Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nadciąga zmierzch. Świat pęknie pod naporem mocy.
W Aktajonie nadchodzi czas Wielkiego Turnieju – święta, które rozpocznie krwawą rzeź wrogów owładniętego żądzą władzy króla.
Chłopiec o czystej krwi odkryje sekrety bogów i moc, jakiej nikt nie powinien posiąść.
Tymczasem człowiek karmiony zemstą stanie na czele armii djakorów i ruszy na południe. Ponieważ nadchodzi czas, gdy ci, którzy od wieków śnili o potędze, wreszcie sięgną po to, co uważają za swoje.
Wielkie Doliny ogarnie mrok, a w czeluściach wieży Rag-Darg otworzą się bramy zaświatów.
Nadchodzi moment, gdy każdy może stać się panem życia i śmierci.
„Zmierzch bogów” to pełna napięcia opowieść o władzy, zemście i przeznaczeniu splatającym losy bohaterów w nieoczekiwany sposób. Finałowy tom epickiej sagi „Dzieci Czystej Krwi”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 547
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcin Masłowski
Zmierzch Bogów
Dzieci Czystej KrwiTom IV
Wyrocznia Środka wyrzuciła Nathaiena w lasy Wielkiej Puszczy. Został odnaleziony przez Szarych Ludzi zwanych Popielatymi. Dzicy uznali go za osobę posiadającą cudowne właściwości i przygotowali do poświęcenia w trakcie plemiennej ceremonii. Kiedy zapłonął stos, chłopca od śmierci uratował atak aktajońskiego rycerstwa. Błąkał się po lesie, aż trafił do samotni należącej do Ensona. Starzec wyjawił mu prawdę o pochodzeniu bogów i opowiedział historię ich pobytu w Dolinach. Zaczął nauczać, jak obsługuje się boską broń, zwaną sahirem. Spokojne dni w qubie przerwał atak wysłanej przez Akarana morgi. Enson umieścił chłopca w przysłanym z Białego Miasta wehikule, zaś sam stanął do walki z bestią. Po krótkiej podróży Nat dotarł do bram Ragnaroku, gdzie został przywitany z honorami.
Zainfekowany śmiertelną trucizną pochodzącą ze strzały jednego z górali Cabron został uratowany przez Rettę. Postanowił jednak zbuntować się przeciwko jej rozkazom i wypełnić swoją misję, którą był atak na Hrothgar. Nie uwierzył słowom dowódczyni, że prawdziwym celem wyprawy było pojmanie Xaviana – przekabacił podległe mu oddziały i po tym, jak pokonał Rettę i przejął od niej insygnia władzy nad boską armią, ruszył na wojnę. Mimo posiadania przewagi technologicznej jego oddziały i tanki zostały rozbite przez Akarana i moc zaklętą w jego sahirze. Ciężko ranny Generał trafił w niewolę.
W międzyczasie do Hrothgaru wrócił Noliah. Mistrzowie dowiedzieli się od niego, że jego towarzysze, z którymi wyruszył na poszukiwanie Ymira i chłopców uciekinierów, zostali zabici przez Czteropalczastych. Prawda jednak była inna – to Noliah zdradziecko zabił tych, którzy chcieli mu się przeciwstawić.
Po utracie Aktajonu i wybuchu w porcie Blossi obudził się w wojskowym obozowisku. Wyleczył się z ran i ku swemu zdziwieniu spotkał w ulu, bo tak nazwano sekretną bazę Aktajończyków, swego zaginionego brata, Bioina. Okazało się, że jego ucieczka była zaplanowanym działaniem, które miało zachęcić Idrasila do wszczęcia wojny. Mimo dzielących braci konfliktów i odmiennego zapatrywania się na sposób, dzięki któremu będzie można odzyskać królestwo, zdawali sobie sprawę, że muszą zmierzyć się z nowym zagrożeniem, jakim byli Szarzy Ludzie i rosnące żądania Książąt Południa. Ci bowiem dążyli do odłączenia swoich ziem od Aktajonu. Związany matrymonialnymi planami Bioin przekonał brata, by zgodził się, aby południowcy zaatakowali Idrasila od strony morza. Targany sprzecznymi zapędami Blossi uciekł z ula. Wraz z Frimurem i giermkiem dostali się do Miasta na Wyspie, by uwolnić siostrę króla, Liomi.
Po wielu perypetiach uciekający przed opętanym wściekłością Dvegenem Xevioso wraz z Vreną spotkali mnichów z Czarnej Konfraterni. Zajmujący się ściganiem kragów i kierg mnisi zdecydowali się zaopiekować baronem i księżniczką. Razem dotarli do położonej w górach siedziby zakonu – Grobroskapu, gdzie zostali zaatakowani przez niebieskookiego Vlaada. Ten, skradłszy część tajemnej księgi i wymordowawszy pozostałych zakonników, odleciał na skrzydlatej bestii. Przyjaciele zdecydowali się rozwiązać sekret książki i w tym celu udać się do aktajońskiej biblioteki. W trakcie podróży zatrzymali się w przydrożnej karczmie, w której spotkali vlaadowską Świętą Trójkę: niebieskookiego, zwanego maxbą, makfiego i batini. Podczas walki na magię młoda mniszka, Cherea, stoczyła pojedynek z przywódcą Vlaadów. Jej moc, nad którą nie potrafiła zapanować, doprowadziła do wyrwania części budynku i przeniesienia go na aktajoński zamek. Wraz ze strzępami oberży na wieży znaleźli się także baron i księżniczka. Reszta mnichów oraz batini zginęli.
Na pogruchotanym korytarzu Blossi i jego towarzysze spotkali ocalałych. Obiecał Cherei, że zaopiekuje się baronem i księżniczką. Kiedy maxba wydobył się z gruzowiska, wezwał potężnego gamajona i zabrał ze sobą mniszkę.
Zauroczony Vreną Blossi, świadomy zagrożenia, jakie związane było z tym, że znajdowali się w zamku, którym władał Idrasil i niedoszły mąż księżniczki, zdecydował się wrócić do ula. Wpadli jednak w zasadzkę – baron z Frimurem i giermkiem stanęli do walki z siepaczami kanclerza Paveza, zaś Blossiemu i Vrenie udało się zbiec. Ku swemu przerażeniu wśród Gniewnej Szóstki Xevioso dostrzegł twarz swojego wiernego giermka, Broda.
Rannego po skoku w czeluść wodospadu Xaviana uratowała samotna wojowniczka o imieniu Solveig. Zaproponowała, by wraz z nią ruszył na południe i zobaczył morze. Góral, świadomy klęski Czteropalczastych i tego, że może być poszukiwany przez dowódcę boskich wojsk Freję, niechętny powrotowi do Białych Krain, zgodził się. Gdy przepływali obok zamku Vlaadów, zostali zaatakowani przez gamajona. Udało im się wydostać na brzeg i dalszą podróż spędzili w towarzyszenie Ciamamy i jej jaskółeczek, dziewcząt, które sprzedawały swoje ciała. Trafili do karczmy nieopodal Aktajonu. Gdy oberża wybuchła na skutek działania magii (a nastąpiło to w trakcie pojedynku Cherei i maxby), wóz Ciamamy spłonął. Ruszyli jednak dalej – w trakcie któregoś z noclegów Xavian spotkał babkę. Częstując go potrawką z królika, kazała mu zapamiętać jedno: „Byle nie w górę, a na dół bieżeć, gdy czerń za wami podążać będzie”. Po dotarciu do Wielkich Rozdroży Solveig nakłoniła wojownika, by odłączyli się od jaskółeczek. Wynajęli barkę i wraz z Meliciosem i jego ukochaną popłynęli do Ganelonu, stolicy Książąt Południa. W porcie zakochany mężczyzna z rozpaczy zabił Corky. Xavian został uwięziony, Solveig udało się zniknąć. Skazany zaocznie na karę śmierci oczekiwał na dzień wykonania wyroku. Uratowała go Solveig, która okazała się Freją. Wsadziła Xaviana na statek i kazała płynąć do Ragnaroku.
Boska barka dotarła pod bramy Ragnaroku.
Mury miejskie jaśniały mimo zachodzącego słońca. Były idealnie gładkie i chłopiec nie wiedział, czy wykonano je z kamieni, czy cegieł. Przekroczyli wrota i w asyście grupy wojowników poruszających się na unoszących się nad ziemią maszynach ruszyli w głąb miasta.
Nathaien zastanawiał się, czy dobrze uczynił, słuchając szalonego Ensona. Dlaczego zależało mu na tym, by chłopak dotarł do Białego Miasta? O czym wiedział ów zdziwaczały, gadający do siebie samotnik, a czego nie chciał zdradzić? Pytania towarzyszyły Natowi przez całą drogę. Co jakiś czas oglądał się, patrząc, czy nie ścigał go błotnisty potwór z Hrothgaru. Po cichu liczył, że Enson pokonał morgię, choć szanse na to były dość marne. Jeśli bestia zaatakuje w Ragnaroku, czy boscy wojownicy zdołają usmażyć ją swoją bronią?
Nic nie wskazywało na to, że groziło mu jakieś niebezpieczeństwo ze strony ragnarokowych strażników. Piękna Retta, mimo że na twarzy nosiła nieludzką maskę, bawiła go rozmową, wypytywała o jego przygody i, co Nathaien musiał przyznać, naprawdę robiła wszystko, co mogła, by czuł się komfortowo. Gdyby nie metaliczne oblicze, które wywoływało u niego wspomnienie rzezi górali w wodach Alkmeny, z ciekawością czekałby na to, co przyszykowali dla niego bogowie.
Z otwartymi ustami przyglądał się szerokim placom, wysokim, kredowym budynkom i mieszkańcom, którzy wyglądali na zdrowych, krzepkich i szczęśliwych. Szerokie aleje tętniły życiem, pełne gospód, kramików i ulicznego gwaru. Na dachach siedziały głośne mewy, a z uliczek prowadzących w stronę portu docierał zapach ryb i czegoś, czego chłopak nie potrafił rozpoznać. Wciągał powietrze i zachwycał się jego świeżością.
– To ocean, Nathaienie – powiedziała Retta. – Nic tak nie pachnie jak południowe morza.
Dotarli do kolejnych murów obronnych – tym razem o wiele potężniejszych niż te pierwsze, lecz o równie płaskich i połyskujących ścianach. Piętrzył się przed nimi tłum kupców i wozów, koni i pieszych ustawionych karnie w długiej kolejce, której koniec niknął gdzieś w zaułku. Wartownicy ze spokojem wysłuchiwali wszelkich próśb, ale wpuszczali niewielu. Gdy ujrzeli unoszącą się nad ziemią barkę, wydali krótki rozkaz. Olbrzymie wrota rozwarły się bezgłośnie, a strażnicy padli na kolana. Nawet oczekujący w ogonku uklękli i oddali hołd wehikułowi.
