, sam sobie nie poradzę, a nie stać mnie na mechanika...

– Spokojnie, bryka pracuje bez zarzutu. Teraz już takich nie robią.

B r y k a? Hm... Może nie będzie tak źle. Przynajmniej nie musiałem już szukać ksywki dla samochodu.

– Tanio, czyli ile? – O to się teraz wszystko rozbijało.

– Widzisz, synu, ja go już poniekąd kupiłem. – Charlie zerknął na mnie nieśmiało, z nadzieją w oczach. – Jako prezent powitalny.

Bomba. Bryka za darmo.

– Naprawdę nie musiałeś. Byłem gotów sam za wszystko zapłacić.

– To nic takiego. Chcę, żebyś był tu szczęśliwy. – Mówiąc to, patrzył prosto przed siebie na drogę. Zawsze wstydził się rozmawiać o uczuciach, przynajmniej tyle mieliśmy ze sobą wspólnego. Ja też wbiłem wzrok w szosę.

– To wspaniały gest, dziękuję. – A co do bycia szczęśliwym w Forks, po co nadmieniać, że żadne auto tu nie pomoże. To po prostu nierealne. Ale tata nie musiał o tym wiedzieć, a i ja nie miałem zamiaru zaglądać darowanemu pick-upowi pod maskę.

– Ech, no, nie ma za co – wymamrotał Charlie zmieszany moim podziękowaniem.

Wymieniliśmy jeszcze parę uwag dotyczących pogody – nadal padało – i to by było tyle. Wpatrywaliśmy się w drogę w milczeniu.

Okolica była chyba piękna. Wszystko tonęło w zieleni: korony drzew, ich pokryte mchem pnie, porośnięta paprociami ziemia. Nawet powietrze wydawało się zielone w świetle sączącym się przez baldachim z igieł.

Przez tę wszechobecną zieleń czułem się jak na obcej planecie[1].

W końcu zajechaliśmy na miejsce. Charlie nadal mieszkał w niewielkim domku z dwiema sypialniami, kupionym jeszcze z matką tuż po ślubie. Zresztą wszystko, co zrobili jako mąż i żona, wydarzyło się tuż po ślubie. Później nie byli już po prostu małżeństwem. Przed domem, który od lat wyglądał tak samo, stał nowy – nowy dla mnie – samochód. Miał wyblakły czerwony lakier, zaokrąglone zderzaki i staromodnie opływową szoferkę.

Z miejsca go pokochałem. Nigdy nie interesowałem się samochodami, tym bardziej byłem zaskoczony własną reakcją. W końcu nie miałem nawet pewności, czy zapali, ale już wyobrażałem sobie siebie za kierownicą. Na dodatek był to jeden z tych solidnych, praktycznie niezniszczalnych modeli – takich, które po wypadku nie mają ani jednej rysy na karoserii, za to stoją pośród szczątków staranowanego auta.

– Kurczę, tato, jest boski! Dzięki! – Tym razem był to prawdziwy entuzjazm. Nie tylko dostałem zaskakująco fantastyczny wóz, ale na dodatek nie będę musiał odbywać trzykilometrowych spacerów w deszczu każdego poranka. Ani jechać z ojcem jego radiowozem, co już w ogóle pozostawało wizją najgorszą z możliwych.

– Cieszę się, że ci się podoba – szepnął Charlie, znów zakłopotany.

Cały bagaż zdołaliśmy wnieść na piętro za jednym razem. Dostałem pokój wychodzący na zachód, na podjazd przed domem, ten sam, w którym sypiałem kiedyś każdego lata. Drewniana podłoga, bladoniebieskie ściany, spadzisty sufit, wyblakłe zasłony w niebiesko-białą kratę – wszystko to przywoływało wspomnienia z dzieciństwa. Jedyne zmiany, jakich Charlie kiedykolwiek tu dokonał, to wymiana łóżeczka niemowlęcego na zwykłe łóżko i wstawienie biurka, gdy już osiągnąłem wiek szkolny. Na owym biurku stał teraz używany komputer z modemem podłączonym do gniazdka telefonicznego kablem przymocowanym do podłogi zszywkami. Internetu zażądała mama, abyśmy mogli kontaktować się z sobą bez przeszkód. W kącie pokoju nadal stał fotel bujany sprzed kilkunastu lat.

W domu była tylko jedna łazienka, niewielkie pomieszczenie u szczytu schodów. Miałem ją rzecz jasna dzielić z Charliem, ale wcześniej mieliśmy z mamą wspólną łazienkę, co było znacznie gorsze. Mama miała o wiele więcej kosmetyków i uparcie torpedowała wszystkie moje propozycje, by je jakoś poukładać.

Brak nadopiekuńczości jest jedną z najlepszych cech taty. Zostawił mnie samego, żebym się rozpakował i rozgościł. Mama nie zdobyłaby się na coś takiego. Dobrze było mi samemu, nareszcie mogłem przestać się uśmiechać i spinać. Z ulgą wbiłem wzrok w zacinający za oknem deszcz i pozwoliłem wypłynąć czarnym myślom.

Do miejscowego gimnazjum i liceum[2] chodziło raptem trzystu pięćdziesięciu siedmiu (ze mną trzystu pięćdziesięciu ośmiu) uczniów, podczas gdy w Phoenix sam mój rocznik liczył siedemset osób. W dodatku wszystkie te dzieciaki z Forks dorastały razem – ba, nawet ich dziadkowie znali się od dzieciństwa! Miałem szansę stać się wytykanym palcami dziwadłem z wielkiego miasta.

