48,99 zł
ROK 1346 CHYLI SIĘ KU KOŃCOWI. ROZGRZANY PIACH I CIAŁA NA POLU BITWY OSTYGŁY – TYLKO KREW BRYZGA RÓWNIE GORĄCO CO ZAWSZE. ŻEBY PRZETRWAĆ ZIMĘ, PSY MUSZĄ ZMIENIĆ SIĘ W WILKI.
Bitwa pod Crécy stępiła ich kły. Drużyna Lovedaya powoli się rozpada, zapłaty nie widać, a obietnice dowódców okazują się bez pokrycia. Za to niezdobyte mury Calais szczerzą blanki nawet pod ciężkim angielskim ostrzałem.
Psy, ranne i chore, imają się najróżniejszych zajęć, byle przeżyć oblężenie. Coraz bardziej rozczarowane służbą, stopniowo tracą wiarę w dowódcę, który goni za cieniem z przeszłości, zamiast szukać wyjścia z sytuacji.
Gorzka ironia losu sprawia, że to nie Loveday stanie twarzą w twarz z tajemniczym zdrajcą. Drużynę czeka zguba czy przeciwnie – wreszcie nadejdzie pomoc?
*
Dan Jones, autor bestsellerowych Krzyżowców, Templariuszy i Świtu królestw, kontynuuje przygody drużyny najemników, opisując je równie realistycznie i brutalnie jak w pierwszej części.
Zimowe Wilki to środkowy tom trylogii. Psy z Essex do kupienia w księgarniach, a Lwie serca już wkrótce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 400
Data ważności licencji: 8/10/2027
Tytuł oryginału
Wolves of Winter
Copyright © Dan Jones 2023
Adaptacja okładki oryginalnej i spolszczenie map
Marcin Słociński
Opieka redakcyjna
Bartłomiej Nawrocki
Karolina Pawlik
Opieka promocyjna
Aneta Kozłowska
Adiustacja
Karolina Pawlik
Korekta
Małgorzata Nowak / Book Flow
Weronika Rychta / Book Flow
© Copyright for the translation by SIW Znak sp. z o.o.
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-866-5
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Dla Ivy
Nasza ekspedycja okazała się trwać bardzo długo i nieprzerwanie. Nie zamierzamy jednak opuścić królestwa Francji przed zakończeniem wojny […].
Edward III, Calais, 1346 rok
Nie zostało tu już nic jadalnego poza ludzkim mięsem.
Jean de Vienne, Calais, 1347 rok
Lipiec 1345 roku
Zapadał zmierzch, kiedy Kapitan opuścił gęstniejący tłum na Pont au Change, przekradł się między dwoma sklepami z frontami obłożonymi drewnem i ruszył ulicą prowadzącą do rogatki na końcu mostu.
Wychylił się ponad balustradą i spojrzał w dal. Paryż. Z lewej strony ostatnie promienie słońca oświetlały Île de la Cité oraz pałac królewski, kaplicę Sainte-Chapelle i katedrę Notre Dame wznoszące się na wyspie. Z prawej – rzucały światło na rozrastające się miasto: metropolię zbudowaną z tysięcy domów, sklepów i kościołów ściśniętych wewnątrz murów obronnych.
Poniżej płynęła Sekwana. Rzeka przyspieszała i tworzyła wiry pod arkadami mostu, gdzie nurt stawał się wartki. Na powierzchni wody unosiła się gęsta, brunatna piana. Kapitan poczuł smród latryn miejskich, które opróżniano nieco dalej, w górnym odcinku rzeki. Wyjątkowo intensywny w letnią noc. Mężczyzna zakrył nos i oddychał przez materiał rękawa. Liczył oddechy niczym pacierze. Z całego miasta dochodziło do niego bicie kościelnych dzwonów wzywających na nieszpory.
– A zatem nie żyje.
Znał ten głos tak dobrze, że nawet nie musiał się odwracać. Kiedy oddalił rękaw od twarzy, poczuł również znajomy zapach oddechu. Paskudną woń gnijącego mięsa dobywającą się spomiędzy pożółkłych zębów.
– Wydawał się martwy już kiedy widziałem go po raz ostatni – powiedział. – Nigdy nie spotkałem człowieka, któremu mózg wyciekał uszami, a przeżyłby do następnej mszy.
Kapitan nie odrywał wzroku od nurtu rzeki. Przed tygodniem, w inną noc i w innym mieście, obserwował tłum, który zadźgał na śmierć Jacoba van Arteveldego, flamandzkiego autokratę, politycznego agitatora, przyjaciela królów i dwulicowego szarlatana, nazywanego Piwowarem z Gandawy.
– Jak udało ci się wydostać?
Kapitan wreszcie odwrócił się do rozmówcy. Mężczyzna był o głowę od niego wyższy. Bujna, ciemna broda, gdzieniegdzie poprzetykana pasemkami siwizny, tak dokładnie porastała jego twarz, że niemal sięgała oczu. Jedna brew nie tworzyła pełnego łuku, a nos nosił ślady wielokrotnego złamania. Wąsy opadały mu w dół kącików ust jak u karpia.
– To nigdy nie jest trudne – odparł Kapitan. – Jeśli działasz w pojedynkę. I nie zwlekasz z ucieczką, żeby podziwiać własne dzieło.
– No jasne. Ty działasz w pojedynkę. – Mężczyzna uśmiechnął się drwiąco. – Nasz król nie będzie ci za to wdzięczny.
– Nie oczekuję od niego wdzięczności – rzekł Kapitan. – Artevelde był ostatnim człowiekiem, który wierzył, że król Edward jest w stanie narzucić Gandawie swojego syna jako księcia Flandrii. Teraz jest po sprawie. Władzę przejmą Włosi. Przynajmniej na jakiś czas.
– W istocie.
Mężczyźni na chwilę zamilkli. Ciszę przerwał Kapitan.
– A ty? Przyszedłeś tu, żeby mi podziękować?
Brodacz wybuchnął krótkim śmiechem.
– Nie – odparł. – Przyszedłem ci zapłacić.
Wręczył Kapitanowi elegancką sakiewkę z cielęcej skóry. Mężczyzna zważył ją w ręku. Kiedy otworzył mieszek, złoto odbiło gasnące promienie słoneczne. Angielskie, świeżo wybite monety. Kapitan wyjął jedną. Widniał na niej wizerunek galery na morzu, a na rewersie nowy, wyrazisty herb króla Edwarda – cztery pola z lwami i francuskimi liliami. Na ten widok serce zabiło mu mocniej. Odłożył krążek do sakiewki i przybrał chłodny wyraz twarzy.
– Wojenne złoto – zauważył. – Niezbyt popularne.
– Masz zamiar zostać w Paryżu?
– Może.
