Zmienna natura człowieka. Wprowadzenie do psychologii historycznej - Jan Hendrik van den Berg - ebook

Zmienna natura człowieka. Wprowadzenie do psychologii historycznej ebook

Jan Hendrik van den Berg

0,0

Opis

Kontrowersyjna książka holenderskiego psychiatry Jana Hendrika van den Berga (1914-2012). Autor mierzy się w niej z podstawowym założeniem dwudziestowiecznej psychiatrii: natura ludzka jest niezmienna. Pyta mianowicie: jeśli poprzednie pokolenia, żyjące w odmienny sposób, stanowili istotowo inni ludzie, jak to się działo? I w jaki sposób psychologia – która usiłuje opisać działania człowieka – zarówno odzwierciedlała, jak i wpływała na zachodzące zmiany?

W książce znajdziemy rozważania nad tym jak, w ciągu ostatnich czterystu lat, zmieniła się relacja rodziców i dzieci; co te zmiany oznaczają dla edukacji, jak wpływają na wzory życia zachodniego społeczeństwa; dlaczego osiągnięcie dojrzałości jest teraz tak opóźnione i tak trudne dla naszych dzieci. Van den Berg zastanawia się nad wybranymi aspektami zmian, którym podlegają kobiety, sięgając aż do ery wiktoriańskiej. Analizuje społeczny kontekst neurotycznego niepokoju i oddalenie się współczesnego człowieka od Boga.

Fragmenty książki:

„Ta książka opiera się na idei, że człowiek podlega zmianom. Konsekwentnie zatem musimy zmierzyć się z historią człowieka. Podczas gdy w tradycyjnej psychologii, życie poprzednich pokoleń postrzega sią jako wariację na znany temat, założenie, że człowiek się zmienia prowadzi nas do myśli, że przeszłe pokolenia prowadziły zgoła inne życie, i że różnią się one od następnych w sposób zasadniczy. To jest właśnie twierdzenie, które określa psychologię historyczną.”

„Psychologia historyczna nie jest historią psychologii.”

„Psychologia historyczna porównuje przeszłość i przyszłość, stawiając sobie za cel odsłonięcie, jak człowiek współczesny różni się od człowieka z poprzednich pokoleń. Poszukuje również powodów i przyczyn tych zmian. Musi także rozważyć, dlaczego i w jaki sposób zmienia się – w toku upływającego czasu – sama psychologia. Ostatecznie psychologia historyczna musi rozpatrywać samą siebie według własnych zasad. Analizować każdą zmianę w psychologii przeszłości i wyjaśniać, dlaczego miała ona miejsce oraz – jaki rodzaj życia i myślenia tę zmianę wymusił. Psychologia historyczna ma za zadanie odnaleźć przyczyny każdej nowej zasady.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pro­jekt okładki: To­masz Bar­damu
Re­dak­cja: Agata Lu­dwi­kow­ska
Ko­rekta: Zu­zanna Guty
Skład i ła­ma­nie: Ja­cek Ma­lik
Co­py­ri­ght © Kok­Bo­eken­cen­trum Uit­ge­vers, Utrecht, The Ne­ther­lands 2022 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Fun­da­cja Evviva L’arte
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego po­cho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tury
ISBN 978-83-966150-4-6
Fun­da­cja „Evviva L’arte” ul. Ra­cła­wicka 23/20, 02-601 War­szawa e-mail:wy­daw­nic­two@evvi­va­larte.orgwww.evvi­va­larte.org
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Od tłu­maczki

W stru­mie­niu in­for­ma­cji, jaki każ­dego dnia prze­pływa przez ekran mo­jego kom­pu­tera, na­tra­fi­łam na re­klamę jed­nego z war­szaw­skich, au­tor­skich li­ceów. Re­klama nie jest skie­ro­wana do dzieci, lecz do ro­dzi­ców. Cho­dzi o szko­le­nie – które dla ro­dzi­ców po­pro­wa­dzą „dzieci”, tzn. mło­dzi do­ro­śli, świeżo upie­czeni ab­sol­wenci szkół śred­nich – na te­mat ży­cia i pro­ble­mów na­sto­lat­ków. Za­tem role się od­wra­cają. „Wspar­cie za­pewni im do­świad­czona w pracy z ro­dzi­cami i mło­dzieżą psy­cho­lożka”, mówi za­pro­sze­nie. Na por­talu spo­łecz­no­ścio­wym cie­szy się ono du­żym po­wo­dze­niem, ma wiele „laj­ków”, ro­dzice ko­men­tują je z en­tu­zja­zmem, dzię­kują za świetny po­mysł. Udział w szko­le­niu kosz­tuje tyle, co obiad dla dwóch osób w war­szaw­skiej re­stau­ra­cji, ra­zem z de­se­rem.

Od pierw­szego wy­da­nia książki Jana Hen­drika van den Berga mija w tym roku 61 lat. Ten ho­len­der­ski psy­chia­tra przed­sta­wił ory­gi­nalną teo­rię zmian, nie tylko ta­kich, które na­zy­wamy spo­łecz­nymi, ale za­cho­dzą­cych nie­ustan­nie zmian na­tury ludz­kiej. Ujaw­niają się one w ję­zyku, w uży­ciu i zna­cze­niu słów.

Py­ta­nie o to, czy warto tę książkę czy­tać te­raz, czy nie stra­ciła na ak­tu­al­no­ści, bez wąt­pie­nia ma sens. Nie­któ­rych zdań au­tora nie bę­dziemy ro­zu­mieć, to zna­czy nie bę­dziemy ro­zu­mieć spo­sobu ży­cia lu­dzi sześć­dzie­siąt lat temu. Tak jak współ­cze­śni ro­dzice nie ro­zu­mieją spo­sobu, w jaki żyją ich o dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści lat młod­sze dzieci. Po­trze­bują spe­cjal­nych szko­leń, kur­sów, po­rad­ni­ków i wspar­cia „spe­cja­li­stów” – psy­cho­lo­gów i pe­da­go­gów.

Jak to się stało, że utra­ci­li­śmy tę wie­dzę – klu­czową dla ży­cia i dla bu­do­wa­nia więzi? Jak zo­stała utra­cona cią­głość? Czy we współ­cze­snym świe­cie moż­liwa jest do­ro­słość i co mia­łaby ona ozna­czać? Na te py­ta­nia van den Berg wni­kli­wie po­szu­kuje od­po­wie­dzi nie tylko w psy­cho­lo­gii, ale też w fi­lo­zo­fii i bu­do­wa­nym na jej pod­sta­wach pa­ra­dyg­ma­cie nauk przy­rod­ni­czych. Po­dą­ża­nie za nim – czę­sto przez epoki – to wkra­cza­nie na nie­oczy­wi­ste ścieżki i łą­cze­nie nie­oczy­wi­stych wąt­ków.

Klu­czo­wym za­gad­nie­niem jest dla van den Berga pro­blem dzie­ciń­stwa i doj­rza­ło­ści. Czy w prze­szło­ści rów­nież „do­ra­stano” i dla­czego współ­cze­śnie pro­ces ten za­biera tak dużo czasu? Czy mło­dzi i sta­rzy mogą się po­ro­zu­mieć, czy dzieli ich prze­paść nie do po­ko­na­nia?

I czym jest prze­szłość? Jaki mo­żemy mieć do niej do­stęp? Wiele osób być może od­po­wie py­ta­niem – po co nam do­stęp do prze­szło­ści, skoro jest już za nami? Może się ono wy­da­wać na­iwne, jed­nak sły­chać je dziś wy­raź­nie w po­sta­wach spo­łecz­nych, które nie­rzadko prze­ra­dzają się w ru­chy czy ide­olo­gie. Wy­daje się na­wet nie­kiedy, jakby prze­szło­ści wcale nie było, a świat był moż­liwy do zbu­do­wa­nia od po­czątku. Albo jakby wszystko opie­rało się na jed­nym tylko wy­obra­że­niu „złej” prze­szło­ści, dzięki czemu te­raź­niej­szość i przy­szłość można two­rzyć w ra­mach buntu, jako jej prze­ci­wień­stwo.

Pra­cu­jąc nad prze­kła­dem, nie raz za­trzy­my­wa­łam się nad zda­niami, które ja­sno po­ka­zy­wały, że au­tor pi­sze z od­le­głego dziś miej­sca, że znaj­duje się w in­nym spo­łecz­nym i hi­sto­rycz­nym kon­tek­ście. Do­ty­czy to przede wszyst­kim te­matu sek­su­al­no­ści, któ­rej van den Berg po­święca wiele stron. O ile nie­zwy­kle in­te­re­su­jąca wy­daje się ana­liza hi­sto­ryczna sy­tu­acji ko­biety wik­to­riań­skiej, gdzie sprzę­że­nie na li­nii sek­su­al­ność – wol­ność – rola spo­łeczna było klu­czowe, o tyle spo­strze­że­nia na te­mat rze­czy­wi­sto­ści współ­cze­snej au­to­rowi mogą wpra­wiać w kon­ster­na­cję. Zwraca rów­nież uwagę uży­cie okre­śle­nia „nor­malny”, które w za­sa­dzie znik­nęło już z pu­blicz­nego dys­kursu (cho­ciaż w dys­kur­sach pry­wat­nych wy­stę­puje czę­sto). Ale to wła­śnie zdaje się być do­wo­dem na słusz­ność pre­zen­to­wa­nej tezy: na­tura czło­wieka się zmie­nia.

Mu­simy jesz­cze pa­mię­tać o waż­nym ogra­ni­cze­niu, ja­kiemu pod­le­gają roz­wa­ża­nia au­tora – kiedy sięga on wstecz, od­nosi się tylko i wy­łącz­nie do kul­tury za­chod­nio­eu­ro­pej­skiej, i w za­sa­dzie tylko do kul­tury miesz­czań­skiej. Kul­tura lu­dowa, rzą­dząca się prze­cież swo­imi od­mien­nymi pra­wami i nor­mami, szcze­gól­nie w XIX wieku, a na­wet do cza­sów dru­giej wojny świa­to­wej, nie jest brana pod uwagę. Ana­lizy van den Berga będą miały ogra­ni­czone za­sto­so­wa­nie do in­nych kul­tur.

Jako ostatni ko­men­tarz chcia­ła­bym przy­to­czyć frag­ment ze wstępu in­nej tłu­maczki (Izy Mosz­czeń­skiej) do in­nej książki (Stu­le­cie dziecka El­len Key – do któ­rej od­wo­łuje się rów­nież van den Berg) na­pi­sany nie­spełna sto lat temu: „Wpraw­dzie współ­cze­sny czy­tel­nik z ła­two­ścią za­uważy te ustępy, gdzie bieg ro­zu­mo­wa­nia – za­równo w swych punk­tach wyj­ścia, jak i ar­gu­men­tach – star­czy za datę jej na­ro­dzin. Stwier­dzi też za­pewne cały sze­reg po­my­łek i złu­dzeń, które nie wy­trzy­mały próby hi­sto­rycz­nego do­świad­cze­nia. Są w niej jed­nak i ta­kie prawdy nie­zmienne, któ­rych do­nio­słość dziś do­piero ujaw­nia się w ca­łej pełni, za­gad­nie­nia, które – ak­tu­alne na prze­ło­mie dwóch wie­ków – obec­nie stały się wprost pa­lące”[*].

Iza­bela Mi­chal­ska

Przed­mowa

Cała psy­cho­lo­gia jako na­uka opiera się na za­ło­że­niu, że czło­wiek się nie zmie­nia. Do­ty­czy to na­wet teo­rii i te­ra­pii ner­wicy: neu­ro­tyk to ktoś, kogo zdol­no­ści są za­blo­ko­wane; te­ra­pia po­lega na usu­nię­ciu tych blo­kad. Nic nie zo­staje do­dane do sa­mej osoby, ani jej od­jęte. O ile bar­dziej jesz­cze od­nosi się to do nor­mal­nej osoby – z pew­no­ścią nie zmieni się ona wcale. Je­śli bę­dzie mu­siała wy­je­chać i żyć w in­nym kraju lub w in­nych oko­licz­no­ściach, za­bie­rze ze sobą całą tę oso­bo­wość, a je­śli kie­dyś wróci do sta­rego oto­cze­nia, to bę­dzie taka sama, jak była wcze­śniej, do­kład­nie ta sama osoba, ani tro­chę nie­zmie­niona. W ludz­kiej eg­zy­sten­cji nie po­ja­wia się nic cał­ko­wi­cie no­wego – to wła­śnie za­wsze (może poza kil­koma wy­jąt­kami) twier­dziła psy­cho­lo­gia.

