Żelazna pięść Olbrzyma - Albin Perc - ebook + książka
NOWOŚĆ

Żelazna pięść Olbrzyma ebook

Albin Perc

0,0

Opis

Trzy epoki, jedna dzielnica, niezliczone losy.

 

Przez pół wieku Dakota była labiryntem ludzkich namiętności, w którym młodość splata się z bezwzględnością, a przyjaźń wystawiona jest na najcięższe próby.

 

W latach 40. transatlantyk podsyca nadzieje emigrantów, by z powrotem rzucić ich w wir powojennej Polski. Jack Dakota, syn emigranta, buduje imperium na pięściach i gorzałce, a legenda sprawia, że na jego cześć zostaje nazwana dzielnica, w której rządzi bezwzględnie.

 

Lata 90. XX wieku to okres inicjacji i buntu, alkohol i seks są ucieczką od szarej codzienności, a rodzinne dramaty rysują portret rozpadającego się świata. W takiej szarej rzeczywistości, pełnej dramatów, upadków zakładów pracy i biedy, dorastają dwaj przyjaciele – Gilbert i Artek.

 

Współczesność to czas Wiaczesława Palamara, którego mroczne interesy odkrywa komisarz Dukla. Masowe mogiły i pytania bez odpowiedzi prowadzą do człowieka zwanego Papieżem – czy to on pociąga za sznurki, kontrolując życie i śmierć w Dakocie?

 

Żelazna pięść Olbrzyma to surowa opowieść o marzeniach, przyjaźni i kręgosłupie moralnym. To studium ludzkich charakterów, pełne pęknięć i rys, ale też heroizmu i uporu. W tej dzielnicy każdy szuka miłości, nawet za cenę największego poświęcenia.

 

Odkryj Dakotę – miejsce, w którym rodzą się legendy, a grzech i cnota tańczą w jednym rytmie. Poznaj dzielnicę, w której władza i pieniądze znaczą więcej niż prawo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 559

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tego autora w Wydawnictwie WasPos

Pożeracze ptaków

Żelazna pięść Olbrzyma

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Albin Perc, 2025Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta I: Magdalena Czmochowska

Korekta II: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Patrycja Kiewlak

Zdjęcie na okładce: Freepik.com

Ilustracje przy nagłówkach: pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-835-0

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Od autora

Rachmistrz

Dzieciństwo naznaczone

Markiz de Szu Szu

Jack Dakota

Próba ognia

Manhattan

Apoteoza podziemnego baranka

Aniela Smardz

Pożar

Miłosne fiksacje

Transatlantyk

Ostatni kondukt

Teodora dziwny przypadek

Pierwsze szlify dorosłości

Kij w mrowisko

Złoty pociąg

Kamienne serce

Ameryka

Dziwny przypadek Teodora

Markiza de Szu Szu odkupienie

Największym wrogiem człowieka jest sam on! – nikczemny i uczony by pod jedną skórą zamieszkiwać.

A.P.

Od autora

Zwykło się uważać, że jeśli przyjaźń, to taka do grobowej deski.

Żelazną pięść Olbrzyma można nazwać historią o przyjaźni – niełatwą, nadwerężoną ogromną liczbą prób, wyzwań, nierzadko porażek.

Jedyne, czego nie można odmówić tej wielowymiarowej powieści, to galeria bohaterów oryginalnych i tym samym enigmatycznych. Postaci z krwi i kości, które nie są wolne od słabostek, przywar, nałogów, które gdy tylko biorą górę nad człowiekiem, sprawiają, że ten popada w tarapaty.

Choć sama fabuła rozciąga się czasie na kilka dekad, bohaterowie opowiadanych historii ciągle poszukują odpowiedzi na nurtujące człowieka pytania. Z tego labiryntu ludzkich postaw, gąszczu zagmatwanych relacji, rynsztokowej filozofii, dogmatów wiary i niewiary, powątpiewania tak znamiennego dla nas, ludzi, wyłania się obraz człowieka, który poszukuje uniwersalnych prawd, sylwetka bohatera, który stawiając rozliczne pytania, wchodzi w interakcję z drugim człowiekiem. W tym starciu nie ma zwycięzców. Chodzi tylko o to, by nie oddać ostatniego kawałka skóry.

Rachmistrz

Rdzawo-bury dym niemrawo zachwiał się nad kominem tartaku. Wydawał się coraz słabszy, leniwie rysując oś wzbijającą się w powietrze. Drapał w gardle, gdy bezceremonialnie zuchwały wiatr rozpędzał go po placu wzdłuż dwóch betonowych hal i niewielkiego biura wydzielonego z części wspólnej.

Rachmistrz Woda z kubkiem kawy wystawał w oknie, przyglądając się, jak mężczyźni pracujący na dworze z uporem walczą z nieustępliwą i niekończącą się górą drewna. Na ich czerwonych przemarzniętych twarzach rysował się smutek. W szarych oczach czaiła się pogarda i biło z nich wypalenie, jakby proza życia przeznaczyła dla nich tylko tortury. Gdzieś w tle majaczył warkot pił i gilotyn rżnących ogromne pnie. Szarobure niebo posępnie zaglądało do okien.

Ktoś zarządził apel na placu. Wszyscy zbiegli się zewsząd. Niewysoki i nazbyt krępy mężczyzna stanął teraz pośród nich wszystkich na ułożonych na sobie kilku paletach, tak aby być ponad głowami pozostałych. Mówił zbyt cicho, by ci stojący z tyłu mogli cokolwiek usłyszeć. Ludzie jednak w mig zrozumieli główne przesłanie, z jakim przyszedł do nich sam właściciel. Tartak istniejący tu niemal od czterech dekad czekała rychła likwidacja. Antoni Brzoza, właściciel z dziada pradziada, nie mógł ukryć smutku i żalu, a może to tylko dym natarczywie sprawiał, że łzawiły mu oczy, a głos wiązł w gardle.

Informacja ta zmartwiła również Hansa Wodę – tutejszego rachmistrza, syna Abrahama, lokalnego szewca. Właśnie dziś Hans obchodził swoje czterdzieste drugie urodziny, gdy gruchnęła informacja, że tartak Zrębek stoi na krawędzi bankructwa. Początek lat dziewięćdziesiątych w Polsce okazał się czasem trudnym ekonomicznie. Coraz bardziej zasępiony Hans ginął w stercie ksiąg, które wertował zaciekle; popadał przy tym w paranoję, kiedy stawało się jasne, że przedsiębiorstwo, w którym pracował, odkąd skończył szkołę, ginie.

Zanim w drzwiach stanął Antoni Brzoza, Hans szybko, w kompletnym ukryciu, zdążył wypić kieliszek wódki. Szkło ukrył w doniczce kwiatu ustawionego na parapecie. Wziął głęboki wdech i przełknął ukryty w kieszeni swetra kawałek liścia laurowego, wierząc, że ten zatuszuje nieprzyjemną woń alkoholu.

Niestety, rachmistrz Woda od dłuższego czasu nosił w sobie bolączkę pod postacią nadużywania mocnych trunków. Tak też wszelkimi możliwymi sposobami starał się ukryć zjadające go przyzwyczajenie.

– Mnie nie nalejesz? – zapytał Antoni.

Zmieszany Hans wyjął z szuflady skrzętnie ukrytą butelkę. W milczeniu napełnił dwa kieliszki.

– Powinienem cię zwolnić za pijaństwo w czasie pracy, lecz jakie to ma dzisiaj znaczenie, kiedy wszyscy idziemy na bruk.

Przysiadł naprzeciwko Hansa, smutno wspierając dłonią brodę.

– Mój ojciec nienawidził pijaków – ciągnął. – „Nie ma dla nich miejsca w tartaku, bo to praca niebezpieczna i odpowiedzialna!”, krzyczał kategorycznie grzmiącym tonem! Miał sporo racji. Raz jeden tylko widziałem człowieka z odciętą ręką, który w drugiej trzymał flaszkę. Okropny widok! Powiedz mi, kolego, dokąd zmierza ten świat? Najpierw zamknęli kopalnię Myszówkę, potem hutę, a teraz my idziemy na dno! Jeśli tak dalej pójdzie, ludzie zaczną rabować i zabijać w biały dzień z prozaicznych wydawałoby się powodów, żeby się posilić.

W tamtym czasie tartak zatrudniał blisko setkę ludzi i był czwartym co do wielkości zakładem, nie licząc oczywiście dwóch kopalń węgla kamiennego i zakładu wydobycia miedzi.

Smutny i wyczerpany gonitwą myśli Antoni Brzoza wstał i nerwowo zaczął dreptać po niewielkich rozmiarów obskurnym biurze, wydzielonym lata temu z narzędziowni.

– Mój ojciec i dziad – zniżył głos Antoni – w grobie się przewracają, widząc to wszystko! Dziękuję Bogu, że nie dożyli tego, bo najpewniej padliby trupem, przyjacielu. Co za świat mamy? Człowiek musi jak lew walczyć o swoje, a oni i tak podcinają mu pazury, w wyniku czego staje się bezbronny. Idziemy na dno i nie ma dla nas ratunku! Żal mi tylko ludzi, nie tych hal i magazynów.

Machnął ręką w kierunku placu i zamilkł na chwilę.

– Jest we mnie gdzieś w środku uczucie tak ogromnej straty, jakby mi ktoś ciekły metal wlewał do przełyku. Pamiętam, jak za dzieciaka, o tak małego – pokazał – ganiałem tu z wystruganym z kawałka drewna mieczem. Świat był dla mnie prosty jak wiązanie butów. Zawsze miarowo wdychałem zapach świeżo obrabianego drzewa i lakieru, którym mój ojciec wraz z dziadkiem traktowali heblowane deski. Całe życie od najmłodszych lat podpatrywałem ich pracę, wiedząc już wtedy, że przyjdzie dzień, w którym mój dziadek odłoży dłuto i odejdzie od krajzegi. Jego miejsce zajmie mój ojciec, który w sposób zupełnie naturalny stanie się mistrzem. A wówczas najpewniej ja stanę się jego uczniem.

Hans myślami był jednak nieobecny. Chwilę wcześniej na jego kolanach siedziała Krystyna, a jej czerwone usta wodziły wzdłuż jego szyi. Lubił, jak się z nim droczyła w ten sposób. Jak zalecała się do niego bez zbędnych konwenansów. Mógł wtedy przez ten krótki czas być jak prawdziwy zdobywca. Małym kluczykiem zamykał pospiesznie drzwi i już za moment biurko kołysało się wesoło w takt ich energicznych ruchów. Była w tym względzie Krystyna bezkompromisowa, wyznając zasadę, że wstyd nie przystoi kurwie. W ten właśnie sposób nazywał ją były mąż Bartłomiej, z którym miała jedno z czwórki dzieci.