– Złoto to złoto. Możesz je zachować albo wrócić tu jutro i wymienić na lepszą walutę. – Olbrzym wskazał głową uliczkę. Wzdłuż mostu biegł szereg kantorów, w nocy osłoniętych zamkniętymi okiennicami. – Bankierów nie interesują sprzeczki królów. Chyba że odbijają się na zyskach. Każdy z nich da ci za te monety denary albo pensy. Albo i bizanty, jeśli sobie zażyczysz. Oczywiście doliczą sobie prowizję za wymianę, ale…
Kapitan delikatnie potrząsnął sakiewką i wszedł rozmówcy w słowo:
– …jest jak jest. – Ponownie potrząsnął woreczkiem, po czym zawiesił go przy pasie. – Powiedz Pulteneyowi…
Brodacz mu przerwał.
– Sir John przesyła ci pozdrowienia. Rzecz jasna jest ci wdzięczny, a także Bogu, za ten… korzystny obrót spraw.
– Ma dla mnie kolejne zlecenie?
– Nie teraz. Ale sam wiesz. Na wojnie robota zawsze się znajdzie. A ta potrwa jeszcze długo. Spokojnie. Kiedy się skończy, będziesz tak bogaty, jak zawsze chciałeś. – Zawiesił głos. – Znajdziemy cię, kiedy znów będziesz potrzebny.
– Niech będzie. – Kapitan nie pytał, jak go znajdą. Zawsze im się to udawało.
Zamierzał odejść, ale brodacz stanowczym ruchem położył rękę na jego ramieniu. Wyraz jego oczu się zmienił. Obejrzał się za siebie.
– Nie…
Kapitan mocno odepchnął towarzysza, który zatoczył się dwa kroki w tył, ale utrzymał równowagę i zdołał zatarasować przejście. Złapał nadgarstek Kapitana i zadziwiająco sprawnie obrócił go i przytrzymał z ramieniem mocno przyciśniętym do pleców. Ponownie go obrócił, w taki sposób, że ten znów stał twarzą do rzeki. Szepnął mu do ucha:
– Nie patrz.
Mocno pociągnął go za ramię, zmuszając do położenia rąk na karku.
Kapitan poczuł palący ból ramion. Oczy go szczypały. Postarał się zapanować nad głosem i wycedził przez zęby:
– O co chodzi?
Brodacz przysunął się do niego jeszcze bliżej.
– Śledzono nas. Idź w stronę wyspy. Ktoś otworzy ci bramę. Zrozumiałeś?
Kapitan przytaknął.
– Co… Kto…
– Po prostu zrób, co mówię. – Mężczyzna ponownie szarpnął jego ramieniem. – A teraz nadepnij mi na stopę.
Kapitan uniósł prawą nogę i opuścił ją z całej siły.
Brodacz jęknął, puścił rękę Kapitana i ostentacyjnie zaczął podskakiwać. Jednocześnie gwałtownie obrócił towarzysza i pchnął go w uliczkę.
– Biegnij – szepnął. – I powodzenia.
Kapitan nie zamierzał się z nim spierać. Ruszył sprintem w stronę mostu. Po drodze trochę się zataczał, trzymając się za obolałą rękę.
Gdy tylko dotarł na miejsce, od razu zrozumiał, że coś się święci.
Na Pont au Change padało bladożółtawe światło wschodzącego księżyca. Most był zupełnie wyludniony. O zmierzchu tętnił życiem, teraz panowała tu jednak całkowita cisza.
Kapitan poczuł pulsowanie krwi w uszach. Sięgnął po sakiewkę. Nadal tam była. Wyjął monety i wcisnął je do spodni.
Spróbował wymacać krótki sztylet, który nosił przy pasie. Ten zniknął.
Jakżeby inaczej.
Skręcił z ulicy do bramy. Naciągnął na głowę kaptur i ostrożnie spoglądał spod niego w stronę założenia pałacowego na królewskiej wyspie. Okazałe, mroczne budowle majaczyły w blasku księżyca. Bramę strzegącą wyspy rozświetlało migoczące, słabe, pomarańczowe światło pochodni.
Kapitan potarł ramię, próbując przywrócić mu nieco życia. Oszacował, że oświetlona brama oddalona jest o jakieś sto kroków. Pokonanie tej odległości nie zabrałoby mu dużo czasu. Brodacz powiedział, że ktoś wpuści go do środka.
Ale też zabrał mi sztylet.
Kapitan zaklął. Czas działał na jego niekorzyść. Musiał wybrać. Postanowił zaufać instynktowi.
Przycisnął brodę do piersi, naciągnął jeszcze głębiej kaptur na głowę i ruszył z powrotem do miasta, przemykając się od bramy do bramy.
Natychmiast usłyszał odgłos kroków. Zbliżało się kilku mężczyzn. Poruszali się szybko. Odcięli mu drogę ucieczki.
Ponownie zaklął i zmienił kierunek – teraz szedł w stronę pałacu.
Kroki za nim przyspieszyły
Kapitan nie oglądał się za siebie. Rzucił się do ucieczki ile sił w nogach. Uderzał mocno stopami o deski mostu i tupot jego butów odbijał się głośno od fasad opustoszałych sklepów.
Spociły mu się dłonie. W płucach czuł ogień. Ale biegł dalej. Nie odrywał wzroku od pałacu przed sobą. Każdy krok przybliżał go do światła. Siedemdziesiąt kroków. Pięćdziesiąt. Czterdzieści. Prawie dotarł do celu.
Dwadzieścia.
Strażnik w zbroi płytowej i królewskiej liberii z herbem króla Filipa wyszedł z karczmy obok bramy. Coś krzyczał, wołał do swojego towarzysza. Nie brzmiało to jak rozkaz otwarcia wrót.
A potem wyciągnął miecz. Kapitan zyskał pewność.
Został wrobiony.
Kątem oka dostrzegł uliczkę biegnącą między zamkniętymi na cztery spusty domami. Wpadł do zaułka i na chwilę przykucnął, starając się oddychać możliwie jak najciszej. Miał wrażenie, że jego klatka piersiowa płonie od środka.
Wytężył słuch, żeby bicie własnego serca nie zagłuszało mu innych dźwięków. Odgłosy kroków zamilkły. Ruszył w dół uliczki z nadzieją, że dotrze nią na tyły sklepów. Że dotrze gdziekolwiek. Posuwał się naprzód, przywarty do muru, a szorstkie drewno obcierało mu plecy przez koszulę. W zaułku panowała taka ciemność, że w mrocznej pustce dostrzegał nieistniejące jaskrawe kolory. Zielony i czerwony. Żółte iskierki.
Znowu kroki. Minęły wejście do uliczki. Kapitan usłyszał nawoływanie strażnika. Pospieszną rozmowę. Kroki zaczęły się oddalać, przyspieszyły i zawróciły do miasta.
Kapitan z ulgą wydął policzki.
I poczuł sztych puginału na gardle.
Cuchnący oddech podpowiedział mu, z kim ma do czynienia.
– Przykro mi, przyjacielu – rzekł brodacz. Uniósł w ciemności stopę i kopnął Kapitana w prawe kolano.