Ta książka jest po­chodną idei, że czło­wiek się zmienia. W kon­se­kwen­cji czego zaj­muje się ona hi­sto­rią czło­wieka. Pod­czas gdy w tra­dy­cyj­nej psy­cho­lo­gii ży­cie po­przed­nich po­ko­leń uważa się za wa­ria­cję na znany te­mat, za­ło­że­nie, że czło­wiek się zmie­nia, pro­wa­dzi do my­śli, że wcze­śniej­sze po­ko­le­nia żyły in­nym ro­dza­jem ży­cia i że były isto­towo inne. Oto myśl, która w pierw­szym rzę­dzie de­fi­niuje psy­cho­lo­gię hi­sto­ryczną.

Psy­cho­lo­gia hi­sto­ryczna po­rów­nuje prze­szłość i te­raź­niej­szość, jej ce­lem jest do­wie­dzieć się, w jaki spo­sób czło­wiek no­wo­cze­sny różni się od czło­wieka z po­przed­nich po­ko­leń. Po­szu­kuje po­wo­dów i przy­czyn zmian. Nie­uchron­nie sta­wia py­ta­nie o to, dla­czego i w jaki spo­sób sama psy­cho­lo­gia zmie­niła się z bie­giem lat. Psy­cho­lo­gia hi­sto­ryczna musi wresz­cie przyj­rzeć się swoim wła­snym za­sa­dom; ana­li­zo­wać każdą zmianę w psy­cho­lo­gii prze­szło­ści i wy­ja­śnić, dla­czego ja­kaś zmiana się po­ja­wiła i jaki spo­sób ży­cia i my­śle­nia jej wy­ma­gał. Ma zna­leźć przy­czyny każ­dej no­wej za­sady.

Psy­cho­lo­gia hi­sto­ryczna nie jest hi­sto­rią psy­cho­lo­gii. Hi­sto­ria psy­cho­lo­gii to hi­sto­ria na­uki, do­kład­nie taka sama, jak hi­sto­ria każ­dej in­nej na­uki lub jak hi­sto­ria w ogóle. Hi­sto­ryk psy­cho­lo­gii pró­buje okre­ślić epoki, stara się śle­dzić pod­sta­wowe prze­ko­na­nia i usta­lić zna­cze­nie wio­dą­cych psy­cho­lo­gów i szkół my­śle­nia. Przy­czyny zmian fun­da­men­tal­nych za­sad nie sta­no­wią głów­nego przed­miotu jego za­in­te­re­so­wań, z pew­no­ścią nie są nim rów­nież zmiany za­cho­dzące w sa­mym czło­wieku, któ­rych te pierw­sze są od­zwier­cie­dle­niem – cho­ciaż ża­den do­bry hi­sto­ryk nie może tego wszyst­kiego igno­ro­wać. Ist­nieje jed­nak po­do­bień­stwo: psy­cho­lo­gia hi­sto­ryczna, jako na­uka o zmia­nach, rów­nież zaj­muje się prze­szłymi epo­kami psy­cho­lo­gii.

Żeby unik­nąć nie­po­ro­zu­mie­nia i żeby od razu było ja­sne, że ta książka nie jest o hi­sto­rii, ter­min „psy­cho­lo­gia hi­sto­ryczna” zo­stał po­mi­nięty w ty­tule. W ni­niej­szej pu­bli­ka­cji będę sta­rał się wy­ja­śnić, czym jest psy­cho­lo­gia, na pod­sta­wie za­ło­że­nia, że czło­wiek się zmie­nia. Ozna­cza to, że opiera się ona na ro­zu­mie­niu czło­wieka, które różni się od ogól­nie przy­ję­tej kon­wen­cji; na prze­ko­na­niu – po­mi­ja­nym przez na­ukę, ale tak po­wszech­nym w co­dzien­nym ży­ciu – że nie ist­nieje nic bar­dziej po­dat­nego na zmiany niż czło­wiek.

Główną przy­czyną nie­po­wo­dzeń w tej dzie­dzi­nie ba­dań jest fakt, że nie mie­li­śmy do­tych­czas żad­nej psy­cho­lo­gii spo­łecz­nej czy hi­sto­rycz­nej [...]. Dla­czego śre­dnio­wie­cze i re­ne­sans wy­two­rzyły tak od­mienne typy lu­dzi?

Karl Man­n­heim[Czło­wiek i spo­łe­czeń­stwo w do­bie prze­bu­dowy]

.

1

Po­trzeba teo­rii zmian

Idea wiecz­no­ści w psy­cho­lo­gii XIX wieku

Gdyby psy­cho­log z ubie­głego stu­le­cia mógł zo­ba­czyć, jak dziś wy­gląda praca jego ko­legi po fa­chu, byłby zdu­miony. W jego cza­sach psy­cho­lo­gia była na­uką roz­róż­nia­nia, po­łą­czoną sil­nymi wię­zami z po­nad­cza­sową fi­lo­zo­fią. Psy­cho­lo­go­wie no­sili ślady tej dys­tynk­cji. Tak jak fi­lo­zo­fo­wie za­sia­dali przy biur­kach ob­ło­żo­nych książ­kami, sta­wali przy pul­pi­tach i pi­sali trak­taty teo­re­tyczne. Kon­tem­plo­wali róż­nice mię­dzy tym, co da się za­ob­ser­wo­wać, a fan­ta­zją, kla­sy­fi­ko­wali emo­cje i opra­co­wy­wali kody aso­cja­cji. A kiedy w roku 1878[1] na­stała moda, żeby od czasu do czasu odejść od biurka – tylko po to, by prze­nieść się do la­bo­ra­to­rium, gdzie prze­pro­wa­dzano eks­pe­ry­menty – nie na­ru­szyło to spo­koju ich kon­tem­pla­cji, ani też, co naj­waż­niej­sze, po­nad­cza­so­wego cha­rak­teru ich dzia­łań. Psy­cho­log słu­żył na­uce wiecz­nej. Po­zo­sta­wał w od­osob­nie­niu, z dala od co­dzien­nego ży­cia. Ściany jego ga­bi­netu i ściany la­bo­ra­to­rium wy­zna­czały gra­nice jego na­uki. Było to moż­liwe, po­nie­waż nikt ni­gdy ni­czego od niego nie chciał.

Utra­cony spo­kój

W XX wieku tę idyllę psy­cho­lo­gów za­kłó­cono, spo­kój znik­nął. Lu­dzie za­częli za­da­wać py­ta­nia – na po­czątku nie­liczne, ale stop­niowo py­tań przy­by­wało; wresz­cie było ich tak wiele, że psy­cho­lo­go­wie z tru­dem znaj­do­wali czas, by od­po­wia­dać na wszyst­kie. Ale mu­sieli to ro­bić, po­nie­waż py­ta­nia do­ty­czyły bar­dzo waż­nych kwe­stii. Na przy­kład: „Jak naj­le­piej wy­cho­wać moje dziecko?”. Czy psy­cho­log mógł roz­cza­ro­wać ojca, który po­sta­wił ta­kie py­ta­nie? „Jak po­wi­nie­nem po­stę­po­wać z żoną?” „Jak – jako pra­co­dawca – mam so­bie ra­dzić z mo­imi pra­cow­ni­kami?” „Skąd mam wie­dzieć, czy wśród dwu­dzie­stu osób, które apli­ko­wały na sta­no­wi­sko, znajdę tę wła­ściwą?” „Skąd mam wie­dzieć, jaki za­wód bę­dzie dla mnie naj­lep­szy?” „Jak god­nie się ze­sta­rzeć?” Nie da się za­prze­czyć, że wszyst­kie te py­ta­nia są ważne i ja­sne jest, że psy­cho­log mu­siał zna­leźć na nie od­po­wie­dzi.

Psy­cho­log uczy się od­po­wia­dać na py­ta­nia

I zna­lazł. W po­śpie­chu wy­my­ślił przy­zwo­ity sys­tem ba­dań, spraw­dził go i wdro­żył, zna­lazł też od­po­wied­nie słowa, żeby wy­ra­zić swoje wnio­ski i za­le­ce­nia. Wiara w psy­cho­lo­gię ro­sła, lu­dzie nie sta­wiali py­tań na próżno. Psy­cho­log z ko­lei wzra­stał w wie­rze, którą lu­dzie zda­wali się w nim po­kła­dać. Swoje prze­my­śle­nia przed­sta­wiał w rze­czo­wych ar­ty­ku­łach, książ­kach i po­rad­ni­kach. Róż­nica mię­dzy pu­bli­ka­cjami dwu­dzie­sto­wiecz­nymi a tymi z dzie­więt­na­stego wieku jest ude­rza­jąca: kon­tem­pla­tywny cha­rak­ter za­nikł nie­mal cał­ko­wi­cie. Psy­cho­log dwu­dzie­sto­wieczny mówi o spra­wach cał­ko­wi­cie prak­tycz­nych. Zna się na co­dzien­nym ży­ciu. Cho­dzi do fa­bryk i do­mów, firm i szkół, można go zna­leźć na te­re­nach re­kre­acyj­nych i w cen­trach szko­le­nio­wych. Jest za­jęty, wie, co ro­bić. Mówi, bada, prze­pro­wa­dza te­sty, dys­ku­tuje i od­po­wiada na py­ta­nia.

Czy psy­cho­log może od­po­wia­dać na py­ta­nia?

Jed­nak kilku psy­cho­lo­gów kry­tycz­nie pod­cho­dzi do ca­łej tej prak­tycz­nej dzia­łal­no­ści. Są­dzą oni, że psy­cho­log, mimo swego wy­po­sa­że­nia i do­boru słów, nie jest tak na­prawdę upraw­niony, by od­po­wia­dać na więk­szość sta­wia­nych mu py­tań – z tego pro­stego po­wodu, że jego od­po­wie­dzi i za­le­ce­nia opie­rają się na pod­sta­wach, które nie ist­nieją.

Za­łóżmy, że tych kilku kry­ty­ków ma ra­cję. Co wtedy? Jak w ta­kim ra­zie psy­cho­log ma po­stą­pić z py­ta­niami? Do­piero co na­uczył się na nie od­po­wia­dać, a te­raz ma je z po­wro­tem ode­słać do tych, któ­rzy je za­dali? Czy po­wi­nien za­mknąć skrzynkę pocz­tową, za­trza­snąć drzwi i okna i wró­cić do sta­rych te­ma­tów? Nie uda­łoby mu się to jed­nak: py­ta­jący wie­dzie­liby, jak go zna­leźć, a ich po­trzeba i wiara by­łyby tak wiel­kie, że mu­siałby wy­cią­gnąć wcze­śniej scho­wane w sza­fie te­sty i ma­gne­to­fon i znowu za­cząć pra­co­wać.

Trzeba przy­znać, że to wła­śnie na­tłok py­tań spra­wił, że psy­cho­log za­jął się przede wszyst­kim udzie­la­niem po­rad. Nie pi­sałby opra­co­wań i nie da­wał rad, gdyby nie lu­dzie, któ­rzy tak usil­nie go o to pro­sili. Dzie­więt­na­sto­wieczny psy­cho­log mógł po­zwo­lić so­bie na luk­sus bez­tro­ski, po­nie­waż nikt ni­gdy nie czuł po­trzeby za­da­nia mu choćby jed­nego py­ta­nia.

Nikt nie za­da­wał py­tań

Czy za­tem lu­dzie w XIX wieku znali od­po­wie­dzi? Czy ro­dzice wie­dzieli, jak wy­cho­wy­wać dzieci, a mę­żo­wie, jak trak­to­wać żony? Czy pra­co­dawca wie­dział, jak ob­cho­dzić się z pra­cow­ni­kami? Czy wszy­scy znali sztuczki po­trzebne na róż­nych eta­pach ży­cia i po­tra­fili roz­po­znać nie­bez­pie­czeń­stwa zwią­zane z prze­cho­dze­niem z jed­nego etapu w drugi? Czy wie­dzieli, jaki za­wód bę­dzie im naj­le­piej pa­so­wał? Czy nikt nie miał wąt­pli­wo­ści co do tego, czy jest wła­ści­wym czło­wie­kiem na wła­ści­wym miej­scu?

Naj­wy­raź­niej znali od­po­wie­dzi: prze­cież nikt o nic nie py­tał. W pew­nym mo­men­cie jed­nak mu­sieli za­cząć za­da­wać py­ta­nia. Nie wia­domo, kto za­czął i dla­czego. Z pew­no­ścią nie na­uczyli się tego od psy­cho­loga: py­ta­nia ist­niały, za­nim on mógł po­my­śleć, że ma na nie od­po­wie­dzieć. Co się za­tem stało? Jaka wie­dza zo­stała utra­cona? I jak?