Krystyna była pewna, że ten układ z Hansem przekuje w coś poważnego. Przecież dzieci powinny mieć kogoś, kto je wychowa, a pensja rachmistrza w tym względzie dużo by pomogła. Dlatego często, nawet wbrew swoim żądzom, służyła Hansowi na każdym kroku, gdy temu akurat z nagła zachciało się przeżywać rozkosze.

Tylko on, Hans Woda, traktował ten sport jak hobby dla dużych chłopców, o czym przecież biedna i wyzbyta wstydu Krysia nie mogła wiedzieć. Z tą różnicą, że ten bawidamek, tłukący dłutem między jej udami, na podobieństwo wszystkich pracowników musiał spakować swoje manatki. I tak otrzymywał mizerne w swoim mniemaniu wynagrodzenie, a teraz jeszcze zakład, w którym od lat pracował, pójdzie pod młotek.

Hans, co leżało w jego zwyczaju, strzepnął prochowiec, nim zasiadł na swoim czarnym jak noc rowerze. Nie lubił samochodów i lęk ten z wiekiem pogłębiał się wprost proporcjonalnie do ilości traconych przez niego włosów. Jeden z lekarzy sugerował, że włosy, o których utratę bał się panicznie, są czułe na testosteron. Zbyt wysoki poziom działa na nie w niepożądany sposób. To wyraźnie rozzłościło Hansa.

Rachmistrz Woda ciągle nie dopuszczał do siebie myśli, że tartak zamknie swe podwoje. Pedałował co sił, gdyż ziemia w porze przedwiośnia przypominała rozjeżdżoną podmokłą breję, w której koła roweru grzęzły i z trudem mogły poruszać się naprzód. Raz po raz przeklinał, mimo iż do domu miał raptem kwadrans drogi. Spojrzał w dal na rysujące się w mglistej poświacie kształty zabudowań. Stare kamienice Dakoty, dzielnicy, w której mieszkał, wydawały się jeszcze bardziej ponure aniżeli dotychczas.

Gonitwa myśli nie dawała za wygraną. Był zmęczony tym wszystkim. Poluźnił zbyt ściśnięty wokół szyi krawat i zapalił papierosa, oparłszy rower o biodro. Wiedział, że fakt utraty pracy prędzej czy później wyjdzie na jaw, a wtedy i tak napięta sytuacja domowa pogrąży go na dobre. Spojrzał do kieszeni, z której wyciągnął kilka monet. Miał ochotę zabawić się dziś na całego, ale kwota wystarczyła jedynie na kubek wina w narożnym Barze u Arnolda.

Nigdy dotąd nie myślał o swej pracy równie ciepło, jak w momencie w którym został zwolniony. Naraz zatęsknił za nią z niespotykaną siłą. Przysiadł smutny przy niewielkim stoliku u Arnolda i łza zakręciła mu się w oku. Tartak, który często przeklinał i któremu życzył, by stanął w ogniu piekielnym, teraz wykiwał go po mistrzowsku. Hans rzucił krawat i rozpiął koszulę pod szyją.

Wyjrzał na tętniącą życiem brudną ulicę. Ludzie spieszyli przed siebie, poganiani przez sypiące z nieba duże płatki śniegu. Wiatr układał dym wydobywający się z kominów kamienic w znane jedynie sobie konstelacje. Unosił go, to znowuż opuszczał, jakby dusząca fala zalewała najmniejszy skrawek drogi, wypełniając nim całe arterie.

Tłum coraz bardziej gęstniał w lokalu. Chętnie zamawiano piwo, którym zapijano znaną tu i cenioną białą kiełbasę w szarym sosie. A kto nie znał pikantnych flaczków serwowanych przez Arnolda, ten niech wie, że nigdzie się już takich nie podaje. Ludzie z namaszczeniem i nieskrywanym apetytem zakąszali serwowane im smakołyki. A drzwi tegoż przybytku niemal się nie zamykały. Wszystkich było bowiem stać, aby podjeść i popić.

Spotykali się tu ludzie ze wszech miar różni – od rolników handlujących swoimi wyrobami na targowisku, znanym jako Manhattan, przez umęczonych górników, cieśli, kolejarzy, pucybutów. Świat istniał – tętnił sobie znanym siermiężnym życiem.

Potem z ulicy dobiegał gwar wolno toczącej się półpijanej ciżby, która zmęczona, lecz z uśmiechem na ustach, rozpełzała się do swoich domostw lekko chwiejnym krokiem. Była w tym obrazie kwintesencja życia. Praca wyznaczała miarowy powtarzalny cykl dnia, tygodnia i roku. Każdy wiedział, że po skończonej robocie należy się porcja wina albo lanego piwa z podwójną pianą, którego zapach krążył po lokalu z sobie znaną zwinnością. Wtapiał się w ludzi. Dziwnie rozwiązywał języki. Wywoływał radość na twarzach.

Do Arnolda ludzie przychodzili jak do domu.

Nikt tu nikogo nie oceniał, nie wytykał palcami. Wszyscy byli równi. Dopiero genialny kapitalizm zabił to, co dla wszystkich było znane i akceptowane. Wprowadził różnice, zdziesiątkował i uwrażliwił, co straszne, wyłącznie na własne szczęście. Wtedy stało się coś z ludźmi. Czar prysł i wydarzyło się to, o czym nikt o zdrowych zmysłach nie śmiałby wcześniej pomyśleć.

Ktoś postawił strapionemu Hansowi kufel piwa. Obcy jegomość przysiadł się nagle i spojrzał w jego czarne oczy.

– Pij śmiało!

Nie żeby była to recepta na szczęście, ale na poprawę nastroju na pewno.

Hans nieśmiało zerknął na tańczącą na powierzchni piwa pianę. Zniżył głowę, jakby chciał upewnić się, że w podstawionym kuflu nie czai się jakiś podstęp szatański. Skosztował duży łyk, aż trunek wyciekł mu kącikami ust, rozlewając się po brodzie. Pił teraz szybko, tak jakby nieznajomy miał zabrać podarowane przed momentem dobrodziejstwo. A gdy skończył, głośnym odbiciem z trzewi dał znać o dobrze wykonanej robocie.

– Strapionemu człowiekowi alkohol co najwyżej może dodać chwilowego animuszu, a potem problemy i tak wracają.

– Nie wiem, coś za jeden, bo cię tu wcześniej nie widziałem, ale mój humor dziś jest faktycznie podły. Zamknęli tartak, z powodu którego o mały włos kompletnie nie wyłysiałem.

– I przyszedłeś z rachunkiem sumienia do Arnolda? To nie docent, jak mniemam.

– Dużo ostatnio spadło mi na głowę – ciągnął Hans. – Zalewają człowieka te niepowodzenia, aż w końcu gotowe udusić na dobre.

– Najgorzej, jak w prozie życia dopatrujemy się udręki; potem jak tracimy komfort bycia w niej, okazuje się, że nic tak naprawdę nie wiemy o życiu. Nie ma sytuacji, w której człowiek mądry i inteligentny sobie nie poradzi.

– Czy ja mądry i inteligentny? – przerwał te rozważania Hans. – Chyba życiowo jakoś pokręcony, bo ciągle mnie kusi, żeby przeżyć więcej, mam ciągle to zdradzieckie poczucie, że życie przelatuje mi przez palce a ja się temu tylko przyglądam, nic z tym nie robię!

Gdy Hans wrócił z toalety, nieznajomego mężczyzny nie było w barze. Na jego miejscu stał za to kufel pełen piwa, a obok leżała kartka, na której zanotował: „Powodzenia, brachu!”.

Z wysiłkiem przedarł się przez pajęczynę utkaną ze znajomych głów, stałych klientów Arnolda. Przy barze zamówił flaki, pięćdziesiątkę oraz piwo. Skinieniem głowy dał znać Arnoldowi, żeby wpisać wszystko w kajecik znajdujący się w zapasce opinającej biodra właściciela. Wielu klientów tego przybytku, zwłaszcza pod koniec miesiąca, w ten sposób walczyło z nieznośną ciężkością bytu, biorąc na krechę.

Miał teraz ochotę zajść do zaprzyjaźnionego burdelu. Znał tam jedną rudą Nataszę, o której ostatnimi czasy śnił bez końca. Wracała do niego w najmilszych snach o wiadomym podłożu. Była jak kobieta wąż, osobliwie giętka i skora do zabaw oznaczonych gwiazdką, a więc podwyższonego ryzyka.

Wstał i strzepnął energicznie ręką wzwód, upominając go w ten sposób jak kumpla od kieliszka – „Leżeć, kurwa!”.

Gdy wkładał prochowiec, zachwiał się z lewa na prawą stronę i wylądował na plecach barczystego górnika. Ten bez mrugnięcia okiem, kiedy tylko drzwi baru stanęły otworem, chwycił go za frak i wystrzelił nim jak z procy. Klientela Arnolda wybuchnęła chichotem.

Jednemu Hansowi nie było do śmiechu, gdyż wpadł głową w rozwodnioną bryłę śniegu i w wyniku upadku okulary na jego nosie straciły jedno szkiełko.

W kompletnej furii zacisnął pięści pełne ciemnego od sadzy śniegu. I w mig wyobraził sobie, jak zaciska je najpierw na szyi, a później na rozognionych piersiach Nataszy. Jak wodzi nimi po tych idealnych krągłościach. Rozmarzył się w tym widoku i wbił nos w zalegającą na chodniku grudę śniegu, ale nie było w tym przyjemności przykładania nosa do ciepłego pępka i śnieżnobiałej skóry Nataszy.

Miał ochotę wyć jak pokonany wieki temu legendarny wiking. Wsparty na kolanach pod szarą kopułą ciemniejącego nieba, wypatrywał błyskawicy, która lecąc z góry w mig rozetnie z trzaskiem jego ciało, któremu nijak nie mógł przynieść zaspokojenia. Dlatego ciągle odczuwał tę nieznośną egzystencjalną nędzę własnego bytu.

Niedostatek i potworny głód doznań, jaki temu towarzyszył, spychał biednego Hansa Wodę na skraj załamania. Czuł się pokonany przez swoją ciągle rozognioną żądzę kobiecego ciała. A powinien był być jak arabski szejk – zarządzać wiecznie gotowymi dziewicami, których liczby nie idzie wymówić, a co dopiero spamiętać, na których zaspokojenie w końcu przeznaczałby całą życiową energię. Powołany do tego, umarłby z zaszczytem na piersi jak Hannibal, a nie szary rachmistrz z Dakoty, któremu odmawia się prawa do szczęścia i zaspokojenia.

Był w swoim obrazie Hans Woda źródłem zmartwień dla żony Nadziei. Za każdym razem gdy wracał w ten sposób, ta wyczekiwała jego kroków na schodach.