Mężczyzna poczuł w nodze tępy ból. Próbował zachować ciszę. Ugryzł się w koniuszek języka. Usta wypełniła mu krew. W ciemnościach ujrzał Piwowara z Gandawy z głową rozłupaną jak kaszta i z niedorzecznym wytrzeszczem jak u oskórowanego królika.
Kapitan upadł na lewy bok ze złamaną nogą. Dwie pary rąk złapały go obcesowo pod pachy. Jedna z dłoni sięgnęła po sakiewkę z cielęcej skóry. Krew lała mu się z ust. Przed oczami tańczyły zielone gwiazdy.
W ciemnościach usłyszał drugi głos. Kobiecy.
– Dépêchez-vous! – mówił. – J’ai froid.
„Pospiesz się. Zimno mi”.
Kapitan zakaszlał i z ust poleciał mu czerwony strumień. Poczuł, że ręce pod ramionami unoszą go w górę. Każde brutalne szarpnięcie wywoływało przeszywający ból nogi. Zaciągnięto go piętnaście kroków w tył, aż uderzył plecami w barierkę mostu.
Poczuł przed sobą twarz. Owionął go nowy zapach. Kobiecy. Zaprawiony dobrym winem. Szepnęła mu do ucha.
– C’est vrai. Le roi ne vous remercie pas.
„To prawda. Król ci nie podziękuje”.
Pocałowała go w policzek.
– Mais moi je vous remercie.
„Ale ja ci dziękuję”.
Po tych słowach się oddaliła. Silniejsze ramiona ponownie go uniosły, tak że górna część jego ciała znalazła się ponad barierką. Przez chwilę znajdował się do połowy na moście, a do połowy poza nim.
Ręce zwolniły chwyt.
Kapitan poczuł się lekki jak anioł w locie. Jakby mógł wzlecieć ponad most. Ponad Paryż. Ponad ziemię. Gorączkowo machał rękami, próbując się czegoś złapać. Czegokolwiek. Ale jego palce chwytały jedynie lodowate powietrze. I nagle przestał być pozbawiony ciężaru. Żołądek podszedł mu do gardła. Pęcherz nagle się opróżnił.
Spadał w zawrotnym tempie wprost do cuchnącej Sekwany.
Koziołkując w ciemnościach, Kapitan ujrzał nad sobą migotanie latarni, której płomień rzucał tańczące kręgi światła. Oświetlone twarze wirowały mu przed oczami, to oddalając się od siebie, to na siebie zachodząc. Płomień pochodni nieustannie rotował, zamieniając się miejscami z lodowatym blaskiem pierwszych wschodzących gwiazd. Każda połyskiwała jak drobna, wypolerowana moneta.
Kapitan jeszcze raz pomyślał o Piwowarze z Gandawy. O życiu, jakie wybrał. O ludziach, których zostawił za sobą.
Gdy woda zbliżała się do niego w zastraszającym tempie, usłyszał czyjś krzyk.
Kiedy uderzył o powierzchnię rzeki, zdał sobie sprawę, że był to jego własny głos.
Sierpień–wrzesień 1346 roku
Zadali sobie wiele trudu, żeby obejrzeć wszystkich zabitych, i cały dzień spędzili na polu bitwy [gdzie znaleźli] ciała jedenastu książąt, stu dwudziestu rycerzy i trzydziestu tysięcy mężczyzn z ludu.
Kroniki Jeana Froissarta
–Unieśmy go.
„Loveday” FitzTalbot stał, trzymając się za bolący krzyż, i obserwował, jak Tebbe z Thorpem chwytają rycerza za ręce i nogi, żeby go podnieść. Klasnął na zachętę.
– No już, chłopaki, to może być ktoś ważny.
Rycerz leżał twarzą do ziemi, do połowy zanurzony w błocie. Wtratowany w ziemię. Martwy. Miał potężną, wysklepioną klatkę piersiową, rozrzucone kończyny i zmiażdżone kości. Ciało, pokiereszowane podeszwami i podkowami, wciśnięte było w tłustą glebę. Zbroja płytowa wgniotła się na plecach i gdzieniegdzie popękała. Herb na podartej i zakrwawionej tunice, który za życia pozwalał go rozpoznać, stał się całkowicie nieczytelny.
Łucznicy spróbowali go dźwignąć.
– Utknął – gderał Tebbe. – Już łatwiej byłoby wykopać drania.
Thorp puścił nogę trupa i kopnął go ze złością.
– Tebbe ma rację. Nigdy go stąd nie ruszymy – powiedział i wydął policzki. – Odetnijmy tylko ten łachman i odeślijmy ludziom króla, żeby dowiedzieli się,kto to był. I możemy ruszać.
Loveday się nie odezwał. Rozumiał frustrację swoich ludzi. Byli obolali, głodni, brudni, zakrwawieni, spragnieni i wycieńczeni. Podał bukłak Thorpowi. Ciemnowłosy łucznik pociągnął haust. Kilkakrotnie przełknął, wypluł połowę mętnego płynu i się skrzywił.
– Woda?
– Ano – odparł Loveday. – Tylko to na razie rozdają. Piwo się skończyło.
Thorp z rezygnacją wzruszył ramionami.
– Niedługo będziemy w Anglii. Dziękować Bogu. Tam jebanego piwka będzie do woli.
Osłonił oczy przed późnoletnim słońcem i rozejrzał się po polu bitwy. Wszędzie grupki mężczyzn takich jak oni zbierali ciała i ograbiali je ze wszystkiego, co miało wartość. Następnie ogołocone trupy ściągano do długich rowów nogami do przodu. Martwych były tysiące. Wszyscy zginęli w bitwie, która przed dwoma dniami rozegrała się tutaj, w pobliżu rozległego, gęstego, ciemnozielonego lasu zwanego Crécy. Szóstka Psów z Essex walczyła w samym jej środku. Teraz zajmowała się sortowaniem i okradaniem tych, którzy polegli.
Thorp odwrócił się w stronę rycerza i ponownie go kopnął, choć słabiej niż wcześniej. Tebbe położył rękę na ramieniu przyjaciela.
– No już – powiedział. – Jeszcze ten jeden raz. Nie ma sensu się poddawać. Może miał na sobie coś cennego.
Tebbe odgarnął swój długi, siwy warkocz. Włosy miał sztywne od potu i krwi. Ponownie chwycił rycerza za prawe ramię. Thorp westchnął i złapał trupa za prawą nogę. Mężczyźni jeszcze raz spróbowali go dźwignąć, ugięli kolana, zaparli się piętami o nierówną ziemię i naprężyli się tak, że na ich czołach wystąpiły żyły.
Ciało rycerza zaczęło się unosić, czemu towarzyszył odgłos zasysania powietrza. Lewe ramię miał on jednak niefortunnie zarzucone za siebie i kiedy łucznicy prawie go obrócili, Tebbe się poślizgnął, a martwy mężczyzna ponownie upadł, uderzając czołem o ziemię.