Mar­tin Bu­ber i no­wo­cze­sna nie­moż­ność

Pew­nego razu Mar­tin Bu­ber da­wał wy­kład w Czer­niow­cach. Po wy­stą­pie­niu, kiedy z garstką swo­ich słu­cha­czy da­lej dys­ku­to­wał w re­stau­ra­cji, do­łą­czył do nich pe­wien Żyd w śred­nim wieku. Przed­sta­wił się, po czym usiadł i z wiel­kim za­cie­ka­wie­niem przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie na abs­trak­cyjne te­maty, które nie mo­gły być dla niego co­dzien­no­ścią[2]. Od­rzu­cał każde za­pro­sze­nie do sko­men­to­wa­nia cze­goś, ale na ko­niec dys­ku­sji pod­szedł do Bu­bera i po­wie­dział: „Chciał­bym o coś spy­tać. Mam córkę, a ona zna pew­nego mło­dego czło­wieka, który stu­dio­wał prawo. Zdał wszyst­kie eg­za­miny z wy­róż­nie­niem. Chciał­bym wie­dzieć: czy on bę­dzie czło­wie­kiem, na któ­rym można po­le­gać?”. Bu­ber, za­sko­czony tym py­ta­niem, od­po­wie­dział: „Z tego, co mó­wisz, wno­szę, że jest pra­co­wity i zdolny”. Naj­wy­raź­niej nie o to męż­czy­zna na­prawdę chciał spy­tać, po­nie­waż cią­gnął da­lej: „Ale czy może mi pan po­wie­dzieć – to chciał­bym wie­dzieć przede wszyst­kim – czy bę­dzie mą­dry?”. Bu­ber od­po­wie­dział: „Przy­pusz­czam, że samą pra­co­wi­to­ścią nie osią­gnąłby tego, co mu się udało”. Męż­czy­zna wciąż nie był za­do­wo­lony i wresz­cie za­dał py­ta­nie, o które na­prawdę mu cho­dziło: „Herr Dok­tor, ale czy on po­wi­nien zo­stać ad­wo­ka­tem czy radcą?”. „Tego nie mogę panu po­wie­dzieć”, od­rzekł Bu­ber, „nie znam prze­cież pań­skiego przy­szłego zię­cia, a na­wet gdy­bym go znał, nie umiał­bym do­ra­dzić panu w tej spra­wie”. Męż­czy­zna po­dzię­ko­wał i wy­szedł, wy­raź­nie roz­cza­ro­wany.

W przy­to­czo­nej roz­mo­wie stara pew­ność – pew­ność, że mą­dry męż­czy­zna jest tym, który wie – zo­stała roz­trza­skana przez no­wo­cze­sną nie­moż­ność. Bu­ber po­wi­nien po­wie­dzieć: „Po­wi­nien zo­stać radcą” albo „Po­wi­nien zo­stać ad­wo­ka­tem”.

„Skąd miałby wie­dzieć?” – krzy­czy czło­wiek no­wo­cze­sny, współ­cze­sny Bu­bera, za­ło­żyw­szy, że dzia­ła­nie opiera się na wie­dzy. Oczy­wi­ście Bu­ber nie mógł wie­dzieć. Ale nikt nie wy­ma­gał od niego, żeby wie­dział. Po­pro­szono go o radę – o opi­nię, nie o wie­dzę. Radę i opi­nię pa­su­jące oczy­wi­ście do sy­tu­acji i moż­liwe do za­sto­so­wa­nia wo­bec tam­tego męż­czy­zny, który po­ja­wił się w szcze­gólny spo­sób, w szcze­gólny spo­sób za­dał py­ta­nie i wy­glą­dał tak, a nie ina­czej; który praw­do­po­dob­nie miał taką a taką córkę. Cho­dziło o radę, która pa­so­wa­łaby do tej nie­ja­snej, męt­nej ca­ło­ści, ale przede wszyst­kim o radę, pew­ność, mą­dre słowo, które nada­łoby struk­turę tej nie­okre­ślo­nej ca­ło­ści, od­po­wiedź, która wznio­słaby la­tar­nię mor­ską, by że­glu­jący nie po­zo­sta­wał już dłu­żej w nie­bez­pie­czeń­stwie. „Po­wi­nien zo­stać radcą”. Te słowa, gdyby wy­po­wie­dział je Bu­ber, mę­drzec, czło­wiek, który wy­glą­dał i mó­wił jak mę­drzec, czło­wiek, który naj­wi­docz­niej wie­dział – te słowa sta­łyby się naj­moc­niej­szym fun­da­men­tem wy­boru za­wodu przez przy­szłego zię­cia. Jak mógłby się my­lić, skoro jego ka­riera roz­po­częła się od ta­kiej rady? Od­po­wiedź wy­kre­owa­łaby wła­sną słusz­ność; stwo­rzy­łaby prawdę. Czy prawda, prawda za­warta w re­la­cji jed­nego czło­wieka z dru­gim, nie jest w za­sa­dzie wy­ni­kiem braku lęku wo­bec dru­giej osoby? Czy prawda, nade wszystko, nie jest efek­tem, rze­czą wy­my­śloną, kre­acją mę­drca? Osoba, która wie, two­rzy przy­szłość, mó­wiąc.

Ale Bu­ber to czło­wiek no­wo­cze­sny. Na na­głe py­ta­nie – które, jak sam póź­niej wy­znaje, mo­gło otwo­rzyć mu oczy wła­śnie przez swoją na­głość – „Czy na­rze­czony mo­jej córki jest czło­wie­kiem god­nym za­ufa­nia?” – od­po­wiada (jakby stu­dio­wał psy­cho­lo­gię), „We­dług pań­skich słów musi być czło­wie­kiem pra­co­wi­tym i zdol­nym”. Mógł do­dać: „Czy nie tak wła­śnie sam pan są­dzi?”. Wy­obraźmy so­bie jed­nak kon­ster­na­cję, jaką mo­głoby wpro­wa­dzić to zda­nie. To, że Bu­ber od­wró­cił py­ta­nie, mo­głoby się wy­dać nie­po­jęte – mę­drzec musi żar­to­wać. Ko­lejna próba: „Czy jest mą­dry?”, na­tra­fia na nie­uchronną, ale nie mniej szo­ku­jącą od­po­wiedź: „Je­dy­nie dzięki pra­co­wi­to­ści – pra­co­wi­to­ści, o któ­rej ty sam, drogi py­ta­jący, wspo­mnia­łeś, mó­wiąc o swoim przy­szłym zię­ciu, i do któ­rej mogę się od­nieść – tylko dzięki pra­co­wi­to­ści nie mógłby osią­gnąć tego, na co ty sam, drogi py­ta­jący, wska­za­łeś, mó­wiąc, że zdał wszyst­kie eg­za­miny z wy­róż­nie­niem – samą pra­co­wi­to­ścią nie osią­gnąłby tego wszyst­kiego, nie są­dzisz?”.

„Zo­staw mnie w spo­koju”, mówi Bu­ber, „nie kuś mnie. Po­nie­waż – jako czło­wiek no­wo­cze­sny – nie wiem; czy ra­czej mocno wie­rzę, że wszyst­kie dzia­ła­nia mię­dzy ludźmi po­winny być oparte na wie­dzy, za­tem je­śli nie po­sia­dam tej okre­ślo­nej wie­dzy, nie wolno mi zga­dy­wać”. Wo­bec tego osta­teczna od­po­wiedź Bu­bera jest dość zro­zu­miała: „Nie wiem” – mówi – „nie znam go. Ale na­wet gdy­bym znał, nie wie­dział­bym”.

Psy­cho­log i no­wo­cze­sna nie­moż­ność

No­wo­cze­sny psy­cho­log z pew­no­ścią zgo­dziłby się z Bu­be­rem. Pa­dłyby te same od­po­wie­dzi. Ale na tym by nie po­prze­stał, po­wie­działby: „Nie wiem, nikt nie wie; nie po­wi­nie­neś for­mu­ło­wać py­tań w ten spo­sób, po­nie­waż za­wsze bę­dziesz do­sta­wał błędne od­po­wie­dzi. Je­śli chcesz zna­leźć od­po­wie­dzi na swoje py­ta­nia, przy­ślij swo­jego przy­szłego zię­cia do mo­jego ga­bi­netu”.

A kiedy zięć przy­cho­dzi, psy­cho­log prze­pro­wa­dza z nim długą i zręczną roz­mowę. Ze swo­jej szafki wy­ciąga kilka nie­win­nie wy­glą­da­ją­cych, ale jesz­cze bar­dziej pod­chwy­tli­wych do­ku­men­tów, a po­tem prosi przy­szłego zię­cia o in­ter­pre­ta­cję dzie­się­ciu lub wię­cej plam atra­mentu, żeby do­koń­czył se­rię nie­do­koń­czo­nych zdań i żeby opi­sał kilka nie­po­ko­ją­cych ob­raz­ków. Na­stęp­nie łą­czy ze sobą tak uzy­skane dane i efekty swo­jej pracy pod­su­mo­wuje pro­stą radą.

Tak wła­śnie po­stą­piłby psy­cho­log, z całą swoją wiarą i prze­ko­na­niem. Ale czy jego wiara jest tak mocna, jak kie­dyś? Za­brano mu tro­chę pew­no­ści co do tego, czy jego rada jest słuszna. Stało się ja­sne, że „z te­stu czy ba­da­nia psy­cho­lo­gicz­nego ni­czego nie można wy­wnio­sko­wać w kwe­stii tego, co na­leży zro­bić, co jest słuszne, co uza­sad­nione lub wła­ściwe”. Test ni­czego nie mówi. To nie­przy­pad­kowe, że au­tor tego cy­tatu pod­kre­ślił wy­raz nic.

W tej sa­mej prze­mo­wie B.J. Ko­uwer w roku 1955 okre­ślił, co psy­cho­log może – „od­dać swoją wie­dzę i do­świad­cze­nie do dys­po­zy­cji klienta, ale jego po­moc może być sku­teczna je­dy­nie w tym za­kre­sie, w ja­kim klient bę­dzie po­tra­fił roz­po­znać moż­li­wo­ści i za­cznie sam szu­kać roz­wią­zań swo­ich pro­ble­mów czy kon­flik­tów. Wgląd w pro­blemy, jaki ofe­ruje psy­cho­log, może po­móc je roz­wią­zać. Jed­nak roz­wią­za­nie po­winno po­zo­sta­wać w rę­kach klienta, po­nie­waż wska­za­nie – w ja­ki­kol­wiek spo­sób – przy­szłej drogi wy­kra­cza poza na­ukę”.

Psy­cho­log mówi za­tem: „Nie wiesz, jaki za­wód naj­bar­dziej by ci pa­so­wał? Pro­szę, zro­zum, że ja rów­nież nie wiem. Ale mo­żemy to wspól­nie omó­wić i jest spora szansa, że ra­zem bę­dziemy mo­gli zna­leźć wła­ściwe roz­wią­za­nie”.

We­dług mnie ta­kie słowa otwie­rają sze­ro­kie i uczciwe pole dla dzia­łań psy­cho­loga. Jed­nak słowa pro­fe­sora Ko­uwera wzbu­dziły nie­po­kój spo­rej grupy uczo­nych. Wła­ści­wie po­winny one za­nie­po­koić nas wszyst­kich, ujaw­niają bo­wiem ta­jem­nicę, która nie­przy­pad­kowo była pil­nie strze­żona.

Nie wiemy

Se­kret brzmi: nie wiemy. Na po­czątku wy­da­wało się, że psy­cho­lo­gia bę­dzie zdolna usu­nąć na­szą igno­ran­cję, wo­bec czego wiele osób po­czuło ulgę. Psy­cho­log zna wszyst­kie od­po­wie­dzi! Je­żeli mój syn nie wie, co bę­dzie ro­bił w ży­ciu, i ja rów­nież tego nie wiem (moja opi­nia i tak zresztą się nie li­czy), za­wsze można zwró­cić się w tej spra­wie do psy­cho­loga, który po­wie nam, co ro­bić, i da­lej po­win­ni­śmy za­cho­wy­wać się zgod­nie z jego wska­za­niami. Je­śli moja córka nie wie, czy po­winna po­ślu­bić chłopca, z któ­rym uma­wia się od sze­ściu lat, i ja też tego nie wiem – z czego nic nie wy­nika – mamy psy­cho­loga, który od­słoni ta­jem­nicę jej uczuć, ujawni kilka edy­pal­nych nie­do­god­no­ści i po­wie jej, co ma ro­bić. Albo ode­śle ją do psy­chia­try, co oczy­wi­ście bę­dzie roz­cza­ro­wa­niem, ale za­wsze ja­kąś wska­zówką.

