Drugie życie Bree Tanner - Stephenie Meyer - ebook

Drugie życie Bree Tanner ebook

Stephenie Meyer

4,0

Opis

[PK]

 

 

"Drugie życie Bree Tanner" to najnowsza powieść Stephenie Meyer na motywach trzeciej części sagi Zmierzch - "Zaćmienia". Opisuje losy Bree Tanner, ważnej postaci z "Zaćmienia", która staje się wampirem. Akcja książki rozgrywa się w świecie wampirów, tak mrocznym i złowrogim, jak nigdy dotąd. "Drugie życie Bree Tanner" to połączenie tajemnicy, suspensu i romantycznej intrygi.

 

Cykl: Zmierzch, t. 3.5

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach (5)

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki (2)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)

Gminna Biblioteka Publiczna w Starej Kiszewie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 181

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




drugie życie Bree tanner

STEPHENIE MEYER

drugie życie Bree tanner

NA MOTYWACH ZAĆMIENIA

przełożyła Dobromiła Jankowska

Wydawnictwo Dolnośląskie

Tytuł oryginału

The Short Second Life of Bree Tanner. An Eclipse Novella

Projekt okładki

Gail Doobinin

Fotografia na okładce

© Roger Hagadone

Jacket © 2010 Hachette Book Group, Inc.

Redakcja

Iwona Huchla

Korekta

Maria Derwich, Urszula Włodarska

Redakcja techniczna

Adam Kolenda

Copyright © 2010 by Stephenie Meyer

Copyright © for the Polish edition by Publicat S.A. MMX

This edition published by arrangement with Little, Brown and Company, New York, USA. All rights reserved.

ISBN 978-83-245-8981-4

Wroclaw

Wydawnictwo Dolnośląskie

50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 oddział Publicat S.A. w Poznaniu tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e - mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat .pl www.wydawnictwodolnoslaskie.pl

TWOJA KSIĘGARNIA INTERNETOWA

Zapoznaj się z naszą ofertą w Internecie i zamów, tak jak lubisz:

■ «Wep@N^tepHyPnBi*ntpi

+48 61 852 92 80 +48 61 652 92 00

RuNcat SA, uL Chtobowa 24,61-003 tarart

książki szybko i przez celą dobę • łatwe obsługa • pełna oferta • promocje

Dla Asyi Muchnick i Meghan Hibbett

Nie ma dwóch pisarzy, którzy opisywaliby świat dokładnie w ten sam sposób. Wszystkich nas inspirują i motywują różne rzeczy; mamy własne powody, by zostawiać niektórych bohaterów, podczas gdy inni znikają w stosie odrzuconych plików. Osobiście nigdy tak naprawdę nie rozgryzłam, dlaczego niektóre z moich postaci zaczynają żyć własnym życiem, ale zawsze mnie to cieszy. O tych właśnie najłatwiej mi się pisze i to ich historie zwykle zostają dokończone.

Bree jest jedną z takich postaci i najważniejszym powodem, dla którego ta opowieść znajduje się teraz w Waszych rękach, a nie leży porzucona w labiryncie komputerowych folderów mojego komputera. (Pozostałe dwa powody to Diego i Fred). Zaczęłam więcej myśleć o Bree, kiedy redagowałam Zaćmienie. Redagowałam, nie pisałam - bo gdy pisałam pierwszy szkic tej powieści, założyłam ciemne okulary pierwszoosobowej narracji, więc wszystko to, czego Bella nie mogła zobaczyć, usłyszeć, poczuć czy posmakować, nie miało znaczenia. To była wyłącznie jej opowieść.

Następnym etapem pracy nad książką było odejście od punktu widzenia Belli i spojrzenie na.toczącą się historię jako całość. Moja redaktorka Rebecca Davis bardzo mi wtedy pomogła, zadając mnóstwo pytań o to, czego Bella nie wiedziała, a więc — jak można by pewne części jej historii poszerzyć. Skoro Bree jest jedyną nowo narodzoną, jaką spotyka Bella, to właśnie z perspektywy Bree zaczęłam przede wszystkim spoglądać na to, co działo się za kulisami. My-ślałam o życiu w piwnicy z innymi nowo narodzonymi i o klasycznym wampirzym polowaniu. Wyobrażałam sobie świat oczami Bree. To było łatwe. Od samego początku postać Bree miała jasny zarys i niektórzy z jej przyjaciół także bez trudu zrodzili się do życia. Zwykle tak właśnie ze mną jest: próbuję napisać streszczenie tego, co dzieje się w innej części danej historii, a potem „niechcący” zaczynam tworzyć do niej dialogi. W tym wypadku złapałam się na tym, że zamiast streszczenia piszę opowieść o dniu z życia Bree.

Pierwszy raz weszłam w rolę narratora będącego prawdziwym wampirem — łowcą, potworem. Czerwonymi oczami Bree patrzyłam na nas, ludzi, widząc, jak jesteśmy żałośni i słabi, jak łatwy stanowimy cel. Nasze istnienie nie ma żadnego znaczenia, jesteśmy jedynie smaczną przekąską. Zrozumiałam, jak to jest żyć wśród wrogów, będąc zawsze czujną, w ciągłej niepewności, w poczuciu zagrożenia. Musiałam wczuć się w zupełnie inny gatunek wampira: nowo narodzoną. Zycie nowo narodzonego to jeden z elementów, którego nigdy nie zdążyłam opisać — nawet gdy Bella w końcu zmieniła się w wampira. Ale Bella nigdy nie była „noworodkiem” tak jak Bree, której historia stała się ekscytująca i smutna, a jej zakończenie - tragiczne. Im bardziej zbliżałam się do nieuniknionego końca, tym mocniej żałowałam, że nie zakończyłam Zaćmienia nieco inaczej.

Ciekawa jestem, czy spodoba się Wam Bree. W Zaćmieniu jest właściwie niewiele znaęzącą postacią. Z punktu widzenia Belli żyje zaledwie pięć minut. A jednak jej historia jest bardzo ważna dla zrozumienia całej powieści. Czy po przeczytaniu fragmentu, w którym Bella wpatruje się w Bree i rozmyśla o swojej przyszłości, kiedykolwiek zastanawialiście się, co właściwie sprowadziło Bree na tę polanę w tamtej właśnie chwili? Czy gdy Bree patrzy na Bellę i Cullenów, pomyśleliście, jak ich postrzega? Przypuszczam, że nie. A nawet jeśli tak, to na pewno nie odgadlibyście jej sekretów.