Może gdybym był jednym z tych popularnych chłopaków, przekułbym to w swój sukces. Wparowałbym tu w iście królewskim stylu. Ale co tu dużo mówić, nie należałem do tego typu gości. Nie byłem ani gwiazdorem szkolnej drużyny piłkarskiej, ani przewodniczącym klasy, ani nawet czarnym charakterem jeżdżącym motocyklem. Byłem chłopakiem, który wygląda jak potencjalnie dobry koszykarz, ale wrażenie pryska, gdy tylko zacznie przebierać nogami. Chłopakiem, którego wszyscy popychali, zanim nie wystrzelił dwadzieścia centymetrów w górę w drugiej klasie liceum. Kimś zbyt cichym i zbyt bladym, kto nie znał się kompletnie na grach, samochodach, wynikach bejsbolowych oraz tym wszystkim, co zdaniem innych powinno mnie pasjonować.

W przeciwieństwie do innych chłopaków nie miałem mnóstwa czasu na rozwijanie zainteresowań. Musiałem zajmować się papierami, przetykać zapchane rury i robić cotygodniowe zakupy.

Przynajmniej tak było do tej pory.

W każdym razie nawiązywanie kontaktów z rówieśnikami przychodziło mi z trudem. Tak naprawdę nawiązywanie kontaktów z kimkolwiek przychodziło mi z trudem. Nawet mama, która była mi najbliższą osobą pod słońcem, nie do końca mnie rozumiała. Czasami zastanawiałem się, czy naprawdę odbieram świat w ten sam sposób co inni. Może to, co ja uważam za zielone, wszyscy widzą jako czerwone? Albo wyczuwam zapach octu, podczas gdy świat czuje kokos? Może mam coś z głową?

Mniejsza o przyczynę, liczył się efekt. A jutro miał być dopiero początek.

Nie spałem zbyt dobrze tej pierwszej nocy, nawet wtedy, gdy już udało mi się wyciszyć myśli. Nie potrafiłem przywyknąć do ciągłego szumu wiatru i deszczowych werbli bijących o dach. Naciągnąłem na głowę starą, wyblakłą kołdrę, potem dołożyłem jeszcze poduszkę, a i tak zasnąłem dopiero po północy, kiedy ulewa przeszła w końcu w cichą mżawkę.

Rano za oknem widać było tylko gęstą mgłę i powoli zaczęła dawać mi się we znaki klaustrofobia. Bez widoku nieba czułem się – zgodnie z przewidywaniami – jak w klatce.

Przy śniadaniu nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Charlie życzył mi powodzenia, a ja podziękowałem, wiedząc, że nadzieja to strata czasu. Los nie miał w zwyczaju się do mnie uśmiechać. Tata pierwszy wyszedł z domu i pojechał na komisariat, który skutecznie zastępował mu żonę oraz całą rodzinę. Po jego wyjściu siedziałem przez dłuższą chwilę przy dębowym stole na jednym z trzech krzeseł, z których każde było inne, i lustrowałem wzrokiem znajomą kuchnię. Nic się tu nie zmieniło. Ściany wyłożone były ciemnym drewnem, szafki miały jaskrawożółty kolor, a podłogę pokrywało linoleum. Szafki pomalowała osiemnaście lat wcześniej moja mama, usiłując rozjaśnić wnętrze domu. Nad niewielkim kominkiem w przylegającym do kuchni mikroskopijnym saloniku wisiał rząd fotografii: rodzice w dniu ślubu w Las Vegas, nasza trójka w szpitalu po moim narodzeniu (zdjęcie autorstwa uczynnej pielęgniarki) i wreszcie – liczne świadectwa mego dorastania, aż do ubiegłego roku. Kolekcja ta budziła we mnie pewne zażenowanie – paskudne fryzury, aparat na zębach, trądzik, który w końcu ustąpił. Postanowiłem namówić tatę, żeby ją usunął, przynajmniej na czas mojego pobytu.

Cały wystrój domu był wyraźnym świadectwem tego, że Charlie nadal kocha moją mamę, a ja nie czułem się z tą myślą najlepiej.

Nie chciałem zjawić się w szkole zbyt wcześnie, ale też nie mogłem się spóźnić. Włożyłem więc kurtkę – grubą, z nieoddychającego tworzywa sztucznego, coś na wzór kombinezonu do usuwania odpadów radioaktywnych – i wyszedłem na deszcz.

Nadal siąpiło, choć nie na tyle, żebym przemókł do suchej nitki, gdy sięgałem po klucz od drzwi wejściowych, jak zawsze schowany pod okapem. Przekręciłem go w zamku i ruszyłem w stronę auta. Denerwowały mnie plaśnięcia, z jakimi moje nowe wodoodporne traperki zagłębiały się w błotnistej nawierzchni podjazdu. Brakowało mi znajomego odgłosu szurania po żwirze.

We wnętrzu samochodu było sucho i przytulnie. Ktoś – Bonnie lub Charlie – niewątpliwie tu posprzątał, ale beżowa tapicerka wozu nadal lekko pachniała tytoniem, benzyną i miętową gumą do żucia. Dzięki Bogu, silnik zapalił za pierwszym razem, jednak wył doprawdy przeraźliwie. Cóż, tak sędziwe auto musiało mieć jakieś wady. Byłem jednak mile zaskoczony tym, że równie sędziwe radio działa bez zarzutu.

Ze znalezieniem szkoły nie miałem kłopotów, jak wszystkie ważniejsze budynki w tym mieście, stała przy głównej ulicy. Nie wyglądała zresztą na szkołę, ale upewniła mnie tablica. Liceum składało się z kilkunastu zbudowanych w podobnym stylu pawilonów z czerwonej cegły. Początkowo nie potrafiłem ocenić, ile ich właściwie jest, bo wszystko zasłaniały liczne drzewa i krzewy. To miejsce nie miało w sobie nic z placówki wychowawczej. Gdzie ogrodzenie z siatki? – pomyślałem. Gdzie wykrywacze metalu przy wejściu?