Te­raz jed­nak to sam psy­cho­log już w to wszystko nie wie­rzy. Wkrótce jego nie­wiara roz­prze­strzeni się na py­ta­ją­cych i wszyst­kich ogar­nie wielka kon­ster­na­cja. Trzeba so­bie zda­wać sprawę, że py­ta­jący nie ma ta­kich pro­ble­mów z su­mie­niem jak psy­cho­log; dla niego li­czy się pew­ność, fakt, że ist­nieje od­po­wiedź – jaka jest jej treść, to już dru­go­rzędne. Chce mieć moż­li­wość po­wie­dzieć: „Pro­szę bar­dzo, tu jest na­pi­sane czarno na bia­łym, ma być radcą. Więc prze­stań krę­cić, na mi­łość bo­ską, zo­stań radcą. Ko­niec te­matu”. To wła­śnie jest ulga, któ­rej po­trze­buje py­ta­jący. I dla­czego psy­cho­log nie chce współ­pra­co­wać? Dla­czego nie speł­nia pra­gnie­nia pew­no­ści, pew­no­ści bu­do­wa­nej na sło­wach mę­drca – wła­ści­wie je­dy­nej moż­li­wej pew­no­ści? Dla­czego na­wie­dzają go na­ukowe wy­rzuty su­mie­nia, kiedy py­ta­jący obu­dzili w nim swo­imi nie­po­ko­ją­cymi py­ta­niami inne, bar­dziej rze­czy­wi­ste su­mie­nie? Czy ma prawo nie od­po­wia­dać?

Psy­cho­lo­gia do­rad­cza, nie­pewny most awa­ryjny

Nie­za­leż­nie, czy psy­cho­log ma prawo wstrzy­mać się od tego, czego się od niego w spo­sób oczy­wi­sty ocze­kuje, czy też nie ma ta­kiego prawa, nie bę­dzie mu ła­two sku­tecz­nie uchro­nić się przed utratą wiary w to, co robi. W końcu jego scep­ty­cyzm nie opiera się prze­cież na kon­klu­zji, do któ­rej do­cho­dzi się w spo­sób na­ukowy, mia­no­wi­cie ta­kiej, że żadna psy­cho­lo­gia nie może wspie­rać po­rad do­ty­czą­cych przy­szło­ści. Osta­tecz­nie taki scep­ty­cyzm jest spo­wo­do­wany nie­moż­no­ścią, przez którą cier­pią wszy­scy – nie­moż­no­ścią opie­ra­nia się na sta­rych pew­ni­kach. Jego na­uka po­now­nie na­tra­fia na scep­ty­cyzm Bu­bera. Jego na­uka pro­wa­dzi go do uzna­nia faktu (który znany był za­wsze, ale trzy­mano go w ta­jem­nicy), że prze­paść „nie‍-wie­dzy”, od­dzie­la­jąca jed­nego czło­wieka od dru­giego, i każ­dego od jego przy­szło­ści, nie może zo­stać po­ko­nana dzięki psy­cho­lo­gii. Psy­cho­log od­krywa ra­ison d’être swo­jej na­uki: psy­cho­lo­gia sta­nowi most awa­ryjny mię­dzy dwoma brze­gami, które ni­gdy wcze­śniej nie były od­dzie­lone – stały się brze­gami dla­tego, że zie­mia, na któ­rej ży­jemy, pę­kła. Po­łą­cze­nie mię­dzy nimi za­ni­kło do tego stop­nia, że ża­den mę­drzec, na­wet taki no­wo­cze­sny, wa­ha­jący się mę­drzec, jak psy­cho­log, nie może tego na­pra­wić swo­imi sło­wami – nie może na­wet zmniej­szyć tej prze­pa­ści. To wła­śnie od­krywa no­wo­cze­sny psy­cho­log. Uprzy­tom­nie­nie so­bie tej sy­tu­acji pro­wa­dzi do roz­po­zna­nia, że most ra­tun­kowy zwany psy­cho­lo­gią nie działa, po­nie­waż nikt nie wie, jak okre­ślić przy­czółki.

Czym są przy­czółki?

Na czym po­lega no­wo­cze­sna nie­moż­ność kształ­to­wa­nia przy­szło­ści? Do­póki to py­ta­nie po­zo­sta­nie bez od­po­wie­dzi, każda psy­cho­lo­giczna po­moc do­ty­cząca po­łą­cze­nia te­raź­niej­szo­ści z przy­szło­ścią bę­dzie udzie­lana na oślep. I reszta py­tań: Jaka jest na­tura związku mię­dzy mło­dym a sta­rym czło­wie­kiem? Dla­czego nikt już nie wie, jak się w ta­kiej re­la­cji za­cho­wy­wać? Co ta­kiego stało się z nami, star­szymi, że chwy­ta­jąc dziecko, je­ste­śmy pełni wąt­pli­wo­ści i lęku? Co się stało z dziec­kiem, że nie daje się zła­pać, ucieka, po­szu­kuje wła­snej drogi, czę­sto ją gu­biąc, czę­sto błą­ka­jąc się, aż w końcu, jakby cu­dem, mimo wszystko do­ra­sta? Do­póty, do­póki nie od­po­wiemy na te py­ta­nia, każda pe­da­go­giczna po­rada bę­dzie dry­fo­wać w po­wie­trzu. I na ko­niec: co się stało z mał­żeń­stwem? Co spo­wo­do­wało, że mał­żon­ko­wie po­trze­bują sterty ksią­żek na te­mat seksu? Je­śli nie znamy od­po­wie­dzi, każda próba roz­wią­za­nia pro­ble­mów mał­żeń­skich bę­dzie bu­do­wana na ru­cho­mych pia­skach.

Co się z nami stało? Wła­śnie na to py­ta­nie ni­niej­sza książka bę­dzie po­szu­ki­wać pierw­szej, a tym sa­mym, nie­wąt­pli­wie wstęp­nej od­po­wie­dzi. Opi­szę, jak się zmie­niamy – zmiana znaj­dzie się w cen­trum na­szej uwagi, książka jest za­tem o me­ta­ble­tyce, słowo po­cho­dzi od grec­kiego μεταβάλλειν – ‘zmie­niać się’.

2

Do­ro­śli i dzieci

DZIECKO W PRZE­SZŁO­ŚCI I TE­RAŹ­NIEJ­SZO­ŚCI

Rę­ko­pisy do­ty­czące pe­da­go­giki nic nie mó­wią o na­tu­rze re­la­cji sta­rych z mło­dymi. Na­wet naj­więksi au­to­rzy nie po­ru­szają tego te­matu. Naj­wi­docz­niej ani tro­chę nie byli za­in­te­re­so­wani tym, co my uzna­jemy za pierw­szy i naj­waż­niej­szy te­mat pe­da­go­giki. Je­żeli stu­dent chce zdo­być wia­do­mo­ści o na­tu­rze związku mię­dzy sta­rymi a mło­dymi w daw­nych cza­sach, musi za­do­wo­lić się wska­zów­kami, alu­zjami i po­bocz­nymi wzmian­kami, które na­gle, nie­mal przez przy­pa­dek, po­zwa­lają nam do­strzec, jak kie­dyś starsi trak­to­wali młod­szych. Ta­kie ob­ser­wa­cje są obecne na mar­gi­ne­sach prac wła­ści­wie każ­dego au­tora zaj­mu­ją­cego się pe­da­go­giką, ale stu­dent musi je od­kryć. Po­szu­ki­wa­nia warte są za­chodu, otwórzmy pierw­szy tom Prób Mon­ta­igne’a i przy­pa­trzmy się pierw­szemu roz­dzia­łowi, jaki po­świę­cono wy­cho­wa­niu dzieci: De l’in­sti­tu­tion des en­fants [O wy­cho­wa­niu dzieci].

Rada Mon­ta­igne’a

Tę część swo­jej pracy Mon­ta­igne za­de­dy­ko­wał księż­nej Gur­son, Dia­nie de Foix, która, ocze­ku­jąc pierw­szego dziecka, zwró­ciła się do niego z prośbą o oświe­cony głos w kwe­stiach pe­da­go­gicz­nego za­da­nia, przed ja­kim wkrótce miała sta­nąć. Były to czasy, gdy Eu­ropa od­dzie­lała się od wie­ków śred­nich, wciąż jed­nak do pew­nego stop­nia po­zo­sta­wała z nimi zwią­zana. Kilka lat po śmierci Mon­ta­igne’a uro­dził się Kar­te­zjusz – i to on wła­śnie, wspie­ra­jąc się do­świad­cze­niem wła­snej epoki, w kilku pod­sta­wo­wych trak­ta­tach na­kre­ślił pro­gram pe­da­go­giczny. Mon­ta­igne stał na progu no­wej ery, dla­tego jego my­śli o tym, jak do­ro­śli po­winni trak­to­wać mło­dzież, są zna­czące.

Esej Mon­ta­igne’a o edu­ka­cji nie jest szcze­gól­nie zaj­mu­jący. Mało praw­do­po­dobne, aby księżna była za­chwy­cona lek­turą, wy­daje się rów­nież nie­moż­liwe, żeby wiele się z niej do­wie­działa. Na­je­żony kla­sycz­nymi cy­ta­tami tekst dla nas brzmi pom­pa­tycz­nie, na­zbyt ucze­nie i tak nie­re­ali­stycz­nie, że trudno so­bie wy­obra­zić, aby mógł mieć ja­kąś war­tość prak­tyczną. W końcu jed­nak, nie­spo­dzie­wa­nie, jedno zda­nie przy­kuwa na­szą uwagę: „na kształ­ce­nie się”, mówi au­tor, „ma czas le­d­wie pierw­szych pięt­na­ście czy szes­na­ście lat ży­cia, reszta na­leży dzia­ła­niu. Ob­róć­myż czas tak krótki na po­trzebne na­uki. To są bła­zeń­stwa! Odej­mij­cież te wszyst­kie cier­ni­ste sub­tel­no­ści dia­lek­tyczne, od któ­rych ży­cie na­sze ani tro­chę się nie po­prawi; weź­cie pro­ste roz­wa­ża­nia fi­lo­zo­fii (le di­sco­urs de la phi­lo­so­phie), umiej­cie ją od­po­wied­nio wy­brać i przy­ło­żyć: ła­twiej­sze są do po­ję­cia niż po­wiastka Bo­ka­cju­sza; dziecko świeżo wy­szłe z rąk pia­stunki (Mon­ta­igne na­pi­sał wła­ści­wie: „od chwili od­sta­wie­nia od piersi”, ale praw­do­po­dob­nie nie trak­to­wał tego do­słow­nie) poj­mie je o wiele łac­niej niż na­ukę pi­sa­nia i czy­ta­nia”[3].

De­ka­me­ron nie jest lek­turą dla dzieci

Roz­prawy fi­lo­zo­ficzne! A da­lej do­daje, cał­kiem po­waż­nie, że po­winny one być wy­bie­rane za­miast De­ka­me­ronu Boc­ca­cia. Na­prawdę – pi­sze – roz­wa­ża­nia fi­lo­zo­ficzne są dla dziecka znacz­nie bar­dziej zro­zu­miałe[4].

Ta uwaga wska­zuje, że Mon­ta­igne, który w licz­nych spra­wach przed­sta­wia tak roz­sądny i mą­dry osąd, wy­daje się my­lić, kiedy idzie o rady dla przy­szłej matki. I nie jest je­dyny. Każdy tekst z tego czasu do­ty­czący pe­da­go­giki jest prze­siąk­nięty ta­kim sa­mym bra­kiem związku z rze­czy­wi­sto­ścią. Każdy do­wo­dzi nie­dzie­cię­cej in­ter­pre­ta­cji dziecka, ża­den nie po­zwala wie­rzyć, że dziecko rze­czy­wi­ście było pod­dane ob­ser­wa­cji i zo­stało zro­zu­miane. Dziecko jest nie­obecne w tych pom­pa­tycz­nych, so­len­nych pi­smach.

Rada Johna Locke’a

Li­te­ra­tura na te­mat re­la­cji czło­wieka sta­rego i mło­dego pi­sana sto lat póź­niej na­dal bę­dzie wy­da­wać nam się mało po­wią­zana z rze­czy­wi­sto­ścią. Kiedy John Locke chce prze­ka­zać du­cha, w ja­kim do­ro­śli po­winni po­stę­po­wać z dziećmi, pod­kre­śla, że po­winny one być trak­to­wane jak stwo­rze­nia, które są pełne woli, aby po­znać ro­zum. Dzieci pra­gną „ła­god­nego prze­ko­na­nia w dys­pu­cie”, pi­sze Locke. „One poj­mują ar­gu­menty tak wcze­śnie, jak tylko po­tra­fią mó­wić, i je­śli nie mylę się w swo­ich spo­strze­że­niach, lu­bią, by je trak­to­wano jako stwo­rze­nia ro­zumne wcze­śniej, niż się przy­pusz­cza”[5]. Zi­lu­strujmy to przy­kła­dem.