– Dalej wejść nie mogę – powiedział Stor Fisker i zeskoczył na ziemię. – Toć nie jestem jeszcze Białym Panem.
– Tylko nieliczni godni są stanąć przed obliczem bogów i chadzać alejami Białej Dzielnicy. Tylko tacy dostąpią zaszczytu przejścia przez bramę – tłumaczyła Retta. Podszedł do niej jeden z wartowników i wręczył jej metalową obręcz, którą założyła chłopcu na szyi. – Musisz ją nosić, by bezpiecznie przejść dalej. Zobaczysz, że mają ją wszyscy, którzy mieszkają w tym dystrykcie – dodała, widząc niechęć Nata do czegoś, co przypominało pęto dla zwierzęcia posłusznego człowiekowi. Nachyliła się i zapięła opaskę.
Nathaien usłyszał kliknięcie i poczuł, że obejma była zaskakująco lekka. W zasadzie nie czuł jej ciężaru.
Barka ruszyła i przekroczyła bramę. Znaleźli się w zupełnie innym mieście – Nat ujrzał kłęby obłoków skrywających strzelisty Pałac Bogów, który u podstawy zaczynał się niekończącymi się schodami. Jego monumentalna konstrukcja była czymś zupełnie nienaturalnym. Trudno mu było sobie wyobrazić, aby człowiek mógł zbudować coś równie potężnego, onieśmielającego i sięgającego samego nieba. Rozglądał się ciekawie, bo wszystko wokół było iście imponujące – jechali szeroką aleją, po której bokach białolice gmachy dumnie prężyły swe majestatyczne fasady. Przesłonięte bujnie zielonymi drzewami skrywały arkady i pasaże. Błyszczały szklane lustra okien, a nad pełnymi cieni chodnikami powiewały pomarańczowe płachty materiału. Tu jednak miasto żyło inaczej – spokojniej i bardziej godnie. Tłumy były mniejsze i nie panował zwykły ludzi zgiełk. Wewnętrzna część Ragnaroku była oazą wytchnienia.
Barka podjechała niemal pod granicę schodów, przed którymi ustawiono zbudowany z piaskowca ołtarz. Skręciła w boczną ulicę i zatrzymała się przed dwupiętrowym budynkiem. Czekała przed nim grupa sześciu starszych, odzianych w białe i zwiewne szaty mężczyzn. Skłonili się nisko.
Rozwinął się trap i Retta wraz z Natem zeszli po nim na ziemię.
– Witamy cię, poszukiwany. Nazywam się Al-Valar i jestem Pierwszym Koryfejem – przemówił jeden z kapłanów i spojrzał na Rettę. – Dziękuję ci, Biała Pani, za bezpieczne sprowadzenie chłopca do miasta.
Retta skinęła głową i odwróciła się w stronę Nathaiena.
– Pozostajesz teraz pod opieką Pałacu, a moja rola dobiegła końca. Życzę ci powodzenia, Nathaienie – stwierdziła krótko.
– Zapraszamy do środka – powiedział Al-Valar i wskazał na wąskie wejście, które skrywało mrok. – Bogowie na ciebie czekają.
*
Kapłani pozwolili mu się wyspać. Ale najpierw nakarmili go i napoili. Nie śmiał protestować, gdy rozcięli nożykami jego stargane ubranie, umieścili w balii z gorącą wodą, rozczesali skołtunione włosy i oblali je pachnącą jaśminem mazią, która miała zabić wszy. Szorowali go, namydlali i spłukiwali. Kazali mu wstać, a wtedy nasmarowali jego ciało olejkami. Nathaien tkwił pośrodku pomieszczenia zupełnie nagi i zawstydzony jak nigdy. Drżał z zimna i czerwienił się jak polny mak, kiedy dwie młode niewiasty przyniosły złożony w kostkę jasny przyodziewek i pomogły mu go założyć. Następnie zasmarowały ranki i zadraśnięcia na jego wychudzonym ciele i podały mu czarkę z napojem o zapachu lipowego miodu. Gdy opróżnił naczynie, poczuł się znużony. Ułożył się na wygodnym łożu, a one bez słowa opuściły schludnie, choć ubogo urządzoną komnatę. Nathaien natychmiast usnął.
Zbudzili go rankiem i podali mu lekką strawę. Znów milczeli i uśmiechali się nieznacznie. Traktowali go w wyjątkowy, choć przesadnie delikatny sposób, jakby był kruchym i cennym przedmiotem. Podali mu nowe szaty, a kiedy je zakładał, uważnie mu się przyglądali. Ponownie sprawdzili czystość jego dłoni, paznokci, włosów i karku. Z zadowoleniem spojrzeli na poduszkę pełną czarnych punkcików, którymi okazały się martwe wszy. Do komnaty weszły te same, co wczoraj, niewiasty i powtórzyły proces ablucji. Podcięły mu włosy i starannie je ułożyły. Ochlapały jego ciało wonnościami, wygładziły białe szaty i uśmiechnęły się przyjaźnie. Nathaien był gotowy na spotkanie z bogami.
Tak wyszykowanego i otumanionego zapachami, jakie roztaczał wokół, postawiono przed Ar-Valarem. Ten zmierzył go wzrokiem, obszedł dokoła i z satysfakcją pokiwał głową. Włożył dłonie w długie rękawy lejącej się tuniki i ruszył w stronę wąskiego wyjścia. Nathaien domyślił się, że musi za nim podążać. Wszystko tutaj odbywało się bowiem bez słów.
Szli wolno długim kamiennym korytarzem. Jedyne światło dostawało się tu poprzez prostokątne okienka w suficie, a jego smugi tworzyły kolumny jasności. Wreszcie dotarli do gładkiej ściany. Koryfej odwrócił się do Natchnienia. Jego usta drgnęły w próbie uśmiechu.
– Resztę drogi musisz pokonać sam. Wiedz, że dostępujesz najwyższego z zaszczytów: przed tobą znajduje się wejście przeznaczone wyłącznie dla najwyższych kapłanów.
Chłopiec chciał odpowiedzieć, że wcale się o to nie prosił i że wolałby jak najszybciej odejść z miasta, ale nie odważył się sprzeciwić koryfejowi.
– Początkowo będzie to dla ciebie dziwne przeżycie… – Al-Valar nacisnął beżowy kwadrat ze świecącym się w nim zielonkawo punktem lub runą. – Ale staraj się powstrzymać torsje.
Za ścianą coś zaszumiało (dźwięk stępował z góry), po czym jej płaszczyzna uniosła się, znikając w szparze na sklepieniu, odsłaniając niewielkie jaśniejące pomieszczenie. Al-Valar odsunął się i gestem zaprosił chłopca. Gdy tylko Nathaien znalazł się w środku, ściana bezgłośnie opadła, oddzielając go od kapłana.
Stał w komnacie szerokości ramion. Jej miłe w dotyku i gładkie powierzchnie wykonano z materiału przypominającego ten, z którego zbudowano qubę Ensona, tyle że tu były czyste i błyszczące. Podłoga i sufit ćmiły przyjemnym blaskiem. Z boku umieszczono niewielki kwadrat zbliżony w kształcie do tego, który Al-Valar nacisnął wcześniej. Pojawiła na nim jakaś runa, a po chwili druga, pulsująca. Czekał, lecz nic się nie działo.
– Kapłanie? – zapytał, a jego głos brzmiał dziwnie głucho.
Postanowił więc powtórzyć gest koryfeja: dotknął znaku i wszystko zadygotało. To znaczy sam stał w tym samym miejscu, tyle że… coś musiało się zmienić. Nat oparł się o ścianę i od razu przypomniał sobie słowa Al-Valara. Żołądek chciał wydostać się przez nogi, jakby spadał z ogromnej wysokości, natomiast zjedzone śniadanie zmierzało w zupełnie przeciwnym kierunku – stanęło mu przed oczyma i z trudem powstrzymał odruch wymiotowania. Po krótkiej chwili przyzwyczaił się jednak do dziwnego drżenia, a wnętrzności wróciły na swoje miejsce. Przynajmniej tak to sobie wyobraził.
Dźwięki z zewnątrz narosły, po czym zapadła cisza. Żołądek znów przypomniał o swoim istnieniu, wyrwał się, tyle że do góry, jakby chciał wydostać się przez gardło. Pomieszczeniem lekko szarpnęło i wszystko się uspokoiło.
Ściana uniosła się i ku swojemu zaskoczeniu Nathaien nie ujrzał ani stojącego za nią koryfeja, ani korytarza, którym przyszli. Miał przed sobą spowitą zielonym światłem salę, komnatę tak wielką, że jej wnętrza niknęły w niebieskawym półmroku. Ostrożnie opuścił pomieszczenie, a wtedy zamknęło się za nim bezszelestnie.
Tu także panowała głusza. Rozejrzał się, zrobił kilka kroków i spostrzegł okrągły schodek. Nadal nie dostrzegał niczego, co materialnie ograniczałoby pomieszczenie – otaczały go płaszczyzny łun, nic więcej. Podłoga delikatne pulsowała blaskiem, jakby ktoś rozlewał na nią różnobarwne kleksy ze światła. Wtedy dobiegł go zgrzyt dochodzący gdzieś z powały. Nad podestem otworzyła się widna otchłań, poprzez którą w dół zaczęły zsuwać się tętniące wiązkami jasności liany. Po dotknięciu podłoża wybuchały skrami, które tańcowały w magicznym mgnieniu, po czym bezdźwięcznie ginęły. Ich widok przypomniał mu macki z Wyroczni Środka, które uniosły go, pokazały mu świat na zewnątrz i chciały sprowadzić do Ragnaroku, lecz on im się wyrwał, dzięki czemu wylądował w przydrożnym rowie, skąd wyciągnęli go jacyś ludzie i tak trafił do dzikusów z Szarej Pustyni.
Obleciał go strach. Wprawdzie liany spokojnie wiązały się z podestem i nic nie wskazywało na to, że się na niego rzucą, lecz nie chciał ponownie przeżywać tego samego. Zrobił krok w tył i poczuł, że nie był sam. Odwrócił się i ujrzał postać w masce.