Zaparkowałem przed pierwszym budynkiem, ponieważ nad drzwiami dostrzegłem tabliczkę z napisem „dyrekcja”. Nie stał tam żaden inny samochód, więc z pewnością parkowanie było w tym miejscu niedozwolone, lecz stwierdziłem, że wolę zapytać w środku o drogę na parking, zamiast krążyć jak kretyn w deszczu.

W środku było cieplej i jaśniej, niż się spodziewałem. Podłogę pokrywała wytrzymała wykładzina w pomarańczowe ciapki, z boku stało kilka składanych krzesełek dla interesantów, a ściany upstrzone były trofeami i ogłoszeniami. Głośno tykał wielki zegar. Wszędzie stały rośliny w plastikowych donicach, jakby mało było zieleni na zewnątrz. Pomieszczenie przedzielał długi kontuar zastawiony przepełnionymi drucianymi koszyczkami na dokumenty, a każdy koszyczek oznaczony był jaskrawą naklejką. Za jednym z trzech znajdujących się za ladą biurek siedział okrągły, łysiejący mężczyzna w okularach. Miał na sobie koszulkę z krótkim rękawem, co nieco zbiło mnie z tropu.

Gdy wszedłem, mężczyzna podniósł wzrok.

– W czym mogę pomóc? – zapytał.

– Nazywam się Beau Swan – oświadczyłem. Oczy mężczyzny rozbłysły – najwyraźniej doskonale wiedział, kim jestem. Z pewnością stałem się już tematem plotek. Tak, tak, to ja, syn komendanta i jego narwanej byłej żony, który wreszcie wrócił do domu.

– Oczywiście, oczywiście – odparł i zaczął grzebać w wysokiej stercie papierzysk na biurku, aż wreszcie znalazł to, czego szukał. – Mam tutaj twój plan lekcji i mapkę szkoły. – Z plikiem kartek w dłoni podszedł do kontuaru. – Bardzo proszę, Beaufort.

– Eee, proszę mówić do mnie Beau.

– Oczywiście, Beau.

Wyjaśnił mi, jak przemieszczać się w ciągu dnia z klasy do klasy, pokazując najdogodniejsze trasy na mapce, i wręczył arkusz, na którym miał się podpisać każdy z moich nauczycieli; musiałem go mu oddać po lekcjach. Pożegnał mnie z uśmiechem i podobnie jak Charlie życzył mi powodzenia. Odwzajemniłem uśmiech z nadzieją, że wygląda przekonująco.

Gdy wróciłem do auta, zaczęli się już zjeżdżać inni uczniowie. Żeby trafić na parking, wystarczyło jechać za nimi. Na szczęście większość samochodów była równie sędziwa jak mój, zero szpanu. W Phoenix mieszkałem w dzielnicy Paradise Valley, gdzie należeliśmy z mamą do uboższej mniejszości. Pod szkołami nieraz widywało się nowiutkie mercedesy i porsche. Tu jednak najlepszym wozem było lśniące volvo i niewątpliwie się wyróżniało. Mimo wszystko jak najszybciej wyłączyłem ryczący silnik, żeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi.

Zanim wysiadłem, przestudiowałem dokładnie mapkę, żeby nie musieć później obnosić się z nią przez cały dzień. Wsunąłem papiery do torby, zarzuciłem ją na ramię i wziąłem głęboki oddech. Nie będzie tak źle, okłamywałem sam siebie. Przecież to nie kwestia życia i śmierci, tylko zwykła szkoła. Nikt cię tu nie ugryzie. Westchnąłem i wyślizgnąłem się z auta.

Ruszyłem w stronę szkoły, naciągając kaptur na twarz. Na szczęście w zwykłej czarnej kurtce nie odstawałem zbytnio od reszty, chociaż niewiele mogłem zrobić w kwestii mojego wzrostu. Zgarbiłem się tylko i zwiesiłem głowę.

Minąwszy stołówkę, z łatwością zlokalizowałem budynek numer trzy. Na jego narożniku, na białym tle wymalowano wielką czarną trójkę. Wszedłem do środka śladem dwóch młodocianych osób bliżej nieokreślonej płci.

Klasa nie była duża. Para przede mną zatrzymała się tuż za progiem, żeby powiesić kurtki na zamocowanych w ścianie haczykach. Zrobiłem to samo. Okazało się, że to dwie dziewczyny – blondynka o porcelanowej cerze i blada szatynka. Uznałem, że przynajmniej kolorem skóry nie będę się tu wyróżniać.

Podszedłem do nauczycielki, żeby mogła złożyć podpis na moim arkuszu. Była to chuda kobieta o przerzedzonych włosach, niejaka pani Mason, jeśli wierzyć tabliczce na biurku. Gdy przeczytała moje nazwisko, przyjrzała mi się uważniej (co było wyjątkowo zniechęcające), a ja poczułem, że krew napływa mi do twarzy, bez wątpienia tworząc nieatrakcyjne rumieńce na mojej szyi i policzkach. Dzięki Bogu, kazała mi przynajmniej usiąść w pustej ławce z tyłu klasy, nie przedstawiając mnie najpierw wszystkim obecnym. Usiadłem tak, żeby wtopić się w krzesło.

Trudno im było gapić się na mnie, wykręcając głowy, ale i tak to ich nie powstrzymywało, starałem się więc nie odrywać wzroku od otrzymanej przed chwilą listy lektur. Nie była zbytnio zaawansowana: Brontë, Szekspir, Chaucer[3], Faulkner... Wszystko czytałem wcześniej. Było to trochę pocieszające, ale i zapowiadało nudę. Zacząłem się zastanawiać, czy mama przysłałaby mi teczkę z moimi starymi wypracowaniami, czy też uznałaby to za oszustwo. Spędziłem lekcję, wymyślając, jak potoczyłaby się ta dyskusja, nauczycielka tymczasem tłumaczyła coś monotonnym głosem.