Mam nadzieję, że polubicie Bree równie mocno jak ja, choć to nieco okrutne życzenie. Wiecie już przecież, że nie będzie pozytywnego zakończenia. Ale przynajmniej poznacie całą historię. I dowiecie się, że nie istnieje coś takiego jak niewiele znaczący punkt widzenia.

Miłej lektury,

Stephenie

Z małej metalowej skrzynki na gazety atakował mnie prasowy nagłówek: SEATTLE OBLĘŻONE — LICZBA OFIAR ROŚNIE. Akurat tego jeszcze nie widziałam. Pewnie gazeciarz dopiero przed chwilą dołożył świeże wydanie. Na swoje szczęście zniknął już z zasięgu mojego wzroku.

No to pięknie! Riley wpadnie w szał. Lepiej, by nie było mnie w pobliżu, gdy zobaczy te tytuły. Pozwolę, żeby kto inny oberwał.

Stałam w cieniu, tuż za rogiem obskurnego, trzypiętrowego budynku, próbując nie rzucać się w oczy i czekając, aż ktoś podejmie w końcu jakąś decyzję. Wołałam nie przyciągać spojrzeń przechodniów, wpatrywałam się więc w dom. Na parterze mieścił się tu kiedyś sklep z płytami, lecz już dawno go zamknięto; okna powybijane przez chuliganów albo złą pogodę miały dyktę zamiast szyb. Na górze znajdowały się mieszkania — prawie na pewno puste, bo nie dochodziły do mnie żadne odgłosy śpiących ludzi. Nic zresztą dziwnego, cały ten budynek sprawiał wrażenie, jakby miał się zawalić od lada podmuchu. Tak samo jak wszystkie pozostałe po drugiej stronie wąskiej, ciemnej ulicy.

Zwykła sceneria naszego nocnego wypadu na miasto.

Nie chciałam się odzywać i zwracać na siebie uwagi, ale marzyłam, by ktoś w końcu coś zadecydował — cokolwiek. Musiałam się napić i nie obchodziło mnie, czy pójdziemy w lewo, czy w prawo, czy w górę, po dachu. Chciałam tylko znaleźć jakichś nieszczęśników, którzy nie zdążyliby nawet pomyśleć, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie.

Niestety, dziś wieczorem Riley wysłał mnie na miasto z dwoma najbardziej bezużytecznymi wampirami, jakie kiedykolwiek istniały. Ale zdaje się, że nigdy go nie obchodziło, kto wchodzi w skład grupy polującej. Denerwował się za to, gdy po wysłaniu niedobranej ekipy wracało nas do domu mniej, niż z niego wyszło. Dzisiaj byłam skazana na Kevi-na i jakiegoś blond szczeniaka, którego imienia nie znałam. Obaj należeli do gangu Raoula, więc z założenia wiadomo było, że są głupi. I niebezpieczni. Ale w tej chwili bardziej należało się obawiać ich głupoty.

Zamiast wybierać kierunek polowania, nagle zaczęli się kłócić o to, który z ich ulubionych super -bohaterów byłby lepszym łowcą. Bezimienny blondynek opowiadał się za Spider-Manem, zwinnie wspinając się na ceglany murek i nucąc melodię z kreskówki. Westchnęłam z irytacją. Czy kiedykolwiek zaczniemy to polowanie?

Nagle zauważyłam nieznaczny ruch po mojej lewej stronie. Acha, to ten, którego Riley wysłał z dzisiejszą ekipą, Diego. Niewiele o nim wiedziałam, tyle tylko, że był starszy niż większość z nas. Prawa ręka Rileya — tak można go było określić. Ale bynajmniej nie lubiłam go z tego powodu bardziej niż pozostałych idiotów.

Diego spojrzał na mnie; pewnie usłyszał moje westchnienie. Odwróciłam wzrok.

Nie wychylaj się i trzymaj gębę na kłódkę — tylko tak można było przeżyć w bandzie Rileya.

— Spider-Man to jęczący mięczak! — zawołał Kevin do blondynka. — Pokażę ci, jak poluje prawdziwy superbohater. — Uśmiechnął się szeroko, błyskając zębami w świetle ulicznych latarni.

Wyskoczył na środek ulicy, kiedy światła zbliżającego się samochodu obmyły białoniebieskim blaskiem popękany chodnik. Wyprostował się, a potem powoli rozłożył ręce niczym zapaśnik przygotowujący się do walki. Auto było coraz bliżej; kierowca czekał zapewne, aż Kevin zejdzie z drogi, jak postąpiłby każdy normalny człowiek. Jak powinien postąpić.

— Hulk zły! — wrzasnął Kevin. — Hulk... ŁUP!

Skoczył do przodu, wprost na nadjeżdżające auto, zanim zdążyło zahamować. Chwycił przedni zderzak i rzucił pojazdem przez głowę. Samochód wylądował na chodniku do góry kołami, towarzyszył temu huk gniecionego metalu i tłuczonego szkła. W środku zaczęła krzyczeć kobieta.

- O rany, koleś! - odezwał się Diego, kręcąc głową.

Był uroczy — ciemne, gęste, kręcone włosy, duże oczy i pełne usta, ale w końcu: któż z nas nie był uroczy? Nawet Kevin i reszta pacanów Raou-la odznaczali się niezwykłą urodą.

- Kevin, mieliśmy się nie wychylać. Riley powiedział...

— „Riley powiedział”! — Kevin przedrzeźniał Diega piskliwym głosikiem. — Wrzuć na luz, Diego. Rileya tu nie ma.

Kevin przeskoczył przez wywróconą hondę i wybił pięścią szybę, która do tej pory jakimś cudem pozostała nietknięta. Włożył rękę do środka, by przez rozbite szkło i sflaczałą poduszkę powietrzną dosięgnąć kierowcy.

Odwróciłam się i wstrzymałam oddech, ze wszystkich sił próbując się skoncentrować. Nie mogłam patrzeć, jak Kevin się pożywia — sama byłam bardzo spragniona, a nie chciałam wszczynać z nim walki. Nie zamierzałam znaleźć się na liście wampirów do odstrzału.