Nathaien miał przed sobą boga, cudną i przerażającą potęgę bijącą z każdego fragmentu sylwetki Przedwiecznego, ze światła z jego szat, od skrzących się chłodem oczu i nieruchomego srogiego oblicza. Chłopiec cofał się, aż dotknął podestu. Zachwiał się i o mały włos nie stracił równowagi, ale macki podtrzymały go, po czym zaczęły układać mu się na ramionach, zsuwały się, łaskotały go po plecach. Były ciepłe i delikatne. Mimo że nie robiły mu krzywdy, jego serce wybijało szaleńcze tempo.
Bóg milczał. Jego spiczaste, ruchome uszy układały się to przodem, to bokiem. Nasłuchiwały i badały go, Nathaiena.
– Powinienem był objawić się w świetle. Zstąpić z blasku wśród dygotania podłogi i wirujących przestrzeni. Pozwolić, byś padł na kolana, drżąc o swe życie, i błagał o litość. Tymczasem – bóg wykonał nieznaczny ruch palcami – stoję tu przed tobą jak równy z równym.
Światło z tyłu chłopca zgasło, a macki znieruchomiały. Wyssane z jasności zwisały martwe z sufitu.
– A to ja powinienem przed tobą paść na kolana, Nathaienie. Bo los się odwrócił, a rzeki zmieniły kierunki. To bogowie szukają nieludzkich mocy wśród tych, którzy mieli im służyć. Chodź, chłopcze o czystej krwi. Pokażę ci wszystko.
*
Stał na ogromnym tarasie, a przed nimi roztaczał się bezkres nieba. Białe chmury, które na co dzień otaczały Pałac Bogów, teraz przewalały się pod ich stopami. Nathaien nawet nie próbował sobie wyobrazić, jak daleko od niego była ziemia.
Nie można być bliżej Przedwiecznych.
– Długo zastanawiałem się, jak to wszystko ma wyglądać – chwilę wcześniej mówił do niego bóg, gdy weszli do takiego samego pomieszczenia, jakim Nathaien dostał się do sali z podestem. Po naciśnięciu kwadratu żołądek chłopca znów zatańczył. – Ale wszystkie moje plany legły w gruzach, gdy cię ujrzałem. Myślałem, że przeczytam cię jak księgę i mimo niej – bóg wskazał swym długim palcem na maskę – nie mogłem wniknąć w twój umysł.
Ściana uniosła się i znaleźli się w owalnym pomieszczeniu. Spowite w biel, przeraźliwie czyste i nieskalane zdawało się zupełnie jak ze snów.
– Usiądź, jeśli chcesz. Możesz zejść na taras, tylko uważaj na wysokości. Lepiej odczekaj chwilę, aż twoje ciało się do nich przyzwyczai.
Bóg zniknął za przepierzeniem, a Nathaien ostrożnie badał nowe otoczenie. Wejście na zewnątrz nie było ograniczone żadną przesłoną – komnata Przedwiecznego po prostu otwierała się na wolną przestrzeń, a mimo to nie dął tu wiatr, a do wnętrza nie docierało zimno. Panował w niej zaskakujący spokój, tak jakby pogodowe żywioły miały zakaz wstępu do środka.
Wokół stały przedmioty, które musiały być meblami. Niektóre przypominały schowki, skrzynie, stoły czy różnego rodzaju siedziska – wszystkie bez kątów prostych, kredowe, gładkie i lśniące – identyczne jak całe, wybarwione z kolorów pomieszczenie. Po prawej w pionowej płaszczyźnie ściany żarzyły się niebieskawe prostokąty, a na oheblowanej desce (Nathaien nie umiał inaczej opisać tego, co widział) barwiły się guziki, bąble wesoło migoczące jak dziesiątki świetlnych chochlików i sterczące pałąki. I znów skojarzenie z qubą Ensona narzuciło mu się samo, tyle że ta quba (jeśli w ogóle qubą można nazwać komnatę boga) była o wiele, wiele potężniejsza. No i czystsza, doskonalsza. Lepsza po prostu.
Bóg pojawił się po chwili. Ignorując wpatrującego się w niego z wyczekiwaniem chłopca, podszedł do jednej ze świecących się płaszczyzn i coś na niej nacisnął. Z podłogi wysunęła się kula, która rozwinęła się jak płatki kwiatu i utworzyła wewnątrz siebie wygodne, wyłożone kremowym materiałem siedzisko. Rozsiadł się i zaczął manipulować kolorowymi szkiełkami, które miał przed sobą w czymś, co przypominało poręcz. Z podsufitki sfery wyłoniły się cienkie macki, same zbliżyły się do maski i przyssały się do niej. Jedna wsunęła się za szatę i wyglądało to tak, jakby wpięła się w kręgosłup. Bóg coś jeszcze nacisnął i z kuli poprzez liny pomknęły białe światła, które nikły w przyczepach.
Przedwieczny wstał, ruszył, stąpając powoli i ostrożnie, a przyssane do niego liany wydłużały się wraz z każdym wykonanym przez niego krokiem. Zatrzymał się, a jego sylwetka zgarbiła się i skurczyła. Głowa osunęła się do przodu – wyglądał teraz tak, jakby boska maska mu ciążyła. Ściągnął skóropodobne rękawice, które z trudem rzucił do wnętrza kuli. Jakby nad czymś się zastanawiał, jakby ważył słowa i wtedy właśnie, dokładnie w tej właśnie chwili, Nathaien zrozumiał, że…
…że nie miał przed sobą boga.
I jakby na potwierdzenie tych słów Przedwieczny sięgnął obiema dłońmi do szyi. Syknęło wypuszczane z nagła powietrze. Macki odpięły się i wróciły do podwieszenia. Maska, niczym pióropusz dumnego pawia, złożyła się na karku, terkocząc mechanicznym dźwiękiem. Kojocie uszy zapadły się, gładka powierzchnia metalicznej zasłony popękała na podłużne pasy, które jeden po drugim chowały się pod sobą i w sobie, aż odsłoniły wpierw czoło, potem nos, policzki i na końcu brodę. Elementy maski niknęły w obręczy wokół szyi i gdy ostatni z nich ukrył się w jej środku, Nathaien spojrzał na stojącego przed nim… starca.
Miał pomarszczoną, bladą, wręcz trupią skórę, która dawno nie widziała promieni słonecznych. Pokryta drobinkami ciemniejszych skaz i niebieskimi żyłkami zdawała się cienka i podatna na dotyk jak wiosenny liść. Był całkowicie pozbawiony włosów. Jedynie brodę pokrywał biały meszek zarostu. Poorane zmarszczkami jak falami morza czoło i obwisłe policzki zabarwione były dziesiątkiem sinych plamek. Cienkie, niemal fioletowe usta drżały z ciągłą nerwowością. Przedwiecznego można było uznać za osobę stojącą na granicy życia i śmierci. Patrzył na chłopca badawczo i jednocześnie nieobecnie. To rozbieżne wrażenie wywoływały nienaturalnie jasne, zaćmione oczy. Ich wnętrza przypominały jednak zmętniałą kałużę, którą rozjaśniały nagłe rozbłyski słońca.
– Spocznijmy, a wszystko ci wyjaśnię – powiedział, poruszył palcami i pośrodku komnaty z podłogi niczym pieczarki wyrosły białe meble, zbliżone wyglądem i funkcją do boskiej sfery.
Starzec stęknął z wysiłku i usiadł we wgłębieniu. Wskazał chłopcu wolne miejsce.
– Już od wielu lat nie pokazywałem nikomu żywemu mojej twarzy… – Usłyszawszy własny głos, a może sens swych słów, wzdrygnął się. – Od dawna nie rozmawiałem bez używania maski i urządzeń, które kryje. – Podniósł dłoń i sunął palcami po ustach. – Jak dziwnie widzieć świat prawdziwymi oczyma… – mówił chyba do siebie. – Jak dziwnie czuć, że jest się człowiekiem…
– Człowiekiem?
– Takim samym jak ty, jak koryfeje, jak ludzie, którzy mieszkają w Ragnaroku. – Bóg zmrużył oczy i westchnął: – A z drugiej strony nadczłowiekiem, który wreszcie własnymi zmysłami odczuwa i patrzy na innego żywego nadczłowieka… – Starzec zawiesił słabnący głos. – Od dawna otaczają mnie zmarli, natomiast ty… jesteś doskonale żywy, po części taki jak ja, skoro nie poddałeś się mej myśli wyrażonej przez garreth, a poniekąd inny, bo nie możemy ze sobą rozmawiać, nie mówiąc…
Nathaien niczego nie rozumiał. Oto siedział przed kolejnym po hrothgarskich mistrzach, czarownikach Szarych Ludzi i Ensonie, który okazał się najbardziej postrzelonym z nich wszystkich, obłąkanym starcem. W jednej chwili uświadomił sobie, że ma przed sobą tego, który wysłał na górali swą armię i rozbił ich w pył przy wodospadzie. To przez niego zginęli Ymir, Xavian i reszta jego kompanii. Powoli rosła w nim złość, którą zaczynała zwyciężać panika. Jak zdoła stąd uciec?
– Nie zrozumiałbyś nawet cząstki tego, co mam ci do powiedzenia. Nie znacie tysięcy pojęć, którymi się posługiwaliśmy, a które ułatwiłyby porozumienie się. Jak proste okazałoby się wyjaśnienie powodów, dla których tu przybyliśmy… Począwszy od podstawy, jaką jest mierzenie czasu. My określamy go latami, wy wiosnami. Gdybym swoim językiem opisał, czym jest to pomieszczenie, nie rozumiałbyś ani słowa. Pochodzimy z różnych światów, chłopcze, i mimo że łączy nas niewidzialny gołym okiem bakcyl, nie mamy ze sobą nic wspólnego… Dlatego muszę poczynić pewne uproszczenia, byś mógł pojąć prawdę. Zasługujesz na nią. Musisz bowiem wiedzieć, dlaczego cię tu sprowadziłem. Teraz, gdy wreszcie siedzisz przede mną, mogę ci wszystko… – Znów zamilkł i westchnął. Drżącą dłoń ułożył na kolanie. – Nie będę powtarzać tego, co powiedział ci Enson o Tułaczach Świata. Ważne, abyś pamiętał, że dysponowaliśmy zdolnościami, których siłę wzmacnialiśmy maszynami, takimi jak moja maska. Dzięki nim mogliśmy wpływać na umysły ludów Wielkich Dolin i sprawić, by uwierzyli, że byliśmy bogami. Tym zajęła się pierwsza wyprawa. Zasiała wśród was ziarno, którego owoce chcieliśmy zbierać tysiące wiosen później. Wróciliśmy i jak być może pamiętasz, założyliśmy stolicę zwaną Bayt-Alnum.