Gdy zabrzęczał dzwonek, blada, koścista dziewczyna o trądzikowej cerze i kruczoczarnych włosach przechyliła się nad przejściem między ławkami, żeby ze mną porozmawiać.

– Beaufort Swan, prawda? – Sprawiała wrażenie przesadnie uczynnej koleżanki, w typie członkini koła szachowego.

– Beau – poprawiłem ją. Siedzące w pobliżu osoby odwróciły się w moim kierunku.

– Gdzie masz następną lekcję?[4]

– Chwilka. – Musiałem wyjąć plan z torby. – WOS z Jeffersonem, w budynku numer sześć.

Nie wiedziałem, gdzie podziać oczy. Zewsząd otaczały mnie ciekawskie spojrzenia.

– Ja idę do czwórki, mogę pokazać ci drogę. – Tak, dziewczyna rzeczywiście była przesadnie uczynna. – Mam na imię Erica.

– Dzięki. – Zmusiłem się do uśmiechu.

Włożyliśmy kurtki i wyszliśmy na deszcz, który tymczasem wezbrał na sile. Mógłbym przysiąc, że kilka osób specjalnie wlokło się za nami, by podsłuchiwać. Miałem nadzieję, że to nie początki paranoi.

– I co, inaczej tu niż w Phoenix, prawda? – zapytała Erica.

– Bardzo.

– Chyba nie pada tam zbyt często?

– Trzy, cztery razy w roku.

– Kurczę, ciekawe, jak to jest.

– Słonecznie – odparłem.

– Nie jesteś zbytnio opalony.

– Moja mama jest w połowie albinosem.

Dziewczyna spojrzała na mnie nerwowo. Westchnąłem zrezygnowany. Najwyraźniej wilgotny klimat działa destrukcyjnie na poczucie humoru. Jeszcze kilka miesięcy, pomyślałem, a zapomnę, co to sarkazm.

Ponownie obeszliśmy stołówkę i Erica odprowadziła mnie pod same drzwi pawilonu obok sali gimnastycznej, chociaż ten był wyraźnie oznaczony.

– No cóż, powodzenia – powiedziała, gdy już dotykałem klamki. – Może spotkamy się na jakiejś innej lekcji. – Jej głos brzmiał tak, jakby bardzo na to liczyła.

Uśmiechnąłem się do niej – miałem nadzieję, że niezbyt zachęcająco – i wszedłem do środka.

Reszta przedpołudnia przebiegła według podobnego schematu. Pani Verner, nauczycielka trygonometrii, której i tak bym nienawidził ze względu na sam przedmiot, jako jedyna kazała mi wyjść przed klasę i się przedstawić. Coś tam wyjąkałem, cały czerwony, a wracając do ławki, potknąłem się o własne buty.

Po dwóch lekcjach zacząłem rozpoznawać pierwsze twarze. Zawsze też trafiał się ktoś śmielszy, kto podchodził do mnie, mówił, jak ma na imię, i wypytywał o to, jak mi się podoba w Forks. Starałem się odpowiadać dyplomatycznie, więc w dużej mierze po prostu kłamałem. Przynajmniej nie potrzebowałem już mapki.

Na wszystkich zajęciach nauczyciele mówili do mnie Beaufort i chociaż od razu ich poprawiałem, działało to na mnie przygnębiająco. Potrzebowałem wielu lat, żeby odzwyczaić ludzi od mojego pełnego imienia – dziękuję ci, dziadku,  b a r d z o  serdecznie za to, że musiałeś umrzeć na kilka miesięcy przed moimi narodzinami, przez co mama czuła się w obowiązku, by uczcić twoją pamięć w ten właśnie sposób. W Phoenix nikt już nie pamiętał, że Beau to tylko zdrobnienie. A teraz musiałem zaczynać od początku.

Pewien chłopak usiadł przy mnie i na trygonometrii, i na hiszpańskim, a potem poszedł ze mną do stołówki na obiad. Był niski, nie sięgał mi nawet do ramienia, ale burza skłębionych loków wyrównywała nieco tę różnicę wzrostu. Nie pamiętałem, jak ma na imię, uśmiechałem się więc tylko i kiwałem głową, przysłuchując się, jak opowiada o lekcjach i nauczycielach. Nawet nie starałem się za tym wszystkim nadążać.

Zajęliśmy miejsce przy końcu stołu, pośród jego znajomych, których rzecz jasna mi przedstawił – co jak co, ale ludzie byli tu bardzo grzeczni – jednak imiona wpadały mi jednym uchem, a wypadały drugim. Spodobało się im chyba, że zaprosił mnie do ich stolika. Ta dziewczyna poznana na angielskim, Erica, pomachała mi z drugiego końca sali, a wtedy wszyscy wybuchnęli śmiechem. Ach, więc już stałem się pośmiewiskiem. Szybko, to chyba mój życiowy rekord. Na szczęście nikt nie był wobec mnie złośliwy.

To właśnie wtedy, przy obiedzie, gdy próbowałem toczyć rozmowę z siódemką wścibskich nieznajomych, po raz pierwszy ich zobaczyłem.

Siedzieli w kącie po przeciwległej stronie stołówki. Było ich pięcioro. Nie rozmawiali i nie jedli, przed każdym stała taca z nietkniętym posiłkiem. W odróżnieniu od większości uczniów nie gapili się na mnie, mogłem przyglądać się im bez obawy, że zostanę na tym przyłapany. Jednak to nie ten brak zainteresowania moją osobą zaintrygował mnie najbardziej.

Na pierwszy rzut oka nie byli do siebie ani trochę podobni.