A gdy te następowały po sobie w zbyt dużych przerwach, pozbawione miarowości, w myślach odmawiała zdrowaśkę, prosząc Matkę Boską o ochronę. Czuła, jak ten nędzny obraz w postaci jej męża zmierza pełen wściekłości i zatracenia po drewnianych krętych schodach albo, jak to bywało już wcześniej, na kolanach wspina się pod górę jak w drodze na golgotę, śpiewając ochryple: „Anielski orszak niech mą duszę przyjmie i poprowadzi ku wyżynom nieba!”.

Biedna Nadzieja wybiegała wtedy co żwawiej, chwytała marnotrawnego męża pod pachy i starała się choćby na długość kilku kroków przywrócić mu pion. Szybko, niepostrzeżenie, tak aby możliwie najmniej skorych do natychmiastowego osądu osób widziało piekło, z jakim się mierzyła. Za drzwiami mieszkania kładła go w korytarzu, położywszy jasiek. Następnie robiła dużo herbaty z cytryną oraz talerz kanapek z tyrolską i ogórkiem na wypadek, gdyby Hansa zbudził wilczy głód.

Dzieciństwo naznaczone

Urodziłem się w miejscu, gdzie sensowny pomysł na swój żywot był czymś równie niewyobrażalnym, jak trafienie szóstki, albo jeszcze bardziej. Tak więc moja rodzicielka, kobieta o sercu wielkim i ciepłym, z całą swoją stanowczością zachęcała mnie do nauki, mówiąc: „Gilbert najmilszy”, a wypowiadając te ciepłe jak angora słowa, wiedziała, że rozmiękcza mnie całkowicie.

Tak więc jak wszyscy moi rówieśnicy, poszedłem do szkoły, a chodząc tam, uczyłem się słabo. Nie wiedziałem, czy to wewnętrzna nerwowość nie pozwalała mi na wystarczające skupienie, ale ciągle czułem podskórnie, jakby coś za oknem mnie wołało.

– Gil, brachu! Przestań głupawo gapić się w tablicę! Chodź do nas! Tutaj czeka cię prawdziwe życie!

I było w tym szkolnym teoretyzowaniu faktycznie jakieś życiowe zakłamanie. Tylko wówczas mały wyrostek, jakim byłem, nie mógł tego rozumieć. Nie wiedziałem, że te całe intelektualne zdobycze przynoszą sens, gdy stają się dźwignią w dorosłym życiu. Moją niestety stały się zupełnie inne „atrybuty”, o czym słów kilka opowiem później.

Po dziś dzień problem ze szkołą zasadza się na tym samym – kształcąc, nie uczy żyć. A wiedza książkowa jak krew ze złamanego nosa ląduje w rynsztoku. Gdyby tak ktoś, kto wymyślił szkołę, wpadł na pomysł, by nauczyć zasłaniania nosa albo chociaż mycia sławetnego rynsztoku, byłby to niemały ukłon w stronę wszystkich tych, którzy, jak ja, za nic mieli prawdy objawione przez wyrażenia algebraiczne.

Nazywam się Gilbert Woda, tylko na potrzeby tej opowieści moje wewnętrzne poczucie estetyzmu i próżności nakazało mi przedstawiać się jako Gilbert Wasser. A teraz wypowiem najważniejsze zdanie dla całej tej pokręconej opowieści. Nazywam się Gilbert Wasser i gdyby nie fakt, że miałem przecudowną kobietę za matkę, wolałbym się nie urodzić.

Mamę bardzo martwiło to, że jej oczko w głowie, jak zapewne myślała o mnie, nie potrafi dostatecznie dobrze rachować. Fakt oceny miernej z matematyki spędzał jej sen z powiek. Nadzieja jednak była mądrą kobietą, która na wszelkie znane sobie dotychczas metody zachęcała mnie do liczenia. Mawiała: „Gil, skup się na chwilę, zatrzymaj się, chłopcze, i postaraj się rozwiązać to zadanie”.

A gdy kompletnie sfrustrowany rzucałem książką, mama wystawała pod drzwiami.

Widywałem ją już, jak w tej pozie pociera w skupieniu medalik maryjny. Innym razem przynosiła kanapki z serem i szynką albo kubek ciepłego mleka z miodem. Robiła wszystko, bym ja chciał robić tak niewiele.

Dziś było mi przykro, pamiętając jej daremny trud. Jej łomoczący w piersi lęk o to, że gdy nie zdobędę wykształcenia, skończę marnie albo jeszcze gorzej. Ta obawa, jak zresztą tłumaczyła mi wielokrotnie, związana była z uczuciem pogardy, z którym sama nie raz musiała się mierzyć. Wykształcenie więc było dla niej łopoczącą na szczycie góry flagą, po której zdobycie wiedzie długa i kręta droga.

Jako dziecko byłem człowiekiem nieszczęśliwym. Ojca nie poznałem naprawdę, gdyż ten wybrał wojaże po domach publicznych, w wyniku czego moja matka posiwiała jeszcze przed czterdziestką.

Mama wołała na mnie Gil, byłem chłopcem cichym i nader spokojnym. Hans, mój ojciec, w swoich uszczypliwościach kpił nieraz z matki, krzycząc: „Spójrz tylko, w kogo on się wdał! Czy jest na pewno mój? A może zaswędziało cię podczas mojej nieobecności?! No mówże, kobieto!”.

Moja mama podczas każdej z takich awantur, jak strażnik stojący u bram katedry spokojnego dzieciństwa, zatykała mi uszy dłońmi. Tak! Czyniła to za każdym razem, gdy ojciec lekko podpity albo, co gorsza, sfrustrowany miłosnym niepowodzeniem, nikogo akurat nie zaliczył.

Był Hans w tej arogancji i bezczelności fenomenalny aktorsko i życiowo podły. Widział jedynie czubek własnego nosa oraz pędraka zwisającego mu poniżej. To nauczyło mnie, że w kontaktach międzyludzkich, nawet tych na szczeblu domowym, ważny jest zimny osąd, żeby nie dać takiemu od razu w ryj. Cecha ta jednak – skłonność do dawania w ryj – objawiła się u mnie zbyt późno, bym jako kilkulatek mógł uznać ją za narzędzie skuteczne w uciszeniu ojca. Są jednak świętości i katedry w życiu dziecka, których się nie demoluje. Miejsca, do których nie wchodzi się bez uprzedniego zaproszenia, a jeżeli już to się czyni, to z dużą powagą.

Gdy pewnego dnia Hans wściekły na zbyt słabe żądlenie, jak sam to nazywał, targnął się na matkę i na mnie po drodze, zrozumiałem jedno. A raczej dostąpiłem pewnej łaski. Zwyczajnie wykreśliłem go z listy osób cennych, tak jak wyrzuca się niepotrzebne kozaki po zimie. Zrobiłem to tak szybko, zuchwale i na chłodno, że aż mną wzdrygnęło. Miałem bodaj jedenaście lat. I wiedziałem jak nikt inny, że tej osobie na starość – jeśli prędzej nie zabije się sama albo nie uczyni tego choroba weneryczna – szklanki wody nie podam.

A zresztą ojciec budził we mnie uczucie pożałowania. Z tym przerzedzonym włosem, w wyświechtanej marynarce świecącej od cekinów i pachnącej piwnicznym zatuczniałym burdelem. Ten zapach dopiero później poznam bliżej. Ojciec prężył się i wyginał oparty o futrynę kuchni, jakby gdzieś w tle majaczyła jeszcze muzyka poprzedniego wieczoru. Umazany szminką na uchu i szyi. Pachnący perfumami, których woń tańczyła radośnie wokół jego torsu.

Był w tym obrazie mój ojciec Hans człowiekiem perfidnym i małostkowym. Tandetnym jak dmuchany kolorowy balonik, który przy bliższym poznaniu przestaje frapować nawet dzieci. Jego pewność siebie była za to zdumiewająca. Urok amanta, włoskiego ogiera fantastycznie wyśnił pewnej nocy albo, co bardziej prawdopodobne, uderzył się w głowę i w wyniku tych zaniedbań i majaczeń urósł w potęgę!

Był w tym swoim pseudowystawnym entourage’u Hans osobą skrycie nieszczęśliwą, trwał bowiem w przeświadczeniu, że od życia należy mu się więcej, a praca skromnego szeregowego rachmistrza nie mogła udźwignąć jego wielkości. Jego mani nadwornego rogacza, który, jak mniemał, jest w stanie zadowolić wszystkie kobiety naraz i każdą z osobna, z siłą i zdolnością prawdziwego zawadiaki.

Zadzierał głowę, jakby chciał rzucić wszystkich na łopatki i rzec: „Zatknąłem flagę na najwyższym szczycie. Podziwiajcie, ludzie, Hansa Wodę, mistrza, wodzireja, człowieka duszę wijącego się jak młody, jurny piskorz; w imię krótkiego sprintu, wzdychania głośnego, sapania gorszego aniżeli prosię gotowe panoszyć się między udami wszystkich tych tanich ladacznic spoconych i oblanych rumieńcem wyczekiwania na finał”.

A potem ze spuszczonymi portkami, cicho jak mysz pod miotłą i prędko do domu wraca uliczką ciemną i parną największy fircyk, plugawiec, pizdoryj kompletny, mój ojciec Hans – skromny cichy rachmistrz, wyrachowany w ucieraniu kobietom tego i owego i mistrz w sprawianiu dzierlatkom humoru.

***

Mieliśmy dwanaście albo trzynaście lat, gdy wiedzeni dziwnym przeświadczeniem, zapragnęliśmy razem z Artkiem Małeckim włamać się do piwnicy naszego nowego, dość tajemniczego sąsiada. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że samotny starszy mężczyzna, w przeszłości kominiarz, nie powinien skrywać nic osobliwego. Tym bardziej nie spodziewaliśmy się znaleźć tam drogocennych przedmiotów. Może podjęliśmy swoje starania tylko dlatego, że nowy lokator budził nasze zainteresowanie bardziej aniżeli pozostali zgrzybiali mieszkańcy.

Wtedy sporą cześć dnia spędzaliśmy na przeglądaniu świerszczyków w piwnicznych zakamarkach. Zaślepieni tą nutą podniecenia wirującego dziwnie w naszych niedorosłych głowach, kotłującego się w trzewiach jak wijący się w perzynie zaskroniec, obgryzaliśmy paznokcie. Ponadto otwarcie czyjejś piwnicy było ze wszech miar bardziej ekscytujące aniżeli wszystko inne.

Na tę okoliczność z giętkiego drutu wykonaliśmy coś w rodzaju prowizorycznego klucza. Pewni swego wzięliśmy się do działania, wierząc niejako, że niepozorna kłódka otworzy przed nami swe podwoje.

– Bądź, do cholery, ciszej Artek! Bo ktoś nas nakryje, pospiesz się.