Blondasek nie miał za to żadnych skrupułów. Odbił się od ceglanego murka i wylądował bezszelestnie tuż za mną. Słyszałam, jak kłóci się z Kevinem, a potem rozległ się wilgotny dźwięk rozdzieranego ciała. Krzyk kobiety nagle ucichł, gdy zaczęli rozrywać ją na strzępy.

Próbowałam o tym nie myśleć. Ale czułam żar, słyszałam te odgłosy i choć nie oddychałam, zaczęło palić mnie w gardle.

— Zmywam się stąd — usłyszałam szept Diega.

Zniknął nagłe w zaułku między ciemnymi budynkami, a ja bez namysłu ruszyłam za nim. Mu-siałam się stąd wynieść jak najszybciej, bo niewiele brakowało, a wdałabym się w walkę z chłoptasiami Raoula o ciało, w którym już i tak nie zostało zapewne wiele krwi. A potem mogłoby się okazać, że tym razem to ja nie wróciłam do domu. Rany, ależ mnie paliło w gardle! Zacisnęłam zęby, by nie zacząć krzyczeć z bólu.

Diego ruszył przez zaśmieconą boczną uliczkę, a gdy dotarł do jej ślepego końca — wbiegł po ścianie. Wdrapałam się tuż za nim, wciskając palce w szczeliny między cegłami. Gdy dotarliśmy na dach, Diego przyspieszył, z lekkością przeskakując na kolejne dachy i kierując się w stronę świateł lśniących nad cieśniną. Trzymałam się blisko. Byłam młodsza od niego, a więc i silniejsza (dobrze, że my — młodsi - byliśmy najsilniejsi, inaczej nie przeżylibyśmy nawet pierwszego tygodnia w domu Rileya). Mogłam z łatwością wyprzedzić Diega, ale chciałam zobaczyć, dokąd zmierza, a poza tym wołałam nie mieć go za plecami.

Diego nie zatrzymywał się przez wiele kilometrów; dotarliśmy do przemysłowej części portu. Słyszałam, jak mamrocze coś pod nosem.

— Idioci! Nie rozumieją, że Riley wydał nam te instrukcje z jakiegoś powodu. Aby zachować gatunek, na przykład. Nie można od nich wymagać choćby odrobiny zdrowego rozsądku?

— Hej! — zawołałam. — Zaczniemy wreszcie polowanie? Gardło pali mnie jak szalone.

Diego wylądował na krawędzi ogromnego dachu jakiejś fabryki i odwrócił się. Cofnęłam się natychmiast na wszelki wypadek, ale o dziwo nie uczynił w moim kierunku żadnego agresywnego gestu.

— Tak - odparł. - Chciałem tylko oddalić się od tych idiotów.

Uśmiechnął się przyjacielsko, ale nie spuszczałam z niego wzroku. Diego wydał mi się inny od pozostałych. Był taki... spokojny, to chyba najlepsze określenie. Normalny. Jego oczy miały barwę czerwieni ciemniejszej niż moje. Jak słyszałam, miał już swoje lata.

Z ulicy dotarły do nas nocne odgłosy jednej z paskudnych dzielnic Seattle. Samochody, muzyka pełna basów, ludzie idący szybkim, nerwowym krokiem, niektórzy na rauszu, podśpiewujący fałszywie gdzieś w oddali.

— Jesteś Bree, tak? - spytał Diego. — Żółtodziób?

Nie podobało mi się to określenie. Żółtodziób? Nieważne zresztą.

— Tak, jestem Bree. Ale nie pochodzę z tej ostatniej grupy. Mam prawie trzy miesiące.

— Nieźle jak na trzy miesiące - ocenił. - Niewielu z was potrafiłoby tak po prostu odejść z miejsca wypadku. — Mówił takim tonem, jakbym naprawdę zrobiła na nim wrażenie, niemal prawił mi komplementy.

— Nie chciałam szarpać się z palantami Raoula.

— Święta racja — kiwnął głową. — Tacy jak oni sprawiają jedynie kłopoty.

Dziwny. Diego był po prostu dziwny. Rozmawiał ze mną, jakby prowadził zwykłą konwersację. Żadnej wrogości, żadnych podejrzeń. Jakby wcale nie myślał o tym, czy łatwo, czy trudno byłoby mnie w tej chwili zabić. Po prostu do mnie mówił.

— Od kiedy jesteś z Rileyem? - spytałam z ciekawością.

— Już prawie jedenaście miesięcy.

— O, to więcej niż Raoul.

Diego spojrzał w górę i splunął jadem poza krawędź dachu.

— Tak, pamiętam dzień, w którym Riley sprowadził tego śmiecia. Potem sprawy zaczęły iść w złym kierunku.

Przez chwilę milczałam, zastanawiając się, czy Diego uważa wszystkich młodszych od siebie za śmieci. Nie żeby mnie to obchodziło. Już dawno przestało mnie obchodzić, co myślą inni. Nie mu-sialam się tym przejmować, jak powiedział Riley — teraz byłam bogiem. Silniejsza, szybsza, lepsza. Nie liczył się nikt poza mną.

Nagle Diego gwizdnął przeciągle.

— No to ruszamy! Wystarczy odrobina inteligencji i cierpliwości. — Wskazał na dół, na ulicę. Ledwie widoczny za rogiem pogrążonego w ciemności budynku mężczyzna wyzywał jakąś kobietę i bił ją, a druga kobieta patrzyła na to w milczeniu. Z ich ubrań wywnioskowałam, że to alfons i jego dwie dziewczyny.

To właśnie kazał nam robić Riley: polować na łajzy. Zabijać ludzi, za którymi nikt nie będzie tęsknił, tych, na których w domu nie czeka kochająca rodzina i których zaginięcia nikt nie zgłosi. W ten sam sposób wybrał nas. Bogowie i ich pokarm — tak samo wywodzący się z mętów.

W przeciwieństwie do niektórych ciągle robiłam to, co kazał mi Riley. Nie dlatego, że go lubiłam. To uczucie już dawno minęło. Słuchałam go, bo to, co mówił, wydawało mi się słuszne. Po co zwracać uwagę na fakt, że grupa nowych wampirów zawłaszczyła sobie Seattle jako teren łowiecki? Co dobrego mogłoby nam to przynieść?