Były wśród nich trzy dziewczyny. Jedna bardzo wysoka, co zauważyłem od razu, chociaż przecież siedziała. Być może nawet mojego wzrostu, w każdym razie nogi miała do samego nieba. Wyglądała jak kapitan drużyny siatkówki i zdecydowanie nie chciałbym znaleźć się na linii jej ataku. Miała ciemne kręcone włosy, związane w niechlujną kitkę.

Włosy jej towarzyszki sięgały do ramion i miały kolor czystego miodu. Nie była aż tak wysoka jak brunetka, ale chyba i tak wyższa od większości chłopaków siedzących przy naszym stole. Było w niej coś niepokojącego, nerwowego. Może to dziwne, ale od razu pomyślałem o bohaterce filmu akcji, który oglądałem parę tygodni wcześniej – wtedy uznałem, że to niemożliwe, by pokonała tylu złych facetów i zwyciężyła. Teraz stwierdziłem, że byłoby to całkiem prawdopodobne, gdyby grała ją ta właśnie dziewczyna.

Ostatnia z trójki miała drobniejszą figurę, kolor jej włosów oscylował między brązem i rudością, ale – jakby metaliczny – nie był żadnym z tych odcieni. Dziewczyna wydawała się młodsza od tamtych dwóch, które równie dobrze można byłoby wziąć za studentki.

Z kolei dwaj faceci stanowili zupełne przeciwieństwo siebie. Wyższy z nich – i zdecydowanie wyższy ode mnie, pewnie miał metr dziewięćdziesiąt pięć albo nawet więcej, wyglądał jak szkolna gwiazda sportu. A także król balu. Jak gość, który zawsze ma pierwszeństwo w siłowni, niezależnie jakiego sprzętu chciałby właśnie użyć. Proste złociste włosy związał w kok z tyłu głowy, jednak nie było w tym nic dziewczęcego – jakimś cudem nadawało mu to jeszcze bardziej męski wygląd. Wydawał się za dobry jak na tę szkołę – a także na każdą inną.

Niższy chłopak miał szczupłą, umięśnioną sylwetkę i ciemne włosy obcięte tak krótko, że wyglądały jak cień na łysej czaszce.

Zupełnie inni, a jednak tak bardzo do siebie podobni. Wszyscy byli chorobliwie bladzi, bledsi niż jakikolwiek inny uczeń z tego nieznającego słońca miasteczka. Bledsi niż ja, syn albinoski. Wszyscy, niezależnie od koloru włosów, mieli bardzo ciemne oczy, a pod nimi głębokie cienie – sine, niemal fioletowe. Jakby zarwali noc albo dochodzili do siebie po złamaniu nosa. Tyle że ich nosy i w ogóle rysy twarzy były idealne, bez żadnej skazy.

Ale to nie dlatego nie mogłem oderwać od nich wzroku.

Wpatrywałem się w ich twarze, tak różne, a jednocześnie tak identyczne, ponieważ wszystkie były niesamowicie, nieludzko wręcz piękne. Takich twarzy nie spotyka się w życiu, co najwyżej na wygładzanych komputerowo fotografiach w czasopismach i na billboardach. Albo w muzeach, na obrazach starych mistrzów, jako twarze aniołów. Trudno było mi uwierzyć, że istnieją naprawdę.

Uznałem, że najładniejsza z całej grupy jest ta drobna dziewczyna o metalicznych włosach, chociaż podejrzewałem, że żeńska połowa populacji naszej szkoły oddałaby głos na blondyna o urodzie amanta filmowego. I popełniałby błąd. Jasne, cała piątka wyglądała obłędnie, ale ta dziewczyna miała w sobie coś więcej niż tylko piękno. Była absolutnie idealna, niepokojąco, zatrważająco perfekcyjna. Aż mi się przewracało w żołądku na jej widok.

Unikali wzroku innych uczniów, nie patrzyli też na siebie, w zasadzie sprawiali wrażenie, jakby ich spojrzenia na niczym się nie zatrzymywały. Przypominali mi grupkę modeli pozujących – ach, jak artystycznie – do reklamy, wykazujących estetyczne znudzenie.

Gdy na nich patrzyłem, ten muskularny chłopak z ogoloną głową wstał, zabrał tacę – nietknięte jabłko, nieotwarta butelka z napojem – i odszedł z gracją pasującą bardziej do wybiegu na pokazie mody niż do szkolnej stołówki. Przypatrywałem się mu uważnie, zastanawiając się, czy w mieście jest jakaś szkoła tańca, póki nie odstawił tacy i nie wyszedł, co zrobił szybciej, niż to się wydawało możliwe. Mój wzrok od razu powędrował ku pozostałej czwórce, ale ci nawet nie drgnęli.

– Co to za jedni? – zapytałem chłopaka poznanego na hiszpańskim, którego imię oczywiście wyleciało mi z głowy.

Kiedy podniósł głowę, żeby zobaczyć, o kogo pytam – chociaż pewnie mógł to wywnioskować z tonu mojego głosu – nagle ta idealna dziewczyna spojrzała na nas. Przez ułamek sekundy patrzyła na mojego towarzysza, a potem przeniosła wzrok na mnie. Podłużne oczy, lekko skośne w kącikach, a do tego długie rzęsy.

Natychmiast odwróciła głowę, szybciej niż ja, choć przecież spuściłem wzrok, ledwo tylko na nas spojrzała. Czułem, że moja twarz pokrywa się czerwonymi plamami. W tym ułamku sekundy, w którym jej twarz widoczna była w pełnej krasie, nie zdradzała żadnych emocji – jakby ktoś zawołał ją po imieniu, a ona spojrzała odruchowo, chociaż już wcześniej postanowiła, że nie będzie reagować.

Mój sąsiad zaśmiał się nerwowo i podobnie jak ja opuścił wzrok.