Któ­re­goś dnia twoja pię­cio­let­nia córka ży­czy so­bie na śnia­da­nie wy­łącz­nie ma­sło orze­chowe; ale nie tylko na śnia­da­nie, chce jeść tylko ma­sło orze­chowe rów­nież na obiad, na­wet na ko­la­cję nie zje ni­czego in­nego. Pra­gnąc unik­nąć cho­ro­bo­twór­czych skut­ków ta­kiej jed­no­skład­ni­ko­wej diety, chcesz po­móc córce po­zbyć się tego no­wego zwy­czaju. We­dług Locke’a to, co na­le­ża­łoby zro­bić, to po­wie­dzieć jej spo­koj­nie i do­sad­nie, dla­czego nie­do­brze jest jeść wy­łącz­nie ma­sło orze­chowe. Dzięki temu uświa­domi so­bie, że jej dieta staje się zbyt jed­no­lita, a skut­kiem ta­kich upodo­bań może być pod­ko­py­wa­nie wła­snego zdro­wia.

Nie jest to może naj­le­piej do­brany przy­kład, w dzi­siej­szych cza­sach za­wsze prze­cież ist­nieje szansa, że nie ze­chcesz swo­jej córce cze­go­kol­wiek od­bie­rać. Mar­twisz się, żeby nie zro­bić ja­kiejś krzywdy du­szy dziecka, co mo­głoby ob­cią­żyć cię po­czu­ciem winy na lata. Więc po pro­stu po­zwo­lisz jej jeść ma­sło orze­chowe, aż sama po­prosi o coś in­nego. Wy­obraźmy so­bie jed­nak, że na stole stoi bu­telka z le­kar­stwem. To twoje le­kar­stwo, a có­reczka błaga cię ze łzami w oczach, że­byś po­zwo­liła jej spró­bo­wać za­war­to­ści. Wiesz, że to ją za­bije, więc się na to nie zga­dzasz. Czy bę­dziesz z nią roz­ma­wiać tak, jak to za­leca John Locke – prze­ko­nasz ją w spo­sób ra­cjo­nalny, że to jest złe? Nie bę­dziesz. To by­łoby nie­do­rzeczne, pro­wa­dzi­łoby ją to do po­zor­nej doj­rza­ło­ści.

Ko­men­tarz Ro­us­seau

W każ­dym ra­zie tak my­ślał Ro­us­seau. Sto lat po Locke’u wy­krzy­ki­wał z cha­rak­te­ry­styczną dla sie­bie gwał­tow­no­ścią, że nie zna nic śmiesz­niej­szego niż taki wła­śnie ro­dzaj per­swa­zji wo­bec dziecka. Roz­są­dek, prze­ko­nuje Ro­us­seau, ko­men­tu­jąc po­glądy Locke’a, to nie pierw­szy, lecz ostatni re­zul­tat edu­ka­cji. Za­czy­na­jąc od ro­zumu, za­czy­namy od końca. Gdyby moż­liwe było roz­sądne dys­ku­to­wa­nie z dziećmi, żadne wy­cho­wa­nie nie by­łoby po­trzebne; ozna­cza­łoby to, że dzieci już są doj­rzałe[6]. Ro­us­seau po­daje da­lej przy­kład per­swa­zyj­nej roz­mowy do­ro­słego i dziecka, która nie­uchron­nie pro­wa­dzi do głu­piego krę­ce­nia się w kółko. Uświa­dom­cie so­bie, mówi Ro­us­seau, że dziecko jest dziec­kiem, nie do­ro­słym. Wa­sze dzia­ła­nia pe­da­go­giczne nie mogą być słuszne, je­żeli nie mają swego źró­dła w tej za­sad­ni­czej róż­nicy[7].

Ro­us­seau zro­zu­miał. Był pierw­szym, który w dziecku wi­dział dziecko i prze­stał je trak­to­wać jak osobę do­ro­słą.

Tu­taj mo­żemy za­koń­czyć na­szą hi­sto­ryczną po­dróż. W końcu XVI wieku Mon­ta­igne daje do­wód nie­wia­ry­god­nego nie­zro­zu­mie­nia; sto lat póź­niej Locke na­dal nie ro­zu­mie, ale już w mniej­szym stop­niu; po ko­lej­nych stu la­tach wi­dzimy po raz pierw­szy, że ktoś ro­zu­mie dzie­cin­ność dziecka. Wszyst­kie prze­jawy wła­ści­wego trak­to­wa­nia dziecka – pu­bli­ko­wa­nie ksią­żek dla dzieci, pro­du­ko­wa­nie dzie­cię­cych ubrań, bu­do­wa­nie pla­ców za­baw i udzie­la­nie wła­ści­wych po­rad pe­da­go­gicz­nych – wszyst­kie te no­wo­cze­sne do­wody ro­zu­mie­nia dziecka – są im­pli­cite za­warte w pracy Ro­us­seau. Po wielu la­tach nie­ro­zu­mie­nia ten­den­cja, by ro­zu­mieć le­piej, po­ja­wiła się po raz pierw­szy w dru­giej po­ło­wie XIX wieku. W wieku XX do­pro­wa­dziła do zna­czą­cych, je­śli nie im­po­nu­ją­cych re­zul­ta­tów.

Co po­ru­szyło Ro­us­seau?

Tak się przy­naj­mniej wy­daje. W Emilu Ro­us­seau znaj­dziemy jed­nak frag­menty, które mogą skła­niać do in­nej in­ter­pre­ta­cji. „Nie roz­ma­wiaj z dziec­kiem”, pi­sze au­tor. W pe­wien spo­sób je­ste­śmy skłonni się z nim zgo­dzić. „Dziecko jest dziec­kiem, nie do­ro­słym; ty je­steś do­ro­sły”. Znów się zga­dzamy. „Wśród do­ro­słych po­wi­nien rzą­dzić roz­są­dek, użyj siły [mo­ral­nej] w od­nie­sie­niu do dziecka”[8].

Nie ocze­ki­wa­li­śmy ta­kiego zwrotu. Czy pa­suje do roz­po­zna­nia dziecka w dziecku? Z tru­dem, jak są­dzimy. Czy w ten spo­sób Ro­us­seau od­da­wał sza­cu­nek prze­szło­ści, od któ­rej nie mógł się uwol­nić? Je­śli tak, nie jest ja­sne, dla­czego for­so­wał pa­no­wa­nie do­ro­słego nad dziec­kiem z ta­kim sa­mym na­ci­skiem, jak dzie­cin­ność dziecka. Być może pró­bo­wał prze­ka­zać swoim współ­cze­snym ideę tak nową, jak ta, że dziecko jest dziec­kiem i tak po­winno być trak­to­wane. Oto, co pi­sał:

Nie­chaj wie tylko, że jest słaby, a ty – silny i że skut­kiem two­jego i swo­jego po­ło­że­nia jest z ko­niecz­no­ści zdany na twoją ła­skę; niech to wie, niech się tego na­uczy, niech to czuje [...][9].

Ta­kie uspra­wie­dli­wie­nie wła­dzy ro­dzi­ciel­skiej[10] może przy­po­mi­nać ha­racz pła­cony prze­szło­ści, ale mu­simy przy­znać, że wła­ści­wie stoi to w zgo­dzie z od­rzu­ce­niem idei Locke’a. Roz­ma­wiać z dziec­kiem ozna­cza uznać je za równe so­bie, trudno za­tem uza­sad­nić wła­dzę ro­dzi­ców i ich prawo do za­stra­sza­nia dziecka. A za­tem uzna­nie braku rów­no­ści dziecka i do­ro­słego pro­wa­dzi do sto­so­wa­nia na­rzę­dzi wy­cho­waw­czych w po­staci przy­musu i za­stra­sza­nia. Jest to tym bar­dziej godne uwagi, że współ­cze­śnie przyj­mu­jemy pierw­szą część tego lo­gicz­nego wy­wodu, pod­czas gdy zde­cy­do­wa­nie od­rzu­camy drugą, uzna­jąc ją za nie­ludzką i nie­pe­da­go­giczną. Za­stra­szać dziecko?! Nie! Na­sza wła­dza? Jakże nie­bez­piecz­nie się do tego od­wo­ły­wać. A poza tym, jaki dy­stans wy­two­rzyłby się mię­dzy do­ro­słym a dziec­kiem, je­śli przy­mus za­jąłby miej­sce ro­zumu?

Wy­gląda, jakby Ro­us­seau od­py­chał dziecko. Zo­stań, gdzie je­steś, mówi, nie mo­żesz przyjść tu, gdzie je­stem ja, po­nie­waż ja je­stem do­ro­sły, a ty je­steś dziec­kiem. Dla­czego? Czy moż­liwe, że Ro­us­seau się po­my­lił? Naj­wi­docz­niej. Oczy­wi­ście dziecko jest dziec­kiem, a my nie je­ste­śmy dziećmi, w tym sen­sie ist­nieje dy­stans, jed­nak w na­szym sto­sunku do dziecka po­wi­nien on za­ni­kać w naj­wyż­szym moż­li­wym stop­niu. A jed­nak, czy to na­prawdę moż­liwe? Czy to nie jest sprzecz­ność? Chciał­bym na chwilę zo­sta­wić ten pro­blem i naj­pierw wska­zać inną oso­bli­wość Emila Ro­us­seau.

Dru­gie na­ro­dziny Emila

W roz­dziale czwar­tym fran­cu­ski fi­lo­zof stwier­dza, że czło­wiek nie ro­dzi się raz, ale dwa razy. W trak­cie swo­ich pierw­szych na­ro­dzin czło­wiek przy­cho­dzi na świat, pod­czas dru­gich – wcho­dzi w świat. Wy­daje się dość ja­sne, co Ro­us­seau miał na my­śli: pierw­sze na­ro­dziny mają cha­rak­ter fi­zyczny, to na­ro­dziny z ciała matki; dru­gie łą­czą się z do­ra­sta­niem, doj­rze­wa­niem psy­chicz­nym, które jest nie­od­łączne od fi­zycz­nego, cho­ciaż to ostat­nie zwy­kle roz­po­czyna się nieco wcze­śniej. Doj­rze­wa­nie psy­chiczne (które będę od­tąd okre­ślał ter­mi­nem „doj­rze­wa­nie”) Ro­us­seau na­zywa sta­nem kry­zysu – przyj­mu­jemy to bez za­rzutu. Do­ra­sta­jące dziecko ma zmienne na­stroje i jest nie­obli­czalne, moc­niej lub sła­biej od­rzuca wła­dzę ro­dzi­ców, już nie chce, by nim kie­ro­wać. W tym okre­sie (da­lej cy­tuję Ro­us­seau) nie chce mieć z do­ro­słymi do czy­nie­nia, jest nie­roz­sądne i zbun­to­wane; mó­wiąc krótko, nie można nad nim za­pa­no­wać. Po­win­ni­śmy jed­nak pa­mię­tać, mówi Ro­us­seau, że zna­cze­nie tego wszyst­kiego jest ogromne. Dziecko doj­rzewa, po przej­ściu kry­zysu nic, co ludz­kie, nie bę­dzie mu obce.

Taki opis doj­rze­wa­nia jest zgodny z na­szym do­świad­cze­niem. Je­dyna rzecz, która nas za­ska­kuje, to fakt, że Ro­us­seau mówi o „chwili prze­łomu” czy też „ra­czej krót­kim” okre­sie[11]. Są­dzimy, że doj­rze­wa­nie za­biera względ­nie dużo czasu – na­wet nie­wia­ry­god­nie dużo. Zgod­nie z nie­któ­rymi pod­ręcz­ni­kami jest to okres około pię­ciu lat. Są au­to­rzy, któ­rzy na­wet ta­kie sza­cunki uwa­żają za za­ni­żone i mó­wią o sied­miu, dzie­wię­ciu, je­śli nie dzie­się­ciu la­tach. Ro­us­seau mu­siał błęd­nie okre­ślić czas po­trzebny na to, aby dziecko doj­rzało. Doj­rze­wa­nie po­winno wy­ka­zy­wać zróż­ni­co­wa­nie w cza­sie, jaki jest na nie po­trzebny, i dla­tego nie zga­dza się to z na­szą kon­cep­cją, we­dle któ­rej wiąże się ono ze zmianą bio­lo­giczną. A może nie jest z nią aż tak zwią­zane?