Zanim stałam się wampirem, nawet w nie nie wierzyłam. A więc skoro reszta świata także nie wierzy, że istnieją, to znaczy, że wampiry muszą polować mądrze - tak jak doradzał Riley. Mają ku temu ważne powody. I tak jak powiedział Diego: mądre polowanie wymaga jedynie odrobiny inteligencji i cierpliwości. Naturalnie, często zdarzały nam się błędy, potem Riley czytał gazety, jęczał i wrzeszczał na nas albo rzucał różnymi przedmiotami — na przykład ulubionym odtwarzaczem do gier Raoula. Wówczas Raoul wpadał we wściekłość, łapał kogoś, rozrywał go i podpalał. Wtedy Riley złościł się i zarządzał przeszukanie, by skonfiskować wszystkie zapalniczki i zapałki. Kilka takich serii i Riley musiał przyprowadzić do domu kolejną partię zwampiryzowanych szczeniaków (mętów, oczywiście), by zastąpiły tych, którzy zginęli. Prawdziwe błędne koło.

Diego wciągnął nosem powietrze — bardzo, bardzo przeciągle — i zobaczyłam, jak zmienia się jego ciało. Zaczął czołgać się po dachu, jedną ręką trzymając się krawędzi. Po przyjacielskim zachowaniu nie zostało ani śladu - teraz był łowcą. Rozpoznawałam to i dobrze się czułam, bo rozumiałam, co się dzieje.

Wyłączyłam rozsądek. Nadeszła pora na łowy. Wzięłam głęboki oddech, wdychając zapach krwi ludzi pod nami. Nie byli jedynymi istotami w pobliżu, ale ich najłatwiej było dosięgnąć. Musisz zdecydować, na kogo będziesz polować, zanim wyczujesz zwierzynę. Teraz było już za późno, by zmienić zdanie.

Diego, zupełnie niewidoczny, zeskoczył z krawędzi dachu. Wylądował tak cicho, że nie zwrócił uwagi płaczącej prostytutki, jej alfonsa ani stojącej z boku dziewczyny.

Z moich ust wydobył się niski pomruk. Moja. Ta krew była moja. Ogień w mym gardle płonął z całą siłą i nie mogłam już myśleć o niczym innym.

Zeskoczyłam z dachu, lądując dokładnie obok płaczącej blondynki. Czułam, że Diego jest tuż za mną, warknęłam więc ostrzegawczo, łapiąc zaskoczoną ofiarę za włosy. Pociągnęłam ją pod ścianę i przytuliłam się do muru plecami. Tak na wszelki wypadek. Zapomniałam jednak o moim kompanie, gdy tylko poczułam żar pod skórą dziewczyny, usłyszałam bicie jej serca, zobaczyłam, jak krew pulsuje w jej tętnicach. Otworzyła usta, by krzyknąć, ale moje zęby zmiażdżyły jej tchawicę, zanim zdążyła wydobyć z siebie choć jęk. Potem były już tylko krew w jej płucach, rzężenie i moje błogie jęki, których nie byłam w stanie kontrolować.

Ciepła i słodka krew gasiła ogień w gardle, wypełniała męczącą, swędzącą pustkę w żołądku. Piłam łapczywie, wysysałam ją, ledwie świadoma tego, co dzieje się wokół. Tuż obok słyszałam takie same dźwięki - Diego dorwał mężczyznę. Druga dziewczyna leżała nieprzytomna na chodniku. Oboje upadli bez najmniejszego szmeru. Diego znał się na rzeczy.

Problem z ludźmi polega na tym, że nigdy nie mają w sobie dość krwi. Już kilka sekund później miałam wrażenie, że moja ofiara jest całkiem jej pozbawiona. Z frustracją porzuciłam bezwładne ciało. W gardle ponownie poczułam pieczenie. Zostawiłam dziewczynę na ziemi i podczołgałam się pod ścianę, zastanawiając się, czy uda mi się złapać tę nieprzytomną panienkę i wykończyć ją, zanim Diego zdąży mnie dopaść.

A on właśnie skończył z facetem. Spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, który potrafiłam opisać tylko jako... współczujący. Ale mogłam się bardzo, bardzo mylić. Nie umiałam sobie przypomnieć, by ktokolwiek przedtem okazywał mi współczucie, więc nie wiedziałam, jak je rozpoznać.

- No dalej — odezwał się Diego, wskazując spojrzeniem nieprzytomną dziewczynę.

— Żartujesz sobie?

— Nie, ja na razie mam dość. Zostało nam jeszcze trochę czasu, by tej nocy zapolować.

Patrzyłam na niego z nieufnością i czekałam, aż okaże się, że żartował. Skoczyłam do przodu i chwyciłam ofiarę. Diego nie ruszył się, by mnie powstrzymać. Odwrócił się i spojrzał w górę na czarne niebo.

Zatopiłam zęby w szyi dziewczyny, nie spuszczając z niego wzroku. Ta krew była lepsza niż poprzednia, absolutnie czysta. Po blondynce został mi w ustach gorzki posmak — znak, że brała narkotyki. Ale byłam już przyzwyczajona, więc ledwie to zauważyłam. Rzadko kiedy udawało mi się zdobyć prawdziwie czystą krew, bo przestrzegałam zasady, aby polować tylko na męty. Diego chyba też. Na pewno wyczuł, z jak smacznego kąska właśnie zrezygnował.

Ale czemu to zrobił?

Gdy drugie ciało było już puste, poczułam się lepiej. Wypiłam dość krwi, by na kilka dni odzyskać spokój. Diego wciąż czekał, gwiżdżąc cicho przez zęby. Upuściłam ciało na ziemię — padło z głuchym tąpnięciem — wtedy odwrócił się do mnie i uśmiechnął.

— Hm, dzięki — odezwałam się.

Skinął głową.

— Zdawało mi się, że potrzebowałaś jej bardziej niż ja. Pamiętam, jak ciężko jest na początku.

— A potem robi się łatwiej?

— Pod niektórymi względami... — Wzruszył ramionami.

Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.

— Może wrzucimy zwłoki do wody? — zaproponował w końcu.

Schyliłam się, podniosłam bezwładne ciało blondynki i przerzuciłam je sobie przez ramię.

Chciałam też wziąć drugie, ale Diego ubiegi mnie i teraz niósł już na plecach ciało mężczyzny i jego dziewczyny.

— Dam radę — powiedział.

Poszłam za nim wzdłuż ulicy, a potem między filarami podtrzymującymi estakadę. Światła samochodów nas nie dosięgały. Myślałam o tym, jak durni są ludzie, jak nieświadomi, i cieszyłam się, że nie jestem już jedną z tych bezrozumnych istot.