– To Cullenowie i Hale’owie – mruknął pod nosem – Edith i Eleanor Cullen oraz Jessamine i Royal Hale. Ten, który wyszedł, to Archie Cullen. Wszyscy mieszkają u doktor Cullen i jej męża.

Zerknąłem kątem oka na tę idealną dziewczynę. Wpatrywała się teraz w swoją tacę, długimi, bladymi palcami rozrywała bajgla. Mówiła coś bardzo szybko, chociaż zaledwie rozchyliła swoje pełne wargi. Pozostała trójka patrzyła w inną stronę, ale i tak byłem pewien, że dziewczyna coś cicho peroruje.

Dziwne imiona, pomyślałem, rzadkie. Prędzej spotykane w pokoleniu naszych dziadków – zupełnie jak moje. Ale kto wie, może taka tu jest moda? Może to imiona typowe dla małych miasteczek? Wtedy przypomniało mi się, jak ma na imię mój sąsiad: Jeremi. A więc zupełnie normalnie. W Phoenix dwóch Jeremich chodziło ze mną na historię.

– Wszyscy są tacy... przystojni – zauważyłem. Cóż za niedopowiedzenie.

– O tak! – Jeremi zaśmiał się ponownie. – Tyle że są sparowani. No wiesz, Royal z Eleanor, a Jessamine z Archiem. Chodzą ze sobą czy coś w tym rodzaju. I razem  m i e s z k a j ą  – podkreślił. Zaśmiał się i uniósł wymownie brwi.

Nie wiedzieć czemu, miałem ochotę rzucić się do obrony nieznajomych. Może dlatego, że zabrzmiało to tak krytykancko. Tylko co miałem powiedzieć, przecież nawet ich nie znałem.

– Którzy to bracia Cullenowie? – zapytałem, chcąc zmienić ton rozmowy, ale zostać przy temacie. – Nie wyglądają na spokrewnionych. To znaczy... niby tak, ale...

– Bo i nie są. Doktor Cullen to młoda kobieta, ma trzydzieści parę lat. Cała piątka jest chyba w rodzinie zastępczej. Ale Hale’owie, ci blondyni, są rodzeństwem – to bliźnięta.

– W tym wieku w rodzinie zastępczej?

– Pan Cullen przygarnął Royala i Jessamine, gdy byli mali. Teraz mają osiemnaście. To chyba ich wuj czy coś takiego.

– Super z ich strony. No wiesz, że zaopiekowali się tymi wszystkimi dziećmi, i to w młodym wieku.

– Pewnie tak – przyznał Jeremi niechętnie, jakby bronił się przed jakimikolwiek pozytywnymi uwagami na temat tej rodziny. Miałem podejrzenia, że z jakiegoś powodu nie przepada za lekarką i jej mężem. Sądząc po spojrzeniach, jakie rzucał w stronę gromadki, powodem tym była pewnie zwykła zazdrość. – Myślę, że pan Cullen nie może mieć dzieci – dodał, jakby miało to umniejszyć zasługi tej pary.

Podczas naszej rozmowy mój wzrok co kilka sekund uciekał w stronę tej dziwnej rodziny. Nadal wpatrywali się w ścianę i nic nie jedli.

– Zawsze mieszkali w Forks? – zapytałem. Jakim cudem nigdy ich nie zauważyłem, przecież przyjeżdżałem tu każdego lata?

– Nie. Sprowadzili się tu dwa lata temu z jakiejś miejscowości na Alasce.

Wiadomość tę przyjąłem z żalem, ale i z ulgą. Z żalem, ponieważ mimo urody nadal pozostawali nie do końca akceptowanymi outsiderami. Z ulgą, bo jak się okazało, nie tylko ja byłem tu nowy, a z całą pewnością nie wydawałem się tak interesujący jak oni.

Gdy tak się im przyglądałem, ta idealna dziewczyna, jedna z Cullenów, podniosła głowę i spojrzała mi w oczy. Tym razem jej mina niewątpliwie zdradzała zainteresowanie. Odwróciłem wzrok, miałem wrażenie, że czegoś ode mnie oczekuje.

– A ta z rudawymi włosami to kto? – zapytałem. Próbowałem zerkać niedbale w jej stronę, jakbym ot tak, oglądał sobie stołówkę. Nadal na mnie patrzyła, ale nie gapiła się nachalnie jak wcześniej inni uczniowie. Miała sfrustrowany wyraz twarzy, którego zupełnie nie rozumiałem. Po raz kolejny spuściłem oczy.

– To Edith. Wiem, wygląda zabójczo, ale nie zawracaj sobie nią głowy. Z nikim się nie spotyka. Najwyraźniej – żachnął się – żaden z miejscowych chłopaków nie jest dla niej wystarczająco dobry. – Byłem ciekaw, ile razy musiała odrzucić jego zaloty.

Przygryzłem wargę, żeby ukryć uśmiech, po czym jeszcze raz zerknąłem na dziewczynę. Edith. Siedziała teraz odwrócona do nas bokiem, ale wglądała, jakby też się właśnie uśmiechała.

Po kilku minutach cała czwórka wstała od stołu. Oni też poruszali się z niezwykłą gracją – nawet ten domniemamy król balu. Razem stwarzali niespotykany widok. Edith już na mnie nie spojrzała.

Siedziałem w stołówce z Jeremim i jego znajomymi dłużej, niż gdybym był sam, nie chciałem jednak spóźnić się pierwszego dnia na żadną lekcję. Jak się okazało, jeden z moich nowych znajomych, który uprzejmie przypomniał mi, że ma na imię Allen, miał ze mną biologię, więc poszliśmy na lekcję razem. Nie rozmawialiśmy po drodze – pewnie był nieśmiały jak ja.

Weszliśmy do klasy i Allen usiadł przy jednym ze stołów laboratoryjnych z czarnym blatem, identycznych jak w mojej szkole w Phoenix. Niestety, miał już sąsiada. Właściwie to wszystkie miejsca były zajęte z wyjątkiem jednego na środku – obok Edith Cullen, którą poznałem po metalicznym kolorze włosów.