Doj­rze­wa­nie: nie­obecny te­mat

Nikt przed Ro­us­seau ni­gdy nie wspo­mniał o doj­rze­wa­niu. Ani Locke, ani Mon­ta­igne – i to jest szcze­gól­nie za­ska­ku­jące. Mon­ta­igne w swo­ich Pró­bach pi­sze prze­cież do­słow­nie o wszyst­kim: o próż­no­ści, smutku, praw­dzie i kłam­stwach, przy­jaźni i sa­mot­no­ści, wła­ści­wym spo­so­bie umie­ra­nia, mo­dli­twie, pi­jań­stwie, okru­cień­stwie, po­wo­zach, pchłach – a to le­d­wie skró­cona li­sta te­ma­tów. Je­den roz­dział po­świę­cił na­wet prze­bie­gowi ży­cia i dał war­to­ściowy ko­men­tarz na te­mat róż­nych jego eta­pów. A jed­nak ten wni­kliwy ob­ser­wa­tor, który traf­nie opi­sy­wał wszystko, co wi­dział, na­wet nie wspo­mniał o tym naj­bar­dziej rzu­ca­ją­cym się w oczy eta­pie ży­cia, który jest dla nas oczy­wi­sty, za­równo ze względu na na­sze wła­sne ży­cie, jak i do­świad­cze­nia z na­szymi dziećmi. Czy jego ob­ser­wa­cje za­wio­dły w tej kwe­stii? Dziwne. Czy wszy­scy au­to­rzy przed Ro­us­seau byli igno­ran­tami w spra­wie doj­rze­wa­nia? Poza kil­koma li­nij­kami u Ary­sto­te­lesa i nie­licz­nymi, oszczęd­nymi, a przez to wąt­pli­wymi, wzmian­kami au­to­bio­gra­ficz­nymi u au­to­rów re­ne­san­so­wych, nie znaj­dziemy w eu­ro­pej­skiej li­te­ra­tu­rze ni­czego na te­mat doj­rze­wa­nia[12]. Czy oczy wszyst­kich na­szych przod­ków były za­mknięte na tę sprawę, do któ­rej my przy­kła­damy tak wielką wagę? Czy rze­czy­wi­ście mo­żemy temu wie­rzyć? Czy nie bar­dziej jest praw­do­po­dobne, że wszy­scy pi­sa­rze przed Ro­us­seau ni­czego nie za­uwa­żyli, po­nie­waż nie było ni­czego do za­uwa­że­nia?

Doj­rze­wa­nie: nie­obecny etap ży­cia

To jed­nak su­ge­ruje, że dziecko sprzed cza­sów Ro­us­seau było dziec­kiem w ja­kiś inny spo­sób niż dzieci mu współ­cze­sne i póź­niej­sze. W spo­sób tak bar­dzo inny, że okres doj­rze­wa­nia – przez który ro­zu­miemy okres we­wnętrz­nego i ze­wnętrz­nego, trud­nego i bun­tow­ni­czego ży­cia – nie po­ja­wił się. Czy to moż­liwe? Ale ja­kie było dziecko w cza­sach, na przy­kład, Mon­ta­igne’a? Czy mo­gło być tak bli­skie do­ro­sło­ści, że nie mu­siało prze­cho­dzić przez ten burz­liwy czas, żeby ją osią­gnąć?

To py­ta­nia, na które trudno od­po­wie­dzieć, po­nie­waż dane do­ty­czące na­tury ży­cia dziecka są nie­zwy­kle ogra­ni­czone. W dal­szej czę­ści chciał­bym za­pro­sić czy­tel­nika do za­sta­no­wie­nia się, dla­czego tak jest. Naj­pierw jed­nak chcę roz­wa­żyć kilka krót­kich in­for­ma­cji na te­mat dziecka, które do nas do­tarły: in­for­ma­cje wy­izo­lo­wane z peł­nych, ale nie­mal cał­ko­wi­cie nie­zna­nych ży­cio­ry­sów, w dość nie­spo­dzie­wany spo­sób rzu­cają świa­tło na dziecko z wcze­śniej­szych wie­ków.

Teo­dor Agryppa d’Au­bi­gné

Mamy pewne dane do­ty­czące na­tury dziecka w cza­sach Mon­ta­igne’a – ży­cie Teo­dora Agryppy d’Au­bi­gné, hu­ge­nota, przy­ja­ciela Hen­ryka IV, uro­dzo­nego w 1550 roku. Mon­ta­igne uro­dził się w 1533 roku, więc był już do­ro­sły, kiedy d’Au­bi­gné po­zo­sta­wał dziec­kiem. Ob­ser­wu­jąc mło­dych współ­cze­snych d’Au­bi­gnému, Mon­ta­igne nie za­uwa­żył ni­czego zwią­za­nego z doj­rze­wa­niem. O sa­mym d’Au­bi­gném mó­wiło się, że czy­tał grekę, ła­cinę i he­braj­ski w wieku lat sze­ściu, a kiedy miał nie­spełna osiem lat, prze­kła­dał na fran­cu­ski Pla­tona[13].

Pla­ton. Mon­ta­igne za­le­cał czy­ta­nie i tłu­ma­cze­nie dzie­ciom roz­praw fi­lo­zo­ficz­nych – cóż, je­śli ośmio­la­tek po­trafi prze­ło­żyć Pla­tona, co może stać na prze­szko­dzie, żeby prze­kłady dzieł czy­tać czte­ro­lat­kowi?

D’Au­bi­gné jako ośmio­la­tek prze­szedł ra­zem ze swoim oj­cem przez mia­steczko Am­bo­ise, za­raz po tym, jak do­ko­nano tam eg­ze­ku­cji hu­ge­no­tów. Wi­dział zde­ka­pi­to­wane ciała i na prośbę ojca zło­żył przy­sięgę, że po­mści ofiary rzezi. Dwa lata póź­niej zo­stał poj­many przez In­kwi­zy­cję; re­ak­cją dzie­się­cio­let­niego chłopca na groźbę śmierci przez spło­nię­cie na sto­sie był ta­niec ra­do­ści w ocze­ki­wa­niu na ogień. Groza prze­ży­wana pod­czas mszy po­zba­wiła go stra­chu (jak brzmiał jego póź­niej­szy ko­men­tarz)[14] – tak jakby dzie­się­cio­let­nie dziecko mo­gło wie­dzieć, co ma przez to na my­śli. Czy jed­nak dziecko, które tłu­ma­czyło Pla­tona i które w ciągu czte­rech lat ży­cia przy­wy­kło do czy­ta­nia kla­sy­ków, mo­gło nie wie­dzieć, czego chce i nie wie­dzieć, co robi? Z tru­dem mo­żemy na­zwać je dziec­kiem. Chło­piec, który przy­gląda się skut­kom eg­ze­ku­cji i je poj­muje, składa przy­sięgę, któ­rej po­zo­sta­nie wierny przez całe swoje ży­cie, zna in­ter­pre­ta­cję Ko­mu­nii Świę­tej i przyj­muje grozę śmierci na sto­sie – nie jest dziec­kiem, jest męż­czy­zną.

Bla­ise Pas­cal

W chwili śmierci Mon­ta­igne’a ko­lejne dziecko sta­nęło u progu wiel­kich od­kryć: Bla­ise Pas­cal, uro­dzony w 1623 roku, na­pi­sał, ma­jąc lat dwa­na­ście, bez ni­czy­jej po­mocy, trak­tat na te­mat dźwięku, który jego współ­cze­śni przy­jęli z cał­ko­witą po­wagą. Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie usły­szał słowo ma­te­ma­tyka, spy­tał swo­jego ojca, co ono ozna­cza i uzy­skał na­stę­pu­jącą, nie­pełną od­po­wiedź (nie­pełną, po­nie­waż oj­ciec oba­wiał się, że za­in­te­re­so­wa­nie syna ma­te­ma­tyką zmniej­szy jego za­in­te­re­so­wa­nie in­nymi na­ukami): „Ma­te­ma­tyka, o któ­rej wię­cej po­wiem ci w póź­niej­szym cza­sie, to na­uka zaj­mu­jąca się kon­struk­cją fi­gur do­sko­na­łych i od­kry­wa­niem ich wła­ści­wo­ści”. Młody Pas­cal roz­my­ślał o tym w wol­nym cza­sie[15] i znowu bez po­mocy in­nych skon­stru­ował okręgi i trój­kąty, które do­pro­wa­dziły go do od­kry­cia ta­kiego ro­dzaju wła­ści­wo­ści, o ja­kie mu­siało cho­dzić jego ojcu – na przy­kład, że suma ką­tów trój­kąta równa się dwóm ką­tom pro­stym. Jego oj­ciec był oczy­wi­ście pod wra­że­niem, z czego mo­żemy wnio­sko­wać, że tego ro­dzaju doj­rzałe osią­gnię­cia nie były czymś zwy­czaj­nym rów­nież w tam­tym cza­sie – nam jed­nak wy­daje się to zu­peł­nie nie­by­wałe. Oczy sta­rego Pas­cala wy­peł­niły się łzami ra­do­ści, kiedy oglą­dał kon­struk­cje swo­jego syna. A czy my nie my­śle­li­by­śmy z nie­po­ko­jem: do czego to do­pro­wa­dzi? Czego bra­kuje temu dziecku?

Oj­ciec Pas­cala był już po jego stro­nie i dał Bla­ise’owi Ele­menty Eu­kli­desa, które ten po­chło­nął, jakby były książką dla dzieci. Miał wtedy dwa­na­ście lat. Po ko­lej­nych czte­rech na­pi­sał Roz­prawę o stoż­kach. We­dle ów­cze­snych uczo­nych trak­tat ten prze­wyż­szał wszystko, co na ten te­mat na­pi­sano od cza­sów Ar­chi­me­desa.

Mali do­ro­śli

Zdu­miewa nas taki przed­wcze­sny roz­wój uta­len­to­wa­nych dzieci w daw­niej­szych cza­sach. Na­wet po Ro­us­seau ob­ser­wo­wano przy­kłady, które – choć nie tak ude­rza­jące jak eks­tra­wa­gan­cje Pas­cala – dla nas są za­dzi­wia­jące. Go­ethe, na przy­kład, umiał pi­sać po nie­miecku, fran­cu­sku, znał ła­cinę i grekę, nim skoń­czył osiem lat. Wło­skiego na­uczył się, słu­cha­jąc, jak oj­ciec daje lek­cje jego sied­mio­let­niej sio­strze. Tur­nva­ter Jahn umiał czy­tać i pi­sać, ma­jąc cztery lata. Je­zu­ita, Père Jo­seph (1597), jako czte­ro­la­tek re­cy­to­wał tekst Gol­goty, sto­jąc na wła­snym sto­liczku, pod­czas obiadu wy­da­nego przez swego ojca. Przy­wódca ho­len­der­skiej kom­pa­nii pie­choty, Menno van Co­eho­orn, miał szes­na­ście lat, kiedy prze­rzu­cono go z Fry­zji do gar­ni­zonu w Ma­astricht. I tak da­lej – nie­mal nie­koń­czący się ciąg przed­wcze­śnie doj­rza­łych dzieci, które w spo­sób oczy­wi­sty uzna­wano za go­towe do roz­po­czę­cia stu­diów na uni­wer­sy­te­cie i które wy­da­wały się go­towe, by zaj­mo­wać się bar­dzo doj­rza­łymi kwe­stiami, przed ja­kimi je sta­wiano. Je­żeli w ogóle po­dej­mo­wano się edu­ka­cji dziew­czy­nek, rów­nież one za­czy­nały na­ukę w wieku dwóch czy trzech lat. Były ta­kie, które prze­czy­tały Bi­blię przed ukoń­cze­niem pią­tego roku ży­cia. Trudno by­łoby za­tem zna­leźć prze­szkody, żeby w tym uro­czym wieku od czasu do czasu nie zaj­rzały do opo­wie­ści z De­ka­me­ronu, na­wet je­śli Mon­ta­igne był temu prze­ciwny. Nie można było od tego uciec, twier­dząc, że dzieci nie ro­zu­mieją tego, co czy­tają. Pas­cal naj­wy­raź­niej poj­mo­wał wiele spraw wy­ma­ga­ją­cych doj­rza­ło­ści. W za­pi­skach He­in­ri­cha Jung‍-Stil­linga, przy­ja­ciela Go­ethego z mło­do­ści, znaj­du­jemy wzmiankę, że czy­tał on Lu­tra i Kal­wina, ma­jąc lat je­de­na­ście[16] – czy na­prawdę mo­żemy przy­jąć, że młody czło­wiek le­dwo wy­ma­wiał słowa, czy może za­ci­nał się w trak­cie czy­ta­nia, nie ro­zu­mie­jąc ich zna­cze­nia? Czy ktoś może wie­rzyć, że nasi przod­ko­wie byli cał­kiem głupi? Głupi, na­iwni, ślepi, czy jak­kol­wiek ich na­zwiemy, bo nie ro­zu­mieli nic z tego, czym jest dziecko?

Skarga Cam­pego

Od cza­sów Go­ethego i Jung‍-Stil­linga na­rzeka się, że mło­dzi są źle trak­to­wani. Nie ma prze­cież – twier­dzi się – nic za­chwy­ca­ją­cego w ośmio- czy dzie­się­cio­latku, który „prze­czy­tał bi­blio­tekę ksią­żek, może pro­wa­dzić roz­mowy o ro­śli­nach i zwie­rzę­tach In­dii, mó­wić w wielu ję­zy­kach, który zna na pa­mięć pa­ra­dyg­maty gra­ma­tyki ła­ciń­skiej, li­czy jak ku­piec, a au­to­rów kla­sycz­nych ob­ja­śnia tak bie­gle, że w oczach każ­dego praw­dzi­wego na­uczy­ciela stają łzy ra­do­ści”[17]. Jęk roz­pa­czy wy­dano w cza­sach Ro­us­seau, au­tora, który pierw­szy opi­sał doj­rze­wa­nie – nie dla­tego, że jego ob­ser­wa­cje były bar­dziej wni­kliwe niż te po­czy­nione przez jego po­przed­ni­ków, ale dla­tego, że po raz pierw­szy na gra­nicy dzie­ciń­stwa i do­ro­sło­ści po­ja­wiło się coś wi­docz­nego. Ro­us­seau jako pierw­szy miał zmie­rzyć się z dy­stan­sem dzie­lą­cym mło­dych od sta­rych, przez co nie ża­ło­wał on dzie­ciom ich cech dzie­cię­cych (które do­piero co za­częły ist­nieć), i który – po­dob­nie jak jego na­stępca, Campe – za­le­cał inne spo­soby na­ucza­nia.

Cho­ciaż z książki Cam­pego nie­zbi­cie wy­nika, że dziecko za­częło zma­gać się z po­waż­nymi trud­no­ściami (na­wet w oczach swo­ich współ­cze­snych), to wi­dać rów­nież, że nie uwa­żano, aby me­tody dy­dak­tyczne, do któ­rych dziecko miało się do­sto­so­wać, były nie­moż­liwe do zre­ali­zo­wa­nia. A tak wła­śnie po­win­ni­śmy o nich my­śleć. Czy dwu­na­sto­la­tek nie uznałby, że jest nie­moż­liwe (poza tym, że nie­po­żą­dane) prze­czy­ta­nie ca­łej bi­blio­teki ksią­żek (pa­mię­ta­cie, ile kło­potu spra­wiło wam prze­brnię­cie przez wła­sną, skromną li­stę lek­tur?), mó­wie­nie wie­loma ję­zy­kami (przy­po­mnij­cie so­bie, z ja­kim mo­zo­łem wy­po­wia­da­li­ście się w tych kilku, któ­rych się na­uczy­li­ście, ma­jąc lat osiem­na­ście?), na­ucze­nie się ca­łych pa­ra­dyg­ma­tów ła­ciń­skiej gra­ma­tyki na pa­mięć (to za­brało wam wiele lat, już po dwu­na­stym roku ży­cia) i ko­men­to­wa­nie kla­sy­ków w taki spo­sób, żeby do­pro­wa­dzić ko­goś do łez (czy wam się to kie­dy­kol­wiek udało?)?

Kwe­stia ta­lentu

Zwy­kle, cho­ciaż nie za­wsze, ten do­wód zmiany w dziecku od­rzuca się ze względu na to, że przy­wo­łane przy­kłady do­ty­czą dzieci uzna­wa­nych za ge­nialne na­wet w cza­sach im współ­cze­snych. Jest to po czę­ści słuszne. Czy jed­nak taka wcze­sna doj­rza­łość była udzia­łem je­dy­nie dzieci nie­zwy­kle uta­len­to­wa­nych, to staje się wąt­pliwe, kiedy zdamy so­bie sprawę, że Ro­us­seau i Campe opi­sy­wali tę sy­tu­ację – dla nich nie do obrony – jako ogólną. Nie mó­wili oni o kil­korgu dzie­ciach, obaj kry­ty­ko­wali me­tody wy­cho­waw­cze, które wtedy były po­wszechne.

A co z wiel­kimi ludźmi na­szych cza­sów? Je­śli jako dzieci byli tacy sami jak uta­len­to­wane dzieci w prze­szło­ści, rów­nież po­winni wcze­śnie wy­ka­zy­wać się doj­rza­ło­ścią. Brak do­wo­dów w tej spra­wie. Nie spo­sób po­rów­ny­wać mło­do­ści tych, któ­rzy w na­szych cza­sach wiodą prym w na­uce z mło­do­ścią d’Au­bi­gnégo, Pas­cala, Gro­tiusa czy Go­ethego[18]. Od­wrot­nie, ła­twiej zna­leźć przy­kłady póź­nego doj­rze­wa­nia po­śród wiel­kich po­staci współ­cze­sno­ści. Czy my sami, jako ro­dzice, nie je­ste­śmy znacz­nie sła­biej za­nie­po­ko­jeni, kiedy sły­szymy, że na­sze dziecko jest nieco mniej doj­rzałe, niż wska­zy­wałby na to jego wiek i że może le­piej bę­dzie, je­śli po­zo­sta­nie na ko­lejny rok w tej sa­mej kla­sie, ani­żeli wtedy, kiedy ob­ser­wu­jemy, że w znaczny spo­sób wy­prze­dza inne dzieci, sie­dzi z książką na ko­la­nach, kiedy ró­wie­śnicy z jego klasy pły­wają, broją albo sprze­ci­wiają się star­szym? Nie bę­dziemy z tego po­wodu szczę­śliwi i nie­trudno bę­dzie prze­ko­nać nas do kon­sul­ta­cji z dzie­cię­cym psy­chia­trą.

Dziecko stało się dziec­kiem

Dziecko stało się dziec­kiem. Je­śli tego nie za­ak­cep­tu­jemy, to nie zro­zu­miemy, jak to moż­liwe, że przez stu­le­cia mie­rzyło się z lek­tu­rami – któ­rych, na­szym zda­niem – w ogóle nie było w sta­nie po­jąć. Rów­nie nie­po­jęty po­zo­sta­nie fakt, że było trak­to­wane w tak osten­ta­cyj­nie nie­pe­da­go­giczny spo­sób. Col­lo­quia z roku 1522[19], re­da­go­wane przez sa­mego Era­zma i za­de­dy­ko­wane sze­ścio­let­niemu sy­nowi jego przy­ja­ciela i wy­dawcy, Fro­bena, roz­po­czy­nają się od dia­logu mło­dego męż­czy­zny z jego na­rze­czoną na te­mat war­to­ści dzie­wic­twa, prawa, ja­kie ko­bieta ma, lub nie, do od­mowy sek­su­al­nego zbli­że­nia w mał­żeń­stwie i roz­wa­żań, czy przy­jem­ność sek­su­alna może być sama w so­bie grze­chem. W dru­gim roz­dziale czy­tel­nik tra­fia na roz­mowę mło­dego męż­czy­zny z pro­sty­tutką. Męż­czy­zna, za­wra­ca­jący ze złej drogi, chciałby w pry­wat­nym za­ci­szu prze­czy­tać jej umo­ral­nia­jący frag­ment. Ona oczy­wi­ście ina­czej ro­zu­mie jego dą­że­nie, by zo­stać z nią sam na sam, i kiedy już są we dwoje, mówi: „Oto je­ste­śmy, bez­pieczni, jak so­bie ży­czy­łeś, moje ko­cha­nie, mo­żemy ro­bić i mó­wić co­kol­wiek chcemy, mój drogi mały lu­bież­niku, nikt tego nie zo­ba­czy”[20] – słowa, które dają mu spo­sob­ność. Jed­nak on od­po­wiada: „Nie, nie są­dzę, że­by­śmy mo­gli uchro­nić się przed wzro­kiem Boga”.

Można by przy­jąć, że ta książka, mimo iż de­dy­ko­wana sze­ścio­lat­kowi, ni­gdy nie trafi w jego ręce; bę­dzie to jed­nak wąt­pliwe za­ło­że­nie. Dawna li­te­ra­tura na­je­żona jest wzmian­kami, któ­rych przy­pad­kowy cha­rak­ter do­wo­dzi, że dzieci były sta­wiane wo­bec nie­zwy­kle po­waż­nych spraw. Oto ko­lejny przy­kład.

W książce EliasaO pro­ce­sie cy­wi­li­za­cji[21] opi­sane jest zda­rze­nie z XVII wieku, kiedy to sze­ścio­let­niej wów­czas księż­niczce Bo­uil­lon po­wie­dziano w ra­mach żartu, że jest w ciąży. Dziew­czynka za­prze­czała, ale żart kon­ty­nu­owano. Któ­re­goś dnia obu­dziła się z no­wo­rod­kiem le­żą­cym obok niej w łóżku, dziecko przy­nio­sły damy dworu, kiedy mała spała. Dziew­czynka była za­sko­czona i po­wie­działa, że wi­docz­nie ta­kie rze­czy mogą się zda­rzyć nie tylko Pan­nie Świę­tej. Wszy­scy byli za­chwy­ceni tą uwagą, skła­dano jej wi­zyty w łóżku, a sama kró­lowa za­pro­po­no­wała, że zo­sta­nie matką chrzestną dziecka. W końcu za­py­tano, kto mógłby być oj­cem. Dziew­czynka przez chwilę się na­my­ślała, po czym od­parła, że można brać pod uwagę je­dy­nie króla i księ­cia Gu­iche, po­nie­waż, jak po­wie­działa: „Tylko oni dwaj mnie po­ca­ło­wali”. Nikt nie uwa­żał tego żartu za jak­kol­wiek nie­sto­sowny, wbrew wszel­kim po­dej­rze­niom, w tam­tych cza­sach nie było w nim nic nie­wła­ści­wego. Wy­obraźmy so­bie jed­nak, że ktoś te­raz robi taki żart sze­ścio­let­niemu dziecku! Jego złe skutki by­łyby nie­unik­nione.

Współ­cze­śnie dziecko zo­stało od­se­pa­ro­wane od wszyst­kiego, co przy­na­leży do do­ro­słego ży­cia. Może to jed­nak ozna­czać tylko tyle, że dzi­siaj roz­róż­niamy dwa od­dzielne stany ludz­kiego ży­cia: stan doj­rza­ło­ści ze wszyst­kimi przy­na­leż­nymi mu atry­bu­tami, jak na­ro­dziny, śmierć, wiara i sek­su­al­ność, i stan nie­doj­rza­ło­ści, tych atry­bu­tów po­zba­wiony.

Dziecko stało się dziec­kiem.

Le­dwo jed­nak do­cho­dzimy do tego nie­zwy­kłego wnio­sku, a już sta­jemy wo­bec py­ta­nia, ja­kie przy­czyny od­po­wia­dają za to, że z dziecka uczy­niono dziecko. Co spo­wo­do­wało, że dziecko, wcze­śniej pra­wie nie­odróż­nialne od do­ro­słego, stało się tak inne, tak skraj­nie od niego różne? Skąd prze­paść, która te­raz dzieli mło­dych i sta­rych, wy­rwa tak sze­roka i głę­boka, że nie jest moż­liwe, by kwe­stie doj­rza­ło­ści prze­rzu­cić z jed­nej strony na drugą?

Je­śli po­sta­wimy py­ta­nie w tak ogólny spo­sób, ła­two bę­dzie na nie od­po­wie­dzieć. Dziecko jest dzie­cinne tylko w po­rów­na­niu do tego, co dzie­cinne nie jest, a więc do do­ro­słego. Przy­czyny zmiany w na­tu­rze dziecka mu­szą tkwić w tym, jak zmie­niła się na­tura do­ro­sło­ści. Czy do­ro­śli są doj­rzali w ja­kiś inny spo­sób, niż byli w prze­szło­ści? Czy na­szą doj­rza­łość cha­rak­te­ry­zują ce­chy, które były w prze­szło­ści mniej zna­czące lub na­wet cał­kiem nie­obecne? Czy też w prze­szło­ści doj­rza­łość wią­zała się z ce­chami, które z bie­giem czasu zo­stały utra­cone?

DO­RO­ŚLI

Wdy­cham woń róży i na­tych­miastmgli­ste wspo­mnie­nia dzie­ciń­stwabu­dzą się w mej pa­mięci[22].

Prze­wra­ca­jąc stro­nice Col­lo­quia Era­zma, żeby spraw­dzić cy­tat, po­czu­łem ten szcze­gólny za­pach sta­rego tomu; i na­gle wró­ciła do mnie pa­mięć mo­jej wła­snej mło­do­ści, wciąż mgli­sta i bez do­kład­nego od­nie­sie­nia w cza­sie, lecz żywa, praw­dziwa i su­ge­stywna, bar­dziej rze­czy­wi­sta niż mógł­bym ją przy­wo­łać, nie otwie­ra­jąc książki. Jed­nak rów­nie chwi­lowa i ulotna; le­d­wie mi­nutę póź­niej wra­że­nie znik­nęło, prze­szłość znowu się skryła i od tej chwili, żeby wy­wo­łać nie­po­wią­zane ze sobą fakty, znowu ko­nieczny jest za­pach, dźwięk, słowo, zda­rze­nie czy przed­miot, który przy­po­mni prze­szłość taką, jaką ona była, prze­szłość, która bę­dzie do mnie mó­wić jako „moja prze­szłość”.