– Tak. – Nathaien dał się wciągnąć w opowiadaną historię. – Zostało zniszczone. Teraz to Szara Pustynia.
– Zanim to nastąpiło, spędziliśmy tu osiemset czterdzieści osiem wiosen… – Starzec się wyprostował. – Według waszej miary czasu! Byliśmy łupieżcami, to chyba najlepsze określenie, i w przeciwieństwie do pierwszej wyprawy, zupełnie nas nie interesowaliście. Poprzednia ekspedycja odkryła, że Wielkie Doliny leżały na złożach minerałów, których pożądaliśmy. I tak jak robiliśmy to tysiące razy wcześniej, zabralibyśmy to, co najcenniejsze, i ruszylibyśmy tam, gdzie wezwaliby nas musafarowie. Wszystko jednak zmieniło się przez ten diabelski minerał… Melot… Jak wielkie ogarnęło nas zdziwienie, gdy okazało się, że statek osadziliśmy na ogromnych jego złożach, których nie wykryły nawet najczulsze z czujników! Było to dość krępujące, zwłaszcza że odkrycia dokonano przypadkowo podczas drążenia tunelów. Nie świadczy to dobrze o naszej potędze, nie sądzisz?
Chłopiec milczał zdezorientowany.
– Kryształ miał właściwości, które maszynom dawały dodatkową siłę. Był praktycznie niezniszczalny i, jak już wiesz, na pewnym poziomie jego szczegółowości tak niepojęty i tak zaskakujący, że najmądrzejsi z naszych towarzyszy poświęcili lata, by poznać jego tajniki. Ogarnęła nas zgubna zachłanność. Al-Tawil, nasz przywódca, uznał, że bez pomocy ludzi nie damy rady w wydobywaniu melotu na skalę, która pozwoliłaby zagarnąć wszystko i w jak najkrótszym czasie. I tu, Nathaienie, doszło do pierwszych spięć w naszych szeregach. Jedni chcieli uczciwie współpracować z plemionami, a pracę opłacać wiedzą i technologią. Inni żądali całkowitego podporządkowania i nie widzieli miejsca na równe traktowanie dzikich z bogami. Jednymi kierował Al-Tawil, pozostali skupili się wokół Sha-Dhakiego. Kiedy ci pierwsi krążyli po osadach i wiązali się z kobietami oraz mężczyznami, drudzy rabowali górskie wykroty i wydobywali melot, niszcząc wszystko wkoło.
Przedwieczny zamilkł. Jego wzrok powędrował w biel ściany, a wargi nerwowo drgały, jakby wypowiadał słowa, które tylko dla niego miały znaczenie. Nagle wyrwał się z mroków własnej pamięci i znów skupił swą uwagę na chłopcu.
– I pewnie trwałoby to tak długo, aż złoża by się wyczerpały, gdyby nie odkrycie, którego dokonał Al-Tawil. Jako że spędził wiele czasu wśród plemion, doskonale poznał waszą kulturę i wierzenia. Sądziliśmy, że pozostała w was pamięć o pierwszej ekspedycji, że nadal czcić będziecie musafarów, tymczasem ludzie wierzyli w Jedynego. Był naszym przeciwieństwem, odrzuceniem wiedzy i rozumu, a więc tego, co wam przynosiliśmy. Pochodził z błota, z deszczu, ognia i powietrza. Był dziki, nieokrzesany, dąsał się, dawał się przekupić, płatał figle. Był nieobliczalny. Taki jak wy. Był dla was wszystkim, dla nas zabobonem. Sądziliśmy, że uczyniliście go na podobieństwo któregoś z członków pierwszej wyprawy, ale Tawil zasugerował inne rozwiązanie zagadki, które wśród moich towarzyszy wywoływało dreszczyk ekscytacji: Jedyny istniał tu wcześniej, albowiem był siłą pierwotną. Mieliśmy do czynienia z czymś, co uciekało naszemu poznaniu. Było jak polny konik, który odskakuje w ostatniej chwili, gdy myślisz, że trzymasz go w garści. Ludzie Tawila przynosili wieści o cudach, które sprawiał Jedyny, o rzeźbionych w granicie posągach, a przede wszystkim o magicznych miejscach, gdzie jego moc leczyła umierających. Stawiano tam prymitywne budynki i tak odkryliśmy wyrocznie. Jak wielkie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że pod orakuliami znajdowały się ogromne złoża melotu! Wtedy po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z niezwykłego połączenia zielonego kryształu z Jedynym.
Starzec westchnął głęboko. Przymknął oczy, a jego czoło przeszyły linie zmarszczek. Chwycony gwałtownym bólem zacisnął pięści. Siedział z wyraźnie napiętym ciałem, a płyny w machinerii, do której był podłączony, zachlupotały, przelewając się z góry do dołu.
Nathaien chciał poderwać się z siedziska, by ruszyć mu na ratunek, ale w ostatniej chwili się powstrzymał: najwyraźniej skurcz minął, bo Przedwieczny odprężył się i kontynuował swoją opowieść:
– Jak zapewne się domyślasz, a być może wiesz już z opowieści Ensona, Dhaki postanowił podbić ludzkie plemiona. Jako że nie mógł wykorzystać broni, którą dysponowaliśmy, szukał zastępnika. Krążył po Wielkich Dolinach, aby odnaleźć najpotężniejszego z kapłanów Jedynego, z pomocą którego zdobyłby wasz świat. Lecz i tu poniósł klęskę. Ludzie nie zamierzali ujawniać obcemu najskrytszych tajemnic tego świata. Co nie zmienia faktu, że wokół Dhakiego rosła rzesza zwolenników. Tawil niezauważalnie tracił wpływy. Czy nie za bardzo cię nudzę? – zapytał nagle.
– Nie. – Nathaien pokiwał głową. Opowieść starca była porywająca.
– A zatem… Grupie badających melot przewodziła Taw-Lieb. To ona właśnie odkryła jego właściwości energetyczne. Łączony z innymi minerałami tworzył niezniszczalne stopy, rozcieńczony w enzymatycznych mieszankach potrafił wpływać na tkanki, leczył rany i zwalczał choroby. Zaczęliśmy zatem wiązać kryształ z maszynami, dzięki czemu mogliśmy przemieszczać się jeszcze szybciej, kopać jeszcze głębiej, jeszcze więcej widzieć i słyszeć. To dzięki melotowi, mój drogi słuchaczu, przybyłeś tu z samotni Ensona i dzięki melotowi barka dowiozła cię pod bramy Białego Pałacu. Dzięki melotowi… – Starzec zawahał się przez moment. – Nasze tanki rozbiły górali. On przecież wzmacnia działanie boskiej maski i on także utrzymuje przy życiu wszystko to, co cię tu otacza. Dzięki tej zielonej drobinie staliśmy się prawdziwymi bogami! Taw-Lieb, o której powiem ci za chwilę nieco więcej, postawiła hipotezę, że pomiędzy melotem a ludźmi żyjącymi w Dolinach istniało pewne powiązanie, które sprawiało, że część z was miała ponadprzeciętne zdolności.
– Mówisz o kragach?
– Mówię o niewytłumaczalnym i niemierzalnym… – Starzec się żachnął. – O czymś, w czym Taw-Lieb widziała odpowiedź na pytania o istotę boskości. Jej badania przyniosły jednak zaskakujące wnioski. Ta boża kruszyna, czy jakkolwiek nazwać ten fenomen, miała uaktywnić się wyłącznie w męskiej linii. Sensacyjna teoria współgrała z przeświadczeniem, które panowano wśród plemion, że zdolności magiczne dziedziczyły tylko córki, natomiast kragowie, którzy nie mogli płodzić potomków, byli w rzeczywistości wynaturzeniem. Dlatego od samego początku nasze poszukiwania cudnego bakcyla skupiały się na chłopcach. Gdyby bowiem udało się zaszczepić go w którymś z Tułaczy Świata, bylibyśmy niezniszczalni. Stalibyśmy się łącznikiem między ludźmi z Dolin i Jedynym a naszym światem i technologią. Taki człowiek, Nathaienie, byłby istotą doskonałą. Nie muszę ci chyba mówić, jak te rozważania wpłynęły na Dhakiego. Zawsze był o krok do przodu; skoro dysponowaliśmy nową, wzmocnioną przez melot technologią, stratą czasu było dalsze babranie się w tutejszej ziemi. Swymi myślami stąpał już po naszym rodzinnym domu i widział siebie jako zwycięzcę, naszą wersję Jedynego, nowego boga. Kiedy Al-Tawil poznał sekret jego myśli, było za późno.
Przedwieczny zamilkł, ukryty za kurtyną pamięci i obrazów wydarzeń, które opisywał. Opuścił głowę, co dla chłopca było niezrozumiałym, pustym gestem, a dla niego samego chwilową ucieczką w przeszłość i powrotem do ponurych dni.
– Wiedz, Nathaienie, że dalsza część opowieści wydać ci się może zbyt ckliwa. – Bóg przemówił po chwili drżącym, wydobywającym się z głębokości jego wspomnień głosem. – Masz prawo tak sądzić, ale czyż prawdą nie jest to, że najlepsze historie są dobre dlatego, że wiążą się z prawdziwymi uczuciami? Taw-Lieb była córką Al-Tawila. Upatrzył dla niej męża, Mu-Hariba, ale… los potrafi płatać figle, nawet jeśli jest się dowódcą beid-musafarów. Taw oddała swe serce Dhakiemu jeszcze na długo przed tym, zanim ten wybrał błędną drogę. I tak stanęła pomiędzy nierozumiejącym niczego z kobiecego serca i nieco naiwnym, choć zapatrzonym w nią Haribem a skłóconymi ze sobą ojcem i mężczyzną, z którym chciała spędzić całe swe życie. Czyż nie jest to piękny temat dla bardów? Harib walczył o serce Taw, Dhaki walczył z Tawilem, a cała ta batalia przypominała walkę kogutów. I znów los zakpił sobie z nich wszystkich, dając przez chwilę nadzieję na szczęście. Szaleństwo Dhakiego dało znać o sobie i wreszcie córka Al-Tawila zrozumiała, że jego serce bije tylko dla jednej prawdziwej miłości: władzy. Nie bez żalu zostawiła dzikość Dhakiego, by spokój zaznać w ramionach Hariba.
Tym razem Nathaien spostrzegł, że boskie usta uniosły się w słabym uśmiechu, który zniknął równie szybko, jak się pojawił. Wspomnienia pędziły szybciej niż słowa, które starzec mógł wypowiedzieć. Były ciągle o krok przed nimi, zapowiadając falę goryczy, która im towarzyszyła.