Kryjąc się w ciemności, dotarliśmy wreszcie do pustego doku, zamkniętego na noc. Na końcu przystani Diego nie wahał się, tylko od razu wskoczył do wody razem ze swoim ciężarem i zniknął pod powierzchnią. Ruszyłam za nim.

Płynął zgrabnie i szybko jak rekin, zanurzając się głębiej i dalej w czarną toń. Zatrzymał się nagle, gdy znalazł to, czego szukał — wielki, pokryty glonami i rozgwiazdami głaz, leżący wśród śmieci na dnie oceanu. Byliśmy chyba na głębokości ponad trzydziestu metrów — człowiek widziałby tu tylko nieprzeniknioną ciemność.

Diego puścił zwłoki. Uniosły się powoli wraz z prądem, kiedy wsunął rękę w brudny piach u podstawy kamienia. Po chwili uchwycił go mocno i podniósł. Ogromny ciężar sprawił, że Diego po pas zanurzył się w ciemnym dnie.

Podniósł głowę i skinął na mnie. Podpłynęłam bliżej, jedną ręką przyciągając do siebie dryfujące ciała. Wsunęłam zwłoki blondynki w czarną dziurę pod kamieniem, potem to samo zrobiłam z ciałami drugiej dziewczyny i faceta. Kopnęłam je, by upewnić się, że nie wypłyną, i usunęłam się z drogi. Diego upuścił kamień. Ten zachybo-tał się na nowym, nierównym podłożu. Mój kompan wygrzebał się z mułu, podpłynął w górę i poprawił ułożenie kamienia, zgniatając leżące pod nim ciała.

Odsunął się nieco, by podziwiać nasze dzieło. „Doskonale” — rzekłam bezgłośnie. Te trzy ofiary nigdy nie wypłyną na powierzchnię. Riley nie usłyszy o nich w wiadomościach. Diego uśmiechnął się i podniósł rękę. Dopiero po chwili zrozumiałam, że chce przybić piątkę. Z wahaniem podpłynęłam do niego, przytknęłam dłoń do jego dłoni i natychmiast się odsunęłam, zwiększając dystans między nami. Diego spojrzał na mnie ze zdziwieniem, po czym jak pocisk wystrzelił w górę. Ruszyłam za nim, zupełnie zdezorientowana. Gdy wydostałam się na powierzchnię, Diego prawie krztusił się ze śmiechu.

— Co jest?

Przez chwilę nie był w stanie odpowiedzieć, aż w końcu wydusił:

— Najgorsza piątka, jaką widziałem.

Pociągnęłam nosem z irytacją.

- Nie byłam pewna, czy nie urwiesz mi ręki, lub coś podobnego.

— Nie zrobiłbym tego — parsknął.

— Każdy inny by zrobił — zauważyłam.

— To akurat prawda — zgodził się, tracąc nagle humor. — Gotowa na dalszy ciąg polowania?

— Co za pytanie?

Wyszliśmy na brzeg pod mostem i szczęśliwym trafem od razu wpadliśmy na dwóch bezdomnych śpiących w starych, brudnych śpiworach na jednym posłaniu zrobionym ze starych gazet. Żaden z nich się nie obudził. Ich krew czuć było alkoholem, ale i tak była lepsza niż żadna. Ciała włóczęgów również ukryliśmy na dnie oceanu, pod innym kamieniem.

— Dobra, mnie wystarczy na kilka tygodni — oznajmił Diego, kiedy po raz drugi wyszliśmy z wody, tym razem w drugim końcu portu.

Westchnęłam przeciągle.

— To jest ta lepsza strona, prawda? Bo mnie za kilka dni znów zacznie palić w gardle. A wtedy Ri-ley wyśle mnie na polowanie z kolejnymi mutantami z bandy Raoula.

— Mogę pójść z tobą, jeśli chcesz. Riley zwykle pozwala mi robić to, na co mam ochotę.

Jego propozycja wzbudziła moje podejrzenia, ale po chwili zaczęłam ją rozważać. Diego zdawał się być zupełnie inny niż pozostali, a ja czułam się w jego obecności inaczej: czułam, że nie muszę wciąż oglądać się za siebie.

— Byłoby fajnie — powiedziałam. Dziwnie było wymówić te słowa — jakbym przyznawała się do słabości czy czegoś podobnego.

Ale Diego rzucił tylko:

— Świetnie. — I uśmiechnął się do mnie.

— Jak to możliwe, że Riley daje ci taką swobodę? — spytałam, zastanawiając się, co właściwie ich łączy. Im więcej czasu spędzałam z Diegiem, tym trudniej było mi sobie wyobrazić, że jest tak blisko z Rileyem. Diego zdawał się taki... przyjacielski. Zupełnie inny niż Riley. Ale może przeciwieństwa się przyciągają.

— Riley wie, że zawsze po sobie sprzątam i że może mi ufać. A jeśli o tym mowa, pomożesz mi coś załatwić?

Ten dziwny chłopak zaczynał mnie bawić. Z ciekawości, by zobaczyć, co zrobi, zgodziłam się.

— Pewnie.

Ruszył przez port w stronę drogi biegnącej wzdłuż brzegu. Pobiegłam za nim. Wyczułam w pobliżu zapach jakichś ludzi, ale wiedziałam, że jest zbyt ciemno, a my poruszamy się zbyt szybko, by nas zauważyli.                          »

Diego znów wybrał drogę po dachach. Po kilku skokach zaczęłam rozpoznawać nasze zapachy — to była ta sama trasa co przedtem. Dlatego wkrótce dotarliśmy do owej uliczki, w której Kevin i ten drugi zaczęli szaleć z samochodem.

— Nie-wia-ry-god-ne — jęknął Diego.

Wyglądało na to, że Kevin i spółka dopiero co się zwinęli. Na pierwszym aucie leżały teraz jeszcze dwa inne, a do listy ofiar można było doliczyć kilku przypadkowych przechodniów. Policja jeszcze się nie pojawiła, zapewne dlatego, że wszyscy, którzy mogliby ją zawiadomić, nie żyli.

- Pomożesz mi tu posprzątać? — spytał Diego.

— Jasne.