– Przecież robię, co mogę, ale to nie takie proste.

Wyginał się z lewej na prawą stronę, a jego twarz była mokra od potu i pękała od głupawych min.

Artek Małecki był moim przyjacielem od piaskownicy. To w tym kwadracie wypełnionym piaskiem rodziły się i zawiązywały przyjaźnie na czas długi jak życie. Kto by w ogóle pomyślał, że dzieci mogą być tak lojalne? Gdy o tym myślę, widzę wyprostowaną i śmiertelnie poważną straż watykańską.

Nasza przyjaźń w niewytłumaczalny sposób zaczęła się właśnie tam, w ogromnych pokładach jasnożółtego piachu. Któregoś dnia Artek podczas kłótni ze mną, używając słów co najmniej obelżywych, zwyzywał mnie, po czym wymierzył mi cios łopatką w lewy oczodół. Krew jak natchniona buchnęła z rozciętej brwi i dwie matki, strażniczki tego podwórkowego ringu, rzuciły się sobie do gardeł. Mieliśmy ubaw po pachy, ja, drobny wyrostek, i Artek, wysoki i chudy jak szczapa chłopak, który wiecznie przemierzał swoje życie w podartych butach.

Mogłem wtedy wykrwawić się naprawdę, gdyż obie mamy jak lwice targały się za kłaki. Ale mądrość rodowa, jaką wyssałem zapewne z mlekiem matki, nakazała podartą koszulką opatrzyć sobie głowę. Czułem się wtedy jak młody Winnetou albo jednooki pirat, który odchodził w krzyku i pogardzie; natenczas przegrał bitwę, ale jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Ta rysa na przyjaźni, podobnie jak kruszona kopia, nie nadwerężyła naszej relacji, wręcz przeciwnie, Artek odniósł wrażenie, że skoro łopatka nie zdołała mnie zabić, jestem gościem zasługującym na tytuł przyjaciela.

Przyjaciel – czy to nie brzmi dumnie? Ten pierwszy moment w życiu człowieka, kiedy czuje uznanie, jest doprawdy zjawiskowy.

Z nagła uświadamiamy sobie, że jesteśmy kimś więcej aniżeli sumą rąk i nóg oraz wrzeszczącą paszczą. Odkrywamy, że odtąd, to znaczy od chwili przyjacielskiego pasowania, jesteśmy kimś ważnym; kimś, komu nie można tak po prostu zamknąć drzwi przed nosem; kimś, komu nie wypada nie podać ręki, kiedy ten osunie się niefrasobliwie z drzewa; kimś, komu w chwili słabości należy się twardy poplecznik stojący za plecami. Strażnik, tyle że niedorosły jeszcze. Kaznodzieja, kiedy trzeba odwołać się do nieco wiotkiego kręgosłupa moralnego.

Tak w największym skrócie można było opisać mnie i Artka.

Mój ojciec, Hans Woda, znany również jako rachmistrz, człowiek małostkowy i nieczuły, nigdy nie był miłośnikiem ciepła rodzinnego ogniska. Swój wolny czas oddawał z namaszczeniem nocnemu życiu, balom i lokalom, którym towarzyszyły głośny śmiech zabaw i dźwięk brzęczącego szkła.

Jedynym natręctwem Hansa lekkoducha i uwodziciela były, rzecz jasna, kobiety. Mimo umiarkowanych walorów fizjonomii, zmieniał je jak rękawiczki. I nie wynikało to z faktu, że był takim modnisiem i elegantem. Raczej traktował je jak zwierzynę łowną, niezbędną do realizacji miłosnych występków. I nie byłoby może w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie zjadliwość choroby trawiącej mojego ojca.

Jak przez mgłę pamiętałem scenę, gdy Hans, tuż po zamknięciu sklepu z wędlinami, spółkował w najlepsze na ladzie z ekspedientką. Jakie było moje zaskoczenie, gdy jako kilkuletnie dziecko przez witrynę obserwowałem ten zagadkowy obraz. Była w tym nieskrywana dziecięca nuta ciekawości, ale też zażenowania, że ojciec nagi i obca pani też rozmawiają o czymś blisko, zbyt blisko, i wykonują pozbawione sensu figury. Wszystko, jakby świat poza nimi nie istniał, nie liczył się kompletnie. Ucieczka w ten hedonizm chwili była jak narkotyk, który dopóki przeszywał limfę, dawał szczęście.

Kwadrans wcześniej tuż przed sklepem ojciec zwrócił się do mnie poważnie tymi słowami: „Masz tu lizaka; nim go wyliżesz do końca, ja zdążę rozmówić się z panią!”.

Widać, co nawet bawi mnie dziś, po latach, lizanie mieliśmy w genach. I ja, i ojciec lizaliśmy tego dnia z olbrzymią wprawą. A gdy nieco zawstydzony po wszystkim zapytałem go w drodze do domu, co robił z tą panią, rzekł: „Robiłem jej humor, widziałeś, gówniarzu, jak się uśmiechała!”.

I tak na dobre w jego słowniku zostałem gówniarzem. Nie pamiętałem sytuacji, aby zwrócił się do mnie po imieniu. Czy on w ogóle znał moje imię? Tego nie byłem w stu procentach pewien.

Moja mama Nadzieja w wyniku rozwiązłości swojego męża miała smutne życie. Pominąć należało nawet fakt kąśliwych uwag sąsiadek – to było do przeżycia, bo nie był to kaliber, który mógł tę silną i heroiczną kobietę powalić na kolana. Niemniej dwie ciężarne kobiety w jednym kwartale przelały czarę goryczy.

Pamiętałem jakby dochodzący z oddali ich lament i szloch, gdy wystawały w drzwiach, krzycząc: „No zrobił! No zrobił!”.

Mama wtedy uspokajała je, wciągając pospiesznie do domu, tak by ściany nie zdążyły nasiąknąć rewelacjami z mieszkania Hansa i Nadziei Wody.

– Pani się uspokoi i powie mi, co się stało.

– Czy trzeba dużo tu opowiadać? Dziecko zrobił! – Wskazywały brzuch.

Mama zapraszała te biedne kobiety na herbatę z cytryną. Sadzała je w kuchni przy niewielkim stole. Gdy była potrzeba, częstowała talerzem zupy. Była jak terapeuta, starała się zrozumieć. Bo co innego mogła zrobić? Nie miała siły więcej szlochać. Wylewanie na darmo łez nie pomagało. A gdy te bidulki wracały do swych domów, nalewała szklankę rumu, co było rzadkością, i wpatrywała się w podobiznę dziadka wiszącą w korytarzu naszego mieszkania.

– I co byś zrobił, Franiu? – odzywała się do niego tymi słowami. – I jak tu nie zabić drania?! Co byś zrobił?

Nie wiadomo czy dziadek z wysokości portretu przemówił, a może była to zasługa rumu – tak czy siak tego feralnego wieczoru rzeczy mojego ojca, skrzętnie zapakowane w największą torbę podróżną, sromotnie przegrały w walce z grawitacją, lecąc z pierwszego piętra. Wielka, starodawna walizka wypchana po brzegi jak dwupłatowiec majestatycznie unosiła się, mknąc w dół ze znaną sobie energią.

To był pierwszy raz, gdy widziałem, jak mama uroniła łzę. To przecięcie niezdrowej pępowiny łączącej nas z Hansem było dla niej dużym przeżyciem. Zapakować kawał życia i pierdolnąć nim z wysokości – to musiało boleć. Mój ojciec, niedościgniony kochanek i fajtłapa w jednym, poległ podczas próby przechwycenia cennego ładunku. Rozpędzona torba omal nie zmiażdżyła go jak ślimaka. To jedyna zemsta, jaką mama skutecznie wymierzyła mu po tych wszystkich latach. Teraz rozmiłowany w burdelach Hans musiał ogarnąć swój prywatny burdel, leżąc jak długi na ulicy pod zwałami własnych rzeczy.

– Nie daruję ci tego, Nadziejo, po grobową deskę zapamiętaj! – odgrażał się, wystając na stercie pomiętych ubrań.

– Nadzieja matką głupich i pokarmem ślepych – skwitowała chłodno mama. – Oby twoja noga więcej tu nie postała, nicponiu, co bachorów porobił bez liku!

– Nadziejo milutka – próbował wziąć ją na litość – porozmawiaj ze mną, jak gadają dorośli. Ani mi w myślach, żebym mógł do nich pójść, o ja biedny!

– Jak im w oczach i tyłkach mąciłeś, jakoś ci nie było szkoda!

***

Artek strasznie się guzdrał w walce z kłódką sąsiada. Patent z zakrzywionym drutem, mimo iż wydał nam się łebski, szybko spalił na panewce.

Kolega coraz bardziej nerwowy, drżącymi rękoma majstrował, próbując otworzyć diabelną.

– Przeklęta! – klął pod nosem, spluwając raz po raz na betonową podłogę.

– Gdyby każdy włamywacz tak się pierdolił jak ty, to…

– To co niby? Sam widzisz, wściekła ani drgnie!

Pozostało nam czekać na cud albo przynieść brzeszczot z mojej piwnicy i bez nuty skrępowania zrobić swoje wbrew logice i całej tej zafiksowanej maskaradzie. Nagle Artek spojrzał na mnie wielkimi jak jaja oczyma.

– Mam! Eureka! W piwnicy mój ojciec ma cały pęk kluczy, weźmy je, może któryś pasuje?

Nie chcąc deprymować Artka i otwarcie krytykować jego słabego pomysłu, zwiesiłem głowę w wyrazie rezygnacji. Cóż było robić, skoro kłódka stanowiła dla nas szczyt nie do pokonania? Można było zdać się jedynie na łut szczęścia. Artkowy pęk okazał się ogromnym zbiorem ciasno przylegających kluczy wiszących na metalowej obręczy. Wyglądaliśmy z nimi co najmniej dziwacznie, bo w naszych oczach płonęła nuta ekscytacji zmieszana z zamiarem zrobienia dość niewprawnego dziewiczego włamu.

Cóż, czterdziesty siódmy z kolei klucz, wbrew kosmicznej logice, pasował. Drzwi pozbawione kłódki niemal bezszelestnie zostały uchylone. Oczy i uszy mieliśmy szeroko otwarte, jakby nad głowami wojskowy mig toczył piruety.

Wyciągnąłem rękę i zamknąłem oczy, licząc nieskrycie, że gdy drewniane użebrowanie piwnicy uchyli się, zostaniemy olśnieni blaskiem złota albo chociaż jakąś wiertarkę będzie można sprzedać. Doprawdy? Czy my faktycznie przyszliśmy na rabunek? Po co więc z innego powodu otwierać obce drzwi i narażać tyłek?