Loveday usłyszał ciężkie kroki, a kiedy się obrócił, zobaczył nadchodzącego Szkota, jednego ze swoich najstarszych kompanów, choć różnili się od siebie zupełnie zarówno pod względem wzrostu, jak i charakteru. Burkliwy olbrzym mimo chłodu rozebrał się do pasa i ukazywał światu szeroki, usiany sińcami tors. Wyszczerzył się w uśmiechu, kiedy zobaczył rycerza na ziemi i łuczników dyszących nad nim ze zmęczenia. Wyskubał spomiędzy tłustych strąków rudej brody kilka grudek stwardniałego brudu.
– Na zaśmierdłą przepaskę Chrystusa. Widzę, chuderlaki, żeście się napracowali.
Szkot przeczesał brodę. Loveday zauważył, że jego ogromne, rudo owłosione palce były równie grube jak kciuki większości znanych mu mężczyzn. Na każdym z nich znajdowało się kilka połyskujących złotem i srebrem pierścieni. Szkot poszukiwał na polu bitwy świecidełek.
Olbrzym zauważył spojrzenie Lovedaya. Obrócił rękę, żeby pokazać łupy.
– Dużo wartościowego towaru na sprzedaż w najbliższym mieście, do którego trafimy – powiedział Loveday. – Bóg mi świadkiem, że musimy coś przywieźć ze sobą.
– Ano. Tak zrobimy. Mam ich ze dwie dziesiątki. Będzie nas stać, żeby całą zimę spędzić w burdelu.
Szkot zaśmiał się i zwrócił się do Tebbe’a i Thorpa, którzy nadal zmagali się z na wpół zakopanym rycerzem:
– Odsuńcie się, wy zapchlone, angielskie pierdoły.
Wykończeni łucznicy zrobili krok w tył. Olbrzym złapał martwego za jedną rękę i podniósł. W ciągu kilku sekund zarzucił sobie trupa na plecy.
– Łatwe. – Zaśmiał się.
Za nim Throp uniósł ręce ze złości.
– Na jaja Chrzciciela, Szkocie! Tak się narobiliśmy, a ty tylko przyszedłeś i…
Ale zamarł, kiedy spojrzał na rycerza.
Hełm pozbawiony był zasłony. Loveday podejrzewał, że dlatego rycerz zginął – od silnego ciosu ciężką bronią w lewe oko. Uderzenie wgniotło czaszkę. Wokół rany skóra była poczerniała i obtarta. Czoło groteskowo spęczniało od krwi.
Jednakże prawej części tej twarzy nie można było pomylić z nikim innym i każdy z Psów to wiedział. Była jeszcze brzydsza po śmierci niż za życia, ale świńskie oko i wydęte w dąs wargi jednoznacznie wskazywały, z kim mają do czynienia.
– Sir Robercie le Straunge – zachichotał Szkot. – Ty tłusta, martwa cipo.
Ukląkł i tak długo poruszał metalową rękawicą rycerza, aż ją zdjął. Następnie ściągnął miękką, skórzaną rękawiczkę osłaniającą dłoń martwego. Na zesztywniałym palcu środkowym sir Robert nosił gruby, złoty pierścień rozszerzający się w romb, z wygrawerowaną głową fantastycznej bestii.
Szkot zsunął sygnet i założył go na mały palec lewej ręki, tuż za zgięciem. Spojrzał po Psach.
– No co? I tak go już nie użyje. Tak czy inaczej sukinsyn jest nam winny żołd za czterdzieści dni.
Loveday westchnął. Szkot miał rację. Wszyscy odczuli trudy siedmiu tygodni spędzonych w polu, marszu przez rozpalone francuskie ziemie, oblegania miast i wsi, podczas których narażali życie własne i przyjaciół. Robili to z tego samego powodu, co zawsze – żeby jakiś bogacz zapłacił im za służbę i mogli wrócić do zwykłego życia z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi. Tymczasem sir Robert le Straunge, który jako pierwszy namówił ich, by przyłączyli się do wojsk królewskich, leżał martwy u ich stóp.
Loveday podrapał się po brodzie.
– Niewiele straciliśmy – zauważył, starając się zabrzmieć weselej, niż się czuł. – Sir Robert był do nas nieprzychylnie nastawiony. W każdym razie zobowiązanie wypłacenia nam żołdu zostało przeniesione na…
– …sir Godefroi d’Harcourta? – Thorp wszedł mu w słowo i dokończył za niego.
– Taa, sir Godefroi – przytaknął Loveday.
W grupie zapadła niezręczna cisza. Dołączył do nich Millstone i też zaczął się przyglądać szczątkom sir Roberta z obojętnym zainteresowaniem. Po chwili przemówił spokojnie ze swoim miękkim, kentyjskim akcentem:
– Sir Godefroi porzucił królewską sprawę. Wrócił do Filipa. We francuskich szeregach dojrzał zabitego brata i to złamało mu serce. Słyszałem dziś tę historię wielokrotnie.
– Zdrajca zawsze pozostanie zdrajcą – sarknął Tebbe. – Tak samo wydyma francuskiego króla, jak wydymał angielskiego. Ale w końcu się doigra.
– To i tak może liczyć na więcej niż my. – Thorp splunął na ziemię. – Na zęby i pazury Chrystusa, cały nasz żołd się ulotnił. Te dranie bogacze jeszcze się wzbogacą, będą sobie wzajemnie wypłacali okup za jeńców. A my bez żołdu mocujemy się z trupami o ich stroje.
Loveday wiedział, że łucznik ma rację. Po śmierci sir Roberta i odejściu sir Godefroi szanse Psów na wynagrodzenie za wielotygodniową walkę stopniały niemal do zera. Do domu mogli zabrać tylko stosy monet, które zarobili w Caen na sprzedaży łupów marynarzowi imieniem Gombert, oraz to, co udało im się zagrabić w zdobytych miastach podczas krótkich postojów poprzedzających marsz wojsk ku wybrzeżu.
Loveday rozejrzał się po polu bitwy usianym strzałami, połamanymi tarczami i trupami. Czarne ptaki o ostrych dziobach pożądliwie skakały pomiędzy ciałami. Dwadzieścia kroków od Psów lśniąca czernią wrona wydłubywała oko martwemu kusznikowi.
Loveday poczuł, że udziela mu się nastrój kompanów. Odchrząknął, żeby przemówić, ale Millstone go uprzedził:
– Nic to. Wracajmy do roboty. Jesteśmy tu i teraz. Bierzmy, co jest, choćby najmarniej wyglądało, i ładujmy na wóz. Niedługo zjawią się handlarze skupujący łupy.
– A gdzie nasz pieprzony wóz? – burknął Szkot.
Millstone wskazał drogę, po której obu stronach w czasie bitwy ustawiono drewniane wozy wszelkiego typu, by stworzyć barykadę przed atakiem Francuzów. Do większości pojazdów zgłaszały teraz prawo angielskie drużyny wojowników. Loveday na jednym dostrzegł Romforda, najmłodszego z Psów.
Chłopak zdawał się szczupły i słaby – miał wystające kości policzkowe i cienie pod oczami. Nosił liberię księcia Walii, którą dostał w krótkim okresie giermkowania szesnastoletniemu następcy tronu. Zielono-biała kurta była jednak teraz podarta i tak ubłocona, że trudno było rozpoznać w niej dworskie szaty. Romford, machając nogami, wpatrywał się w ziemię, jakby czegoś szukał. Górną wargę miał rozciętą i zakrwawioną, ale jego rozpuszczone kędziory połyskiwały złotem w popołudniowym słońcu. Chłopak poczuł, że Psy o nim rozmawiają, uniósł więc wzrok i pomachał do nich nieśmiało.
Loveday mu odmachał. Szkot pokręcił głową.
– Ten na nic się nie nada.
Loveday puścił jego uwagę mimo uszu. Odwrócił się do martwego rycerza.
– Czy powinniśmy pochować sir Roberta?
Szkot spojrzał na niego jak na wariata.
– Chyba sobie, kurwa, żarty stroisz? Zostawmy go wronom.
Przed zachodem słońca Psy załadowały wóz do pełna. Wtedy zaczęli pojawiać się handlarze. Niektórzy tylko korzystali z okazji; byli to chłopi, którzy włóczyli się po okolicznych drogach, żeby robić interesy ze zwycięskimi Anglikami. Przybyli też rzemieślnicy z pobliskich miasteczek. Czeladnicy kowala płacili cienkimi, srebrnymi monetami za worki grotów od strzał i końskich podków. Rymarze targowali się o martwe konie i osły, sprawnie obdzierali truchła, po czym wlekli się dalej z mokrymi, zakrwawionymi skórami na ramionach, jakby brali udział w jasełkach.
Bardziej przedsiębiorczy handlarze pracowali dwójkami i trójkami na prowizorycznych stoiskach. Krzyczeli, czym są zainteresowani, i wysyłali czeladników, żeby naganiali im sprzedających. Jedni skupowali siodła i wodze, inni buzdygany i miecze. Do niektórych straganów ustawiały się kolejki – zwłaszcza tam, gdzie oferowano darmowe wino.
– Mówią z akcentem – rzekł Romford do Lovedaya. – Co to za jedni?
Millstone stał z boku załadowanego wozu i wtrącił się do rozmowy:
– Flamandowie. – Zmarszczył nos.
– Co z nimi nie tak? – dopytywał chłopak.
Kamieniarz tylko coś odburknął.
– To łgarze, oszuści, kanciarze, bezbożnicy, ospowate skurwysyny – oparł Tebbe. – Ci milsi przynajmniej.
Romford wydawał się zadowolony z tej odpowiedzi. Wstał, żeby rozprostować nogi.
– Flamandowie – powtórzył, jakby nigdy wcześniej nie słyszał tego słowa. – Pójdę po chrust – oznajmił po chwili i ruszył do lasu.
Loveday odprowadził chłopaka wzrokiem. Ta kampania go zmieniła, pomyślał. To, co zobaczył, zostanie z nim na zawsze. Brzuchaty i łysiejący dowódca Psów poczuł wyrzuty sumienia, co często mu się zdarzało, kiedy myślał o Romfordzie. Jak zwykle próbował odegnać od siebie te rozważania.
Jest tu zwłasnej woli. Tak samo jak my.
Kiedy Romford się oddalił, do wozu Psów podszedł młody Flamand, niewiele starszy od chłopaka. Słońce stało już bardzo nisko. Słony, drzewny dym unosił się nad polem. Loveday poczuł na przedramionach gęsią skórkę. Pierwszy chłód tego lata.
Chłopak zbliżył się do Psów bez obaw i odezwał się do nich po angielsku z silnym akcentem:
– Co macie do sprzedania? – zapytał.
Loveday rzucił okiem na stos na wozie.
– Głównie zbroje – odparł. – Napierśniki, niektóre w całkiem dobrym stanie. Dwie czy trzy kolczugi, które łatwo da się naprawić. Kilka kusz, jeszcze naciągniętych. Genueńskie chyba. Pikę, trzeba ją trochę…
Flamand roześmiał się pogardliwie. Loveday zauważył, że Szkot i łucznicy sztywnieją.
– Czego się śmiejesz? – warknął Szkot. – Na Najświętszą Panienkę nad pieprzonym krzakiem cierniowym, nasz towar jest równie dobry jak każdego innego sukinsyna tutaj.
Chłopak uniósł przepraszająco dłonie.
– Jestem pewny, że macie dobry towar. Ale nie możemy wam za niego zapłacić. Nie słyszeliście królewskiego edyktu? – Spojrzał po nich z uśmiechem, ciesząc się faktem, że ma niedostępną dla nich wiedzę. – Nie słyszeliście? Wasz król orzekł, że wystarczająco dużo zbroi już sobie przywłaszczyliście. Uważa, że odsprzedamy je Francuzom. – Zaśmiał się. – Wasi ludzie palą je i przetapiają. Czujecie chyba ten zapach?
Tebbe pokręcił głową.
– Na boże flaki, nie mówisz chyba poważnie. Moja baba w domu spodziewa się, że wrócę choć z kilkoma cholernymi szylingami. A teraz gadaj, ile możesz nam zapłacić, albo się stąd wynoś.
Loveday podziwiał hart ducha łucznika. Wszystkie Psy jednak poczuły teraz zapach węgla drzewnego i woń topionego metalu.
Chłopak szykował się do riposty, gdy nagle pojawił się wysoki rycerz o kwadratowej żuchwie, szerokich barach i długich, ciemnych włosach. Miał na sobie liberię Williama de Bohuna, hrabiego Northampton i konstabla angielskich wojsk. Na widok mężczyzny arogancja młodego Flamanda zniknęła bez śladu. Rzucał pospieszne spojrzenia wokół, oceniając możliwości ucieczki.
Rycerz podjął decyzję za niego. Dwoma energicznymi krokami zbliżył się do Psów i równie pozbawionym wysiłku ruchem złapał chłopaka za kark. Flamand z jękiem spróbował mu się wyrwać.
Loveday skłonił się na powitanie przybyłego.
– Sir Denis.
Sir Denis z Moreton-on-the-Weald się uśmiechnął. W kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. Same oczy miały jednak twardy i zdecydowany wyraz. Możny potrząsnął długimi, nadal zaskakująco czystymi i lśniącymi włosami.
– Psy z Essex – odparł z ukłonem. – Czy ten młody łapserdak się wam narzuca?
Loveday ściągnął łopatki, próbując przybrać równie wyprostowaną postawę jak sir Denis.
– Nie, sir Denisie. On… mieliśmy nadzieję zarobić co nieco na naszych łupach bitewnych.
Chłopak ponownie się poruszył. Sir Denis potrząsnął nim jak szczeniakiem. Uśmiechnął się uprzejmie do Lovedaya, zachęcając, żeby mówił dalej.
– My byliśmy… Mieliśmy pecha – zaczął Loveday. Mówił bez ładu i składu. – Sir Robert… Sir Godefroi… mieliśmy nadzieję, że zanim wrócimy do Anglii…
Sir Denis pokiwał głową.
– Niszczymy teraz zbroje. Nie sprzedajemy ich.
– A jeśli je sprzedamy, to co? – burknął Szkot.
– Myślę, że dobrze wiecie co.
Sir Denis puścił chłopaka, który stał, masując sobie ze złością kark, choć nie miał jeszcze odwagi odejść.
– Możecie rano zanieść swoje łupy do kowali – powiedział rycerz. – Król płaci pensa od sztuki. – Zamilkł. – Ale nie marnowałbym na to czasu. Jeśli chcecie naprawdę zarobić, poszukajcie lorda Northamptona. Myślę, że będzie o was pamiętał. – Ponownie się roześmiał. – Nie wszyscy wracają do Anglii. – Mrugnął okiem. – Ale nie wiecie tego ode mnie.
– Nie wszyscy…? – Thorp próbował się sprzeciwić, ale właśnie wrócił Romford, ciągnąc za sobą dwa konary i pogwizdując cicho.
– Chrust – powiedział, jakby konieczne było objaśnienie.
Sir Denis spojrzał na młodego wojownika, jak gdyby próbując go sobie przypomnieć.
– Znam cię – powiedział w zamyśleniu, ale niczego więcej nie dodał. Odwrócił się do Lovedaya i dodał: – Przemyślcie to. A ty – zwrócił się do flamandzkiego chłopaka i trzepnął go z całej siły w ucho – spieprzaj stąd.
Złożył dłonie jak do modlitwy, wskazał na Psy i odszedł.
Flamand odprowadził rycerza wzrokiem, po czym też zaczął się oddalać. Szkot krzyknął za nim:
– Hej, chłopcze! A błyskotki skupujesz?
Uniósł prawą rękę z pierścieniami połyskującymi szlachetnymi kamieniami.
Chłopak się odwrócił. Sięgnął za luźną, lnianą koszulę i wyciągnął gruby sznur zawiązany niczym naszyjnik. Nanizanych na niego było co najmniej czterdzieści pierścieni wysadzanych onyksami, kryształami, szafirami i rubinami. Zdjął ozdoby z szyi i okręcił sznurek wokół palca wskazującego, tak że precjoza zabrzęczały.
– Wiecie, ilu panów tu zginęło?! – zawołał. Ponownie przełożył naszyjnik przez głowę i wcisnął go głębiej pod koszulę. – Dziś każdy ma pierścień.
Szkot opuścił rękę. Nic nie powiedział. Loveday klepnął go pocieszająco i wszystkie Psy zapatrzyły się na pole bitwy, na którym co kilka kroków piętrzyły się stosy trupów i porzuconych rzeczy. Porywy wiatru niosły kłęby gęstego dymu z królewskich pieców, a zmierzch przechodził w noc. Flamandzki chłopak dał nogę. W biegu pokazał im język. Nim zrobił dwadzieścia kroków, zniknął w mroku.
Z największym trudem udaje się nam wyżywić wojska, ku wielkiej szkodzie naszych ludzi […] do tego stopnia cierpimy z powodu niedostatku, że konieczne jest odnowienie naszych zapasów […].
List do Anglii z kancelarii królewskiej, wrzesień 1346 roku
Romford pomógł Millstone’owi ułożyć na noc ognisko z drewna, które zebrał w lesie. Psy usiadły wkoło ognia i wpatrzyły się w zapadającą noc. Wojownicy jedli kolację, na którą składały się podpłomyki i specjalność Szkota – mdła papka. Wszyscy byli wykończeni. Szkot z Tebbe’em i Thorpem dalej narzekali na brak piwa, które wcześniej zapewniali ludzie króla.
– Tak nas dręczyć – biadolił olbrzym. – Po tym wszystkim, czego dokonaliśmy.
Loveday próbował ich uspokoić, ale nie chcieli go słuchać.
Ogień trzaskał, chmury i gwiazdy przesuwały się po niebie, a Psy albo narzekały, albo rozmawiały o błahostkach: nadciągającym nocą zimnie, jutrzejszej pogodzie i porze, o której będą zwijać obozowisko. Od czasu do czasu mężczyźni wspominali dom – Romford po raz pierwszy słyszał, aby poruszali ten temat. Tebbe i Millstone mówili o żonach i innych czekających na nich kobietach, a Szkot o karczmach, do których tęsknił.
Żaden nie opowiadał o czynach bitewnych. Podniecenie walką dawno opadło. Trudno im było nawet dokładnie przypomnieć sobie przebieg wypadków. Romford próbował przywołać uczucia i obrazy, ale nachodziły go tylko strzępy myśli. Pamiętał, że w pewnym momencie znalazł się na ziemi pomiędzy butami i kopytami. Został ogłuszony bronią, która huczała i buchała dymem cuchnącym jak zgniłe jaja. Pamiętał, że strzelał z łuku przez ten woniejący dym. Pamiętał zapach szczyn i końskiego gówna. Drapanie piachu i żwiru w gardle i nosie. Wargę rozciętą przypadkowym kopniakiem. Pieczenie oczu, gdy patrzył na umierających i martwych.
Ale nie potrafił złożyć tego wszystkiego w spójną opowieść ani doszukać się związku między wcześniejszym podnieceniem i przerażeniem a tym, co teraz odczuwał, choć leżał na ziemi, gdzie to wszystko się rozegrało. Nie wiedział, czy to normalne. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy nigdy wcześniej nie brał udziału w tak dużej bitwie. Czy każda kampania kończy się w taki sposób? Takim smutkiem i splugawieniem? Gdy w Londynie z ojcem i bratem włóczyli się po oberżach, przysłuchiwał się starym wojakom opowiadającym o wojnie jak o bohaterskiej, pełnej przygód zabawie, która kończy się chwałą lub budzącym lęk misterium śmierci. A teraz jego ojciec nie żyje. Zawisł. Brat zniknął i mówi się, że też wącha kwiatki od spodu. A on, Romford, siedzi tu z kompanami, okrada zabitych i rozmawia o pogodzie.
Chłopak wsunął dłoń do wnętrza kołczanu.
W lesie, kiedy szukał chrustu, znalazł coś interesującego w stosie spróchniałej kory dębowej. Grzyby na grubych nóżkach z płaskimi kapeluszami koloru wyschniętej kości. Rozpoznał zapach, który w dzieciństwie czuł w londyńskich spelunach. Specyfik różnie nazywano. Jedni mówili o nim „mech torfowy”, inni „pleśń obłąkańca”. Bezbożnicy zwali go „ciałem Chrystusa” albo „hostią”. Wszyscy odnosili się do tego, że zaciera granicę między snem a jawą. Romford nigdy go nie skosztował, ale pewien przyjaciel ojca o przebiegłym spojrzeniu – mężczyzna, który z twarzy i szczeciniastych bokobrodów przypominał mu londyńskiego szczura – opowiadał, że po zjedzeniu tych grzybów dostrzega się świętych i anioły spacerujących między śmiertelnikami.
Chłopak rozważał te informacje. Od dawna nie zażywał otępiającego umysł proszku, który kradł z aptek. I nie wiedział, kiedy znów mu się trafi. A hostie tak gęsto porastały dębową korę, że szkoda by zmarnować okazję. Napełnił więc kołczan do połowy grzybami. Kilka kawałków miąższu włożył do ust i przeżuł. Nie miały żadnego smaku.
Ku jego rozczarowaniu nie wywołały też żadnego efektu. Romford był przyzwyczajony do proszku, który natychmiast powodował zdrętwienie wargi i koił umysł. Hostia nie zadziałała w ten sposób. Wydało mu się natomiast, że dostrzega jakąś nową jasność tańczącą w płomieniach ogniska, gdy siedział i słuchał Psów siorbiących swoją polewkę. Ale to było wszystko.
Przez chwilę martwił się, że nazbierał jakichś innych grzybów, którymi się zatruje. Nie czuł jednak mdłości, więc owinął ciasno ramiona i plecy cienkim kocem, położył się przy ogniu i zasnął.
Obudził się w środku nocy. Słyszał ciche głosy krążące wokół żaru. Nie ruszał się pod kocem, żeby nikt się nie spostrzegł, że nie śpi. Leżał tylko i słuchał.
– Opowiedz raz jeszcze, co widziałeś.
Loveday mówił cicho, jakby ze strachu, że ktoś podsłuchuje.
– Na Chrystusa na krzyżu, Lovedayu – parsknął Szkot – ile jeszcze razy mam to powtarzać. Wyruszył, żeby odnaleźć hałastrę Hugh Hastingsa, dotarł aż do jakiegoś zasranego portu przy granicy z Flandrią, zobaczył…
– Było trochę inaczej – dobiegł do niego szept Millstone’a.
– No dobra. Jakkolwiek było… Lovedayu, daj spokój. Już to słyszałeś. Może Millstone widział Kapitana, ale raczej tylko kogoś do niego podobnego. Sam nie jest do końca przekonany! Z tego, co wiemy, trzy dni temu ten fałszywy łapserdak już dawno nie żył, i do wszystkich diabłów, właśnie na to zasługuje. Nie mamy powodu wierzyć, że spotkało go cokolwiek innego.
– To był on – spokojnie stwierdził Millstone. – Wiem to.
– A nawet jeśli – ponownie parsknął Szkot. – Wszystkich nas wydymał. Czemu miałoby nas obchodzić, czy żyje, czy umarł. – Splunął. – Jeśli go znów zobaczę, pożałuje, że nie zdechł. Jezu, naprawdę nie ma nic do picia?
Tebbe pierdnął przez sen. Stęknął z ulgą. Odwrócił się na drugi bok i zaczął chrapać.
– Jak się stąd zabierzemy, znajdzie się i coś do picia – odparł Loveday. – Jutro ruszymy w stronę wybrzeża. Tam będą statki i marynarze. A gdzie są marynarze, tam… – zawiesił głos. – Millstonie, proszę, opowiedz mi to jeszcze raz.
Szkot z poirytowanym westchnieniem opuścił rozmowę i się położył. Po chwili też chrapał. Millstone westchnął.
– Było trochę inaczej. Po Saint-Lô i… wszystkim, do czego tam doszło.
Romford zatrząsł się pod kocem. Aż za dobrze pamiętał Saint-Lô. Millstone wtedy uratował mu życie w aptece, obronił przed Shawem, budzącym grozę dowódcą drużyny wojowników z Anglii Wschodniej, który prześladował Psy w czasie pierwszego etapu przemarszu. Millstone roztrzaskał Shawowi głowę swoim młotem. Mózg niegodziwca wypłynął na ziemię. Romford zawdzięczał życie temu cichemu, krzepkiemu kamieniarzowi. Wiedział jednak, że cała drużyna ucierpiała z tego powodu. Jego samego przydzielono księciu, który najpierw traktował go miło, potem okrutnie, a w końcu złamał mu serce. Millstone musiał uciekać przed zemstą sir Roberta. A Ojczulek…
Ojczulek nie żył. Został strącony z wieży przez szalonego biskupa. Teraz Romforda prześladował obraz starego księdza przykucniętego na podłodze apteki niczym oszalała małpa. Wyrazistość tej wizji wstrząsnęła chłopakiem. Jakby Ojczulek znów z nimi był. Jego błędny wzrok, krew kapiąca ze sczerniałych, połamanych zębów. Klecha spojrzał mu w oczy i parsknął. Kiedy Romford potrząsnął głową, postać zniknęła. Znów zaczął nasłuchiwać.
– Po Saint-Lô… – powiedział Loveday.
Millstone odchrząknął.
– Wróciłem na wybrzeże. Trzymałem się z dala od dróg i zmierzałem na północ. Jeśli już zachodziłem do miast, nie wyściubiałem nosa poza dzielnice portowe, w których kręciły się najróżniejsze typy: Francuzi, Włosi… i dużo Flamandów. W większości kupcy i handlarze chcący zarobić na wojnie. Wiele mówiło się o nadciągającej drugiej armii. Jednej z naszych. Z północy. I o okrętach z nowymi oddziałami na pokładzie. Problem polegał na tym, że nikt nie wiedział, gdzie te okręty miałyby przybić. Ja tylko chciałem wrócić do domu. Rozpytywałem więc, czy ktoś załatwi mi miejsce na statku, ale ludzie twierdzili, że wszystkie angielskie porty obsługują wyłącznie wojsko i tylko jeden człowiek może mi pomóc. Różnie go nazywano. Poparzonym. Połamanym. Kuternogą.
Millstone na chwilę zamilkł.
– Słyszałem, że przebywa w mieście o nazwie Calais. Albo w jakimś Crotoy. Albo że wyjechał do Gandawy, żeby zemścić się na tym, kto go skrzywdził. Słyszałem o nim masę sprzecznych rzeczy. Bałem się pociągnąć za język niewłaściwą osobę, więc przestałem go szukać. Postanowiłem odnaleźć tę drugą armię.
Loveday milczał, słuchając go z uwagą. Romford poruszył się na ziemi. Miał nadzieję, że jego towarzysze pomyślą, że wierci się przez sen. Otworzył lekko oczy i w upiornie pomarańczowym świetle żaru ujrzał twarz dowódcy. Po chwili znów zacisnął powieki.
– Wracałem z wybrzeża – podjął opowieść Millstone – kiedy go zobaczyłem. Natknąłem się na grupkę kupców, trzech albo czterech. Zatrzymali się na popas przy drodze. Mieli kilka wozów z klatkami, w jakich przewozi się skazańców na powieszenie. Wiesz, co mam na myśli?