– Sha-Dhaki nie potrafił znieść kolejnej porażki – przełknął głośno ślinę, kontynuując wyprawę w pochmurne dni przeszłości. – Zdecydował się rozciąć zasupłane węzły. Wykorzystując dni, podczas których w Bayt-Alnum było niewielu z popierających Al-Tawila, przejął władzę w mieście. Dowódcę i Hariba oskarżył o zdradę i zaprzepaszczanie misji, jaką wyznaczyli nam nasi przywódcy. Nakazał przyspieszenie badań i wyznaczył nowy cel: podbicie Wielkich Dolin i ziem przyległych. To miał być sprawdzian przed zawładnięciem naszego świata. Nakazał stworzyć armię wzmocnionych melotem djakorów, która bez narażania nas na uszczerbek pokonałaby ludzkie plemiona, a potem naszych pobratymców. Na wieść o buncie do Bayt-Alnum wrócili wszyscy musafarowie. W mieście doszło do bitwy pomiędzy zwolennikami Al-Tawila i Dhakiego, od którego odwrócili się nawet ci, którzy byli przy nim od samego początku. Wielu z nich wówczas porzuciło miasto i oddało się na dobrowolne wygnanie. Był nim, mój drogi chłopcze, znany ci już Enson, przyjaciel szaleńca i jego prawa ręka. Skradł jeden z naszych statków i zniknął gdzieś na wschodzie. Dziś wiem, że rozbił się wśród starodrzewia Wielkiej Puszczy i pozostał tam na zawsze. Nikt specjalnie za nim nie tęsknił, nikt nie wszczynał poszukiwań. Mieliśmy ważniejsze sprawy na głowie.
Głos Przedwiecznego nabrał siły, a mętne chmury w jego oczach rozwiały się, jakby starzec tym, co zamierza powiedzieć, szykował się do walki o pamięć.
– Dhaki został wygnany z miasta, co było wyjątkowo pobłażliwą karą. Opętany demonami i chory z miłości do Taw-Lieb kilka dni po zakończeniu buntu wrócił do Bayt-Alnum, dostał się do jego podziemi, tam, gdzie biło serce miasta, gdzie piętrzyła się moc przerabianego na energię melotu. W maszynerii kontrolującej moc kryształu dokonał wielu nienaprawialnych zniszczeń, po czym zbiegł, zostawiając nas na śmierć. Nie mieliśmy dużo czasu, by uciec. Próbowaliśmy powstrzymać reakcję, ale… Widzę, że nie wiesz, o czym mówię… Poddany niekontrolowanym siłom melot wytwarza moc nie do powstrzymania. Skupiona w nim energia musi znaleźć ujście, inaczej rozsadza to, co ją ogranicza. Tym więzieniem było Bayt-Alnum. Eksplozja zniszczyła je w całości, otaczając równinę morzem płomieni, zieloną chmurą i śmiercionośnym dymem, które wzeszły w niebo i były widoczne z każdego miejsca w Wielkich Dolinach.
– Zielona łuna… – wyszeptał chłopiec.
– Wybuch wyrwał skały, starł je w pył, który rozrzucił, przykrywając łąki i pola. Po mieście pozostała wyrwa z czeluścią wypełnioną melotem. Poddane niewyobrażalnemu gorącu złoża zapłonęły zielonym ogniem. Równiny, na których zbudowaliśmy Bayt-Alnum, stały się pustynią, a wszystko, co tam żyło, umarło. Ci, którym udało się uciec, osiedlili się tu, w Ragnaroku, korzystając z wystarczająco dużego, jedynego zresztą statku, który mógł pomieścić resztki naszej potęgi…
Starzec zamilkł i otarł spływającą po policzku łzę.
– Ale to nie jest koniec opowieści – stwierdził Nathaien. – Czuję, że nie powiedziałeś mi jeszcze wszystkiego.
– Jesteś przenikliwym chłopcem – odparł bóg. – Bo dopiero teraz zaczyna się ta część historii, która bezpośrednio związana jest z tobą.
Wciągnął głęboko powietrze i zamknął oczy. Nathaien przypatrywał mu się uważnie, nie potrafiąc ocenić, czy starzec stwarzał dla niego realne niebezpieczeństwo. Pogodził się z myślą, że z pałacu nie ma ucieczki. Będzie tu tkwił tak długo, aż bogu skończą się słowa.
– Po zagładzie miasta Sha-Dhaki zniknął. Z mgieł tajemnic i obłoków przypuszczeń udało mi się ustalić, że popadł w obłęd. Ale wcześniej odszukał czarownika zwanego Larkiem i ponoć go pokonał. Koryfejowie na mój rozkaz badali stare księgi, aby dowiedzieć się, jak ludzkość zapamiętała Dhakiego. Zbudował twierdzę i w niej zamieszkał, a potem przepadł w czeluściach zapomnienia. On nie jest głównym bohaterem tej opowieści, mój drogi chłopcze, natomiast ważne jest to, co po sobie zostawił. Al-Tawil, jak przystało na wielkiego przywódcę, zginął w eksplozji. Jego córka wraz z Haribem i pozostałymi ocaleńcami trafiła do tego pałacu, a kilka miesięcy później powiła chłopca. Jego ojcem mógł być i Harib, i Dhaki, ale tajemnicę pochodzenia dziecka matka zabrała ze sobą. Wiedz, że jak wielu z nas, Taw wchłonęła zabójczą dla ciała dawkę melotowych wyziewów i nie zdołała zwyciężyć bestii, która skryła się w jej wnętrzu. Nie mogliśmy pokonać choroby, która krążyła w naszych żyłach i zjadała nas od środka. Rok po roku odchodziliśmy, marliśmy jak muchy… Cóż zatem z tego, że mieszkający w Ragnaroku obwołali nas bogami. Zamknięci w Białym Pałacu, otoczeni sztucznie wytworzonymi chmurami, z daleka do wzroku wścibskich wymieraliśmy w ciszy i osamotnieniu. Aż nadszedł dzień, kiedy zostałem ostatnim z musafarów… Tak, Nathaienie, jestem ostatnim żyjącym bogiem!
Ostatnie słowa bóg niemal wypluł z siebie. Nie były one przepełnione złością, pretensją ani goryczą. Były to słowa odchodzącego starca, który zdawał sobie sprawę, że tylko opowiadając chłopcu swoją historię, może zasiać w nim pamięć swego rodu.
– Mimo postępującej choroby Taw zajęła się żmudnym i bezskutecznym poszukiwaniem lekarstwa. Zrozumieliśmy, że jedyną nadzieją na przetrwanie był wieczny sen. Tylko tak mogliśmy oczekiwać na ratunek pochodzący bądź z naszego świata, bądź z krwi tych, którzy żyli w Wielkich Dolinach! Wielu z moich pobratymców śpi teraz w podziemiach budowli, tej upiornej mogiły, z nadzieją, że zjawi się nasz wybawca. Wśród nich spoczywa także i słodka Taw! Wiedz, że jest jeszcze dla nas nadzieja! Taw-Lieb odkryła, że nasze ciała są za słabe, by związać się z melotem, boską kruszyną, która potrafiła czynić cuda. Dopiero zespolenie ras przyniesie nam ratunek. Tak, wiązanie się musafarów z przedstawicielami plemion wcześniej czy później stworzy istotę, która połączy to, co ludzkie z tym, co pochodzi nie z tego świata. Wyobraź sobie paradoks tego odkrycia! – Starzec popatrzył na chłopca i nachylił się, aby podkreślić wagę wypowiedzianych słów. – Ty jesteś tym łącznikiem, chłopcze. To w twojej czystej, nieskażonej melotowym wyziewem krwi, w której płyną cząstki pochodzące zarówno od Tułaczy Świata, jak i Jedynego, znajduje się klucz do naszego ratunku!
Nathaien poderwał się z siedziska, ale starzec poprosił go, by opanował emocje. Usiadł więc, choć z trudem hamował drżenie dłoni.
– Wróćmy do głównego wątku historii – kontynuował bóg. – Taw urodziła chłopca. Jednak jej stan zdrowia pogarszał się z każdym księżycem. Kiedy mały skończył sześć lat, nie była już zdolna do opiekowania się synem. Harib, którego ciało lepiej znosiło skutki wybuchu, zajął się wychowywaniem dziecka, które zawsze uważał za swoje. Zrozpaczony nakłonił matkę do udania się w wieczny sen.
– A chłopiec? Czy i on zachorował?
– Nie. Wychowany w ciągłym strachu przed śmiercią, wśród chorych i słabych ludzi, stał się posępnym człowiekiem. Pomyśl, jak wielkim przeżyciem było dla niego oglądanie matki uśpionej w szklanej kapsule! Jak oceniał ojca, dzięki któremu najukochańsza dla malca istota przekroczyła próg nicości? Czy to przez wychowanie w pałacu przypominającym grobowiec, wśród rozpamiętywania o chlubnej przeszłości czy też dzięki ciągłym rozmowom o boskości i potędze, którą musafarowie mieli na wyciągnięcie ręki, w umyśle malca rodziły się niebezpieczne myśli, pęczniały i szukały ujścia. Im dłużej Harib przyglądał się małemu, tym bardziej zaczynał podejrzewać, że w chłopcu płynie krew Sha-Dhakiego. Oddalał się od niego i nie potrafił przeciąć krążących po opustoszałych korytarzach pałacu plotek, czyim synem chłopak miał naprawdę być.
Wisząca nad bogiem machineria zadrżała, a coś w jej trzewiach zabulgotało. Nathaien pomyślał, że i ona wsłuchuje się w dziwaczną opowieść, niecierpliwa zakończenia i wyjawienia wszystkich kryjących się za niknącym głosem starca sekretów.