Zeszliśmy z dachu, a Diego szybko rozrzucił samochody w inny sposób — tak, by wyglądały, jakby uderzyły w siebie nawzajem, a nie jak zabawki ułożone przez nazbyt nerwowe dziecko olbrzyma. Dwa pozbawione krwi ciała, porzucone na chodniku, upchnęłam w miejscu, gdzie niby nastąpiło uderzenie.

— Fatalny wypadek — oceniłam.

Diego uśmiechnął się. Wyjął z kieszeni zapalniczkę i podpalił ubrania wszystkich ofiar. Ja wzięłam swoją (Riley dawał nam je, gdy szliśmy na polowanie i Kevin powinien był skorzystać ze swojej) i zajęłam się tapicerką samochodową. Ciała ofiar, wyschnięte i oblane łatwopalnym jadem, zajęły się od razu.

— Cofnij się — ostrzegł mnie Diego i otworzył wlew paliwa pierwszego auta, odrywając klapkę.

Doskoczyłam do najbliższej ściany i patrzyłam na to, co się dzieje. Diego zrobił kilka kroków w tył i zapalił zapałkę. Idealnie celując, wrzucił ją do baku. W tej samej sekundzie znalazł się obok mnie. Huk eksplozji wstrząsnął całą ulicą. W oddali rozbłysły światła.

— Dobra robota — przyznałam.

— Dzięki za pomoc. Wracamy do Rileya?

Zmarszczyłam czoło. Dom Rileya był ostatnim miejscem, w którym chciałam spędzić resztę tej nocy. Wołałam nie oglądać głupiej gęby Raoula i nie słuchać bezustannych wrzasków oraz odgłosów walki. Nie miałam ochoty zgrzytać zębami i chować się za Strasznym Fredem, żeby inni zostawili mnie w spokoju. No i skończyły mi się książki.

- Mamy trochę czasu. — Diego bezbłędnie odczytał wyraz mojej twarzy. — Nie musimy od razu wracać.

— Przydałoby mi się coś do czytania.

- A mnie nowe kawałki do słuchania. - Uśmiechnął się.

— Chodźmy na zakupy.

Szybkim tempem przemierzaliśmy miasto — najpierw dachami, potem biegnąc przez ciemne ulice, gdy budynki stały za daleko od siebie — aż dotarliśmy do bogatszej dzielnicy. Z łatwością znaleźliśmy centrum handlowe, a w nim jedną z wielkich sieciowych księgarni. Podniosłam klapę w dachu i weszliśmy do środka. Sklep był pusty, alarmy założono tylko w oknach i drzwiach. Od razu podeszłam do półki z literą H, a Diego ruszył do działu muzycznego, znajdującego się na tyłach sklepu.

Właśnie skończyłam Hale’a, zabrałam więc kolejny tuzin książek stojących obok. Musiały mi wystarczyć na kilka dni.

Rozejrzałam się wokół, szukając Diega. Siedział w kawiarni przy jednym ze stolików i oglądał okładki swoich nowych płyt. Zawahałam się, ale w końcu podeszłam do niego. I poczułam się dziwnie, bo ta sytuacja wydała mi się niepokojąco znajoma, stresująca. Już tak kiedyś siedziałam — z kimś innym, przy podobnym stoliku. Rozmawiałam z nim swobodnie o rzeczach innych niż życie, śmierć, pragnienie i krew. To było w tamtym świecie, który zniknął w mroku pamięci. Tą ostatnią osobą, z którą siedziałam przy stoliku, był Riley. Ale z wielu powodów trudno mi było przypomnieć sobie tamtą noc.

— Dlaczego w domu nigdy cię nie widuję? — zapytał nagle Diego. — Gdzie się chowasz?

Zaśmiałam się, ale jednocześnie skrzywiłam.

— Ukrywam się zwykle za Strasznym Fredem.

Zmarszczył nos.

— Poważnie? Jak możesz go znieść?

- Po prostu się przyzwyczaiłam. Nie jest tak źle, kiedy się stoi za nim, a nie przed nim. Zresztą to najlepsza kryjówka, jaką mogłam znaleźć. Nikt nie zbliża się do Freda.

Diego przytaknął, jak mi się zdawało - wciąż z lekkim obrzydzeniem.

— To prawda. Niezły sposób na przeżycie.

Wzruszyłam ramionami.

— Wiesz, że Fred to jeden z ulubieńców Ri-leya?

- Naprawdę? Jak to możliwe? - Nikt nie lubił Strasznego Freda. Jedynie ja o niego dbałam, ale wyłącznie z troski o własne życie.

Diego nachylił się tajemniczo w moją stronę. Tak się przyzwyczaiłam do jego dziwnych zachowań, że nawet nie drgnęłam.

- Słyszałem, jak rozmawiał o tym z n i ą.

Przeszedł mnie dreszcz.

- No właśnie - rzekł Diego porozumiewawczo. Nic w tym dziwnego, że oboje czuliśmy to samo, kiedy chodziło o nią. - To było kilka miesięcy temu. Riley mówił o Fredzie bardzo podekscytowany. Z tego, co zrozumiałem, wynikało, że niektóre wampiry mają różne pożyteczne zdolności. Mogą robić coś więcej niż zwykłe wampiry. I tego właśnie ona szuka. Wampirów z ta-len-ta-mi.

Rozciągnął ostatni wyraz, jakby powtarzał go sobie w głowie.

— Jakimi talentami? — spytałam.

— Bardzo różnymi. Zdolność tropienia, czytania w myślach, a może nawet przewidywania przyszłości.

— Daj spokój!

— Nie żartuję. Zdaje mi się, że Fred specjalnie odstrasza od siebie ludzi. Tyle że to wszystko sie-

dzi w naszych głowach. On sprawia, że odstręcza nas nawet sama myśl o przebywaniu blisko niego.

Zmarszczyłam brwi.

- A po co to robi?

— Trzyma go to przy życiu, prawda? Zresztą najwyraźniej ciebie także.

Skinęłam twierdząco.

— Na to wygląda. Czy Riley mówił jeszcze o kimś innym? — Próbowałam przypomnieć sobie coś dziwnego, co widziałam lub poczułam, ale Fred był jedyny w swoim rodzaju. Ci klauni, którzy udawali dzisiaj, że są superbohaterami, z pewnością nie potrafili niczego, czego i my byśmy nie potrafili.

- Mówił o Raoulu - odparł Diego, uśmiechając się krzywo.