– Wiem.
– No właśnie. Cóż. Nie zwróciłbym na nich najmniejszej uwagi, ale wśród nich zauważyłem kuternogę. Wyglądało na to, że za nimi idzie. Prosi ich o coś albo próbuje się czegoś dowiedzieć. Szedł w dziwny sposób. Wiesz, jak na statku.
Romford rozumiał, co Millstone ma na myśli. Choć leżał na ziemi, czuł się jak na „Saintmarie”, okręcie, którym dopłynęli do Francji. Na pokładzie chyboczącym się tak bardzo, że ludzie poruszali się na sztywnych nogach. Poczuł mdłości, jakby znalazł się na morzu.
– W każdym razie – ciągnął Millstone – trzymałem się krzewów i z nikim nie zadzierałem. Szedłem drugą stroną drogi. Ale go widziałem. Coś w jego twarzy… Spojrzenie. Pamiętasz: zawsze mówiliśmy, że był z niego przystojny drań? I jaki był z tego dumny?
– A jakże.
– Schował twarz pod kapeluszem, że tylko oczy było widać, ale patrzył prosto na mnie i natychmiast zrozumiałem. To były jego oczy. Postarzał się, jasne…
– To już ponad dwa lata.
– No tak, ale zdawał się dużo starszy. Jak ktoś z innych czasów. Całkiem siwy… a skórę miał zaczerwienioną i pokrytą bliznami. I ta jego noga.… Trudno stwierdzić, ale wydaje mi się, że była sztuczna. Jakby zrobiona z kości zwierzęcej czy drewna. Musiały dopaść go gorsze czasy. Ale te jego oczy…
– A on cię rozpoznał?
– Chyba nie. Nie wiem.
Podczas gdy Romford leżał na ziemi, mężczyzna, którego Millstone opisywał Lovedayowi, materializował się w ciemnościach. Jego twarz była jeszcze bardziej niepokojąca niż Ojczulka, choć nigdy go nie widział. Przeraziła go. Romford westchnął i otworzył oczy. Obraz rozpłynął się w dogasającym żarze.
Usiadł.
Loveday i Millstone spojrzeli na niego.
– Jakiś zły sen, chłopaku? – zapytał kamieniarz.
Romford nie wiedział, co odpowiedzieć. Pokręcił głową. Zobaczył, że gwiazdy nadal świecą. Każda płonęła niesamowicie jaskrawym blaskiem. Jakby to nie były gwiazdy, lecz aniołowie trzymający ogniste miecze, z których każdy w niego celował. Próbował odparować je ręką.
– Źle się czujesz? – zapytał Loveday.
– Nie… Znaczy się… Zjadłem coś… – powiedział Romford. Jego głos był napięty jak naciągnięta, a potem puszczona cięciwa łuku. Czknął. Poczuł pieczenie zranionej wargi.
Leżący przy ognisku Thorp syknął.
– Na gnaty Chrystusa, zamkniecie wreszcie wasze pieprzone japy? Jesteście gorsi od mojej starej w domu. Próbuję spać.
– Odpocznij jeszcze trochę – poradził Romfordowi Millstone, po czym zwrócił się do Lovedaya: – Mówię ci. To widziałem. Wiem, że nie za dużo, ale wystarczająco. Co powiedział, kiedy nas opuszczał?
Loveday wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze.
– Że niewłaściwie patrzymy na wojnę. Że nadchodzi nowy świat, a nasze zasady to relikt. I że nadszedł czas, abyśmy szukali szczęścia w nowych miejscach i na własnych warunkach. Jego, znaczy się.
– Tak – odparł Millstone. – Co jeszcze?
– Powiedział, że musimy się zmienić albo świat się o nas upomni i sam nas zmieni.
– No cóż, on się zmienił – przytaknął Millstone. – A my?
Romford wbił palce w grunt. Wydawało mu się, że ziemia się pochyliła i on zaraz spadnie. Millstone zauważył, że nie śpi.
– Idź spać, chłopaku – powiedział. – Nie ma potrzeby, żebyś tym wszystkim się przejmował. Rozmawiamy tylko o starym przyjacielu.
– O starym przyjacielu – powtórzy Romford, próbując naśladować głos Millstone’a. – Rozmowa o starym przyjacielu. – Spojrzał za siebie. Siedział tam Ojczulek.
– Wetrzyj mi proszku w dziąsła, chłopcze – zażądał ksiądz i otworzył usta na całą szerokość. Jego żuchwa zadyndała i odpadła. Potoczyła się w stronę ogniska, jakby przyciągały ją płomienie. Dotknęła ich i natychmiast się spaliła.
Ojczulek zniknął.
Głos Millstone’a był teraz głośniejszy i rozbrzmiewał po polu bitwy niczym łoskot jakiejś dziwnej broni.
– Śpij, chłopaku, śpij, chłopaku, śpij, chłopaku – mówił.
Ogarnięty nagłym przerażeniem Romford jęknął, poruszył się pod kocem, naciągnął go na głowę i skulił się w kłębek.
– Zostaw go w spokoju. – To Loveday.
Romford zacisnął ze wszystkich sił powieki i wstrzymał oddech. Wkrótce otuliły go czerń i cisza. Zaczęły nadchodzić sny. Wydawało mu się, że wtula się w plecy księcia w ciepłym namiocie, a wysoko ponad nimi, na płótnie, ptak trzepocze skrzydłami. Zobaczył Ojczulka i Murawkę, znów żywych i śmiejących się z jakiegoś starego żartu. Ujrzał kobietę, którą spotkali w mieście Valognes, tę o przenikliwym spojrzeniu, które rzucała wkoło, gdy ostrzyła nóż. Słyszał ryk dymiącej broni.
Zobaczył powieszonych z oczami wychodzącymi z orbit i bogaczy ucztujących przy stole, opychających się i liczących monety. A także swojego ojca wiszącego na szubienicy i pijanego brata leżącego w rynsztoku w londyńskiej Southwark, skopanego i z połamanymi palcami za kolejny niespłacony dług hazardowy. Ujrzał kobietę, może matkę, której nigdy nie poznał.
I znów twarz mężczyzny nazywanego Kapitanem, kuternogi, który tak uporczywie nawiedzał pamięć Lovedaya i Millstone’a. Wszyscy oni próbowali mu coś powiedzieć, ale z ich ust wypływał niezrozumiały język, którego jeszcze się nie nauczył.
Wsłuchiwanie się w to, co mówili, wykończyło go i rano obudził się równie zmęczony, jak był wieczorem, a do tego przemarznięty do szpiku kości. Ziemia była chłodna. Z płaskiego, szarego nieba siąpiła mżawka.
Stał nad nim hrabia Northampton.
Dalsza część w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Mapa Calais i okolic
Spis treści
Prolog
Część pierwsza. Flamandowie
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Dedykacja
Cytaty
Meritum publikacji