Serce mi mocniej zabiło.

Ruszyłem do biurka nauczycielki, żeby się przedstawić i poprosić o podpisanie formularza, po drodze ukradkiem przyglądałem się Edith. Gdy ją mijałem, nagle zesztywniała. Podniosła głowę tak szybko, że mnie to zszokowało, i wbiła we mnie dziwny wzrok. Nie tyle zły, ile rozwścieczony, wrogi. Natychmiast odwróciłem głowę, zaskoczony, i znów oblałem się rumieńcem. Potknąłem się o jakąś książkę i musiałem się podeprzeć o stół, żeby nie upaść. Siedząca obok dziewczyna zachichotała.

Miałem rację w kwestii oczu. Były czarne jak węgiel.

Pani Banner podpisała formularz i wydała mi podręcznik, nie zaprzątając sobie głowy jakimś idiotycznym przedstawianiem mnie klasie i wymienianiem mojego pełnego imienia. Poczułem, że będzie nam się dobrze współpracować. Oczywiście, nie miała wyboru i poprosiła, żebym usiadł na jedynym wolnym miejscu. Zająłem więc miejsce obok  n i e j, zakłopotany i niepewny, zastanawiając się, czym sobie zasłużyłem na tak wrogie spojrzenie.

Położyłem podręcznik na ławce, nie podnosząc wzroku, ale i tak zauważyłem kątem oka, jak dziewczyna zmienia pozycję. Odsunęła się, jak mogła najdalej, tak że niemal spadała z krzesła, i odwróciła twarz, jakbym śmierdział. Dyskretnie powąchałem koszulę, ale wyczułem jedynie zapach proszku do prania. Trudno było uwierzyć, że kogoś to może odrzucać. Przesunąłem krzesło w prawo, żeby dać jej jak największą przestrzeń i starałem się skupić na tym, co mówi nauczycielka.

Lekcja dotyczyła budowy komórki, co już przerabiałem. Mimo to robiłem staranne notatki, trzymając nisko spuszczoną głowę.

Nie mogłem się jednak powstrzymać i od czasu do czasu zerkałem na siedzącą obok mnie dziwną dziewczynę. Przez całą lekcję ani na moment się nie rozluźniła, nadal siedziała na samym skraju ławki, z twarzą zasłoniętą włosami. Zauważyłem, że lewą dłoń oparła na udzie i zacisnęła w pięść tak mocno, że pod bladą skórą odznaczały się wszystkie żyły. Tego uścisku także nie rozluźniła. Rękawy białej bluzki miała podwinięte aż do łokci, dzięki czemu widziałem zaskakująco muskularne ręce. Jej skóra była taka idealna: ani jednego piega, ani jednej blizny.

Lekcja dłużyła się niemiłosiernie. Może byłem już zmęczony, a może czekałem na to, aż dziewczyna wreszcie rozprostuje palce? Nie zrobiła tego, a przy tym siedziała tak nieruchomo, jakby wcale nie oddychała. O co jej mogło chodzić? Zawsze się tak zachowywała, czy jak? Przypomniałem sobie cierpkie komentarze Jeremiego. Może to jednak nie była zazdrość?

Uznałem, że jej zachowanie nie może mieć nic wspólnego ze mną. Przecież widziała mnie pierwszy raz w życiu.

Pod koniec lekcji pani Banner zaczęła oddawać sprawdziany. Przekazała mi kartkę, żebym podał ją mojej sąsiadce. Zerknąłem mechanicznie na wynik – maksymalna liczba punktów... a do tego, w głowie źle zapisywałem jej imię. Edythe, nie Edith. Nigdy nie spotkałem się z taką pisownią, ale nawet do niej pasowała.

Zerknąłem na nią, podając kartkę, i natychmiast tego pożałowałem. Znów rzucała na mnie wściekłe spojrzenie, jej czarne oczy pełne były obrzydzenia. Odsunąłem się od bijącej od niej nienawiści i od razu przypomniałem sobie wyrażenie „gdyby wzrok mógł zabijać”.

W tym samym momencie rozległ się dźwięk dzwonka, aż podskoczyłem na krześle. Edythe Cullen zerwała się z miejsca. Poruszała się tanecznym ruchem, każda zgrabna część jej szczupłego ciała pozostawała w idealnej harmonii ze wszystkimi pozostałymi. Wypadła na korytarz, zanim ktokolwiek w klasie zdołał nawet podnieść się z miejsca.

Siedziałem jak sparaliżowany, wpatrując się bez wyrazu w drzwi, za którymi zniknęła. Nieprzyjemna osóbka. Zacząłem się powoli pakować, starając się pohamować narastającą dezorientację i poczucie winy. Tylko dlaczego czułem się winny, przecież nic nie zrobiłem? To niemożliwe, dopiero się spotkaliśmy.

– Jesteś Beaufort Swan, prawda? – usłyszałem dziewczęcy głos.

Podniosłem wzrok. Koło mnie stała śliczna dziewczyna z kurtyną jasnych, prostych włosów. Uśmiechała się do mnie przyjaźnie. Ta tu z pewnością nie uważała, że śmierdzę.

– Beau – uściśliłem z uśmiechem.

– McKayla.

– Cześć, McKayla.

– Pomóc ci trafić na następną lekcję?

– Idę do sali gimnastycznej, bez problemu powinienem ją znaleźć.

– O, ja też mam WF. – Dziewczyna wydawała się podekscytowana tym zbiegiem okoliczności, choć w tak małej szkole nie było to przecież nic niezwykłego.