- Jaki talent może mieć Raoul? Supergłupotę?

Diego parsknął śmiechem.

— To z pewnością. Ale Riley uważa, że on ma w sobie jakiś rodzaj magnetyzmu — przyciąga ludzi, a oni za nim potem podążają.

— Tylko ci chorzy psychicznie.

— Tak, o tym też wspominał Riley. Raoul nie działa na te... - tu zaczął naśladować głos Rileya — ...pokorne dzieciaki.

- Uległe?

— Domyślam się, że chodziło mu o takich jak my, którzy od czasu do czasu umieją pomyśleć.

Nie podobało mi się określenie „pokorny”. W tym kontekście brzmiało jakoś negatywnie. Die-go wyraził się bardziej precyzyjnie.

— Zdawało mi się, że jest jakiś powód, dla którego Riley chce, by Raouł przewodził. Chyba niedługo coś się wydarzy.

Poczułam nieprzyjemne mrowienie wzdłuż kręgosłupa, aż wyprostowałam się na krześle.

— Niby co? — spytałam.

— Zastanawiałaś się kiedyś, czemu Rileyowi tak bardzo zależy, żebyśmy się nie wychylali?

Zawahałam się przez chwilę, zanim odpowiedziałam. Nie takich pytań oczekiwałam od kogoś, kto był prawą ręką Rileya. Diego wydawał się wręcz kwestionować to, co nasz lider nam wmawiał. Chyba że w tej chwili działał po prostu jako szpieg Rileya, badał sytuację. Chciał się dowiedzieć, co myślą „dzieciaki”. Ale jednak nie o to mu chodziło. Szeroko otwarte ciemnoczerwone oczy Diega patrzyły szczerze. Zresztą czemu Riley miałby się tym przejmować? A może to, co inni mówili o Diegu, nie miało żadnych podstaw? Było tylko plotką?

Odpowiedziałam więc szczerze:

— Tak, właściwie dopiero co się nad tym zastanawiałam.

— Nie jesteśmy jedynymi wampirami na świecie — poważnie wyjaśnił Diego.

— Wiem, Riley czasem o tym opowiada. Ale tych innych nie może być przecież zbyt wielu. Chybaby-śmy coś zauważyli, prawda?

Skinął głową.

- Też mi się tak wydaje. Dlatego to dziwne, że ona wciąż produkuje nas więcej, nie uważasz?

Zmarszczyłam brwi.

— Hm. Przecież nie chodzi o to, że Riley naprawdę nas lubi, czy coś w tym rodzaju... -urwałam, chcąc sprawdzić, czy Diego zaprzeczy. Nie zrobił tego. Czekał i tylko nieznacznie skinął głową, mówiłam więc dalej: — A ona nawet się nie przedstawiła. Masz rację, nie patrzyłam na tę sprawę w taki sposób. Cóż, właściwie wcale o tym nie myślałam. Ale w takim razie do czego nas potrzebują?

Diego uniósł jedną brew.

- Chcesz usłyszeć, co myślę?

Z wahaniem przytaknęłam. Ale teraz to nie Diego budził mój niepokój.

— Tak jak wspomniałem, coś ma się wydarzyć. Sądzę, że ona potrzebuje ochrony i dlatego kazała Rileyowi stworzyć pierwszą linię obrony.

Zastanawiając się nad tym, co powiedział, znów poczułam zimny dreszcz.

-Ale czemu nam o tym nie powiedzą? Przecież powinniśmy... no wiesz, być czujni.

— To prawda — zgodził się Diego.

Przez kilka długich sekund spoglądaliśmy na siebie w milczeniu. Nie wiedziałam, co powiedzieć, i Diego chyba także. Skrzywiłam się i w końcu oświadczyłam:

— Nie mogę uwierzyć, że Raoul nadaje się do każdego zadania.

— Trudno się z tobą nie zgodzić — zaśmiał się Diego. Potem wyjrzał przez okna na budzący się ciemny świt. - Kończy nam się czas. Lepiej wracajmy, zanim zmienimy się w wiórki.

— Tylko popioły i kurz, popioły i kurz — zanuciłam pod nosem, wstając i zbierając swoje rzeczy. Diego zachichotał.

Zatrzymaliśmy się po drodze jeszcze w jednym miejscu - z pustego supermarketu zabraliśmy zamykane plastikowe torebki i dwa plecaki. Zapakowałam wszystkie moje książki w ochronne woreczki, bo nie znosiłam zamokniętych kartek.

Potem — znów głównie biegnąc po dachach -wróciliśmy nad ocean. Niebo na wschodzie powoli zaczęło się rozjaśniać. Wślizgnęliśmy się do wody pod samym nosem dwóch niczego nieświadomych strażników jakiegoś dużego promu. Mieli szczęście, że byłam najedzona, w przeciwnym razie nie opanowałabym się, kiedy przemykaliśmy tuż obok nich. Potem ścigaliśmy się, płynąc przez mętną wodę do domu.

Na początku nie wiedziałam zresztą, że to wyścig. Po prostu płynęłam szybko, bo niebo stawało się coraz jaśniejsze. Zwykle nie marnuję czasu, jak tej nocy. Jeśli mam być szczera, byłam takim wam-pirzym kujonem — przestrzegałam zasad, nie sprawiałam kłopotów, trzymałam się z najmniej popularnym chłopakiem w grupie i zawsze wracałam wcześnie do domu.

Za to Diego wrzucił piąty bieg. Wysunął się kilka długości przede mnie, a potem się odwrócił, jakby mówiąc: „Co, nie możesz nadążyć?”, i ruszył znowu z zawrotną prędkością.

Tego nie mogłam znieść. Nie pamiętałam, czy przedtem lubiłam rywalizację, przeszłość zdawała mi się teraz odległa i nic nieznacząca, ale chyba tak — bo na wyzwanie odpowiedziałam od razu. Diego był dobrym pływakiem, jednak ja okazałam się silniejsza, zwłaszcza że dopiero co się napiłam. „Na-ra” — rzuciłam bezgłośnie, wyprzedzając go, ale nie jestem pewna, czy to zauważył.

Zgubiłam go gdzieś w ciemnej wodzie, ale nie traciłam czasu, by oceniać, z jaką przewagą wygrałam. Płynęłam przez cieśninę, aż dotarłam do wyspy, na której mieścił się nasz ówczesny dom. Poprzedni był dużą chatą w środku zaśnieżonego pustkowia, na zboczu jakiejś góry w paśmie Gór Kaskadowych. Tak jak wszystkie, ten w Seattle stał na uboczu, miał sporą piwnicę, a właściciele niedawno zmarli.