– Mijały lata, a młodzieniec stał się skryty i ponury. Harib unikał konfrontacji, więc droga do Sha-Dhakiego była zbyt łatwa, aby nią nie podążył. Nikt przecież nie wiedział, gdzie buntownik przepadł, więc łapczywie, choć bezskutecznie wyłapywał o nim strzępki informacji. Lecz prócz śnienia o odrodzeniu musafarów chorobliwie poszukiwał bożej kruszyny. Oto skutki wiary w mrzonki ojców! To ciągłe gonienie za czystą krwią i lekarstwem, by ratować Taw-Lieb! Pieniła się w nim nienawiść i pogarda dla ludzi, wrogość wobec własnych pobratymców za to, co zrobili jego matce. Przeszłość nie miała dla niego znaczenia. Dhakiego uważał za słabeusza, bo nie potrafił utrzymać zdobytej władzy, a w porywie uczuć sprowadził na wszystkich nieszczęście. I to z jakiego powodu: miłości do kobiety? Młodzieniec nie chciał popełniać tych samych błędów; zamknął swe serce w stalowej klatce i obiecał sobie, że nigdy nie podejmie decyzji pod wpływem emocji. Im stawał się starszy, tym bardziej obojętniał i skrywał się za maską zimnego, bezwzględnego człowieka. Tylko tak mógł ratować się przed tęsknotą za ukochaną matką. Nie krył pociągu do władzy, nie brzydził się przemocą. Gdy otwarcie zażądał, abyśmy resztką naszych skąpych sił podbili Wielkie Doliny, Harib zdecydował się podjąć drastyczne kroki i wygnał syna z miasta. Nie chciał karmić drugiego Sha-Dhakiego tymi samymi rojeniami. Chłopak uciekł na północ, zabierając ze sobą to, co udało mu się zmieścić w ładowniach statku. Osiadł w zapadłej dziurze, dolinie skrzętnie osłoniętej pionowymi zboczami gór i od pierwszego dnia zaczął planować swój powrót do Ragnaroku… Mijały lata. Wydawało się, że jego niechęć minęła, ale mimo że starałem się go wydobyć z pułapki, w którą sam wpadł, odmawiał, bo nie odnalazł lekarstwa. Zgodził się dostarczać melot, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że tylko dzięki energii zamkniętej w krysztale zdolny jestem podtrzymywać życie jego matki. Mojej ukochanej Taw-Lieb.
– Ty jesteś Haribem – wyszeptał Nathaien, który nie wierzył w to, co podpowiadał mu umysł. – Zatem synem Taw jest…
– Zurwan Akaran – odparł starzec.
*
Pierwszą noc w pałacu przespał niespokojnie. Budził się co chwilę, nasłuchując i rozglądając się po olbrzymiej sali, w której ustawiono kilka przedziwnych mebli. Spał na czymś, co przypominało zwykłe łoże. Miało pełno guzików i światełek, których Nat bał się dotknąć. Mimo iż nie zauważył nigdzie paleniska, od podłogi i ścian biło przyjemne ciepło.
Starzec dał mu swobodę poruszania się po pałacu. Zwiedził piętro, na którym znajdowała się jego sypialnia i komnaty Hariba. Nie znalazł jednak schodów, więc zapytał go, w jaki sposób może dostać się na niższe kondygnacje. Nauczył się obsługiwać dźwig, owo niewielkie pomieszczenie, którym mógł poruszać się w dół i górę, a które zwało się mased. Miał zakaz zjeżdżania do sali tronowej – Harib nie chciał, by Nat spotkał któregoś z kapłanów.
Większość pomieszczeń Białego Pałacu nikła w mroku lub była zamknięta. Z oczywistych względów były od dawna niezamieszkałe. Z uwagi na wstrzymanie dostaw melotu z Hrothgaru i wprowadzone oszczędności były wyłączone z użytku. Każde z pięter wyglądało tak samo – rzędy dziesiątki następujących po sobie komnat. Kiedy Nat opuszczał mased i szedł korytarzami, podłoga i ściany jaśniały wraz z jego krokami. Zawsze towarzyszyło mu światło. Szybko jednak znudził się monotonnymi wycieczkami.
– Od kiedy jesteś sam? – zapytał wieczorem, gdy wpatrywali się w zachodzące słońce i przegryzali przesłodkie pomarańczowe owoce.
Nathaien uświadomił sobie chwilę wcześniej, że znał to miejsce – to właśnie tu uniosła go Wyrocznia Środka, to stąd też wyrwał się, wracając do jej wnętrza. Kiedy to było? – głowił się i obiecał sobie, że nie zdradzi się Haribowi. Wizja, jakiej wtedy doświadczył, skończyła się tym, że wylądował w puszczy i trafił w ręce Popielatych.
– Już od dawna przestałem być samotny, bo otoczyłem się wspomnieniami.
– Nie rozumiem.
– Kiedy chadzam korytarzami pałacu, widzę swoich przyjaciół. Słyszę gwar rozmów, odgłosy kłótni i codziennych sprzeczek. Poranny pośpiech pędzących gdzieś ludzi, kolejki pod masedami, zagnieciony kołnierzyk jednej z pań, narzekanie na psujący się przekaźnik, nerwowe drapanie się po uchu Dany… Widzę niewyspanie malujące się na twarzy wiecznie naburmuszonego Halewa, czuję powalające wyziewy z ust Yonki i śmiech Taw. Blask w jej oczach. Słyszę jej głos, jej radość, gdy odkrywała kolejną z tajemnic tych ziem…
Nathaien przypatrywał się Haribowi, a im dłużej to czynił, tym bardziej dostrzegał w nim podobieństwo do Akarana. Starzec był jednak nieustannie pobudzony, wstawał, sprawdzał coś wśród migoczących na ścianach światełek i odczytywał znaki ze zsuwających się z sufitu plansz. Podpięty do pulsujących lian, których zasad działania chłopak nie próbował zrozumieć, naciskał błyskające punkty, mówił coś do niewielkich kratek i słuchał bzyczenia maszynerii ukrytej za ścianami. Chłopiec przyłapał go na tym, jak mówił sam do siebie. Harib był drugim Ensonem. Samotność najwyraźniej nie służyła Tułaczom.
– Ludzie o niczym nie wiedzą – powiedział, patrząc na niknące w ciemnościach niebo. – Nawet ci, którym wydaje się, że są najbliżej bogów.
– Dlaczego nie powiesz, że potrzebujesz pomocy? Że pragniesz towarzystwa?
– Czy wiesz, co by się stało, gdyby dowiedzieli się prawdy? – Harib popatrzył na Nathaiena z wyrzutem. – Wpuszczam kapłanów do pałacu chociażby po to, żeby dostarczyli melot, jedzenie i wodę. Ale nade wszystko muszę zachować pozory. Gdyby prawda wyszła na jaw, Wielkie Doliny pogrążyłyby się w wojnach o nasze ziemie i morza. Nikomu nie przyszłoby do głowy podsycanie ognia melotu i uśpieni by umarli. Dlatego ciągle gramy, mój chłopcze, w największe ze światowych przedstawień. Po to wybudowaliśmy te gargantuiczne schody, by tych, którzy przychodzili z żądaniami, omamić i oszołomić, a przede wszystkim zmęczyć. Po przekroczeniu setnego stopnia nie pamiętali już, po co do nas szli, i najczęściej zawracali. Jeśli natomiast jakiemuś uparciuchowi udawało się dojść na szczyt, wchodził do sali tronowej, gdzie przy pomocy kilku technologicznych sztuczek mogłem zrobić z nim to, co chciałem.
– To oszustwo – Nathaien burknął.
– Gardzisz mną? – Na twarzy starca pojawił się krzywy uśmiech. – Tym jesteśmy, naiwny chłopcze, drapieżcami. Przybywamy, łupimy i znikamy. Przykra to prawda, lecz najszczersza.
– Wyszkoliliście sobie niewolników.
– Masz absolutną rację! Stworzyliśmy armię kapłanów, poprzez których zarządzaliśmy Pałacem. A wiedz, że ten, jak każda wiekowa budowla, wymaga stałej konserwacji. Płaciliśmy wiedzą i poprzez koryfejów decydowaliśmy o losach miasta, a poniekąd i tego świata.
– To, co mówisz, jest podłe.
– Nie byliśmy tacy, jakimi Dhaki chciał, abyśmy zostali. Pomagaliśmy ludziom na wiele sposobów, pamiętając o tym, że każda nasza interwencja stworzyłaby siłową dysproporcję, a do tego nie mogliśmy dopuścić. I bez naszej ingerencji wyżynaliście się i stawaliście się w tym z roku na rok coraz lepsi. Trzymaliśmy się żelaznej zasady: nie mieszaliśmy się do wielkich spraw Dolin. Choć był taki, któremu o włos się udało. To Markisch, słyszałeś zapewne o jego wyczynach… – Harib zaśmiał się, widząc, jak chłopiec zrobił wielkie oczy ze zdziwienia. – Udało mu się skraść naszą broń, dzięki której rozgromił armię i wygrał królestwo. Był jednym ze zwolenników Sha-Dhakiego, ale i on wreszcie postradał zmysły.
– A piraci? – zapytał Nat. – Oczyściliście wybrzeża.
– Bo korsarze naruszyli kruchą strukturę handlową, dzięki której zdobywaliśmy złoto, a nim przecież płaciliśmy Akaranowi. – Harib ziewnął, a Nat przypomniał sobie wozy wypełnione bogactwami, które od mistrzów otrzymali Czteropalczaści. Wszystko układało się w całość!
– A zatem, gdy Zurwan wstrzymał dostawy kryształu…
– …doprowadził mnie do ostateczności. Magazyny świecą pustkami, a twój mistrz nie reagował na błagania o wznowienie transportów. Domyślam się, że dopiął swego, że musiało się wydarzyć coś, co zmieniło jego nastawienie do Ragnaroku, ale nie miałem środków, by to zbadać. Musiałem postąpić tak, by nie naruszyć delikatnej równowagi w Dolinach. Wysłałem armię, aby go wystraszyć, lecz nie przewidziałem wszystkiego.
– Czteropalczastych?
Harib poczekał, aż jedna z sufitowych macek przyssie się do metalowej szyny biegnącej wzdłuż jego kręgosłupa. Nat usłyszał syknięcie, starzec na chwilę przymknął oczy, po czym otworzył je i westchnął.
– Nie stanowili dla mnie żadnego zagrożenia. Chciałem, aby to widok maszyn przed wejściem do hrothgarskiej doliny spowodował, że Akaran podda się presji mistrzów, którzy zmuszą go do zmiany decyzji.
– Zatem to nie ty zaatakowałeś wioski wokół Hrothgaru? Nie chciałeś podbić kopalni melotu?
Harib popatrzył na chłopca, dając mu do zrozumienia, że odpowiedź na te pytania jest dość oczywista.
– Mogłem, choć nie miałbym nad nimi realnej kontroli. Kopalnie są położne zbyt daleko od Miasta Bogów. Naruszałbym żelazną regułę, o której już ci wcześniej mówiłem. Podejrzewając Arkana o najgorsze, od samego początku wyprawy nie zamierzałem używać siły. Chciałem pozyskać dla siebie człowieka, który znał sekrety Czteropalczastych, Xaviana.
Nathaien niemal podskoczył. Słońce już dawno zaszło i w komnacie ściany samoczynnie rozświetliły się jasną poświatą.