Poszliśmy razem, a ona okazała się gadułą. Trajkotała jak najęta, za co właściwie byłem jej wdzięczny. Do dziesiątego roku życia mieszkała w Kalifornii, więc wiedziała, jak musi mi brakować słońca. Dowiedziałem się, że chodzi też ze mną na angielski. Była najsympatyczniejszą osobą, jaką poznałem tu do tej pory.

Ale gdy wchodziliśmy już do szatni, zapytała:

– Co to było z Edythe Cullen? Dźgnąłeś ją ołówkiem? Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby tak się zachowywała.

Skrzywiłem się. A więc nie tylko ja to zauważyłem. No i najwidoczniej to jednak  n i e   b y ł o  typowe zachowanie Edythe. Postanowiłem udać, że nie wiem, o co chodzi.

– To ta dziewczyna, obok której siedziałem na biologii?

– Zgadza się. Wyglądała, jakby bolały ją wszystkie zęby.

– Hm... Nie rozmawiałem z nią.

– Jest dziwna. – McKayla zatrzymała się na chwilę, zamiast iść do swojej szatni. – Gdybym to ja siedziała obok ciebie, na pewno bym cię zagadnęła.

Uśmiechnąłem się do niej i wszedłem do szatni. Była miła i bez wątpienia jej się spodobałem, ale to nie wystarczyło, żebym zapomniał o tym, co wydarzyło się na poprzedniej lekcji.

Nauczyciel WF-u, pan Clapp, znalazł dla mnie strój w odpowiednim rozmiarze, ale dzięki Bogu nie kazał mi się przebrać. W Phoenix mieliśmy WF tylko przez pierwsze dwa lata nauki, tutaj był to przedmiot obowiązkowy w każdej klasie. Moja osobista wersja piekła.

Przyglądałem się więc tylko czterem meczom siatkówki rozgrywanym jednocześnie, wspominając, ileż to razy odniosłem obrażenia – i ilu innych zawodników uszkodziłem – uprawiając tę uroczą dyscyplinę. Na samą myśl o niej zbierało mi się na wymioty.

W końcu doczekałem się dzwonka i poczłapałem do sekretariatu oddać formularz z podpisami. Przestało padać, ale wiał silny, zimny wiatr. Zapiąłem kurtkę aż po szyję i wsunąłem wolną rękę do kieszeni.

Wszedłem do ciepłego sekretariatu i niemal obróciłem się na pięcie.

Przy kontuarze stał nie kto inny jak Edythe Cullen. Trudno było nie poznać tych charakterystycznych włosów. Na szczęście nie zwróciła uwagi na to, że do pomieszczenia ktoś wszedł. Przywarłem do ściany, czekając na swoją kolej.

Dziewczyna wykłócała się o coś z łysiejącym mężczyzną. Miała niski, aksamitny głos.

Z zasłyszanych strzępków rozmowy szybko zorientowałem się, w czym rzecz. Edythe próbowała zmienić swój plan lekcji tak, żeby chodzić na biologię z inną grupą.

Przecież chyba nie z  m o j e g o  powodu? Musiała istnieć jakaś inna przyczyna, coś wydarzyło się w sali od biologii, zanim do niej wszedłem. To dlatego była taka zła. Przecież to niemożliwe, żeby zapałała nagłą nienawiścią do zupełnie obcej osoby. Nie byłem aż tak interesujący, żeby wywoływać tego typu reakcje.

Ktoś otworzył drzwi, a podmuch zimnego wiatru, który wpadł do sekretariatu, przekartkował dokumenty i zwichrzył mi włosy. Nowo przybyła dziewczyna odłożyła tylko kartkę do jednego z koszyczków i zaraz wyszła, ale Edythe Cullen zesztywniała. Obróciła się powoli, spojrzeliśmy sobie w oczy. Jej twarz była absurdalnie idealna – ani jednej skazy, dzięki której wydawałaby się bardziej ludzka – natomiast wzrok miała przeszywający, nienawistny. Przez moment poczułem prawdziwy  s t r a c h, od którego moje ręce pokryły się gęsią skórką. Zupełnie jakby miała wyjąć broń i do mnie strzelić. To wszystko trwało zaledwie ułamek sekundy, ale zmroziło mnie bardziej niż lodowaty wiatr za oknem.

– Trudno – rzuciła jedwabistym głosem. – Widzę, że rzeczywiście nic nie da się zrobić. Bardzo dziękuję za fatygę. – To powiedziawszy, odwróciła się i wyszła z sekretariatu, nie zaszczycając mnie już ani jednym spojrzeniem.

Podszedłem mechanicznie do kontuaru, chociaż raz blady, a nie czerwony jak burak, i podałem mężczyźnie formularz z podpisami.

– I jak minął pierwszy dzień? – zapytał.

– Dobrze – skłamałem słabym głosem. Nie uwierzył mi.

Kiedy wsiadałem do samochodu, parking był już niemal zupełnie pusty[5]. Za kierownicą poczułem ulgę. Zdążyłem się już przywiązać do mojego samochodu, był dla mnie namiastką domu w tej mokrej, zapyziałej dziurze. Siedziałem tak przez jakiś czas, gapiąc się bezmyślnie przed siebie, ale wkrótce zrobiło się chłodno, więc odpaliłem silnik i włączyłem ogrzewanie. Ruszyłem w stronę domu Charliego, starając się nie myśleć kompletnie o niczym.

Przypisy
[1] Bohater pochodzi z Phoenix, stolicy pustynnej Arizony (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2] W Stanach Zjednoczonych jest to jedna szkoła, tzw. high school.
[3] Najwybitniejszy pisarz angielski epoki średniowiecza.
[4] W Stanach Zjednoczonych każdy uczeń ma indywidualny plan zajęć, taki sam na każdy dzień.
[5] W Stanach Zjednoczonych wszyscy uczniowie zaczynają i kończą lekcje o tej samej godzinie.