Wbiegłam na niewielką kamienistą plażę, wbiłam palce w skarpę z piaskowca i podciągnęłam się do góry. Słyszałam, jak Diego wychodzi z wody w chwili, gdy ja chwytałam już dłonią gałąź zwisającej sosny i przeskakiwałam przez krawędź klifu. Kiedy lądowałam delikatnie na palcach, dwie rzeczy zwróciły moją uwagę. Po pierwsze, zaczynało świtać. Po drugie, nie było domu. No cóż, może nie całkiem „nie było” — jego pozostałości wciąż były widoczne, ale przestrzeń, którą kiedyś zajmował, stała pusta. Spalony na węgiel dach przypominał poszarpaną drewnianą koronkę; zapadł się niżej, niż jeszcze wczoraj znajdowały się drzwi.

Słońce szybko wschodziło. Czarne sosny zaczynały się zielenić. Lada moment ich wierzchołki miały wyłonić się z ciemności, co było nieuchronną zapowiedzią mojej śmierci. Czy raczej ostatecznej śmierci, nieważne zresztą. Drugie upragnione życie superbohaterki miało zakończyć się w nagłym wybuchu płomieni. Mogłam sobie jedynie wyobrażać, jak bardzo, bardzo będzie to bolesne.

Nie pierwszy raz zobaczyłam nasz dom w podobnym stanie. Z powodu walk toczonych w piwnicach i ciągłych pożarów większość naszych domostw znikała w ogniu w ciągu kilku tygodni po przeprowadzce. Ale po raz pierwszy próbowałam wrócić do domu w chwili, gdy promienie wschodzącego słońca zaczynały już oblewać ziemię.

Nerwowo wciągnęłam powietrze, kiedy Diego wylądował tuż obok mnie.

— Może ta nora pod dachem? — wyszeptałam. — Będzie dość bezpieczna czy...

- Nie panikuj, Bree. - Głos Diega brzmią! zaskakująco spokojnie. — Znam jedno miejsce. Chodź.

Zgrabnie wywinął salto do tylu przez krawędź klifu. Sądziłam, że ocean nie może nas ochronić przed słońcem. Ale może pod wodą nie da się spłonąć? W każdym razie plan Diega wydał mi się raczej kiepski.

Zrezygnowałam jednak z wykopania tunelu pod zgliszczami domu i ruszyłam na klif, tuż za moim kompanem. Po raz pierwszy nie wiedziałam, co mam myśleć — a to było dziwne uczucie. Przywykłam do przemyślanych, zdroworozsądkowych działań, postępowałam zawsze zgodnie z logiką.

Dogoniłam Diega już w wodzie. Znów się ścigaliśmy, ale tym razem mieliśmy dobry powód -ścigaliśmy się ze słońcem. Diego minął naszą małą wysepkę i głęboko zanurkował. Zdziwiłam się, byłam pewna, że uderzy o skaliste dno cieśniny, ale jeszcze bardziej zaskoczyła mnie fala ciepłego prądu płynącego z miejsca, które wyglądało jak kawałek skały, a okazało się tajemną jaskinią.

Mądrze postąpił, że znalazł sobie takie miejsce. Oczywiście, niespecjalnie podobała mi się perspektywa siedzenia cały dzień w podwodnej grocie — nieoddychanie stawało się męczące po kilku godzinach - ale i tak wołałam to, niż spłonąć na popiół. Już wcześniej powinnam była myśleć tak jak Diego — perspektywicznie. Myśleć o czymś więcej niż krew. Powinnam była przygotować się na niewiadome.

Diego płynął przez wąską szczelinę między skałami. Było tu ciemno choć oko wykol. I bezpiecznie. Rozpadlina zwężała się i nie mogłam już dłużej płynąć, dlatego podobnie jak Diego zaczęłam przeciskać się krętym korytarzem. Czekałam, aż się zatrzyma, ale szedł dalej. Nagle zorientowałam się, że idziemy pod górę. A potem usłyszałam, jak Diego wynurza się na powierzchnię. Pół sekundy później wynurzyłam się i ja.

Jaskinia była raczej małą dziurą, norą wielkości niedużego samochodu, choć nie aż tak wysoką. Przylegała do niej druga mała komora i czułam dochodzące stamtąd świeże powietrze. Widziałam kształt palców Diega odbitych w miękkim wapieniu.

— Miło tu — stwierdziłam.

— Lepiej niż za plecami Strasznego Freda — uśmiechnął się.

— Nie mogę zaprzeczyć. Hm... Dzięki.

- Nie ma za co.

Przez dłuższą chwiłę spoglądaliśmy na siebie w ciemności. Miał gładką, spokojną twarz. Z każdym innym młodym wampirem (z Kevi-nem, Kristie czy pozostałymi) to doświadczenie byłoby przerażające — ciasna przestrzeń, wymuszona bliskość. Zapach czyjegoś oddechu tak blisko mnie. Oznaczałoby to zapewne szybką i bolesną śmierć. Ale Diego był taki spokojny — inny niż tamci.

— Ile masz lat? — spytał nagle.

— Trzy miesiące, mówiłam ci już.

- Nie o to mi chodzi. Ile miałaś lat? Chyba tak powinienem zapytać.

Odsunęłam się. Poczułam się niezręcznie, kiedy zrozumiałam, że mówi o ludzkim życiu. A o tym nikt nie mówił ani nawet nie myślał. Jednak nie chciałam urywać tej rozmowy. Sam fakt, że z kimś rozmawiałam, był dla mnie nowością.

Zawahałam się, a Diego czekał na moją odpowiedź z pytającym wyrazem twarzy.

-Miałam... hm, piętnaście lat. Prawie szesnaście. Nie pamiętam tamtego dnia... czy było już po urodzinach? - Próbowałam sobie przypomnieć, ale ostatnie tygodnie tamtego życia na głodzie sprawiły, że miałam w głowie straszny mętlik, nie potrafiłam poukładać faktów. Poddałam się i potrząsnęłam głową.

— A ty? — spytałam.

- Właśnie skończyłem osiemnaście — odparł.

- Byłem tak blisko.

— Blisko czego?