Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Uzależniający romans hokejowy, który podbił TikToka!
Tego lata Diana Dixon ma ręce pełne roboty: przygotowania do turnieju tańca, dwa etaty i były chłopak, który nie rozumie, że między nimi już naprawdę koniec. Mimo to zawsze znajdzie chwilę, żeby posłać do diabła swojego nowego sąsiada.
Shane właśnie wprowadził się do tego samego bloku i najwyraźniej zamierza zaliczyć całą drużynę cheerleaderek, której Diana jest kapitanką. Owszem, jest wysoki, przystojny i gra w hokeja, ale wkroczył na jej teren. A to oznacza jedno: trzeba ustalić zasady. Po pierwsze – żadnych imprez. Po drugie – zero flirtu z jej koleżankami. Po trzecie i najważniejsze – trzymać się z daleka od niej.
Problem w tym, że Shane ma już dość bycia w trybie „rozstaniowej terapii” po zakończeniu długoletniego związku. Kiedy jego była znów pojawia się na horyzoncie, Shane postanawia udawać, że ma nową dziewczynę. A kto lepiej nada się do tej roli niż jego zadziorna sąsiadka?
Diana nie zamierza łamać własnych zasad, ale fikcyjny związek to idealna karta przetargowa w wojnie z upartym eks. Wkrótce robi się gorąco, intensywnie i... zdecydowanie zbyt prawdziwie.
Zasada Dixon to drugi tom pełnej namiętności i humoru serii „Campus Diaries” autorstwa bestsellerowej pisarki „New York Timesa” Elle Kennedy, osadzony w tym samym świecie co „Off Campus” i „Briar U”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 587
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
LIPIEC
Dwie krople wody zbierają się na szczycie mojego lustra i powoli zaczynają wyścig w dół. Robię zakład sama ze sobą, że pierwsza będzie kropla numer dwa — wydaje się odrobinę większa. Wszystko albo nic, Tyle że w miarę jak przyspiesza, zaczyna zbaczać z kursu w lewo. Kropla numer jeden sunie prosto jak strzała i to ona pierwsza skapuje na moją toaletkę.
Dlatego właśnie nie znoszę hazardu.
Sięgam po myjkę i przecieram lustro, żeby lepiej widzieć swoje odbicie. Ramiona i dekolt mam ciemnoróżowe od gorącej wody. Coś jest nie tak z moim prysznicem, ale jestem zbyt spłukana, żeby zadzwonić po hydraulika, a mój tata powiedział, że będzie mógł tu przyjechać dopiero pod koniec tygodnia. Oznacza to, że jeszcze przez kilka dni będę się musiała męczyć z gorącą jak lawa wodą, chyba że do tego czasu kompletnie wyparzę sobie skórę.
Może jak tata naprawi już prysznic, to przy okazji zajmie się kuchenną szufladą, która z jakiegoś powodu nagle nie chce się otwierać. A potem jeszcze sprawdzi, dlaczego kostkarka do lodu w lodówce przestała działać bez żadnego konkretnego powodu.
Bycie właścicielką mieszkania jest wykańczające. Szczególnie kiedy nie masz do tego absolutnie żadnych kompetencji. Czy wspominałam już, że z prysznicem początkowo kłopot był taki, że ciągle z niego kapało? Próbowałam naprawić to sama, z pomocą tutoriala w internecie, i w rezultacie udało mi się przemienić główkę od prysznica w czynny wulkan. Hasło „zrób to sam” zdecydowanie mnie nie dotyczy.
Odwracam się od lustra i sięgam po miękki, różowy ręcznik. Wychodzę z zaparowanej łazienki na korytarz i łapczywie wdycham chłodniejsze powietrze.
— Prawie tam umarłam — oznajmiam Skipowi, wchodząc do salonu. Owijam się ręcznikiem i rozglądam po obszernej, loftowej przestrzeni, po czym zatrzymuję wzrok na siedemdziesięciolitrowym akwarium zajmującym przeciwległą ścianę salonu.
Tłusta złota rybka mierzy mnie morderczym, niewzruszonym spojrzeniem.
— Nie podoba mi się to, że nigdy nie mrugasz — zwracam jej uwagę. — Cholernie mnie to stresuje.
Znów rzuca mi świdrujące spojrzenie, po czym odpływa na drugi koniec akwarium, falując dostojnie płetwami. Sekundę później niezbyt skutecznie próbuje się ukryć za pomalowaną na złoto skrzynią. Kiedy pokazałam zdjęcie Skipa gościowi w sklepie zoologicznym, stwierdził, że nigdy wcześniej nie widział tak wielgachnej złotej rybki. Wygląda na to, że moja rybka jest otyła. I jak dla mnie zdecydowanie zbyt milcząca. Nie ufam zwierzętom, które nie wydają z siebie żadnych dźwięków.
— Wiesz co, Skip? Przyjdzie taki dzień, kiedy to ty będziesz miał jakiś problem, a ja, zamiast cię pocieszyć, też sobie odpłynę. Wypchaj się swoją piracką skrzynią.
Nienawidzę rybek. Gdyby to ode mnie zależało, za nic w świecie nie trzymałabym ich w domu. