Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontrowersyjna książka holenderskiego psychiatry Jana Hendrika van den Berga (1914-2012). Autor mierzy się w niej z podstawowym założeniem dwudziestowiecznej psychiatrii: natura ludzka jest niezmienna. Pyta mianowicie: jeśli poprzednie pokolenia, żyjące w odmienny sposób, stanowili istotowo inni ludzie, jak to się działo? I w jaki sposób psychologia – która usiłuje opisać działania człowieka – zarówno odzwierciedlała, jak i wpływała na zachodzące zmiany?
W książce znajdziemy rozważania nad tym jak, w ciągu ostatnich czterystu lat, zmieniła się relacja rodziców i dzieci; co te zmiany oznaczają dla edukacji, jak wpływają na wzory życia zachodniego społeczeństwa; dlaczego osiągnięcie dojrzałości jest teraz tak opóźnione i tak trudne dla naszych dzieci. Van den Berg zastanawia się nad wybranymi aspektami zmian, którym podlegają kobiety, sięgając aż do ery wiktoriańskiej. Analizuje społeczny kontekst neurotycznego niepokoju i oddalenie się współczesnego człowieka od Boga.
Fragmenty książki:
„Ta książka opiera się na idei, że człowiek podlega zmianom. Konsekwentnie zatem musimy zmierzyć się z historią człowieka. Podczas gdy w tradycyjnej psychologii, życie poprzednich pokoleń postrzega sią jako wariację na znany temat, założenie, że człowiek się zmienia prowadzi nas do myśli, że przeszłe pokolenia prowadziły zgoła inne życie, i że różnią się one od następnych w sposób zasadniczy. To jest właśnie twierdzenie, które określa psychologię historyczną.”
„Psychologia historyczna nie jest historią psychologii.”
„Psychologia historyczna porównuje przeszłość i przyszłość, stawiając sobie za cel odsłonięcie, jak człowiek współczesny różni się od człowieka z poprzednich pokoleń. Poszukuje również powodów i przyczyn tych zmian. Musi także rozważyć, dlaczego i w jaki sposób zmienia się – w toku upływającego czasu – sama psychologia. Ostatecznie psychologia historyczna musi rozpatrywać samą siebie według własnych zasad. Analizować każdą zmianę w psychologii przeszłości i wyjaśniać, dlaczego miała ona miejsce oraz – jaki rodzaj życia i myślenia tę zmianę wymusił. Psychologia historyczna ma za zadanie odnaleźć przyczyny każdej nowej zasady.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Od tłumaczki
W strumieniu informacji, jaki każdego dnia przepływa przez ekran mojego komputera, natrafiłam na reklamę jednego z warszawskich, autorskich liceów. Reklama nie jest skierowana do dzieci, lecz do rodziców. Chodzi o szkolenie – które dla rodziców poprowadzą „dzieci”, tzn. młodzi dorośli, świeżo upieczeni absolwenci szkół średnich – na temat życia i problemów nastolatków. Zatem role się odwracają. „Wsparcie zapewni im doświadczona w pracy z rodzicami i młodzieżą psycholożka”, mówi zaproszenie. Na portalu społecznościowym cieszy się ono dużym powodzeniem, ma wiele „lajków”, rodzice komentują je z entuzjazmem, dziękują za świetny pomysł. Udział w szkoleniu kosztuje tyle, co obiad dla dwóch osób w warszawskiej restauracji, razem z deserem.
Od pierwszego wydania książki Jana Hendrika van den Berga mija w tym roku 61 lat. Ten holenderski psychiatra przedstawił oryginalną teorię zmian, nie tylko takich, które nazywamy społecznymi, ale zachodzących nieustannie zmian natury ludzkiej. Ujawniają się one w języku, w użyciu i znaczeniu słów.
Pytanie o to, czy warto tę książkę czytać teraz, czy nie straciła na aktualności, bez wątpienia ma sens. Niektórych zdań autora nie będziemy rozumieć, to znaczy nie będziemy rozumieć sposobu życia ludzi sześćdziesiąt lat temu. Tak jak współcześni rodzice nie rozumieją sposobu, w jaki żyją ich o dwadzieścia, trzydzieści lat młodsze dzieci. Potrzebują specjalnych szkoleń, kursów, poradników i wsparcia „specjalistów” – psychologów i pedagogów.
Jak to się stało, że utraciliśmy tę wiedzę – kluczową dla życia i dla budowania więzi? Jak została utracona ciągłość? Czy we współczesnym świecie możliwa jest dorosłość i co miałaby ona oznaczać? Na te pytania van den Berg wnikliwie poszukuje odpowiedzi nie tylko w psychologii, ale też w filozofii i budowanym na jej podstawach paradygmacie nauk przyrodniczych. Podążanie za nim – często przez epoki – to wkraczanie na nieoczywiste ścieżki i łączenie nieoczywistych wątków.
Kluczowym zagadnieniem jest dla van den Berga problem dzieciństwa i dojrzałości. Czy w przeszłości również „dorastano” i dlaczego współcześnie proces ten zabiera tak dużo czasu? Czy młodzi i starzy mogą się porozumieć, czy dzieli ich przepaść nie do pokonania?
I czym jest przeszłość? Jaki możemy mieć do niej dostęp? Wiele osób być może odpowie pytaniem – po co nam dostęp do przeszłości, skoro jest już za nami? Może się ono wydawać naiwne, jednak słychać je dziś wyraźnie w postawach społecznych, które nierzadko przeradzają się w ruchy czy ideologie. Wydaje się nawet niekiedy, jakby przeszłości wcale nie było, a świat był możliwy do zbudowania od początku. Albo jakby wszystko opierało się na jednym tylko wyobrażeniu „złej” przeszłości, dzięki czemu teraźniejszość i przyszłość można tworzyć w ramach buntu, jako jej przeciwieństwo.
Pracując nad przekładem, nie raz zatrzymywałam się nad zdaniami, które jasno pokazywały, że autor pisze z odległego dziś miejsca, że znajduje się w innym społecznym i historycznym kontekście. Dotyczy to przede wszystkim tematu seksualności, której van den Berg poświęca wiele stron. O ile niezwykle interesująca wydaje się analiza historyczna sytuacji kobiety wiktoriańskiej, gdzie sprzężenie na linii seksualność – wolność – rola społeczna było kluczowe, o tyle spostrzeżenia na temat rzeczywistości współczesnej autorowi mogą wprawiać w konsternację. Zwraca również uwagę użycie określenia „normalny”, które w zasadzie zniknęło już z publicznego dyskursu (chociaż w dyskursach prywatnych występuje często). Ale to właśnie zdaje się być dowodem na słuszność prezentowanej tezy: natura człowieka się zmienia.
Musimy jeszcze pamiętać o ważnym ograniczeniu, jakiemu podlegają rozważania autora – kiedy sięga on wstecz, odnosi się tylko i wyłącznie do kultury zachodnioeuropejskiej, i w zasadzie tylko do kultury mieszczańskiej. Kultura ludowa, rządząca się przecież swoimi odmiennymi prawami i normami, szczególnie w XIX wieku, a nawet do czasów drugiej wojny światowej, nie jest brana pod uwagę. Analizy van den Berga będą miały ograniczone zastosowanie do innych kultur.
Jako ostatni komentarz chciałabym przytoczyć fragment ze wstępu innej tłumaczki (Izy Moszczeńskiej) do innej książki (Stulecie dziecka Ellen Key – do której odwołuje się również van den Berg) napisany niespełna sto lat temu: „Wprawdzie współczesny czytelnik z łatwością zauważy te ustępy, gdzie bieg rozumowania – zarówno w swych punktach wyjścia, jak i argumentach – starczy za datę jej narodzin. Stwierdzi też zapewne cały szereg pomyłek i złudzeń, które nie wytrzymały próby historycznego doświadczenia. Są w niej jednak i takie prawdy niezmienne, których doniosłość dziś dopiero ujawnia się w całej pełni, zagadnienia, które – aktualne na przełomie dwóch wieków – obecnie stały się wprost palące”[*].
Izabela Michalska
Przedmowa
Cała psychologia jako nauka opiera się na założeniu, że człowiek się nie zmienia. Dotyczy to nawet teorii i terapii nerwicy: neurotyk to ktoś, kogo zdolności są zablokowane; terapia polega na usunięciu tych blokad. Nic nie zostaje dodane do samej osoby, ani jej odjęte. O ile bardziej jeszcze odnosi się to do normalnej osoby – z pewnością nie zmieni się ona wcale. Jeśli będzie musiała wyjechać i żyć w innym kraju lub w innych okolicznościach, zabierze ze sobą całą tę osobowość, a jeśli kiedyś wróci do starego otoczenia, to będzie taka sama, jak była wcześniej, dokładnie ta sama osoba, ani trochę niezmieniona. W ludzkiej egzystencji nie pojawia się nic całkowicie nowego – to właśnie zawsze (może poza kilkoma wyjątkami) twierdziła psychologia.
Ta książka jest pochodną idei, że człowiek się zmienia. W konsekwencji czego zajmuje się ona historią człowieka. Podczas gdy w tradycyjnej psychologii życie poprzednich pokoleń uważa się za wariację na znany temat, założenie, że człowiek się zmienia, prowadzi do myśli, że wcześniejsze pokolenia żyły innym rodzajem życia i że były istotowo inne. Oto myśl, która w pierwszym rzędzie definiuje psychologię historyczną.
Psychologia historyczna porównuje przeszłość i teraźniejszość, jej celem jest dowiedzieć się, w jaki sposób człowiek nowoczesny różni się od człowieka z poprzednich pokoleń. Poszukuje powodów i przyczyn zmian. Nieuchronnie stawia pytanie o to, dlaczego i w jaki sposób sama psychologia zmieniła się z biegiem lat. Psychologia historyczna musi wreszcie przyjrzeć się swoim własnym zasadom; analizować każdą zmianę w psychologii przeszłości i wyjaśnić, dlaczego jakaś zmiana się pojawiła i jaki sposób życia i myślenia jej wymagał. Ma znaleźć przyczyny każdej nowej zasady.
Psychologia historyczna nie jest historią psychologii. Historia psychologii to historia nauki, dokładnie taka sama, jak historia każdej innej nauki lub jak historia w ogóle. Historyk psychologii próbuje określić epoki, stara się śledzić podstawowe przekonania i ustalić znaczenie wiodących psychologów i szkół myślenia. Przyczyny zmian fundamentalnych zasad nie stanowią głównego przedmiotu jego zainteresowań, z pewnością nie są nim również zmiany zachodzące w samym człowieku, których te pierwsze są odzwierciedleniem – chociaż żaden dobry historyk nie może tego wszystkiego ignorować. Istnieje jednak podobieństwo: psychologia historyczna, jako nauka o zmianach, również zajmuje się przeszłymi epokami psychologii.
Żeby uniknąć nieporozumienia i żeby od razu było jasne, że ta książka nie jest o historii, termin „psychologia historyczna” został pominięty w tytule. W niniejszej publikacji będę starał się wyjaśnić, czym jest psychologia, na podstawie założenia, że człowiek się zmienia. Oznacza to, że opiera się ona na rozumieniu człowieka, które różni się od ogólnie przyjętej konwencji; na przekonaniu – pomijanym przez naukę, ale tak powszechnym w codziennym życiu – że nie istnieje nic bardziej podatnego na zmiany niż człowiek.
Główną przyczyną niepowodzeń w tej dziedzinie badań jest fakt, że nie mieliśmy dotychczas żadnej psychologii społecznej czy historycznej [...]. Dlaczego średniowiecze i renesans wytworzyły tak odmienne typy ludzi?
Karl Mannheim[Człowiek i społeczeństwo w dobie przebudowy]
1
Potrzeba teorii zmian
Idea wieczności w psychologii XIX wieku
Gdyby psycholog z ubiegłego stulecia mógł zobaczyć, jak dziś wygląda praca jego kolegi po fachu, byłby zdumiony. W jego czasach psychologia była nauką rozróżniania, połączoną silnymi więzami z ponadczasową filozofią. Psychologowie nosili ślady tej dystynkcji. Tak jak filozofowie zasiadali przy biurkach obłożonych książkami, stawali przy pulpitach i pisali traktaty teoretyczne. Kontemplowali różnice między tym, co da się zaobserwować, a fantazją, klasyfikowali emocje i opracowywali kody asocjacji. A kiedy w roku 1878[1] nastała moda, żeby od czasu do czasu odejść od biurka – tylko po to, by przenieść się do laboratorium, gdzie przeprowadzano eksperymenty – nie naruszyło to spokoju ich kontemplacji, ani też, co najważniejsze, ponadczasowego charakteru ich działań. Psycholog służył nauce wiecznej. Pozostawał w odosobnieniu, z dala od codziennego życia. Ściany jego gabinetu i ściany laboratorium wyznaczały granice jego nauki. Było to możliwe, ponieważ nikt nigdy niczego od niego nie chciał.
Utracony spokój
W XX wieku tę idyllę psychologów zakłócono, spokój zniknął. Ludzie zaczęli zadawać pytania – na początku nieliczne, ale stopniowo pytań przybywało; wreszcie było ich tak wiele, że psychologowie z trudem znajdowali czas, by odpowiadać na wszystkie. Ale musieli to robić, ponieważ pytania dotyczyły bardzo ważnych kwestii. Na przykład: „Jak najlepiej wychować moje dziecko?”. Czy psycholog mógł rozczarować ojca, który postawił takie pytanie? „Jak powinienem postępować z żoną?” „Jak – jako pracodawca – mam sobie radzić z moimi pracownikami?” „Skąd mam wiedzieć, czy wśród dwudziestu osób, które aplikowały na stanowisko, znajdę tę właściwą?” „Skąd mam wiedzieć, jaki zawód będzie dla mnie najlepszy?” „Jak godnie się zestarzeć?” Nie da się zaprzeczyć, że wszystkie te pytania są ważne i jasne jest, że psycholog musiał znaleźć na nie odpowiedzi.
Psycholog uczy się odpowiadać na pytania
I znalazł. W pośpiechu wymyślił przyzwoity system badań, sprawdził go i wdrożył, znalazł też odpowiednie słowa, żeby wyrazić swoje wnioski i zalecenia. Wiara w psychologię rosła, ludzie nie stawiali pytań na próżno. Psycholog z kolei wzrastał w wierze, którą ludzie zdawali się w nim pokładać. Swoje przemyślenia przedstawiał w rzeczowych artykułach, książkach i poradnikach. Różnica między publikacjami dwudziestowiecznymi a tymi z dziewiętnastego wieku jest uderzająca: kontemplatywny charakter zanikł niemal całkowicie. Psycholog dwudziestowieczny mówi o sprawach całkowicie praktycznych. Zna się na codziennym życiu. Chodzi do fabryk i domów, firm i szkół, można go znaleźć na terenach rekreacyjnych i w centrach szkoleniowych. Jest zajęty, wie, co robić. Mówi, bada, przeprowadza testy, dyskutuje i odpowiada na pytania.
Czy psycholog może odpowiadać na pytania?
Jednak kilku psychologów krytycznie podchodzi do całej tej praktycznej działalności. Sądzą oni, że psycholog, mimo swego wyposażenia i doboru słów, nie jest tak naprawdę uprawniony, by odpowiadać na większość stawianych mu pytań – z tego prostego powodu, że jego odpowiedzi i zalecenia opierają się na podstawach, które nie istnieją.
Załóżmy, że tych kilku krytyków ma rację. Co wtedy? Jak w takim razie psycholog ma postąpić z pytaniami? Dopiero co nauczył się na nie odpowiadać, a teraz ma je z powrotem odesłać do tych, którzy je zadali? Czy powinien zamknąć skrzynkę pocztową, zatrzasnąć drzwi i okna i wrócić do starych tematów? Nie udałoby mu się to jednak: pytający wiedzieliby, jak go znaleźć, a ich potrzeba i wiara byłyby tak wielkie, że musiałby wyciągnąć wcześniej schowane w szafie testy i magnetofon i znowu zacząć pracować.
Trzeba przyznać, że to właśnie natłok pytań sprawił, że psycholog zajął się przede wszystkim udzielaniem porad. Nie pisałby opracowań i nie dawał rad, gdyby nie ludzie, którzy tak usilnie go o to prosili. Dziewiętnastowieczny psycholog mógł pozwolić sobie na luksus beztroski, ponieważ nikt nigdy nie czuł potrzeby zadania mu choćby jednego pytania.
Nikt nie zadawał pytań
Czy zatem ludzie w XIX wieku znali odpowiedzi? Czy rodzice wiedzieli, jak wychowywać dzieci, a mężowie, jak traktować żony? Czy pracodawca wiedział, jak obchodzić się z pracownikami? Czy wszyscy znali sztuczki potrzebne na różnych etapach życia i potrafili rozpoznać niebezpieczeństwa związane z przechodzeniem z jednego etapu w drugi? Czy wiedzieli, jaki zawód będzie im najlepiej pasował? Czy nikt nie miał wątpliwości co do tego, czy jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu?
Najwyraźniej znali odpowiedzi: przecież nikt o nic nie pytał. W pewnym momencie jednak musieli zacząć zadawać pytania. Nie wiadomo, kto zaczął i dlaczego. Z pewnością nie nauczyli się tego od psychologa: pytania istniały, zanim on mógł pomyśleć, że ma na nie odpowiedzieć. Co się zatem stało? Jaka wiedza została utracona? I jak?
Martin Buber i nowoczesna niemożność
Pewnego razu Martin Buber dawał wykład w Czerniowcach. Po wystąpieniu, kiedy z garstką swoich słuchaczy dalej dyskutował w restauracji, dołączył do nich pewien Żyd w średnim wieku. Przedstawił się, po czym usiadł i z wielkim zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowie na abstrakcyjne tematy, które nie mogły być dla niego codziennością[2]. Odrzucał każde zaproszenie do skomentowania czegoś, ale na koniec dyskusji podszedł do Bubera i powiedział: „Chciałbym o coś spytać. Mam córkę, a ona zna pewnego młodego człowieka, który studiował prawo. Zdał wszystkie egzaminy z wyróżnieniem. Chciałbym wiedzieć: czy on będzie człowiekiem, na którym można polegać?”. Buber, zaskoczony tym pytaniem, odpowiedział: „Z tego, co mówisz, wnoszę, że jest pracowity i zdolny”. Najwyraźniej nie o to mężczyzna naprawdę chciał spytać, ponieważ ciągnął dalej: „Ale czy może mi pan powiedzieć – to chciałbym wiedzieć przede wszystkim – czy będzie mądry?”. Buber odpowiedział: „Przypuszczam, że samą pracowitością nie osiągnąłby tego, co mu się udało”. Mężczyzna wciąż nie był zadowolony i wreszcie zadał pytanie, o które naprawdę mu chodziło: „Herr Doktor, ale czy on powinien zostać adwokatem czy radcą?”. „Tego nie mogę panu powiedzieć”, odrzekł Buber, „nie znam przecież pańskiego przyszłego zięcia, a nawet gdybym go znał, nie umiałbym doradzić panu w tej sprawie”. Mężczyzna podziękował i wyszedł, wyraźnie rozczarowany.
W przytoczonej rozmowie stara pewność – pewność, że mądry mężczyzna jest tym, który wie – została roztrzaskana przez nowoczesną niemożność. Buber powinien powiedzieć: „Powinien zostać radcą” albo „Powinien zostać adwokatem”.
„Skąd miałby wiedzieć?” – krzyczy człowiek nowoczesny, współczesny Bubera, założywszy, że działanie opiera się na wiedzy. Oczywiście Buber nie mógł wiedzieć. Ale nikt nie wymagał od niego, żeby wiedział. Poproszono go o radę – o opinię, nie o wiedzę. Radę i opinię pasujące oczywiście do sytuacji i możliwe do zastosowania wobec tamtego mężczyzny, który pojawił się w szczególny sposób, w szczególny sposób zadał pytanie i wyglądał tak, a nie inaczej; który prawdopodobnie miał taką a taką córkę. Chodziło o radę, która pasowałaby do tej niejasnej, mętnej całości, ale przede wszystkim o radę, pewność, mądre słowo, które nadałoby strukturę tej nieokreślonej całości, odpowiedź, która wzniosłaby latarnię morską, by żeglujący nie pozostawał już dłużej w niebezpieczeństwie. „Powinien zostać radcą”. Te słowa, gdyby wypowiedział je Buber, mędrzec, człowiek, który wyglądał i mówił jak mędrzec, człowiek, który najwidoczniej wiedział – te słowa stałyby się najmocniejszym fundamentem wyboru zawodu przez przyszłego zięcia. Jak mógłby się mylić, skoro jego kariera rozpoczęła się od takiej rady? Odpowiedź wykreowałaby własną słuszność; stworzyłaby prawdę. Czy prawda, prawda zawarta w relacji jednego człowieka z drugim, nie jest w zasadzie wynikiem braku lęku wobec drugiej osoby? Czy prawda, nade wszystko, nie jest efektem, rzeczą wymyśloną, kreacją mędrca? Osoba, która wie, tworzy przyszłość, mówiąc.
Ale Buber to człowiek nowoczesny. Na nagłe pytanie – które, jak sam później wyznaje, mogło otworzyć mu oczy właśnie przez swoją nagłość – „Czy narzeczony mojej córki jest człowiekiem godnym zaufania?” – odpowiada (jakby studiował psychologię), „Według pańskich słów musi być człowiekiem pracowitym i zdolnym”. Mógł dodać: „Czy nie tak właśnie sam pan sądzi?”. Wyobraźmy sobie jednak konsternację, jaką mogłoby wprowadzić to zdanie. To, że Buber odwrócił pytanie, mogłoby się wydać niepojęte – mędrzec musi żartować. Kolejna próba: „Czy jest mądry?”, natrafia na nieuchronną, ale nie mniej szokującą odpowiedź: „Jedynie dzięki pracowitości – pracowitości, o której ty sam, drogi pytający, wspomniałeś, mówiąc o swoim przyszłym zięciu, i do której mogę się odnieść – tylko dzięki pracowitości nie mógłby osiągnąć tego, na co ty sam, drogi pytający, wskazałeś, mówiąc, że zdał wszystkie egzaminy z wyróżnieniem – samą pracowitością nie osiągnąłby tego wszystkiego, nie sądzisz?”.
„Zostaw mnie w spokoju”, mówi Buber, „nie kuś mnie. Ponieważ – jako człowiek nowoczesny – nie wiem; czy raczej mocno wierzę, że wszystkie działania między ludźmi powinny być oparte na wiedzy, zatem jeśli nie posiadam tej określonej wiedzy, nie wolno mi zgadywać”. Wobec tego ostateczna odpowiedź Bubera jest dość zrozumiała: „Nie wiem” – mówi – „nie znam go. Ale nawet gdybym znał, nie wiedziałbym”.
Psycholog i nowoczesna niemożność
Nowoczesny psycholog z pewnością zgodziłby się z Buberem. Padłyby te same odpowiedzi. Ale na tym by nie poprzestał, powiedziałby: „Nie wiem, nikt nie wie; nie powinieneś formułować pytań w ten sposób, ponieważ zawsze będziesz dostawał błędne odpowiedzi. Jeśli chcesz znaleźć odpowiedzi na swoje pytania, przyślij swojego przyszłego zięcia do mojego gabinetu”.
A kiedy zięć przychodzi, psycholog przeprowadza z nim długą i zręczną rozmowę. Ze swojej szafki wyciąga kilka niewinnie wyglądających, ale jeszcze bardziej podchwytliwych dokumentów, a potem prosi przyszłego zięcia o interpretację dziesięciu lub więcej plam atramentu, żeby dokończył serię niedokończonych zdań i żeby opisał kilka niepokojących obrazków. Następnie łączy ze sobą tak uzyskane dane i efekty swojej pracy podsumowuje prostą radą.
Tak właśnie postąpiłby psycholog, z całą swoją wiarą i przekonaniem. Ale czy jego wiara jest tak mocna, jak kiedyś? Zabrano mu trochę pewności co do tego, czy jego rada jest słuszna. Stało się jasne, że „z testu czy badania psychologicznego niczego nie można wywnioskować w kwestii tego, co należy zrobić, co jest słuszne, co uzasadnione lub właściwe”. Test niczego nie mówi. To nieprzypadkowe, że autor tego cytatu podkreślił wyraz nic.
W tej samej przemowie B.J. Kouwer w roku 1955 określił, co psycholog może – „oddać swoją wiedzę i doświadczenie do dyspozycji klienta, ale jego pomoc może być skuteczna jedynie w tym zakresie, w jakim klient będzie potrafił rozpoznać możliwości i zacznie sam szukać rozwiązań swoich problemów czy konfliktów. Wgląd w problemy, jaki oferuje psycholog, może pomóc je rozwiązać. Jednak rozwiązanie powinno pozostawać w rękach klienta, ponieważ wskazanie – w jakikolwiek sposób – przyszłej drogi wykracza poza naukę”.
Psycholog mówi zatem: „Nie wiesz, jaki zawód najbardziej by ci pasował? Proszę, zrozum, że ja również nie wiem. Ale możemy to wspólnie omówić i jest spora szansa, że razem będziemy mogli znaleźć właściwe rozwiązanie”.
Według mnie takie słowa otwierają szerokie i uczciwe pole dla działań psychologa. Jednak słowa profesora Kouwera wzbudziły niepokój sporej grupy uczonych. Właściwie powinny one zaniepokoić nas wszystkich, ujawniają bowiem tajemnicę, która nieprzypadkowo była pilnie strzeżona.
Nie wiemy
Sekret brzmi: nie wiemy. Na początku wydawało się, że psychologia będzie zdolna usunąć naszą ignorancję, wobec czego wiele osób poczuło ulgę. Psycholog zna wszystkie odpowiedzi! Jeżeli mój syn nie wie, co będzie robił w życiu, i ja również tego nie wiem (moja opinia i tak zresztą się nie liczy), zawsze można zwrócić się w tej sprawie do psychologa, który powie nam, co robić, i dalej powinniśmy zachowywać się zgodnie z jego wskazaniami. Jeśli moja córka nie wie, czy powinna poślubić chłopca, z którym umawia się od sześciu lat, i ja też tego nie wiem – z czego nic nie wynika – mamy psychologa, który odsłoni tajemnicę jej uczuć, ujawni kilka edypalnych niedogodności i powie jej, co ma robić. Albo odeśle ją do psychiatry, co oczywiście będzie rozczarowaniem, ale zawsze jakąś wskazówką.
Teraz jednak to sam psycholog już w to wszystko nie wierzy. Wkrótce jego niewiara rozprzestrzeni się na pytających i wszystkich ogarnie wielka konsternacja. Trzeba sobie zdawać sprawę, że pytający nie ma takich problemów z sumieniem jak psycholog; dla niego liczy się pewność, fakt, że istnieje odpowiedź – jaka jest jej treść, to już drugorzędne. Chce mieć możliwość powiedzieć: „Proszę bardzo, tu jest napisane czarno na białym, ma być radcą. Więc przestań kręcić, na miłość boską, zostań radcą. Koniec tematu”. To właśnie jest ulga, której potrzebuje pytający. I dlaczego psycholog nie chce współpracować? Dlaczego nie spełnia pragnienia pewności, pewności budowanej na słowach mędrca – właściwie jedynej możliwej pewności? Dlaczego nawiedzają go naukowe wyrzuty sumienia, kiedy pytający obudzili w nim swoimi niepokojącymi pytaniami inne, bardziej rzeczywiste sumienie? Czy ma prawo nie odpowiadać?
Psychologia doradcza, niepewny most awaryjny
Niezależnie, czy psycholog ma prawo wstrzymać się od tego, czego się od niego w sposób oczywisty oczekuje, czy też nie ma takiego prawa, nie będzie mu łatwo skutecznie uchronić się przed utratą wiary w to, co robi. W końcu jego sceptycyzm nie opiera się przecież na konkluzji, do której dochodzi się w sposób naukowy, mianowicie takiej, że żadna psychologia nie może wspierać porad dotyczących przyszłości. Ostatecznie taki sceptycyzm jest spowodowany niemożnością, przez którą cierpią wszyscy – niemożnością opierania się na starych pewnikach. Jego nauka ponownie natrafia na sceptycyzm Bubera. Jego nauka prowadzi go do uznania faktu (który znany był zawsze, ale trzymano go w tajemnicy), że przepaść „nie-wiedzy”, oddzielająca jednego człowieka od drugiego, i każdego od jego przyszłości, nie może zostać pokonana dzięki psychologii. Psycholog odkrywa raison d’être swojej nauki: psychologia stanowi most awaryjny między dwoma brzegami, które nigdy wcześniej nie były oddzielone – stały się brzegami dlatego, że ziemia, na której żyjemy, pękła. Połączenie między nimi zanikło do tego stopnia, że żaden mędrzec, nawet taki nowoczesny, wahający się mędrzec, jak psycholog, nie może tego naprawić swoimi słowami – nie może nawet zmniejszyć tej przepaści. To właśnie odkrywa nowoczesny psycholog. Uprzytomnienie sobie tej sytuacji prowadzi do rozpoznania, że most ratunkowy zwany psychologią nie działa, ponieważ nikt nie wie, jak określić przyczółki.
Czym są przyczółki?
Na czym polega nowoczesna niemożność kształtowania przyszłości? Dopóki to pytanie pozostanie bez odpowiedzi, każda psychologiczna pomoc dotycząca połączenia teraźniejszości z przyszłością będzie udzielana na oślep. I reszta pytań: Jaka jest natura związku między młodym a starym człowiekiem? Dlaczego nikt już nie wie, jak się w takiej relacji zachowywać? Co takiego stało się z nami, starszymi, że chwytając dziecko, jesteśmy pełni wątpliwości i lęku? Co się stało z dzieckiem, że nie daje się złapać, ucieka, poszukuje własnej drogi, często ją gubiąc, często błąkając się, aż w końcu, jakby cudem, mimo wszystko dorasta? Dopóty, dopóki nie odpowiemy na te pytania, każda pedagogiczna porada będzie dryfować w powietrzu. I na koniec: co się stało z małżeństwem? Co spowodowało, że małżonkowie potrzebują sterty książek na temat seksu? Jeśli nie znamy odpowiedzi, każda próba rozwiązania problemów małżeńskich będzie budowana na ruchomych piaskach.
Co się z nami stało? Właśnie na to pytanie niniejsza książka będzie poszukiwać pierwszej, a tym samym, niewątpliwie wstępnej odpowiedzi. Opiszę, jak się zmieniamy – zmiana znajdzie się w centrum naszej uwagi, książka jest zatem o metabletyce, słowo pochodzi od greckiego μεταβάλλειν – ‘zmieniać się’.
2
Dorośli i dzieci
DZIECKO W PRZESZŁOŚCI I TERAŹNIEJSZOŚCI
Rękopisy dotyczące pedagogiki nic nie mówią o naturze relacji starych z młodymi. Nawet najwięksi autorzy nie poruszają tego tematu. Najwidoczniej ani trochę nie byli zainteresowani tym, co my uznajemy za pierwszy i najważniejszy temat pedagogiki. Jeżeli student chce zdobyć wiadomości o naturze związku między starymi a młodymi w dawnych czasach, musi zadowolić się wskazówkami, aluzjami i pobocznymi wzmiankami, które nagle, niemal przez przypadek, pozwalają nam dostrzec, jak kiedyś starsi traktowali młodszych. Takie obserwacje są obecne na marginesach prac właściwie każdego autora zajmującego się pedagogiką, ale student musi je odkryć. Poszukiwania warte są zachodu, otwórzmy pierwszy tom Prób Montaigne’a i przypatrzmy się pierwszemu rozdziałowi, jaki poświęcono wychowaniu dzieci: De l’institution des enfants [O wychowaniu dzieci].
Rada Montaigne’a
Tę część swojej pracy Montaigne zadedykował księżnej Gurson, Dianie de Foix, która, oczekując pierwszego dziecka, zwróciła się do niego z prośbą o oświecony głos w kwestiach pedagogicznego zadania, przed jakim wkrótce miała stanąć. Były to czasy, gdy Europa oddzielała się od wieków średnich, wciąż jednak do pewnego stopnia pozostawała z nimi związana. Kilka lat po śmierci Montaigne’a urodził się Kartezjusz – i to on właśnie, wspierając się doświadczeniem własnej epoki, w kilku podstawowych traktatach nakreślił program pedagogiczny. Montaigne stał na progu nowej ery, dlatego jego myśli o tym, jak dorośli powinni traktować młodzież, są znaczące.
Esej Montaigne’a o edukacji nie jest szczególnie zajmujący. Mało prawdopodobne, aby księżna była zachwycona lekturą, wydaje się również niemożliwe, żeby wiele się z niej dowiedziała. Najeżony klasycznymi cytatami tekst dla nas brzmi pompatycznie, nazbyt uczenie i tak nierealistycznie, że trudno sobie wyobrazić, aby mógł mieć jakąś wartość praktyczną. W końcu jednak, niespodziewanie, jedno zdanie przykuwa naszą uwagę: „na kształcenie się”, mówi autor, „ma czas ledwie pierwszych piętnaście czy szesnaście lat życia, reszta należy działaniu. Obróćmyż czas tak krótki na potrzebne nauki. To są błazeństwa! Odejmijcież te wszystkie cierniste subtelności dialektyczne, od których życie nasze ani trochę się nie poprawi; weźcie proste rozważania filozofii (le discours de la philosophie), umiejcie ją odpowiednio wybrać i przyłożyć: łatwiejsze są do pojęcia niż powiastka Bokacjusza; dziecko świeżo wyszłe z rąk piastunki (Montaigne napisał właściwie: „od chwili odstawienia od piersi”, ale prawdopodobnie nie traktował tego dosłownie) pojmie je o wiele łacniej niż naukę pisania i czytania”[3].
Dekameron nie jest lekturą dla dzieci
Rozprawy filozoficzne! A dalej dodaje, całkiem poważnie, że powinny one być wybierane zamiast Dekameronu Boccacia. Naprawdę – pisze – rozważania filozoficzne są dla dziecka znacznie bardziej zrozumiałe[4].
Ta uwaga wskazuje, że Montaigne, który w licznych sprawach przedstawia tak rozsądny i mądry osąd, wydaje się mylić, kiedy idzie o rady dla przyszłej matki. I nie jest jedyny. Każdy tekst z tego czasu dotyczący pedagogiki jest przesiąknięty takim samym brakiem związku z rzeczywistością. Każdy dowodzi niedziecięcej interpretacji dziecka, żaden nie pozwala wierzyć, że dziecko rzeczywiście było poddane obserwacji i zostało zrozumiane. Dziecko jest nieobecne w tych pompatycznych, solennych pismach.
Rada Johna Locke’a
Literatura na temat relacji człowieka starego i młodego pisana sto lat później nadal będzie wydawać nam się mało powiązana z rzeczywistością. Kiedy John Locke chce przekazać ducha, w jakim dorośli powinni postępować z dziećmi, podkreśla, że powinny one być traktowane jak stworzenia, które są pełne woli, aby poznać rozum. Dzieci pragną „łagodnego przekonania w dyspucie”, pisze Locke. „One pojmują argumenty tak wcześnie, jak tylko potrafią mówić, i jeśli nie mylę się w swoich spostrzeżeniach, lubią, by je traktowano jako stworzenia rozumne wcześniej, niż się przypuszcza”[5]. Zilustrujmy to przykładem.
Któregoś dnia twoja pięcioletnia córka życzy sobie na śniadanie wyłącznie masło orzechowe; ale nie tylko na śniadanie, chce jeść tylko masło orzechowe również na obiad, nawet na kolację nie zje niczego innego. Pragnąc uniknąć chorobotwórczych skutków takiej jednoskładnikowej diety, chcesz pomóc córce pozbyć się tego nowego zwyczaju. Według Locke’a to, co należałoby zrobić, to powiedzieć jej spokojnie i dosadnie, dlaczego niedobrze jest jeść wyłącznie masło orzechowe. Dzięki temu uświadomi sobie, że jej dieta staje się zbyt jednolita, a skutkiem takich upodobań może być podkopywanie własnego zdrowia.
Nie jest to może najlepiej dobrany przykład, w dzisiejszych czasach zawsze przecież istnieje szansa, że nie zechcesz swojej córce czegokolwiek odbierać. Martwisz się, żeby nie zrobić jakiejś krzywdy duszy dziecka, co mogłoby obciążyć cię poczuciem winy na lata. Więc po prostu pozwolisz jej jeść masło orzechowe, aż sama poprosi o coś innego. Wyobraźmy sobie jednak, że na stole stoi butelka z lekarstwem. To twoje lekarstwo, a córeczka błaga cię ze łzami w oczach, żebyś pozwoliła jej spróbować zawartości. Wiesz, że to ją zabije, więc się na to nie zgadzasz. Czy będziesz z nią rozmawiać tak, jak to zaleca John Locke – przekonasz ją w sposób racjonalny, że to jest złe? Nie będziesz. To byłoby niedorzeczne, prowadziłoby ją to do pozornej dojrzałości.
Komentarz Rousseau
W każdym razie tak myślał Rousseau. Sto lat po Locke’u wykrzykiwał z charakterystyczną dla siebie gwałtownością, że nie zna nic śmieszniejszego niż taki właśnie rodzaj perswazji wobec dziecka. Rozsądek, przekonuje Rousseau, komentując poglądy Locke’a, to nie pierwszy, lecz ostatni rezultat edukacji. Zaczynając od rozumu, zaczynamy od końca. Gdyby możliwe było rozsądne dyskutowanie z dziećmi, żadne wychowanie nie byłoby potrzebne; oznaczałoby to, że dzieci już są dojrzałe[6]. Rousseau podaje dalej przykład perswazyjnej rozmowy dorosłego i dziecka, która nieuchronnie prowadzi do głupiego kręcenia się w kółko. Uświadomcie sobie, mówi Rousseau, że dziecko jest dzieckiem, nie dorosłym. Wasze działania pedagogiczne nie mogą być słuszne, jeżeli nie mają swego źródła w tej zasadniczej różnicy[7].
Rousseau zrozumiał. Był pierwszym, który w dziecku widział dziecko i przestał je traktować jak osobę dorosłą.
Tutaj możemy zakończyć naszą historyczną podróż. W końcu XVI wieku Montaigne daje dowód niewiarygodnego niezrozumienia; sto lat później Locke nadal nie rozumie, ale już w mniejszym stopniu; po kolejnych stu latach widzimy po raz pierwszy, że ktoś rozumie dziecinność dziecka. Wszystkie przejawy właściwego traktowania dziecka – publikowanie książek dla dzieci, produkowanie dziecięcych ubrań, budowanie placów zabaw i udzielanie właściwych porad pedagogicznych – wszystkie te nowoczesne dowody rozumienia dziecka – są implicite zawarte w pracy Rousseau. Po wielu latach nierozumienia tendencja, by rozumieć lepiej, pojawiła się po raz pierwszy w drugiej połowie XIX wieku. W wieku XX doprowadziła do znaczących, jeśli nie imponujących rezultatów.
Co poruszyło Rousseau?
Tak się przynajmniej wydaje. W Emilu Rousseau znajdziemy jednak fragmenty, które mogą skłaniać do innej interpretacji. „Nie rozmawiaj z dzieckiem”, pisze autor. W pewien sposób jesteśmy skłonni się z nim zgodzić. „Dziecko jest dzieckiem, nie dorosłym; ty jesteś dorosły”. Znów się zgadzamy. „Wśród dorosłych powinien rządzić rozsądek, użyj siły [moralnej] w odniesieniu do dziecka”[8].
Nie oczekiwaliśmy takiego zwrotu. Czy pasuje do rozpoznania dziecka w dziecku? Z trudem, jak sądzimy. Czy w ten sposób Rousseau oddawał szacunek przeszłości, od której nie mógł się uwolnić? Jeśli tak, nie jest jasne, dlaczego forsował panowanie dorosłego nad dzieckiem z takim samym naciskiem, jak dziecinność dziecka. Być może próbował przekazać swoim współczesnym ideę tak nową, jak ta, że dziecko jest dzieckiem i tak powinno być traktowane. Oto, co pisał:
Niechaj wie tylko, że jest słaby, a ty – silny i że skutkiem twojego i swojego położenia jest z konieczności zdany na twoją łaskę; niech to wie, niech się tego nauczy, niech to czuje [...][9].
Takie usprawiedliwienie władzy rodzicielskiej[10] może przypominać haracz płacony przeszłości, ale musimy przyznać, że właściwie stoi to w zgodzie z odrzuceniem idei Locke’a. Rozmawiać z dzieckiem oznacza uznać je za równe sobie, trudno zatem uzasadnić władzę rodziców i ich prawo do zastraszania dziecka. A zatem uznanie braku równości dziecka i dorosłego prowadzi do stosowania narzędzi wychowawczych w postaci przymusu i zastraszania. Jest to tym bardziej godne uwagi, że współcześnie przyjmujemy pierwszą część tego logicznego wywodu, podczas gdy zdecydowanie odrzucamy drugą, uznając ją za nieludzką i niepedagogiczną. Zastraszać dziecko?! Nie! Nasza władza? Jakże niebezpiecznie się do tego odwoływać. A poza tym, jaki dystans wytworzyłby się między dorosłym a dzieckiem, jeśli przymus zająłby miejsce rozumu?
Wygląda, jakby Rousseau odpychał dziecko. Zostań, gdzie jesteś, mówi, nie możesz przyjść tu, gdzie jestem ja, ponieważ ja jestem dorosły, a ty jesteś dzieckiem. Dlaczego? Czy możliwe, że Rousseau się pomylił? Najwidoczniej. Oczywiście dziecko jest dzieckiem, a my nie jesteśmy dziećmi, w tym sensie istnieje dystans, jednak w naszym stosunku do dziecka powinien on zanikać w najwyższym możliwym stopniu. A jednak, czy to naprawdę możliwe? Czy to nie jest sprzeczność? Chciałbym na chwilę zostawić ten problem i najpierw wskazać inną osobliwość Emila Rousseau.
Drugie narodziny Emila
W rozdziale czwartym francuski filozof stwierdza, że człowiek nie rodzi się raz, ale dwa razy. W trakcie swoich pierwszych narodzin człowiek przychodzi na świat, podczas drugich – wchodzi w świat. Wydaje się dość jasne, co Rousseau miał na myśli: pierwsze narodziny mają charakter fizyczny, to narodziny z ciała matki; drugie łączą się z dorastaniem, dojrzewaniem psychicznym, które jest nieodłączne od fizycznego, chociaż to ostatnie zwykle rozpoczyna się nieco wcześniej. Dojrzewanie psychiczne (które będę odtąd określał terminem „dojrzewanie”) Rousseau nazywa stanem kryzysu – przyjmujemy to bez zarzutu. Dorastające dziecko ma zmienne nastroje i jest nieobliczalne, mocniej lub słabiej odrzuca władzę rodziców, już nie chce, by nim kierować. W tym okresie (dalej cytuję Rousseau) nie chce mieć z dorosłymi do czynienia, jest nierozsądne i zbuntowane; mówiąc krótko, nie można nad nim zapanować. Powinniśmy jednak pamiętać, mówi Rousseau, że znaczenie tego wszystkiego jest ogromne. Dziecko dojrzewa, po przejściu kryzysu nic, co ludzkie, nie będzie mu obce.
Taki opis dojrzewania jest zgodny z naszym doświadczeniem. Jedyna rzecz, która nas zaskakuje, to fakt, że Rousseau mówi o „chwili przełomu” czy też „raczej krótkim” okresie[11]. Sądzimy, że dojrzewanie zabiera względnie dużo czasu – nawet niewiarygodnie dużo. Zgodnie z niektórymi podręcznikami jest to okres około pięciu lat. Są autorzy, którzy nawet takie szacunki uważają za zaniżone i mówią o siedmiu, dziewięciu, jeśli nie dziesięciu latach. Rousseau musiał błędnie określić czas potrzebny na to, aby dziecko dojrzało. Dojrzewanie powinno wykazywać zróżnicowanie w czasie, jaki jest na nie potrzebny, i dlatego nie zgadza się to z naszą koncepcją, wedle której wiąże się ono ze zmianą biologiczną. A może nie jest z nią aż tak związane?
Dojrzewanie: nieobecny temat
Nikt przed Rousseau nigdy nie wspomniał o dojrzewaniu. Ani Locke, ani Montaigne – i to jest szczególnie zaskakujące. Montaigne w swoich Próbach pisze przecież dosłownie o wszystkim: o próżności, smutku, prawdzie i kłamstwach, przyjaźni i samotności, właściwym sposobie umierania, modlitwie, pijaństwie, okrucieństwie, powozach, pchłach – a to ledwie skrócona lista tematów. Jeden rozdział poświęcił nawet przebiegowi życia i dał wartościowy komentarz na temat różnych jego etapów. A jednak ten wnikliwy obserwator, który trafnie opisywał wszystko, co widział, nawet nie wspomniał o tym najbardziej rzucającym się w oczy etapie życia, który jest dla nas oczywisty, zarówno ze względu na nasze własne życie, jak i doświadczenia z naszymi dziećmi. Czy jego obserwacje zawiodły w tej kwestii? Dziwne. Czy wszyscy autorzy przed Rousseau byli ignorantami w sprawie dojrzewania? Poza kilkoma linijkami u Arystotelesa i nielicznymi, oszczędnymi, a przez to wątpliwymi, wzmiankami autobiograficznymi u autorów renesansowych, nie znajdziemy w europejskiej literaturze niczego na temat dojrzewania[12]. Czy oczy wszystkich naszych przodków były zamknięte na tę sprawę, do której my przykładamy tak wielką wagę? Czy rzeczywiście możemy temu wierzyć? Czy nie bardziej jest prawdopodobne, że wszyscy pisarze przed Rousseau niczego nie zauważyli, ponieważ nie było niczego do zauważenia?
Dojrzewanie: nieobecny etap życia
To jednak sugeruje, że dziecko sprzed czasów Rousseau było dzieckiem w jakiś inny sposób niż dzieci mu współczesne i późniejsze. W sposób tak bardzo inny, że okres dojrzewania – przez który rozumiemy okres wewnętrznego i zewnętrznego, trudnego i buntowniczego życia – nie pojawił się. Czy to możliwe? Ale jakie było dziecko w czasach, na przykład, Montaigne’a? Czy mogło być tak bliskie dorosłości, że nie musiało przechodzić przez ten burzliwy czas, żeby ją osiągnąć?
To pytania, na które trudno odpowiedzieć, ponieważ dane dotyczące natury życia dziecka są niezwykle ograniczone. W dalszej części chciałbym zaprosić czytelnika do zastanowienia się, dlaczego tak jest. Najpierw jednak chcę rozważyć kilka krótkich informacji na temat dziecka, które do nas dotarły: informacje wyizolowane z pełnych, ale niemal całkowicie nieznanych życiorysów, w dość niespodziewany sposób rzucają światło na dziecko z wcześniejszych wieków.
Teodor Agryppa d’Aubigné
Mamy pewne dane dotyczące natury dziecka w czasach Montaigne’a – życie Teodora Agryppy d’Aubigné, hugenota, przyjaciela Henryka IV, urodzonego w 1550 roku. Montaigne urodził się w 1533 roku, więc był już dorosły, kiedy d’Aubigné pozostawał dzieckiem. Obserwując młodych współczesnych d’Aubignému, Montaigne nie zauważył niczego związanego z dojrzewaniem. O samym d’Aubigném mówiło się, że czytał grekę, łacinę i hebrajski w wieku lat sześciu, a kiedy miał niespełna osiem lat, przekładał na francuski Platona[13].
Platon. Montaigne zalecał czytanie i tłumaczenie dzieciom rozpraw filozoficznych – cóż, jeśli ośmiolatek potrafi przełożyć Platona, co może stać na przeszkodzie, żeby przekłady dzieł czytać czterolatkowi?
D’Aubigné jako ośmiolatek przeszedł razem ze swoim ojcem przez miasteczko Amboise, zaraz po tym, jak dokonano tam egzekucji hugenotów. Widział zdekapitowane ciała i na prośbę ojca złożył przysięgę, że pomści ofiary rzezi. Dwa lata później został pojmany przez Inkwizycję; reakcją dziesięcioletniego chłopca na groźbę śmierci przez spłonięcie na stosie był taniec radości w oczekiwaniu na ogień. Groza przeżywana podczas mszy pozbawiła go strachu (jak brzmiał jego późniejszy komentarz)[14] – tak jakby dziesięcioletnie dziecko mogło wiedzieć, co ma przez to na myśli. Czy jednak dziecko, które tłumaczyło Platona i które w ciągu czterech lat życia przywykło do czytania klasyków, mogło nie wiedzieć, czego chce i nie wiedzieć, co robi? Z trudem możemy nazwać je dzieckiem. Chłopiec, który przygląda się skutkom egzekucji i je pojmuje, składa przysięgę, której pozostanie wierny przez całe swoje życie, zna interpretację Komunii Świętej i przyjmuje grozę śmierci na stosie – nie jest dzieckiem, jest mężczyzną.
Blaise Pascal
W chwili śmierci Montaigne’a kolejne dziecko stanęło u progu wielkich odkryć: Blaise Pascal, urodzony w 1623 roku, napisał, mając lat dwanaście, bez niczyjej pomocy, traktat na temat dźwięku, który jego współcześni przyjęli z całkowitą powagą. Mniej więcej w tym samym czasie usłyszał słowo matematyka, spytał swojego ojca, co ono oznacza i uzyskał następującą, niepełną odpowiedź (niepełną, ponieważ ojciec obawiał się, że zainteresowanie syna matematyką zmniejszy jego zainteresowanie innymi naukami): „Matematyka, o której więcej powiem ci w późniejszym czasie, to nauka zajmująca się konstrukcją figur doskonałych i odkrywaniem ich właściwości”. Młody Pascal rozmyślał o tym w wolnym czasie[15] i znowu bez pomocy innych skonstruował okręgi i trójkąty, które doprowadziły go do odkrycia takiego rodzaju właściwości, o jakie musiało chodzić jego ojcu – na przykład, że suma kątów trójkąta równa się dwóm kątom prostym. Jego ojciec był oczywiście pod wrażeniem, z czego możemy wnioskować, że tego rodzaju dojrzałe osiągnięcia nie były czymś zwyczajnym również w tamtym czasie – nam jednak wydaje się to zupełnie niebywałe. Oczy starego Pascala wypełniły się łzami radości, kiedy oglądał konstrukcje swojego syna. A czy my nie myślelibyśmy z niepokojem: do czego to doprowadzi? Czego brakuje temu dziecku?
Ojciec Pascala był już po jego stronie i dał Blaise’owi Elementy Euklidesa, które ten pochłonął, jakby były książką dla dzieci. Miał wtedy dwanaście lat. Po kolejnych czterech napisał Rozprawę o stożkach. Wedle ówczesnych uczonych traktat ten przewyższał wszystko, co na ten temat napisano od czasów Archimedesa.
Mali dorośli
Zdumiewa nas taki przedwczesny rozwój utalentowanych dzieci w dawniejszych czasach. Nawet po Rousseau obserwowano przykłady, które – choć nie tak uderzające jak ekstrawagancje Pascala – dla nas są zadziwiające. Goethe, na przykład, umiał pisać po niemiecku, francusku, znał łacinę i grekę, nim skończył osiem lat. Włoskiego nauczył się, słuchając, jak ojciec daje lekcje jego siedmioletniej siostrze. Turnvater Jahn umiał czytać i pisać, mając cztery lata. Jezuita, Père Joseph (1597), jako czterolatek recytował tekst Golgoty, stojąc na własnym stoliczku, podczas obiadu wydanego przez swego ojca. Przywódca holenderskiej kompanii piechoty, Menno van Coehoorn, miał szesnaście lat, kiedy przerzucono go z Fryzji do garnizonu w Maastricht. I tak dalej – niemal niekończący się ciąg przedwcześnie dojrzałych dzieci, które w sposób oczywisty uznawano za gotowe do rozpoczęcia studiów na uniwersytecie i które wydawały się gotowe, by zajmować się bardzo dojrzałymi kwestiami, przed jakimi je stawiano. Jeżeli w ogóle podejmowano się edukacji dziewczynek, również one zaczynały naukę w wieku dwóch czy trzech lat. Były takie, które przeczytały Biblię przed ukończeniem piątego roku życia. Trudno byłoby zatem znaleźć przeszkody, żeby w tym uroczym wieku od czasu do czasu nie zajrzały do opowieści z Dekameronu, nawet jeśli Montaigne był temu przeciwny. Nie można było od tego uciec, twierdząc, że dzieci nie rozumieją tego, co czytają. Pascal najwyraźniej pojmował wiele spraw wymagających dojrzałości. W zapiskach Heinricha Jung-Stillinga, przyjaciela Goethego z młodości, znajdujemy wzmiankę, że czytał on Lutra i Kalwina, mając lat jedenaście[16] – czy naprawdę możemy przyjąć, że młody człowiek ledwo wymawiał słowa, czy może zacinał się w trakcie czytania, nie rozumiejąc ich znaczenia? Czy ktoś może wierzyć, że nasi przodkowie byli całkiem głupi? Głupi, naiwni, ślepi, czy jakkolwiek ich nazwiemy, bo nie rozumieli nic z tego, czym jest dziecko?
Skarga Campego
Od czasów Goethego i Jung-Stillinga narzeka się, że młodzi są źle traktowani. Nie ma przecież – twierdzi się – nic zachwycającego w ośmio- czy dziesięciolatku, który „przeczytał bibliotekę książek, może prowadzić rozmowy o roślinach i zwierzętach Indii, mówić w wielu językach, który zna na pamięć paradygmaty gramatyki łacińskiej, liczy jak kupiec, a autorów klasycznych objaśnia tak biegle, że w oczach każdego prawdziwego nauczyciela stają łzy radości”[17]. Jęk rozpaczy wydano w czasach Rousseau, autora, który pierwszy opisał dojrzewanie – nie dlatego, że jego obserwacje były bardziej wnikliwe niż te poczynione przez jego poprzedników, ale dlatego, że po raz pierwszy na granicy dzieciństwa i dorosłości pojawiło się coś widocznego. Rousseau jako pierwszy miał zmierzyć się z dystansem dzielącym młodych od starych, przez co nie żałował on dzieciom ich cech dziecięcych (które dopiero co zaczęły istnieć), i który – podobnie jak jego następca, Campe – zalecał inne sposoby nauczania.
Chociaż z książki Campego niezbicie wynika, że dziecko zaczęło zmagać się z poważnymi trudnościami (nawet w oczach swoich współczesnych), to widać również, że nie uważano, aby metody dydaktyczne, do których dziecko miało się dostosować, były niemożliwe do zrealizowania. A tak właśnie powinniśmy o nich myśleć. Czy dwunastolatek nie uznałby, że jest niemożliwe (poza tym, że niepożądane) przeczytanie całej biblioteki książek (pamiętacie, ile kłopotu sprawiło wam przebrnięcie przez własną, skromną listę lektur?), mówienie wieloma językami (przypomnijcie sobie, z jakim mozołem wypowiadaliście się w tych kilku, których się nauczyliście, mając lat osiemnaście?), nauczenie się całych paradygmatów łacińskiej gramatyki na pamięć (to zabrało wam wiele lat, już po dwunastym roku życia) i komentowanie klasyków w taki sposób, żeby doprowadzić kogoś do łez (czy wam się to kiedykolwiek udało?)?
Kwestia talentu
Zwykle, chociaż nie zawsze, ten dowód zmiany w dziecku odrzuca się ze względu na to, że przywołane przykłady dotyczą dzieci uznawanych za genialne nawet w czasach im współczesnych. Jest to po części słuszne. Czy jednak taka wczesna dojrzałość była udziałem jedynie dzieci niezwykle utalentowanych, to staje się wątpliwe, kiedy zdamy sobie sprawę, że Rousseau i Campe opisywali tę sytuację – dla nich nie do obrony – jako ogólną. Nie mówili oni o kilkorgu dzieciach, obaj krytykowali metody wychowawcze, które wtedy były powszechne.
A co z wielkimi ludźmi naszych czasów? Jeśli jako dzieci byli tacy sami jak utalentowane dzieci w przeszłości, również powinni wcześnie wykazywać się dojrzałością. Brak dowodów w tej sprawie. Nie sposób porównywać młodości tych, którzy w naszych czasach wiodą prym w nauce z młodością d’Aubignégo, Pascala, Grotiusa czy Goethego[18]. Odwrotnie, łatwiej znaleźć przykłady późnego dojrzewania pośród wielkich postaci współczesności. Czy my sami, jako rodzice, nie jesteśmy znacznie słabiej zaniepokojeni, kiedy słyszymy, że nasze dziecko jest nieco mniej dojrzałe, niż wskazywałby na to jego wiek i że może lepiej będzie, jeśli pozostanie na kolejny rok w tej samej klasie, aniżeli wtedy, kiedy obserwujemy, że w znaczny sposób wyprzedza inne dzieci, siedzi z książką na kolanach, kiedy rówieśnicy z jego klasy pływają, broją albo sprzeciwiają się starszym? Nie będziemy z tego powodu szczęśliwi i nietrudno będzie przekonać nas do konsultacji z dziecięcym psychiatrą.
Dziecko stało się dzieckiem
Dziecko stało się dzieckiem. Jeśli tego nie zaakceptujemy, to nie zrozumiemy, jak to możliwe, że przez stulecia mierzyło się z lekturami – których, naszym zdaniem – w ogóle nie było w stanie pojąć. Równie niepojęty pozostanie fakt, że było traktowane w tak ostentacyjnie niepedagogiczny sposób. Colloquia z roku 1522[19], redagowane przez samego Erazma i zadedykowane sześcioletniemu synowi jego przyjaciela i wydawcy, Frobena, rozpoczynają się od dialogu młodego mężczyzny z jego narzeczoną na temat wartości dziewictwa, prawa, jakie kobieta ma, lub nie, do odmowy seksualnego zbliżenia w małżeństwie i rozważań, czy przyjemność seksualna może być sama w sobie grzechem. W drugim rozdziale czytelnik trafia na rozmowę młodego mężczyzny z prostytutką. Mężczyzna, zawracający ze złej drogi, chciałby w prywatnym zaciszu przeczytać jej umoralniający fragment. Ona oczywiście inaczej rozumie jego dążenie, by zostać z nią sam na sam, i kiedy już są we dwoje, mówi: „Oto jesteśmy, bezpieczni, jak sobie życzyłeś, moje kochanie, możemy robić i mówić cokolwiek chcemy, mój drogi mały lubieżniku, nikt tego nie zobaczy”[20] – słowa, które dają mu sposobność. Jednak on odpowiada: „Nie, nie sądzę, żebyśmy mogli uchronić się przed wzrokiem Boga”.
Można by przyjąć, że ta książka, mimo iż dedykowana sześciolatkowi, nigdy nie trafi w jego ręce; będzie to jednak wątpliwe założenie. Dawna literatura najeżona jest wzmiankami, których przypadkowy charakter dowodzi, że dzieci były stawiane wobec niezwykle poważnych spraw. Oto kolejny przykład.
W książce EliasaO procesie cywilizacji[21] opisane jest zdarzenie z XVII wieku, kiedy to sześcioletniej wówczas księżniczce Bouillon powiedziano w ramach żartu, że jest w ciąży. Dziewczynka zaprzeczała, ale żart kontynuowano. Któregoś dnia obudziła się z noworodkiem leżącym obok niej w łóżku, dziecko przyniosły damy dworu, kiedy mała spała. Dziewczynka była zaskoczona i powiedziała, że widocznie takie rzeczy mogą się zdarzyć nie tylko Pannie Świętej. Wszyscy byli zachwyceni tą uwagą, składano jej wizyty w łóżku, a sama królowa zaproponowała, że zostanie matką chrzestną dziecka. W końcu zapytano, kto mógłby być ojcem. Dziewczynka przez chwilę się namyślała, po czym odparła, że można brać pod uwagę jedynie króla i księcia Guiche, ponieważ, jak powiedziała: „Tylko oni dwaj mnie pocałowali”. Nikt nie uważał tego żartu za jakkolwiek niestosowny, wbrew wszelkim podejrzeniom, w tamtych czasach nie było w nim nic niewłaściwego. Wyobraźmy sobie jednak, że ktoś teraz robi taki żart sześcioletniemu dziecku! Jego złe skutki byłyby nieuniknione.
Współcześnie dziecko zostało odseparowane od wszystkiego, co przynależy do dorosłego życia. Może to jednak oznaczać tylko tyle, że dzisiaj rozróżniamy dwa oddzielne stany ludzkiego życia: stan dojrzałości ze wszystkimi przynależnymi mu atrybutami, jak narodziny, śmierć, wiara i seksualność, i stan niedojrzałości, tych atrybutów pozbawiony.
Dziecko stało się dzieckiem.
Ledwo jednak dochodzimy do tego niezwykłego wniosku, a już stajemy wobec pytania, jakie przyczyny odpowiadają za to, że z dziecka uczyniono dziecko. Co spowodowało, że dziecko, wcześniej prawie nieodróżnialne od dorosłego, stało się tak inne, tak skrajnie od niego różne? Skąd przepaść, która teraz dzieli młodych i starych, wyrwa tak szeroka i głęboka, że nie jest możliwe, by kwestie dojrzałości przerzucić z jednej strony na drugą?
Jeśli postawimy pytanie w tak ogólny sposób, łatwo będzie na nie odpowiedzieć. Dziecko jest dziecinne tylko w porównaniu do tego, co dziecinne nie jest, a więc do dorosłego. Przyczyny zmiany w naturze dziecka muszą tkwić w tym, jak zmieniła się natura dorosłości. Czy dorośli są dojrzali w jakiś inny sposób, niż byli w przeszłości? Czy naszą dojrzałość charakteryzują cechy, które były w przeszłości mniej znaczące lub nawet całkiem nieobecne? Czy też w przeszłości dojrzałość wiązała się z cechami, które z biegiem czasu zostały utracone?
DOROŚLI
Wdycham woń róży i natychmiastmgliste wspomnienia dzieciństwabudzą się w mej pamięci[22].
Przewracając stronice Colloquia Erazma, żeby sprawdzić cytat, poczułem ten szczególny zapach starego tomu; i nagle wróciła do mnie pamięć mojej własnej młodości, wciąż mglista i bez dokładnego odniesienia w czasie, lecz żywa, prawdziwa i sugestywna, bardziej rzeczywista niż mógłbym ją przywołać, nie otwierając książki. Jednak równie chwilowa i ulotna; ledwie minutę później wrażenie zniknęło, przeszłość znowu się skryła i od tej chwili, żeby wywołać niepowiązane ze sobą fakty, znowu konieczny jest zapach, dźwięk, słowo, zdarzenie czy przedmiot, który przypomni przeszłość taką, jaką ona była, przeszłość, która będzie do mnie mówić jako „moja przeszłość”.
Nic nie przywołuje przeszłości wierniej niż zapach. Czasami coś nam się przypomina z tą gwałtowną, przemożną jasnością, dzięki dawnej melodii, którą znowu przypadkiem usłyszeliśmy, piosence, którą śpiewała nam matka, utworowi, który bez końca ćwiczył chłopiec z mieszkania obok. To dziwne, kiedy uświadomimy sobie, że gdybyśmy nie usłyszeli tej melodii ponownie, wspomnienie, które – być może odkryjemy to z zaskoczeniem – jest najcenniejszym, jakie posiadamy, nigdy nie pojawiłoby się w naszych myślach. Oczywiście moglibyśmy powiedzieć: tutaj mieszkałem, moja matka śpiewała to, kiedy była w kuchni, albo: po sąsiedzku mieszkał chłopiec, który całymi dniami grał na flecie – pamiętamy te fakty, ale wspomnienie, samo wspomnienie pozostałoby w ukryciu na zawsze. To, co mamy, to fakty, szkielet przeszłości, jednak sama esencja faktów, to, co sprawia, że one są „przeszłością”, która – kiedy samą siebie oznajmia, zapiera nam dech w piersiach – jest niezwykle ulotna. Nawet dzień wczorajszy jest dla nas obcy.
Nie zauważamy tego jednak, ponieważ fakty z dnia wczorajszego podpowiadają wspomnienie – którego wcale tam nie ma. Za każdym razem sugerują, że czas jest nam wierny; w rzeczywistości czas jest bardziej niewierny niż jakikolwiek kochanek.
Fakty: szkielet przeszłości
Wiemy, że wojna zaczęła się 10 maja 1940 roku. Jednak ta wiedza wciąż nie jest wspomnieniem, pamiętamy jedynie fakt, nic ponadto. Rzeczywiste wspomnienie dnia 10 maja 1940 roku jest czymś innym. Nic nie zdziałamy bez samego dnia: jak się zaczął, ciepły wiosenny dzień z jasnym niebieskim niebem, po którym latają warczące metalowe samoloty; wczesna godzina i wszyscy ci ludzie w piżamach patrzący na niebo. Potrzebujemy wszystkich atrybutów tego wydarzenia, nie możemy pominąć żadnego, jeżeli chcemy nakłonić tamten dzień, żeby się nam ukazał. A potem nagle: mamy go, tak jak to wszystko się wydarzyło; tysiące wrażeń w tym samym czasie, w pełni i pełne znaczenia, wciąż bezimienne. A zanim uzyskają imiona, już toną w olbrzymim grobie zwanym przeszłością.
Jeszcze trudniej przypomnieć sobie przeszłość, jeśli w niej nie uczestniczyliśmy. Nie jest to jednak niemożliwe. To wciąż „nasza” przeszłość; gdziekolwiek w przeszłość się nie zwrócimy, to zawsze przeszłość człowieka; ponieważ wydarzenia historyczne to wydarzenia, w których udział brali ludzie, nie mogą być dla nas całkowicie obce, a wobec tego mamy do nich pewien dostęp. Tak jak dobry narrator zabiera nas ze sobą w rzeczywistości (chociaż nie fizycznie) do krajów, których nigdy nie odwiedziliśmy, i do zdarzeń, których nigdy nie byliśmy świadkami, tak historyk przywołuje przeszłość, po prostu o niej opowiadając, znając związane z nią fakty. Opowiadać znaczy przenieść słuchaczy na miejsce i do czasu zdarzenia. W tym autentycznym sensie historia nadal będzie „nauką narracyjną”. Jednak opowiadanie historii jest sztuką. Pierwsza wojna światowa nie stanie się dla nas rzeczywista, jeśli usłyszymy tylko o zabójstwie, od którego wszystko się zaczęło, bitwie pod Marną i opóźniającym się zakończeniu wojny. Staje się rzeczywista dopiero wówczas, kiedy słyszymy, jak wybito szeregi młodocianych żołnierzy, spośród których część pozostawała przy życiu przez kilka dni, jęcząc, poza zasięgiem ich zrozpaczonych towarzyszy broni, albo jak umierały konie zaplątane w drut kolczasty, albo jak deszcz uderzał w błoto rozbryzganej bombami ziemi, albo jak rany, przykrywane papierem, kiedy już zabrakło bandaży, zaczynały gnić.
Możemy mieć dostęp do przeszłości, ale tylko za cenę wielkiego wysiłku i talentu. Konieczny jest trud i przebiegłość. Ujmuję to wszystko jednak w niewłaściwy sposób: nie jest bowiem kwestią przeszłości, czy będzie dla nas dostępna czy nie; przeszłość nie chce niczego więcej, tylko nas przeniknąć. Właśnie to zauważamy w chwilach, kiedy nagle wyskakuje lub przylatuje do nas w zapachu czy dźwięku. Bardziej chodzi o wyzwolenie przeszłości, usunięcie przeszkód, pozbycie się przykrywającej ją warstwy. Przeszłość zawsze jest dla nas gotowa, czysta i kompletna. Potrzebne jest jedynie słowo, akord, mała konstelacja rzeczy, coś przypadkowego, cokolwiek by to miało być. Wygląda na to, że przeszłość może do nas przyjść tylko tylnymi drzwiami, drzwi od frontu pozostają zamknięte.
Nieznana przeszłość
Czy na pewno drzwi frontowe są zatrzaśnięte? Skarga, że tak trudno pozwolić przeszłości przyjść do nas – zarówno naszej osobistej przeszłości, jak i tej wspólnej – rzadko była wypowiadana we wcześniejszych czasach. Jest to tym bardziej uderzające, kiedy weźmiemy pod uwagę, jak często słyszymy ją dzisiaj. Westchnienie Françoisa Villona o „neiges d’antan” („niegdysiejszych śniegach”)[23], które znikły, wyraża żal innego rodzaju niż narzekanie braci Goncourtów, że wszystkie wspomnienia można zgromadzić w małym kącie: „dans une petite bière, dans un bien petit coin de memoire” („w małej trumnie, w malusieńkim zakątku pamięci”)[24]. Równie wstrząsający jest fakt, że na początku tego wieku podjęto dwie niezależne próby badawcze – różniące się co do swej natury – aby wyjaśnić, dlaczego w trakcie życia tracimy nasze młodzieńcze wspomnienia[25]. Czy to zjawisko stało się tak powszechne, że po raz pierwszy w historii doprowadziło do podjęcia głębszych badań? W tych samych latach Proust napisał dzieło życia – zapis długiej, niemal rozpaczliwej walki z amnezyjnym charakterem egzystencji. Nigdy wcześniej taka książka nie powstała. Popularność tej, miejscami monotonnej, opowieści dowodzi, że autor dotknął problemu, który nękał tak wielu. Czy nasza przeszłość staje się mniej dostępna, mniej widoczna?
Inny jeszcze fakt prowadzi do tego pytania. Kiedy na początku wieku podjęto pierwsze próby leczenia neurozy, nic nie wydawało się skuteczniejsze niż głęboka eksploracja, wyciągająca wszystko na światło dzienne z ukrytych, schowanych i niedostępnych wspomnień młodości. Pozostanie tajemnicą, dlaczego nikt nie pomyślał o tym wcześniej. Czy posuniemy się za daleko, twierdząc, że neurotycy jako pierwsi pokazali, iż wejście do przeszłości zostało zabarykadowane nie tylko dla nich, ale dla wszystkich? Czy nie cierpieli na zaburzenia nękające wszystkich, ale które tylko ich czyniły w jawny sposób chorymi? Kiedy na podstawie tych terapeutycznych doświadczeń wyłoniła się nowa ogólna koncepcja ludzkiego umysłu, podkreślająca znaczenie – traumatycznych dla psychiki – utraconych wspomnień z dzieciństwa, wiele osób było gotowych ją przyjąć. Czy byłoby to możliwe, gdyby nie uległ zmianie sposób, w jaki człowiek postrzega samego siebie w odniesieniu do własnej przeszłości? Trudno uznać, że wielowiekowa mądrość przeoczyła coś, co w naszym poczuciu jest najbardziej naturalnym stanem rzeczy.
Czy nasza wspólna przeszłość również stała się nieznana?
Być może mniej dostępna stała się nie tylko nasza własna, osobista pamięć, lecz cała przeszłość człowieka. Dlaczego nauki historyczne ostatnimi czasy w wyjątkowo obsesyjny sposób starają się przywołać przeszłość tak, jakby miała być obecna w codziennym życiu każdego człowieka – to znaczy w najbardziej żywej, najbardziej rzeczywistej formie, takiej, która przemawia do każdego z nas? Dlaczego współcześnie we Francji ukazuje się seria Życie Codzienne w Dawnych Czasach?[26] Dlaczego książka Medieval People [Ludzie średniowiecza] autorstwa Eileen Power[27] sprzedała się w tysiącach egzemplarzy? Tytuł sugeruje, że autorka chciałaby przypomnieć dawne czasy, opisując codzienne życie zwykłych ludzi. Co jednak mogłoby być ciekawego w codziennym życiu zwykłych ludzi, jeżeli ich sprawy nie różniłyby się od naszych, jeśli nie byłyby nam nieznane?
Czy nikt w dawnych czasach – to znaczy w czasach przed Carlyle’em, ponieważ, według Eileen Power, to on jako pierwszy wzywał do tej „nowej historii”[28] – nie