Piwnica nowego lokatora zdziwiła nas do cna. Tak jak zdziwić może obraz wysoce sugestywny przy pierwszym zetknięciu. Spojrzałem na Artka, a on biedny na mnie i milczeliśmy chwilę zbrukani, jakby ktoś dla hecy wylał na nasze niedorosłe głupkowate głowy zawartość wiadra z latryny.

Ta muzealnie czysta przestrzeń lśniła, że dało się jeść z podłogi. Nie do wiary.

– Widzisz to, chudzielcze? – odezwałem się tymi słowami do Artka.

Żadnych zbędnych rekwizytów, regałów pełnych słoików, syfu typu sanki, rower czy choinka zżarta przez myszy. Dosłownie błysk. Na środku pod ścianą ogromna dwuskrzydłowa szafa.

Spojrzałem na głowę wyższego, garbiącego się Artka.

– Jak nie boisz się otworzyć, to dostaniesz gatki sąsiadki Kasi spod trójki – oświadczyłem.

– Te czerwone koronkowe i wycięte na dupie?

W jego oczach pałała żądza. Nadstawił nos i wodził nim w myślach lubieżnie po krągłym tyłku Kasi.

Wiedziałem przecież, że kocha się w niej na zabój. Tylko że ona, dwa lata starsza, za nic miała biednego jak mysz kościelna, jakiegoś tam wyrostka, którego imienia nie szło nawet spamiętać, a jeśli już, to wyłącznie po to, by pożartować wraz z koleżankami.

Coś w stylu: „mały Artek bez majtek”.

– Właśnie te, Arczi!

– Bosko! Mam tylko jeden warunek.

– Wszystko, czego chcesz!

– Muszą być ściągnięte wprost z jej tyłka.

– Pederasto ty okrutny, chujotrzepcu wyliniały! Prośbotwórczy gałganie jeden! – zwyzywałem go trochę w nadziei, że zmięknie, a może w przypływie złości uduszę gnidę własnymi rękoma za to, że tak skutecznie utrudniał mój żywot.

Ciekawość jednak biła na głowę racjonalny ogląd. Już widziałem siebie w przyszłości, gdybyśmy się tylko wtedy nie zdecydowali otworzyć tej cholernej szafy. Słowem zniszczone życie, złajane dzieciństwo, bo ciągle z tyłu głowy słyszałbym ten przedrzeźniający mnie głos: „I co, gnojki, nie mieliście jaj, by zajrzeć do szafy? Zabrakło wam odwagi, wszystkiego zabrakło, dlatego właśnie jesteście w tym zapchlonym momencie swojego życia”.

Gdy tylko ochłonąłem, zgodziłem się, choć zdobycie używanej bielizny wydało mi się pomysłem nader absurdalnym, gorszym jeszcze aniżeli miejsce, w którym jak dwa palanty wystawaliśmy w utartej dyspucie, czekając na to, aż nas ktoś nakryje i jakiś psychopata udający dobrotliwego starszego pana rozpuści nasze radosne, rozmarzone twarze w kwasie.

Artek, wiedziony żądzą wielką jak Kilimandżaro, zamknął oczy, przeklął dość brzydko, nawet jak na niego, i trach, otworzył drzwi. Poczułem, jak spływa na mnie gorąco, fala nieskrępowanego ciepła zalewa mnie centymetr po centymetrze, jakby mnie ktoś począł dusić koronkowymi majtami Katarzyny z wycięciem na pośladkach.

Tak na marginesie dopiero później dowiedziałem się, że to stringi, ale ta dygresja, mimo że zabawna, stawiała mnie w nie najlepszej pozycji.

W najśmielszych snach nie przeczuwałem, że Artek, wiedziony kutasem jak anteną, okaże się takim sukinsynem.

Czułem, jak moja pewność siebie w dostarczeniu rzeczonego rekwizytu waży na naszej przyjaźni. Miałem ochotę zrobić wszystko, byleby cofnąć czas o jakąś minutę, tak by ręka Artka zawahała się w pół drogi albo żeby poślizgnął się, czyniąc krok naprzód, tylko bezpiecznie, bez zbędnego uszkadzania ciała.

Gotów byłem wymyślić wszystko, nawet szczura, który atakuje nas z zawziętością kobry, a mój przyjaciel ucieka gdzie pieprz rośnie, błagając, by ten koszmar skończył się raz na zawsze.

Miałem nadzieję, że Bóg przyglądający się z góry widzi, iż targająca mną potrzeba zdobycia tych przeklętych przepoconych gaci jest jedynym sposobem podtrzymania przyjaźni. Powiedziałem: przyjaźni. Zerknąłem w niebo, szukając w gęsto utkanych chmurach jakiegoś znaku. Obłoczku w postaci uniesionego kciuka albo chociaż takiego przypominającego wspomniany wcześniej atrybut, po który wystawiam chybotliwą, białą od wstydu rękę. W imię przyjaźni rzecz jasna.

– Co to, kurwa, ma być?! – huknął Artek, czyniąc dwa kroki do przodu.

– Modniś i przebieraniec w jednym z tego naszego sąsiada!

W dziesiątkach pedantycznie poukładanych kartonów były kostiumy. W tym, który Artek otworzył jako pierwszy, mieścił się na przykład strój lekarza, kitel, słuchawki i białe chodaki. W następnym policyjny mundur z odznaką i tą charakterystyczną czapką. Nawet policyjna pałka wystawała spod pary wysokich butów wojskowych. Artek pospiesznie sięgnął po stetoskop, tak to się chyba fachowo nazywało, i przyłożył mi do tylnej części ciała.

– A ty czego tam nadsłuchujesz? – spytałem, wyraźnie wkurwiony.

– Pacjent się teraz nie rusza! Jak to czego? Bicia serca.

– W dupie? Czy cię, Artek, do reszty pojebało?!

– Od kiedy taki z ciebie sztywniak jeden?!

Swoją nieposkromioną ciekawością szybko uczyniliśmy niezły burdel w piwnicy sąsiada i może wszystko uszłoby nam na sucho, gdyby nie wielki groźny cień, który zaczął wystawać za naszymi plecami i rosnąć na ścianie jak drożdżowe ciasto mamy.

Ktoś z nagła capnął nas za fraki i szybko wymierzył po liściu z taką siłą i wprawą, że omal nie wpadliśmy do szafy. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że właściciel postanowił w końcu zatroszczyć się o swój piwniczny dobytek. Po chwili ja i Artek wisieliśmy na linie głową w dół, a pod nami, jakiś metr niżej, leżały zbite słoiki. Nieznajomy pod rozpiętą liną postawił świeczkę i kwestią czasu było, kiedy tlący się płomień ją przepali. Wówczas, co zrozumiałe, najpierw rękoma, potem głową i resztą ciała mieliśmy runąć w pułapkę z pokruszonego szkła.

Skłamałbym, gdybym stwierdził, że byliśmy przerażeni. Omal nie poszczaliśmy się w spodnie.

Nasz oprawca mówił mało. Nie paplał głupawo i bezmyślnie. O dziwo, był spokojny, widać miał doświadczenie w mordowaniu podobnych do nas gnojków.

Udzielił nam pewnej podpowiedzi. Można było lekko rozhuśtać linę i wprawnym strumieniem moczu starać się zgasić płomień. Nie wiedzieliśmy tylko, że wisząc do góry nogami, wprawieni w ruch jak wahadło zegara, oszczamy również siebie. I tak jednak udało nam się wykonać plan zagaszenia świecy. To zresztą nie okazało się aż tak trudne. Dowiedziałem się wtedy, jak smakują ludzki mocz i włosy w nim skąpane.

Pan Magnus, właściciel piwnicy, do której odważyliśmy się wtargnąć, śmiał się do rozpuku.

Miałem ochotę udusić gnojka albo chociaż wymierzyć cios między nogi, w miejsce, gdzie boli potwornie, by raz na zawsze zagasić nie tylko płomień, ale również jego głupią, zanoszącą się śmiechem gębę.

Mniej więcej po kwadransie tego żałosnego przedstawienia nasz niedoszły kat i oprawca postanowił nas uwolnić, gdyż, jak twierdził, nie miał już siły dłużej się śmiać. Wtem spoważniał i kategorycznie zastrzegł, że jeśli zobaczy nas choćby kręcących się po okolicy, raz na zawsze zrobi z nami porządek. Wiedząc, do czego jest zdolny, ani razu nie pomyślałem, by wdrożyć podobny plan w życie. Powiedzieć, że byliśmy przerażeni tym zajściem, to jakby nie powiedzieć nic.

I w tej całej sytuacji naraz odezwał się jak zerwany ze smyczy Artek.

– Chwileczkę, ale ja i kolega wiszący obok tu mieszkamy, to jak niby mamy się tutaj nie kręcić?

Czułem, że w powietrzu nad nami zawisła złowieszcza, gradowa chmura, zdolna zetrzeć w pył wszystko, co spotka na swej drodze. Ogromny cień naszego sąsiada wyrósł nad nami jak bajkowy dżin z lampy. Po tym ryk potworny na wzór trąb jerychońskich przeciął piwniczne korytarze.

Biegnąc naprzód ile sił w nogach, ciągnąc za sobą ścierpniętego i obszczanego Artka, zdołałem jedynie usłyszeć: „Wypierdalać stąd!”. Od tamtej chwili to wymowne wyrażenie – jak mniemałem, powstałe na gruncie języka ojczystego – powodowało, że natychmiast dostawałem gęsiej skórki i było to w niewytłumaczalny sposób silniejsze ode mnie.

Rozumiałem stanowisko Artka, chłopak chciał dobrze, ale moment, w którym się odezwał, był co najmniej nieodpowiedni. Tamtego dnia uszliśmy z życiem, uciekłszy z ciemnej piwnicy, w której nasze ciała mogłyby wesoło rozkładać się na czynniki pierwsze, gdyby nie wysoka kultura osobista naszego sąsiada.

Tak czy inaczej, w myślach odmawiałem wszystkie znane mi modlitwy. Mało tego, gdzieś w środku miałem pretensje do samego siebie, że zamiast ślęczeć nad wyrażeniami algebraicznymi, jak palant kompletny urządzałem sąsiedzkie włamy.

Jakiś tydzień wcześniej moja mama Nadzieja, zadowolona w niewytłumaczalny sposób, szczerzyła się do lustra.

No nic, znowu jakaś zmarszczka albo kurza łapka, o którą zaraz najpewniej rozpocznie się batalia i zawodzenie w stylu: „O, jaka ja biedna, jaka ja stara” – pomyślałem.

Błąd założenia, Gilbercie. Twoja matka, bądź co bądź kobieta nie aż tak zaawansowana wiekowo, badała rynek. Wszystko to brzmiało dość enigmatycznie, ale jak miałbym to powiedzieć prościej… No patrzyła po prostu tu i ówdzie, chcąc się upewnić, że jeszcze faceci zwrócą na nią uwagę.

Naprawdę? To już przesada. Nie żebym miał coś do jej wieku albo wiszącej jak miecz nad głową, galopującej zresztą w jej stronę menopauzy. Kobiety już tak po prostu miały, że chciały się podobać mężczyznom, a co gorsza, innym kobietom również. Wysoce to pomylone.

– Nie zauważyłeś, brachu, że z twoją matką dzieje się coś dziwnego? – zapytał Artek.

– Coś dziwnego? Ależ skąd znowu – odparłem.

Od czasu jak Hans opuścił dom, a było to bodaj w zeszłym roku, mama była nad podziw spokojna. Już nie kołatało jej serce, na które brała częstokroć łyżeczkę waleriany.

– Czy ty doprawdy jesteś ślepy, Gil? – spytał przyjaciel.

– Że co? – zdziwiłem się.

Te wszystkie prace porządkowe, upiększanie mieszkania, nowa bluzka, kosmetyczka pełna pudrów, szminek i tych wszystkich żeńskich upiększaczy.

W tym miejscu powinna była zapalić mi się czerwona lampka ostrzegawcza. Ona miała kogoś na oku. Albo odwrotnie. Ktoś już wystawał z harpunem, żeby nabić nań swoją ofiarę.

Czy to aby na pewno tyczyło się Nadziei? Przecież po tych dramatycznych rozstaniach z moim ojcem, a kilka ich było… Szkoda gadać… Czy ona mogłaby, czy śmiałaby uczynić sobie powtórkę z rozrywki? Sobie i mnie, rzecz jasna. No bo jak to teraz miałoby wyglądać? Obcy facet z nią i ja w tym wszystkim. I komu tu kibicować? Po której stronie stanąć?

A może wejść do paszczy lwa i prosić o pomoc Hansa? Niech by się zaczaił na klatce schodowej, worek na głowę i bach! do samochodu.

Te wszystkie myśli żywo tańczyły w mojej głowie. Stanąłem więc za mamą, ofiarnie kładąc głowę na jej ramieniu, jak zrozpaczone zwierzę w ostatniej drodze do rzeźni.

Spojrzała na mnie tak jak matka przygląda się swojemu strapionemu dziecku.

– Wszystko w porządku, Gil? Ostatnio wydajesz się jakiś markotny. Czy aby na pewno nie masz sprawdzianu z matematyki?

Gdybyś wiedziała, ile mam teraz trapiących mnie problemów na głowie… Ale przecież nie mogę ci o nich powiedzieć, bo w ten sposób złamałbym niepisaną zasadę brzmiącą: „Starym nic nie gadam” – pomyślałem.

Była ona jak kodeks honorowy, który zawsze trzeba było mieć z tyłu głowy.

– U mnie o dziwo dobrze, żadnych uwag, skarg, problemów. Oczywiście w tej chwili, bo co będzie dalej, nie wie nikt. A u ciebie, mamo?

– Lepiej być nie może, w końcu zaczynam żyć!

– To do tej pory nie żyłaś?

– Absolutnie nie! To była wegetacja. Twój ojciec mnie wypatroszył jak rybę.

– Więc teraz pewnie postanowiłaś…

– Oddychać pełną piersią, synku, a tak na marginesie: będziemy mieć gościa.

– Jeśli wolno wiedzieć, któż taki zaszczyci nasze skromne progi?

– Skromne może i są, ale czyste i pachnące, synku!

***

Poznałam tego dżentelmena na bazarze przy moim stoisku.

Tamtego dnia akurat Mały przyszedł ze swoją świtą po comiesięczną daninę. Poszarpał mnie tą swoją grubaśną ręką, aż mnie zabolało. Był wściekły, że sprzedałam tak mało paczek papierosów i spirytusu spod lady. Wyjął nóż i przyłożył mi do szyi.

Bałam się jak diabli, że zaraz potnie mnie albo, co gorsza, dźgnie, jak zwykł postępować z innymi ludźmi. Wszyscy przecież na bazarze drżeli o życie i swój dobytek, kiedy ten oprych pojawiał się przy ich stoisku.

Mały jest współpracownikiem i prawą ręką największego rzezimieszka w mieście, którego ludzie nazywają Papieżem. Nie wiem, ile w nim pobożności, ale jego chłopcy do bicia i ściągania haraczy znają się na swoim rzemiośle jak nikt.

I nagle stała się rzecz dziwna. Pojawił się wysoki, przystojny mężczyzna w czarnym prochowcu i w charakterystycznym nakryciu głowy.

– Nie wiesz, synku, że mali chłopcy nie powinni bawić się scyzorykami?! – zapytał Małego.

Mały roześmiał się rubasznie i zadarł rękawy, jakby chciał pokazać ręce całe w tatuażach. Zbliżył pokiereszowaną twarz do tego właśnie jegomościa.

– Wiesz, kurwa, kim jestem, cymbale? – wypalił bez zastanowienia.

– Domyślam się, że osobą, która znacznie przecenia swoje kompetencje.

– Ja ci, kurwa, daaam – zagotował się Mały.

Nim skończył zdanie, padł jak długi na ziemię. Przewracając się, zniszczył mój stół. Wszystkie pomidory, mandarynki i cukierki krówki leżały na Małym.

Nieznajomy schylił się ku niemu i szepnął coś na ucho. Nie dosłyszałam, co mu tam powiedział, ale Mały z przerażeniem w oczach wstał, otrzepał się i z groźną, acz przegraną, miną odszedł pospiesznie. Odgrażał się jeszcze z daleka.

Nieznajomy chwycił jabłko i nożem, którym chwilę wcześniej groził mi Mały, obrał je sobie.

Stałam jak wryta, przypominając słup soli. Nie wiedziałam, czy mam podziękować, czy może ten czyn ściągnie na mnie jeszcze większą zemstę oprychów Papieża.

– Bardzo smaczne jabłko – skwitował nieznajomy. – Poproszę kilogram.

– Życzę smacznego i dziękuję za to.

– Za co dziękujesz? – spytał. – Przecież nic się nie stało. Musisz bardziej uważać na ludzi, którzy wymachują nożami.

– Przydałby się tutaj ktoś taki jak pan.

– Ale ja nie jestem przedszkolanką, nie pracuję z dziećmi.

***

Gdy moja mama usłyszała tę odpowiedź, jej mina musiała przypominać minę człowieka, który po kilku głębszych wraca do domu i widzi rozmaite zjawiska paranormalne. Pewnie miała szeroko otwarte usta – tak szeroko, jak potrafi otworzyć je tylko niemowlę nadal zafrapowane otaczającym je światem, choćby akurat wodziło wzrokiem za dość pospolitą muchą latającą w swym majestacie nad krowim plackiem.

Pamiętałem podobną sytuację, gdy Małecki – tak, to ten sam Artek – poczęstował mnie nalewką swojej babci, która to miała ją sobie aplikować każdego poranka z racji zbyt słabego krążenia. Wiedzeni tym przeświadczeniem wypiliśmy słynną malinówkę.

Artek paplający zawsze, co ślina na język przyniesie – zaniemówił. Moja gęba również samoistnie napełniła się balsamem z wolna rozlewającym się jak likier po podniebieniu i potem w głąb przełyku oraz innych nieznanych mi bliżej ludzkich odcinkach układu pokarmowego.

Poczuliśmy jej bliskie ciepło. Tak namacalne, jakby między wielkie cycki Kasi włożyć na chwilę głowę i nie oddychać, i czuć ich delikatność i sprężystość, i wodzić po nich nosem, i miauczeć, i skomleć jak najdziksza bestia. I bawić się językiem, otaczając jej szczyptę ciemniejsze sutki, wykonując wokół nich koła, okręgi jak na lekcji wuefu, kiedy trzeba wprawnie okrążyć plastikowy pachołek.

Taka była potęga ukręconej z malin babcinej naleweczki.

Artek, nie zapytawszy mnie rzecz jasna o zdanie, pociągnął z gwinta raz i drugi. Po tym wręczył mi butlę i z dumą w głosie rzekł:

– Stoimy u progu raju, kolego! Oto wiekopomna chwila! I Nie pytaj mnie, co sądzić będzie o tym babcia Janka!

Chcąc nie chcąc wykręciłem smaczną i ciepłą nalewkę do końca, czyniąc sobie tym samym potworny zawrót głowy. Nikt nam przecież nie raczył powiedzieć, że nalewka z malinek wdzięcznych w smaku, lecz na spirytusie, uczyni nam takie chybotliwe kroki. Wtedy, mając dwanaście lat na karku, po raz pierwszy odkryłem potencjał spirytusu.

– I tak od słowa do słowa wyszło, że zaproponowałam temu mężczyźnie, że może wpadnie do nas na obiad. Tylko w taki sposób mogę mu jakoś podziękować za to, co dla mnie uczynił – ciągnęła mama. – Myślisz, że postąpiłam słusznie?

– Nie znam człowieka, mamo. Jak by nie było, to nadal nieznajomy.

– Pomyśl, co mogłoby się wydarzyć, gdyby nie on!

– Myślę, co może się wydarzyć, gdy usiądziemy z nim przy wspólnym stole pełnym sztućców.

– Gil, co z tobą? Nie wierzysz, że są jeszcze dobrzy ludzie?

– Jest tylu ludzi na świecie, to wysoce prawdopodobne mamo!

Nie mogłem w nieskończoność zwodzić Artka w sprawie czerwonych stringów Katarzyny. W końcu trzeba było wykonać jakikolwiek ruch. Wyjścia były dwa: albo majtki musiały zostać wykradzione, albo też, co gorsze i naznaczone wstydem upadku, Artek musiał dowiedzieć się o mojej kapitulacji. Tylko jakie wtedy wymyśli mi zadanie ten skurczysyn?

Cóż robić? Wiedziony doświadczeniem poprzedniego włamu udałem się do Katarzyny i powiedziałem:

– Słuchaj, przemiła sąsiadko, wydarzyło się coś bardzo złego między mną i Artkiem.

Zdziwiona Katarzyna bacznie obserwowała mnie podejrzliwym wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: „Nie brudź mi rąk cudzym gównem”.

– Tak więc, Kasiu, twoje czerwone stringi mogą uratować mi życie – walnąłem prosto z mostu. – Obiecałem Artkowi, że je dla niego zdobędę. To sprawa ważna jak żadna inna. Honorowy dług wdzięczności, który scementuje naszą przyjaźń.

– Wiesz co, Gilbert, rozbawiłeś mnie do łez.

– Czyli dasz mi te majtki?

– Czerwone, mówisz?

– Błagam cię jak dobry samarytanin.

– A co dostanę w zamian?

– Będę mył klatkę schodową cztery soboty z rzędu, no zgódź się, piękna.

– A powiedz, co Artek będzie z nimi robił.

Poczułem, jak zalewa mnie uczucie poniżenia. Spuściłem głowę, gdyż moje policzki płonęły już wstydem wielkim jak paląca się stodoła.

Daj, Boże, łaskę i mądrość, abym nie wiedział, po co chuderlakowi majtki Katarzyny.

Mogłem tylko podejrzewać go o skłonności rodem nie z tego świata.

I jak tu teraz przed Kasią wybrnąć z tej kretyńskiej sytuacji.

– Szczerze mówiąc, nie pytałem o to, może zrobi z nich czerwoną flagę dla zabawy.

– Wkręcasz mnie na całego, a ja pytam poważnie.

– Nie daj się prosić i tak nie są nowe.

– Jak cię trzasnę, gówniarzu jeden, w pysk, to mnie popamiętasz!

Jak powiedziała, tak uczyniła. Z podbitym okiem udałem się do mieszkania Artka. Ten bez słów wskazał palcem na moje mocno podbite fioletowe oko.

– Rozumiem, że to ta przemiła sąsiadka spod trójki tak cię urządziła? Wiedziałem, że tylko diabeł nadaje kobietom takie ponętne kształty. Podziwiam twoją zuchwałość, Gil, gdyż jak mniemam, powiedziałeś prosto z mostu, o co chodzi, mianowicie, że potrzebujesz na już czerwone stringi. Dziewczyna pewnie omal nie zemdlała, a gdy powiedziałeś, że będę radośnie bawił się ptakiem w ich towarzystwie, walnęła cię w ryj. Oto cała historia.

Wzruszyłem żałośnie ramionami, tak jak wzrusza nimi ktoś, kto, próbując wybrnąć z życiowego impasu, nie wpada na żaden pomysł. Artek miał w tym względzie rację. Ośmieszyłem się, sądząc, że Kaśka jako dziewczyna zdoła pojąć moje racje. Zawierzyłem niejako przesadnie, że kobieta, ten odmieniec w skórze anielskiej i ulotnej, jest w stanie wczuć się w coś, co nazywałem łączącą mnie i Artka przyjaźnią. Nic bardziej mylnego, i nie żebym myślał o kobietach jakoś źle, ale wtedy wyraźnie straciły w moich oczach.

W głowie w dziwny sposób pobrzmiewało mi to, co usłyszałem kiedyś w domu podczas kłótni rodziców, a było to mniej więcej tak…

– Znów chodzisz i ruchasz co popadnie! – grzmiała Nadzieja do znudzonego Hansa.

– Wy, głupie gęsi, i tak nie rozumiecie nic z tego, co się do was mówi! Tak więc należy ze słów uczynić czyny, a czyniąc, należy przeć naprzód bez pytań, na chłodno, bez kalkulacji. Jak zwierzę dobierać się do łona i rżnąć, i rozszarpywać, i nie dać waszej gównianej głowie wdać się w całą tę mętną metafizyczną analizę fabuły, bo wyjdzie z niej jedno: to, że brzydki, miałki, biedny i nie taki rogacz, o którego cechy zwykł podejrzewać siebie, słowem amant wątpliwych lotów, nie aż tak podniebnych.

– Milcz, wstrętny łotrze! Kanalio bez wstydu i manier!

– Dlatego, Nadziejo, wam, kobietom, potrzeba chomąta, byście stonowały w kwestii tych arystokratycznych manier i zajęły się przyziemnym rozkładaniem nóżek. A potem analizujcie sobie, rozkładajcie na czynniki pierwsze te wasze za i przeciw, kiedy ja zadowolony macham wam z bezpiecznej odległości. Tego nauczyły mnie kobiety. Żeby się nie układać, nie wypraszać, tylko jeden gest, jedno słowo, bez tej całej iluzorycznej otoczki udawania, że smakuje mi kawa i zaproszę cię na ciasto, gdy jedyną myślą jest nagroda w postaci ciasta pomiędzy twoimi nogami. Ktoś mógłby rzec, Nadziejo, że to okradanie z marzeń, z piękna i antologii miłosnych opowieści. Tylko że mnie nudzą te wszystkie zbyt ugłaskane konwenanse, chcę jak łódź podwodna torpedować i odpływać niezauważony po wykonaniu zadania.

Najgorsze, że ta myśl dopadła mnie na wycieraczce Artka, kiedy ten rozprawiał, jaka ta Katarzyna wredna i nieobliczalna, skoro targnęła się na moje zdrowie i życie. W tym sensie to, że Artek miałby jej intymną część garderoby, miało służyć… właściwie czemu…? Rozbudzeniu fantazji? Uldze, że ma intymny atrybut kobiecego ciała? Czego chciał Artek od przepoconych majtek Katarzyny?

Czy zamiast miętolić je w ciemnym pokoju pod kołdrą, wąchać i rozkładać na czynniki pierwsze w największym sekrecie, nie łatwiej byłoby powiedzieć o tym Katarzynie? A potem dwutorowo torpedować, idąc za słowami ojca Hansa, albo liczyć, że połamane żebra nie przebiją płuca i nie skończy się ta miłosna fiksacja zgonem.

*

Gdy wybrzmiał dzwonek w mieszkaniu Nadziei Wody i jej syna Gilberta, był to znak. Oto po drugiej stronie nieco zniszczonych, jak przystało na kamienicę, drzwi stał wybawca mamy. Mężczyzna, który w jej opowieściach urósł do rangi herosa, który jednym ruchem ręki – jak John Wayne – powala przeciwnika. Mały pies goniący dla Papieża, znając jego podły charakter, nie odpuści tej zniewagi.

*

Rozanielona Nadzieja z wypiekami na twarzy otworzyła drzwi i gdy oczom jej i moim ukazała się postać pana Magnusa, popadliśmy naraz w stan podobny do zawrotu głowy i kołatania serca. Mama jak nastolatka z motylami w brzuchu. Ja za to z wizją motyli ulatujących z kwiatów, które skrzętnie poczęły wyrastać na niewielkim kurhanie stanowiącym mój grób.

W drzwiach stał ten sam facet, któremu razem z Artkiem uczyniliśmy włam do piwnicy. Poczułem, jak napięcie mych mięśni słabnie, a ja zaraz rąbnę o podłogę, pozbawiony woli.

– Coś ty taki blady, synu? To jest pan Magnus, o którym ci opowiadałam, no już, podaj rękę. Pan Magnus to mój prawdziwy wybawca. Kto wie co by się wydarzyło, gdyby nie jego natychmiastowa interwencja. Nie stójmy w progu. Wyrażam cichą nadzieję, że kurczak w moim wykonaniu będzie panu smakował. Rzadko bowiem przyjmujemy gości. Z reguły Gilbert jest zmuszony jeść w szkole, a ja przekąszę coś w locie. Dlatego będzie nam niezmiernie miło celebrować ten posiłek w pańskim towarzystwie.

Starałem się udawać, że obecność pana Magnusa nie przyprawia mnie o potrzebę podłączenia się do aparatu podtrzymującego podstawowe funkcje życiowe, ale to było trudne. Wodziłem więc wzrokiem, byleby tylko nie spotkać się z jego badawczym spojrzeniem. Czekałem, aż wstanie i bez ogródek powie Nadziei, że kurczak jest pyszny, niemniej jej syn to włamywacz i złodziej.

Kiedy człowiek popada w panikę tak wielką, że nie może przełknąć ani kęsa, który rośnie mu w ustach, zaczyna robić rzeczy pozbawione logiki. I gdy wstałem gotów na to, by z ręką na sercu, skruszony wyznać prawdę, pan Magnus zapytał mnie, czy nie chciałbym zarobić kilku groszy, pilnując ładu i porządku w zajmowanym przez niego mieszkaniu.

– Nie posiadam nic drogocennego, niemniej należy wietrzyć mieszkanie i podlewać kwiaty, a ja często wyjeżdżam z racji podróży służbowych. I jeszcze jedno, o co muszę prosić, gdyż towarzysz ten jest wysoce opryskliwym i uciążliwym lokatorem mojego mieszkania. Mowa oczywiście o Sylwestrze, to pies niezbyt młody i nieufny w stosunku do obcych, ale jak już kogoś pozna i polubi, co oczywiście niełatwe, jest oddany i wierny po grób. Te wspomniane cechy odziedziczył najpewniej po swoim właścicielu. Skąd mogłem wiedzieć, że pies upodabnia się w takim stopniu do swojego pana? O problemach żywieniowych Sylwestra opowiem ci, kiedy zdecydujesz się na współpracę. Co do stawki proponuję pięć dolarów za każdy dzień mojej nieobecności. Oczywiście warunkiem są zadowolenie i ocena, jaką wystawi ci Sylwester.

Omal nie walnąłem szczęką o ławę. Odruchowo sięgnąłem po butelkę wina i wlałem sobie pokaźną porcję. Przełknąłem wszystkie lęki wraz z zalegającym mi w ustach kawałkiem kurczaka. Pan Magnus okazał się człowiekiem bystrzejszym, aniżeli mogłem podejrzewać. Nie dość, że mnie nie sprzedał, to jeszcze starał się zbudować pomiędzy nami nić porozumienia. Choć czy nie była to czasem nić, po której jak pająk zdoła podejść Nadzieję?

– Gilbert, jak możesz, no co ty wyprawiasz?! – oburzyła się mama, widząc moje zachowanie względem butelki wina.

– Przepraszam, o mały włos nie zadławiłem się maleńką kością, była w tym miejscu. – Uniosłem kawałek udka, potwierdzając tym samym, że właśnie ten łyk w moim niedorosłym gardle, wbrew obiegowej opinii, uratował mi życie.

Pan Magnus przy sole zachowywał się, jakby codziennie był zapraszany na wystawne kolacje. Jadł nader spokojnie, z uwagą nakładając na talerz.

Siedział wyprostowany, odpowiadał jedynie na zadanie pytania. Nie strzępił języka, jak zwykliśmy czynić to my. Każde słowo na wagę złota. Miał w sobie tak wiele gracji.

Najpierw na talerze nałożył nam, potem dopiero sam skosztował. A gdy moja mama zupełnie odruchowo nalała mu wina, nie pytając, czy bukiet akurat tej marki w zupełności mu odpowiada, nie skarcił jej. Z lekkim uśmiechem wyjaśnił, że alkohol powoduje u niego senność i pogłębia nieżyt żołądka.

– Wybacz, droga Nadziejo, ale dorosłe życie nauczyło mnie stronić od alkoholu wszelakiej maści. Nie żebym był święty. Wyznaję zasadę, by omijać w życiu produkty, które powodują szkody w moim organizmie. Chyba nie obrazisz się, gdy uczynię z mojej porcji dolewkę, na wypadek gdyby twój kieliszek świecił pustkami.

Sposób, w jaki wypowiadał się pan Magnus, był czymś tak niedzisiejszym, że zastanawiałem się, czy ten przystojny, barczysty mężczyzna, na oko pięćdziesięcioletni, nie jest przypadkiem kaznodzieją, który w niedzielne przedpołudnia poucza swych zbłąkanych parafian. Czyhałem, kiedy przy jakimś niefrasobliwym ruchu spod jego swetra wyłoni się koloratka, jakikolwiek symbol zdrady.

Nadzieja uśmiechnęła się po tyradzie pana Magnusa. Widać po raz kolejny jego zachowanie stało nie tyle w sprzeczności z jej światopoglądem, ile w sposób druzgoczący przejechało po nim tak, jak czyni to buldożer na placu budowy.

Pod tym maminym uśmiechem kryło się coś jeszcze, a mianowicie zażenowanie swoim bezpośrednim zachowaniem. No bo w końcu po czym miała wnioskować, że ten oto mężczyzna może nie gustować w czerwonym winie. W trunku, który dostarczony do krwiobiegu rozwiązuje języki i nie tylko. Czy to oznaczało, że Nadzieja pomyślała o panu Magnusie inaczej aniżeli o wybawcy? A może nadal w jej brzuchu trzeszczały łomoczące skrzydełkami, owiane sławą charakterystyczną dla nastolatek, wspomniane motyle.

Boże, ześlij na mą matkę oświecenie, żeby po tych kieliszkach czerwonego wina nie straciła rozeznania, co i jak.

A co, jeśli Magnus, podobnie do mojego ojca Hansa, czyhał tylko jak uśpiony tygrys, by wykonać skok na swą ofiarę?

Spojrzałem w oczy szczęśliwej rodzicielki i pomyślałem, jak wielką przyjemnością ta kolacja jest również dla mnie. Znów na chwilę moja mama pomyślała jak kobieta, która we własnej podobiźnie, nie tej na ściennym lustrze, odkrywa z melancholią, że czas odbiera jej atrybuty młodości.

Po raz pierwszy zamiast palnąć coś bez zastanowienia, ugryzłem się w język.

Gil, daj tej biednej zmęczonej życiem kobiecie odrobinę przyjemności, nawet za cenę, że zrobi coś głupiego. W końcu nie da się zbawić całego świata. Cóż począć.

I wtedy gdy o tym wszystkim pomyślałem, z trzaskiem do mieszkania krokiem paradnym wszedł Hans. Bez ogródek pocałował skwapliwie ręce Nadziei. Przybił sztamę z panem Magnusem, jakby wypili razem morze wódki. Podszedł do mnie krokiem bokserskim z wysoko uniesioną gardą.

– I jak, gówniarzu, nauczyłeś się już walczyć? – rzucił bez ogródek.

– Co tu, do cholery, robisz, Hans?

– Przyszedłem się rozmówić z moją bądź co bądź piękną żoną.

– Jeśli chodzi ci o pieniądze z mieszkania, to będzie twój wkład za poniesione przez mnie straty moralne.

– Ależ, Nadziejo kochana, dlaczego tak ostro do mężczyzny, z którym przeżyłaś cudowne niebiańskie chwile? – Wskazał tapczan i parapet. – Czy to już dla ciebie absolutnie nic nie znaczy?

– Nie znaczy, odkąd zacząłeś bzykać co popadnie, odkąd dowiedziałam się, że za nic masz naszą przysięgę, dom, rodzinę, odkąd ja, głupia, pojęłam ponad wszelką wątpliwość, że nie masz za gorsz szacunku do samego siebie. W jaki więc sposób mogłeś docenić nas? Zrozumiałam wtedy, że ktoś taki jak ty musi być bardzo samotnym człowiekiem, ja nie mam siły, żeby jak dziecko we mgle prowadzić cię za rękę.

Pan Magnus, widząc coraz większy impas sytuacji, która go zastała, wstał nagle i zaprosił mojego ojca do stołu. Hans wyprostował się i naprężył wątłe muskuły. Z impetem przysiadł we wskazanym miejscu i bez kompleksów przystąpił do obgryzania pałki z kurczaka.

– Nie mówiłem panu jeszcze – zwrócił się do Magnusa Hans – jak moja żonka potrafi wybornie gotować, jednym słowem palce lizać. Jestem tego dobitnym przykładem. Proszę spojrzeć na mój zaokrąglony brzuch.

– Na Boga, nie mieszkasz tu już przeszło rok!

– To nie zmienia faktu, że rozwodu nie dostaniesz! – Wyszczerzył zęby. – Najważniejsze w życiu mężczyzny są musztra i wychowanie! Każdy porządny facet, powiem panu, powinien trafić do wojska! Absolutnie i bezwzględnie! Tam dopiero młody gówniarz dowiaduje się, że jest coś jeszcze prócz czubka własnego nosa i kutasa rzecz jasna!

– Gdzie odbył pan służbę wojskową? – zapytał Magnus.

Hans zerwał się na równe nogi i poważny, jakby do pokoju wnieśli godło, zasalutował.

– Szósta brygada powietrznodesantowa – odpowiedział tonem podniosłym z nieskrywaną dumą. Prężył się, jakby za chwilę miał odebrać z rąk wysokiego rangą dygnitarza odznaczenie wojenne wpięte w klapy marynarki. – To był zaszczyt służyć ojczyźnie – dodał, wypuszczając stłoczone w płucach powietrze. – Mniemam – ciągnął bez nuty zażenowania Hans – że jest pan znajomym mojej żonki Nadziei. I pewnie pomaga jej pan przy drobnych pracach domowych. Określiłbym pana mianem hydraulika. Proszę tylko nie zapominać, by te wprawne rączki nie powędrowały pod spódniczkę Nadziei, bo wtedy sam pan rozumie, że będę musiał zrobić użytek z umiejętności nabytych w armii, a tego nikt z nas by nie chciał.

Ten obraźliwy ton nie wyprowadził z równowagi pana Magnusa. Spokojnie kosztował on zaparzonej przez Nadzieję kawy.

– Chciałem powiedzieć, że jestem raczej dobrą duszą i ratuję ludzi z opresji. Właśnie w takich okolicznościach miałem przyjemność poznać pańską żonę. Wie pan, zawsze w życiu ceniłem szczerość i prawdomówność, bo to fundament dżentelmena, na którego nijak mi pan nie wygląda – stwierdził z całą swoją łagodnością. – A tylko prawdziwy dżentelmen zasługuje na to, by go upomnieć dwa razy, nim dostanie w pysk!

Obaj w tym momencie zerwali się i skoczyli sobie wprost do gardeł. Hans z wazonem w ręku, który przed sekundą był oazą dla ośmiu żółtych tulipanów. Pan Magnus, jak przystało na wprawnego zabijakę, okazał się w tym starciu bezkonkurencyjny. Szybkim uderzeniem posłał lekko wstawionego mężczyznę w miejsce, gdzie jeszcze chwilę wcześniej stał segmentowy kwietnik.

– Mój Boże! – zdołała krzyknąć Nadzieja.

Rzeczywiście, sytuacja w naszym domu wymknęła się spod kontroli. Nim poturbowany Hans zdołał z trudem wstać, pan Magnus wykonał majestatyczny chwyt i ten kogucik, który pokładał nieziemską wręcz wiarę w siłę musztry i wojskowego wychowania, już tkwił w powietrzu na barczystych ramionach wybawcy matki.

Wystarczyła raptem chwila i pan Magnus, zdolny kulomiot, rąbnął ciałem Hansa jak doniczką przez balkon. W wyniku tego Hans przypomniał sobie lata młodości, kiedy jego ciało, walcząc z wiatrem i grawitacją, zmierzało zawsze w tą samą stronę, nigdy przeciwnie. Jakaś boska opatrzność albo zwykły fart postanowiły, że Hans, ten małostkowy dupek i prostak, ma dziś żyć, że ten mistrzowski lot ma skończyć się tylko pogruchotanymi kośćmi i co ważne z racji wizerunkowej – podartą marynarką w cekiny.

*

Nadzieja omal nie upadła, trupio blada wsparła się na ramieniu syna. Czy to naprawdę jej mąż wypadł z balkonu jak worek kartofli i buch, poszybował w przestrachu i komedii? Czy żył? A może trzeba było wezwać ambulans i przejść po sąsiadach, by zrobić składkę na trumnę?

– Przecież nikt z sąsiadów tego skurwesyn… nie lubił!

– Nie kończ, synu, błagam.

Ile podłości, jadu i bezwstydu musi zagościć w jednym człowieku, by stał się on źródłem cierpień nie tylko dla siebie, lecz także dla najbliższych? Hans Woda zdawał się tego nie pojmować nawet wówczas, gdy ten miły kulturalny pan o imieniu Magnus bezceremonialnie pierdolnął nim z wysokości pierwszego piętra. Tak więc wszyscy tego dnia dowiedzieli się, że upadek z pięciu metrów nie mógł tego kogucika pozbawić życia, co jeszcze bardziej dodało mu animuszu i kosmicznej wiary, że jest powołany przez jakiś wyższy byt do czynienia spustoszenia w licznych kobiecych łonach.

– Omal nie wykułem sobie oczu! – wykrzykiwał na całe gardło. – Ty skończony gnoju! Tyci hydrauliku, który patrzy, jak dokręcić zawór mojej biednej Nadziei! Wrócę, a kiedy to uczynię, będziesz mnie prosić o litość! – wolał Hans, gdy tylko powstał jak Feniks z popiołów.

*

Na to wpadł Artek Małecki i wrzeszcząc od progu, obwieścił wszystkim głosem piskliwym, że mój stary – to znaczy mąż pani Nadziei, sprostował, widząc przerażenie w oczach mamy – najprawdopodobniej chciał się zabić, albo wiedziony pijackim tchnieniem rzucił się w otchłań tuż za balkonem.

– Żyje i wykrzykuje na cały głos, jakby go zarzynali! Jest cały, kompletny znaczy – dodał spokojnie po chwili. – Tylko ta durna marynarka poszarpana w cholerę. Wygląda, co by nie mówić, żałośnie. Moja mama miała rację, że te miłostki znajdą swe ujście w rezygnacji z życia.

Ta „rezygnacja z życia” w ustach Artka zabrzmiała nader poważnie, jakby chłopak upadł wraz z Hansem i trafił wprost na kamień, który swym kształtem i twardością mógł wyrządzić krzywdę jego mózgowiu.

– Nie komentuj, Artek, widzisz, w jakim stanie jest mama!

– Myślałem, że macie już na niego wyjebongo, bo skrzywdził was tym swoim kurewstwem.

– Niech idzie i robi, co chce, byle dalej stąd! – wtrąciła zapłakana mama.

– Widziałem, że zajął się nim markiz Szu Szu i zaprosił do siebie.