– Zadaniem boskiej armii było odszukanie i sprowadzenie przywódcy górskich klanów. Niestety Freja zawiodła…
– Zawiodła? – krzyknął Nathaien. – Freja jest kobietą?
Starzec zaśmiał się, po czym zaczął się krztusić. Wcisnął światełko na naramienniku i coś zassało się we wnętrzu rurki wychodzącej z sufitu. Ciałem wstrząsnął dreszcz i chwilę po tym jego oczy znów zalśniły.
– Zdecydowanie wolę współpracować z kobietami – stwierdził. – Jeśli wszystko dobrze się potoczy, niedługo będziesz mógł ją poznać.
– Nie wiem, czy mam na to ochotę… – odparł, wracając pamięcią do jatki w wodach Alkmeny.
Na otrzeźwiającą myśl o tym, że wraz ze znienawidzonym wrogiem może spotkać Xaviana, zasypał Hariba dziesiątkiem pytań. Starzec oświadczył jednak, że jest zmęczony i musi udać się na spoczynek.
*
Mijały dni, a Nathaien nie dowiedział się niczego nowego o Xavianie. Harib nie czuł się dobrze, zbywał go. Chłopiec snuł się zrezygnowany między kondygnacjami pałacu, aż odkrył pomieszczenie, które nazwał zbrojownią. Znalazł w nim nie tylko rzędy ustawionych w podłużnych donicach włóczni (taką zdobył podczas szaleńczej wyprawy z oddziałem górali), różnorakich kijów wykonanych z nieznanego mu metalu i dziwacznymi zakończeniami głowni, ale także ułożone w szufladach obłe przedmioty z pokrzywionymi rurkami, przedziwne stroje, nakrycia głowy, naramienniki i obroże podobne do tej, którą sam nosił na szyi. Pod ścianami stały obłe skrzynie, które kusiły tajemnicą swej zawartości. Nathaien, naśladując gesty Hariba, dotykał je palcami, głaskał, ale wszystkie były martwe. Z wściekłości kopnął jedną z nich, a ona niczym wodna lilia rozłożyła swe ściany na boki. Ze środka wysunął się pałąk z podowieszanymi doń sahirami. Chłopak długo wpatrywał się w szklane oka.
Wrócił masedem na najwyższe piętro. Otwarta na przestrzeń komnata jaśniała blaskiem dnia. Niebo mieniło się lazurem, powietrze było ciepłe i pachniało morzem. Sztuczne, białe chmury ospale kłębiły się w dole. To był dobry dzień na wyprawę, pomyślał chłopiec, i głębiej ukrył sahir w kieszeni spodni.
– Chciałbym, abyś pokazał mi uśpionych – powiedział.
Harib odwrócił się w swym siedzisku. Patrzył na chłopca badawczo, a kąciki jego ust zadrżały.
– Dobrze – oznajmił po dłuższej chwili namysłu, po czym zerknął na podłokietnik i nacisnął kilka guzików. Przypięte do jego ciała rurki zawibrowały i sycząc, zniknęły w oparciu. Rozwarły się płaszczyzny sklepienia, z którego spłynęły szkliste tafle. Przytrzymywane przez żelazne palce okrążyły sylwetkę mężczyzny i zaczęły doklejać się do ścianek siedziska. Machineria ruszyła poprzez salę aż na jej środek, tam zatrzymała się, a wtedy z unoszącej się w górze czaszy na Hariba leniwie opadły rozświetlone macki, które objęły płyty w mocnym uścisku.
Chłopiec przyglądał się tańcowi zmaterializowanych przejawów boskiej technologii. Gdyby nie znał prawdy, uznałby wszystko za magię, a siedzącego w środku wirujących połysków człowieka za bóstwo. Wszystko odbywało się w niemal zupełnej ciszy, ledwie słyszalnego chrobotu. Kiedy jednak liany odsunęły się i ukryły w suficie, ukazało się coś, co przypominało kształtem olbrzymie jajo. Płynnie unosiło się nad ziemią, zaś w środku, niczym w wyłuskanym łyżeczką wnętrzu, siedział Harib, otoczony pulsującymi światełkami, które barwiły jego czoło kwietnymi kolorami.
– Możemy jechać – oznajmił, sięgnął po przezroczystą maskę, którą zakrył nos i wskazał dłonią drzwi masedu.
Pojazd bez trudu zmieścił się w środku i maszyna, która przenosiła ludzi między piętrami, ruszyła. Nathaien ukradkiem przyglądał się profilowi starca. Dziś wyglądał wyjątkowo słabowicie – skóra na jego twarzy straciła resztki cielistej barwy, oczy przesłaniała mgła. Jakby stał na progu, za którym czaiła się już tylko śmierć. Czas płynął nieubłaganie, a nie wyjawił jeszcze, dlaczego wezwał chłopca do miasta.
Drzwi rozsunęły się i Haribowe jajko wypłynęło z kabiny do pogrążonego w ciemności korytarza. Starzec znanym sobie sposobem uruchomił boską aparaturę i na ścianach, które zostały wydrążone w litej skale, rozżarzyły się lampy. Panowała tu wilgoć, która skapywała ze sklepienia, tworząc śmierdzące stęchlizną kałuże.
– Odwagi! – zachęcił słabym głosem, poruszył dźwignię, wehikułem szarpnęło i pojazd ruszył.
– Tak się zastanawiam – zaczął ostrożnie Nathaien, drepcząc obok – dlaczego obawiasz się powrotu Akarana?
– Nigdy nie mówiłem czegoś takiego.
– Sprowokował cię i zagroził istnieniu miasta. Nie ma czystych zamiarów.
– Akaran chce obudzić swoją matkę. – Harib gwałtownie się zatrzymał. – We mnie widzi przyczynę wszystkich klęsk i obwinia o wybuch Bayt-Alnum. Uznaje za nieudolnego ojca i kiepskiego przywódcę – wyliczał. – Nakłoniłem Taw-Lieb do tego, by usnęła w oczekiwaniu na lekarstwo. To ja wygnałem go z Ragnaroku.
– Ale twoje intencje…
– …dla Akarana nie miały żadnego znaczenia. Chce wrócić do miasta, ale na własnych warunkach. Ożywić matkę i odrodzić potęgę Tułaczy. – Harib okręcił się i maszyna zaczęła sunąć dalej. – Płonne nadzieje i maniakalne plany podsycane osamotnieniem, poczuciem porażki, a nade wszystko żądzą zemsty.
– Czy to oznaczy, że zaatakuje miasto?
– Mogę się założyć, że kiedy tu przybędzie, zadrży ziemia i zapłonie niebo, a później usłyszmy fanfary zwycięstwa. Akaran miał setki wiosen, by zaplanować swój powrót, i zapewniam cię, że doskonale się do niego przyszykował.
– To po to właśnie potrzebował melotu! – dedukował Nathaien, a gdy Harib spojrzał na niego, zatrzymał się. – Wiesz, co zamierza, prawda?
– Ukrył coś w górskich jaskiniach, co wkrótce wydobędzie na światło dnia. Jednak siejąca ogień broń nie uzdrowi obudzonej Taw-Lieb. Aby odnieść zwycięstwo, Akaran potrzebuje czegoś więcej, co sprowadza nas do zadania najważniejszego z pytań…
– Czy jestem Dzieckiem Czystej Krwi?
– To Taw chciała, by takim mianem określać mężczyzn, którzy nosili w sobie bożą kruszynę.
– Jak to „mężczyzn”? Nie jestem…
– Wyjątkowy? – Harib parsknął. – I tak, i nie. Ci, w których krwi żarzy się ów niezwykły bakcyl, są łącznikiem między Wielkimi Dolinami a Tułaczami Świata, a jednocześnie odtrutką na śmierć krążącą w naszych żyłach.
– W takim razie zawiadom Akarana, że jestem w mieście. Pomogę obudzić Taw!
Harib zaniósł się śmiechem.
– Twój hrothgarski mistrz to ogarnięty furią zemsty człowiek – stwierdził po chwili. – Zamknięty wśród gór jak Enson wśród zieleni drzew, tak samo jak ja wśród białych chmur. Jedyne, co nam się należy, to śmierć, chłopcze, a ta przychodzi wyjątkowo ospale. Nie paktuje się z szaleńcami – dodał na koniec i Nat nie wiedział, czy mówił o mistrzu, o sobie czy mieszkańcu samotni.
– Mówisz o śmierci, jakbyś z nią grał.
– Bo tak poniekąd jest. – Harib znów się uśmiechnął. – Te wszystkie maszyny, które w naszym świecie nie są niczym nadzwyczajnym, utrzymują mnie przy życiu tak samo jak ta, którą dysponuje Akaran.
– I Enson – dopowiedział chłopiec, przypominając sobie białą balię, w której leczył go mieszkaniec samotni.
– I Enson. – Harib powtórzył jego imię. – Poznałeś ich możliwości, bo z tego, co mówił, odratował cię przy jej pomocy…
– A więc Enson żyje? – zwołał Nathaien.
– Ostatni raz ucięliśmy sobie miłą pogawędkę kilka dni temu, zanim wysłałem po ciebie pojazd. Czy coś mu się stało?
Chłopiec opowiedział o ataku morgii. Harib wysłuchał go uważnie, po czym palcami zaczął przebierać po mieniących się bielą kwadratach łokietnika, aż przed jego oczyma wyświetliła się niebieska plama z przesuwającymi się znakami.
– Niewiele wiemy o tym stworzeniu… – powiedział, powoli czytając. – Zostało odkryte w górach na północy podczas pierwszej wyprawy i zdziesiątkowało oddział musafarów. Zbudowane z lejącej się materii, wrażliwe na słońce i suszę. Tylko dzięki sile naszej broni i sprytowi jednego z kapitanów kreaturę udało się zamknąć w skorupie ze skał. Więzienie zapieczętowano tak, że otworzyć je mógł tylko jeden z naszych ludzi… – Starzec zawiesił głos, a migocząca plama światła zniknęła sprzed jego twarzy. – Jakże zdesperowanym człowiekiem jest mój syn, skoro wypuścił tę bestię! Sam zatem widzisz, że nie ma tu pola do dyplomacji.
– Czy morgia może tutaj dotrzeć? – Chłopiec przełknął ślinę. – Czy mnie tu znajdzie?
– Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Mamy do czynienia z przedwiecznym stworem, którego zdolności nie znamy.
– Enson podjął się walki z morgią…
– Ale nie odpowiada na moje wezwania. Nie sądzę zatem, aby zdołał ją pokonać.