Nic nie przy­wo­łuje prze­szło­ści wier­niej niż za­pach. Cza­sami coś nam się przy­po­mina z tą gwał­towną, prze­możną ja­sno­ścią, dzięki daw­nej me­lo­dii, którą znowu przy­pad­kiem usły­sze­li­śmy, pio­sence, którą śpie­wała nam matka, utwo­rowi, który bez końca ćwi­czył chło­piec z miesz­ka­nia obok. To dziwne, kiedy uświa­do­mimy so­bie, że gdy­by­śmy nie usły­szeli tej me­lo­dii po­now­nie, wspo­mnie­nie, które – być może od­kry­jemy to z za­sko­cze­niem – jest naj­cen­niej­szym, ja­kie po­sia­damy, ni­gdy nie po­ja­wi­łoby się w na­szych my­ślach. Oczy­wi­ście mo­gli­by­śmy po­wie­dzieć: tu­taj miesz­ka­łem, moja matka śpie­wała to, kiedy była w kuchni, albo: po są­siedzku miesz­kał chło­piec, który ca­łymi dniami grał na fle­cie – pa­mię­tamy te fakty, ale wspo­mnie­nie, samo wspo­mnie­nie po­zo­sta­łoby w ukry­ciu na za­wsze. To, co mamy, to fakty, szkie­let prze­szło­ści, jed­nak sama esen­cja fak­tów, to, co spra­wia, że one są „prze­szło­ścią”, która – kiedy samą sie­bie oznaj­mia, za­piera nam dech w pier­siach – jest nie­zwy­kle ulotna. Na­wet dzień wczo­raj­szy jest dla nas obcy.

Nie za­uwa­żamy tego jed­nak, po­nie­waż fakty z dnia wczo­raj­szego pod­po­wia­dają wspo­mnie­nie – któ­rego wcale tam nie ma. Za każ­dym ra­zem su­ge­rują, że czas jest nam wierny; w rze­czy­wi­sto­ści czas jest bar­dziej nie­wierny niż ja­ki­kol­wiek ko­cha­nek.

Fakty: szkie­let prze­szło­ści

Wiemy, że wojna za­częła się 10 maja 1940 roku. Jed­nak ta wie­dza wciąż nie jest wspo­mnie­niem, pa­mię­tamy je­dy­nie fakt, nic po­nadto. Rze­czy­wi­ste wspo­mnie­nie dnia 10 maja 1940 roku jest czymś in­nym. Nic nie zdzia­łamy bez sa­mego dnia: jak się za­czął, cie­pły wio­senny dzień z ja­snym nie­bie­skim nie­bem, po któ­rym la­tają war­czące me­ta­lowe sa­mo­loty; wcze­sna go­dzina i wszy­scy ci lu­dzie w pi­ża­mach pa­trzący na niebo. Po­trze­bu­jemy wszyst­kich atry­bu­tów tego wy­da­rze­nia, nie mo­żemy po­mi­nąć żad­nego, je­żeli chcemy na­kło­nić tam­ten dzień, żeby się nam uka­zał. A po­tem na­gle: mamy go, tak jak to wszystko się wy­da­rzyło; ty­siące wra­żeń w tym sa­mym cza­sie, w pełni i pełne zna­cze­nia, wciąż bez­i­mienne. A za­nim uzy­skają imiona, już toną w ol­brzy­mim gro­bie zwa­nym prze­szło­ścią.

Jesz­cze trud­niej przy­po­mnieć so­bie prze­szłość, je­śli w niej nie uczest­ni­czy­li­śmy. Nie jest to jed­nak nie­moż­liwe. To wciąż „na­sza” prze­szłość; gdzie­kol­wiek w prze­szłość się nie zwró­cimy, to za­wsze prze­szłość czło­wieka; po­nie­waż wy­da­rze­nia hi­sto­ryczne to wy­da­rze­nia, w któ­rych udział brali lu­dzie, nie mogą być dla nas cał­ko­wi­cie obce, a wo­bec tego mamy do nich pe­wien do­stęp. Tak jak do­bry nar­ra­tor za­biera nas ze sobą w rze­czy­wi­sto­ści (cho­ciaż nie fi­zycz­nie) do kra­jów, któ­rych ni­gdy nie od­wie­dzi­li­śmy, i do zda­rzeń, któ­rych ni­gdy nie by­li­śmy świad­kami, tak hi­sto­ryk przy­wo­łuje prze­szłość, po pro­stu o niej opo­wia­da­jąc, zna­jąc zwią­zane z nią fakty. Opo­wia­dać zna­czy prze­nieść słu­cha­czy na miej­sce i do czasu zda­rze­nia. W tym au­ten­tycz­nym sen­sie hi­sto­ria na­dal bę­dzie „na­uką nar­ra­cyjną”. Jed­nak opo­wia­da­nie hi­sto­rii jest sztuką. Pierw­sza wojna świa­towa nie sta­nie się dla nas rze­czy­wi­sta, je­śli usły­szymy tylko o za­bój­stwie, od któ­rego wszystko się za­częło, bi­twie pod Marną i opóź­nia­ją­cym się za­koń­cze­niu wojny. Staje się rze­czy­wi­sta do­piero wów­czas, kiedy sły­szymy, jak wy­bito sze­regi mło­do­cia­nych żoł­nie­rzy, spo­śród któ­rych część po­zo­sta­wała przy ży­ciu przez kilka dni, ję­cząc, poza za­się­giem ich zroz­pa­czo­nych to­wa­rzy­szy broni, albo jak umie­rały ko­nie za­plą­tane w drut kol­cza­sty, albo jak deszcz ude­rzał w błoto roz­bry­zga­nej bom­bami ziemi, albo jak rany, przy­kry­wane pa­pie­rem, kiedy już za­bra­kło ban­daży, za­czy­nały gnić.

Mo­żemy mieć do­stęp do prze­szło­ści, ale tylko za cenę wiel­kiego wy­siłku i ta­lentu. Ko­nieczny jest trud i prze­bie­głość. Uj­muję to wszystko jed­nak w nie­wła­ściwy spo­sób: nie jest bo­wiem kwe­stią prze­szło­ści, czy bę­dzie dla nas do­stępna czy nie; prze­szłość nie chce ni­czego wię­cej, tylko nas prze­nik­nąć. Wła­śnie to za­uwa­żamy w chwi­lach, kiedy na­gle wy­ska­kuje lub przy­la­tuje do nas w za­pa­chu czy dźwięku. Bar­dziej cho­dzi o wy­zwo­le­nie prze­szło­ści, usu­nię­cie prze­szkód, po­zby­cie się przy­kry­wa­ją­cej ją war­stwy. Prze­szłość za­wsze jest dla nas go­towa, czy­sta i kom­pletna. Po­trzebne jest je­dy­nie słowo, akord, mała kon­ste­la­cja rze­czy, coś przy­pad­ko­wego, co­kol­wiek by to miało być. Wy­gląda na to, że prze­szłość może do nas przyjść tylko tyl­nymi drzwiami, drzwi od frontu po­zo­stają za­mknięte.

Nie­znana prze­szłość

Czy na pewno drzwi fron­towe są za­trza­śnięte? Skarga, że tak trudno po­zwo­lić prze­szło­ści przyjść do nas – za­równo na­szej oso­bi­stej prze­szło­ści, jak i tej wspól­nej – rzadko była wy­po­wia­dana we wcze­śniej­szych cza­sach. Jest to tym bar­dziej ude­rza­jące, kiedy weź­miemy pod uwagę, jak czę­sto sły­szymy ją dzi­siaj. Wes­tchnie­nie Fra­nço­isa Vil­lona o „ne­iges d’an­tan” („nie­gdy­siej­szych śnie­gach”)[23], które zni­kły, wy­raża żal in­nego ro­dzaju niż na­rze­ka­nie braci Gon­co­ur­tów, że wszyst­kie wspo­mnie­nia można zgro­ma­dzić w ma­łym ką­cie: „dans une pe­tite bi­ère, dans un bien pe­tit coin de me­mo­ire” („w ma­łej trum­nie, w ma­lu­sień­kim za­kątku pa­mięci”)[24]. Rów­nie wstrzą­sa­jący jest fakt, że na po­czątku tego wieku pod­jęto dwie nie­za­leżne próby ba­daw­cze – róż­niące się co do swej na­tury – aby wy­ja­śnić, dla­czego w trak­cie ży­cia tra­cimy na­sze mło­dzień­cze wspo­mnie­nia[25]. Czy to zja­wi­sko stało się tak po­wszechne, że po raz pierw­szy w hi­sto­rii do­pro­wa­dziło do pod­ję­cia głęb­szych ba­dań? W tych sa­mych la­tach Pro­ust na­pi­sał dzieło ży­cia – za­pis dłu­giej, nie­mal roz­pacz­li­wej walki z am­ne­zyj­nym cha­rak­te­rem eg­zy­sten­cji. Ni­gdy wcze­śniej taka książka nie po­wstała. Po­pu­lar­ność tej, miej­scami mo­no­ton­nej, opo­wie­ści do­wo­dzi, że au­tor do­tknął pro­blemu, który nę­kał tak wielu. Czy na­sza prze­szłość staje się mniej do­stępna, mniej wi­doczna?

Inny jesz­cze fakt pro­wa­dzi do tego py­ta­nia. Kiedy na po­czątku wieku pod­jęto pierw­sze próby le­cze­nia neu­rozy, nic nie wy­da­wało się sku­tecz­niej­sze niż głę­boka eks­plo­ra­cja, wy­cią­ga­jąca wszystko na świa­tło dzienne z ukry­tych, scho­wa­nych i nie­do­stęp­nych wspo­mnień mło­do­ści. Po­zo­sta­nie ta­jem­nicą, dla­czego nikt nie po­my­ślał o tym wcze­śniej. Czy po­su­niemy się za da­leko, twier­dząc, że neu­ro­tycy jako pierwsi po­ka­zali, iż wej­ście do prze­szło­ści zo­stało za­ba­ry­ka­do­wane nie tylko dla nich, ale dla wszyst­kich? Czy nie cier­pieli na za­bu­rze­nia nę­ka­jące wszyst­kich, ale które tylko ich czy­niły w jawny spo­sób cho­rymi? Kiedy na pod­sta­wie tych te­ra­peu­tycz­nych do­świad­czeń wy­ło­niła się nowa ogólna kon­cep­cja ludz­kiego umy­słu, pod­kre­śla­jąca zna­cze­nie – trau­ma­tycz­nych dla psy­chiki – utra­co­nych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, wiele osób było go­to­wych ją przy­jąć. Czy by­łoby to moż­liwe, gdyby nie uległ zmia­nie spo­sób, w jaki czło­wiek po­strzega sa­mego sie­bie w od­nie­sie­niu do wła­snej prze­szło­ści? Trudno uznać, że wie­lo­wie­kowa mą­drość prze­oczyła coś, co w na­szym po­czu­ciu jest naj­bar­dziej na­tu­ral­nym sta­nem rze­czy.

Czy na­sza wspólna prze­szłość rów­nież stała się nie­znana?

Być może mniej do­stępna stała się nie tylko na­sza wła­sna, oso­bi­sta pa­mięć, lecz cała prze­szłość czło­wieka. Dla­czego na­uki hi­sto­ryczne ostat­nimi czasy w wy­jąt­kowo ob­se­syjny spo­sób sta­rają się przy­wo­łać prze­szłość tak, jakby miała być obecna w co­dzien­nym ży­ciu każ­dego czło­wieka – to zna­czy w naj­bar­dziej ży­wej, naj­bar­dziej rze­czy­wi­stej for­mie, ta­kiej, która prze­ma­wia do każ­dego z nas? Dla­czego współ­cze­śnie we Fran­cji uka­zuje się se­ria Ży­cie Co­dzienne w Daw­nych Cza­sach?[26] Dla­czego książka Me­die­val Pe­ople [Lu­dzie śre­dnio­wie­cza] au­tor­stwa Eileen Po­wer[27] sprze­dała się w ty­sią­cach eg­zem­pla­rzy? Ty­tuł su­ge­ruje, że au­torka chcia­łaby przy­po­mnieć dawne czasy, opi­su­jąc co­dzienne ży­cie zwy­kłych lu­dzi. Co jed­nak mo­głoby być cie­ka­wego w co­dzien­nym ży­ciu zwy­kłych lu­dzi, je­żeli ich sprawy nie róż­ni­łyby się od na­szych, je­śli nie by­łyby nam nie­znane?

Czy nikt w daw­nych cza­sach – to zna­czy w cza­sach przed Car­lyle’em, po­nie­waż, we­dług Eileen Po­wer, to on jako pierw­szy wzy­wał do tej „no­wej hi­sto­rii”[28] – nie