W korytarzu zapanowała cisza. Chłopiec mierzył się z własnym losem, utwierdzając się w przekonaniu, że ciąży na nim klątwa śmierci. Miał już pytać dalej, ale Harib uruchomił jajowatą machinę, więc Nathaien ruszył za nim. Po chwili tunel się skończył i zanim starzec rozświetlił przestrzeń, czyhała na nich nieprzezierna ciemność.
Gdy rozbłysły setki migoczących ogników, oczom chłopca ukazała się jaskinia. Stali niemal przy jej sklepieniu, mając przed sobą głęboką otchłań, spiralnie otoczoną schodami i powoli znikającymi ku podłożu błyskami z lamp. Pełna była lin, metalowych pudełek i rur, które tworzyły skomplikowany kłąb i dziesiątki poskręcanych węzłów. Skądś dobiegał szum przepływającej wody, jakieś niepokojące bulgotanie i przypominające bagienne odgłosy zasysanie. Większe z węży trzęsły się drgawkowo, a to, co przelewało się w ich środku, było oślizgłe i obmierzłe. Wiele z rur niknęło w ścianach sterczącej ze środka groty, pokrytej rdzą i zaciekami metalowej konstrukcji, która przypominała okrętowy maszt.
Pojazd Hariba zaczął zjeżdżać po świecącej się od wilgoci rampie. Od bezdennej czeluści odgradzała go zaledwie pordzewiała barierka.
– To, co słyszysz, to praca trzewi maszynerii, dzięki której uśpieni mogą śnić – powiedział starzec. Wyciągnął kościsty palec i wskazał na lewo.
Dopiero teraz Nathaien dojrzał to, co kryło się w ciemnościach. W wykutych wnękach umieszczono słoje otoczone zwojami karbowanych lin. Nie mógł dojrzeć, co kryło się w ich środku, więc zbliżył się do jednego z nich, z odrazą przetarł maź i zobaczył poszarzałe ludzkie udo. Spojrzał wyżej, rozmazał brunatne krople i ukazał mu się tors oraz nieruchoma twarz. Mężczyzna miał zamknięte oczy, a usta zakryte maską podobną do tej, którą nosił Harib. Unosił się w płynie, podoczepiany do poplątanej sieci rurek i sznurków. Gdy wstrząsał nim pojedynczy spazm, a ciało obiło się o szkło, jakby zamknięty w środku dławił się i wołał o pomoc, chłopiec odskoczył od słoja, o mało nie spadając z trapu.
– Pozwól, że trochę rozświetlę to miejsce… – powiedział Harib i po chwili mrok zastąpiła mglista jasność.
Tam, gdzie rampa oplatała ściany, okrążając jaskinię kilkukrotnie, w setkach wnęk stały obłe i szklane prostopadłościany o podstawach osadzonych w metalowych obejmach. Wnętrza słojów migotały światłem, które rozpalało się, gdy podchodziło się bliżej. Wszystkie były podłączone do przeziernych rur i powyginanych lin tworzących skołtunioną plątaninę przypominającą gargantuiczny organizm, zasysający i pompujący odrażające nieczystości. Nathaien wychylił się i zdał sobie sprawę, że grota była wypełniona kokonami od podłoża aż po sklepienie.
– Ocaleńcy z Bayt-Alnum. – Harib wskazywał kolejne kadzie i metalizujące tabliczki, a Nathaien ścierał z nich wilgoć i przyglądał się znakom, których nie potrafił odczytać. – Oto ich imiona, aby pamięć o musafarach nie przepadła.
W milczeniu podążali w dół. Część pojemników pozostawała w mroku i nie rozjaśniała się. Panowała w nich martwota, a płyn był mętny. Nawet tu rozciągał się odór śmierci.
– Tam – oznajmił znienacka Harib i wyciągnął dłoń. – Czwarta od lewej śpi moja Taw-Lieb.
Kokon matki Akarana ustawiony był na dnie jaskini i nie wyróżniał się niczym od innych. Nathaien, ciekawy oblicza kobiety, która przecież była przyczyną wszystkiego, odważnie podszedł do słoja. Mimo iż starał się dostrzec twarz ukochanej Hariba, nie było to możliwe – szklana powierzchnia szyby pokryta była warstwą brunatnego mazidła.
Rozejrzał się. Otaczały go namokłe ściany, które tu, na dole, pokrywał biały osad. Dotknął go palcem i polizał.
– To sól – stwierdził zaskoczony.
– Jesteśmy przy poziomie morza. Pałac został zbudowany na klifach, w których czeluściach znaleźliśmy tę jaskinię.
– A cóż to za machina? – zapytał Nathaien na widok platformy ustawionej przy trzonie kolumny, którą wcześniej uznał za maszt.
Do jej podstawy przymocowano siedzisko z nisko opuszczonym oparciem, które przypominało łoże nadgorliwego kata: zagłówek otaczały metalowe cylindry oraz dziesiątki czarnych, zawilgoconych lin, które na podłodze kłębiły się jak wężowa plątanina. Zasiadający na tym przedziwnym tronie delikwent miał być przywiązany skórzanymi pasami, które pętały jego nadgarstki, kostki stóp, tors i szyję. Z boku znajdowało się miejsce dla kogoś, kto uruchamiał maszynerię – niewielka platforma z czymś w rodzaju stołu, na którym ustawiono pudełka różnych wielkości z guzikami i pokrętłami.
– Wygląda nieco groźnie, ale nie musisz się martwić – przemówił starzec. – Tutaj ułożysz głowę, a tu dłonie. Szkopuł w tym, by nie ruszyć się o cal, gdy będziemy sączyć twoją krew… – Oczy Hariba się rozpaliły. – Cenna substancja z twoich żył trafi do pojemników znajdujących się tu, z boku. Z nich uniesie się prosto do źródła. – Wycelował palcem w trzon kolumny i przesuwał nim, pokazując przewody i zwoje. – Później popłynie do komory, gdzie zostanie oczyszczona, a następnie poddana specjalnej reakcji chemicznej, podczas której zostaną wyodrębnione z niej ważne dla nas cząstki. Te zostaną rozdzielone, zmultiplikowane i rozcieńczone w roztworze, który zostanie wtłoczony do kabin uśpionych. System uruchomi procedurę wybudzania, a gdy musafarowie otworzą oczy, otrzymają zastrzyk życia! – Harib niemal krzyczał z podniecenia. – Wtedy będziemy mogli wreszcie wrócić do domu! Skończyć tę koszmarną misję i pożegnać na zawsze tę parszywą plan… – zamilkł. Oddychał głęboko i ciężko, po czym zmęczony zapadł się w swoim siedzisku.
Nathaien postąpił o krok. Nie odzyska wolności. Został uwięziony w kolejnej wizji kolejnego szaleńca. Zginę tu – myślał. – Umrę w tej jaskini i już nigdy nie zobaczę słońca…
Zaczął cofać się w stronę wejścia na rampę, gdy ujrzał zamknięte wrota. Harib obrócił swój pojazd i z zaciekawieniem patrzył, jak chłopiec zbliżał się do przejścia. Uruchomił oświetlenie, a wtedy Nathaien zobaczył zasklepioną bramę, u której powały wyryto znane mu już znaki.
Starzec manipulował przy bladych kwadratach podłokietnika. Po chwili mur, który odgradzał wnętrze jaskini od ukrytego pomieszczenia, się rozsunął. Chłopiec przekroczył próg i znalazł się w sali ze szczelinami w ścianach, poprzez które do środka wpadały wąskie pasma dziennego światła. Powietrze pachniało tu oceanem, zza skał dochodził szum morskich fal.
– To orakulium powstało wiele wiosen przed naszym przybyciem na klif – powiedział cicho Harib. – Obudowaliśmy je maszynerią, dzięki której mogliśmy je badać, ale nigdy nie nauczyliśmy się go kontrolować.
– Taka sama jak Wyrocznia Środka – wyszeptał chłopak.
Doszedł do ustawionych w kręgu kamiennych sześcianów. Otaczały skalne podwyższenie – niczym niewyróżniającą się, lekko chropowatą skałę wygładzoną przez morski żywioł.
– A zatem słyszałeś i o niej?
– Co nieco – odparł Nathaien, nie chcąc, aby Harib dowiedział się o jego przygodach z orakulium. Lecz co, jeśli Enson mu o wszystkim opowiedział?
– Zamknęliśmy wyrocznię dla ludzi, odgradzając ją od zewnętrznego świata skalnymi drzwiami, które tylko jeden z nas mógł otworzyć. Wystarczyło położyć dłoń na tym niewielkim panelu. – Starzec wskazał na kwadrat wyryty w głazie. – Igiełka nakłuwała palec i badała krew. Jeśli należałeś do naszej rasy, brama otwierała się przed tobą. A ten ryt to najprawdopodobniej mapa – kontynuował, podjeżdżając bliżej. – Wydaje się, że z każdego orakulium można było przedostać się do innego poprzez tę pośrodku albo poruszać się bezpośrednio po elipsie z jednego do drugiego. Jak po ekliptyce… – Zaśmiał się ze znanego tylko sobie żartu.
– Jest siedem wyroczni. Trochę o nich czytałem – dodał pospiesznie Nat.
– Należą do sfery zupełnie nam obcej, której rozumienie jest gdzieś ponad naszym poznaniem. Zostawmy zatem sprawy mistyczne mistykom, Nathaienie – orzekł Harib, odwrócił swą maszynę i skierował się w stronę wyjścia. – Mamy niewiele czasu. Teraz, kiedy wiesz i widziałeś już wszystko, nadszedł czas, byś wypełnił swoje przeznaczenie.
Chłopiec niechętnie poszedł za nim. Gdy znaleźli się na rampie i powoli zmierzali ku sklepieniu jaskini, a Harib opowiadał, o ilu rzeczach musi pamiętać, by uruchomić maszynerię, im dłużej jego bełkot mieszał się z przelewającymi się nieczystościami w szklanych kapsułach, tym bardziej Chłopiec Czystej Krwi miał ochotę stąd czmychnąć.
Kiedy starzec oznajmił, że może swobodnie korzystać z tych ostatnich dni, Nathaien zrozumiał, że umierający bóg, zmęczony życiem w pałacu, którego fundamenty stanowił upiorny cmentarz, w ostatnim geście łaski daje mu ułudę wolności. Po tym, jak ruszą trybiki urządzenia, które wyssie wszystko, co żywe i radosne z jego ciała, Nathaien zostanie złożony na ołtarzu nowych bogów, a jego ciało na wieki spocznie w ohydnym grobowcu.
Znalazł się więc w tym samym miejscu, z którego uciekł. Podążał za maszyną krok za krokiem i już wiedział, co powinien zrobić.
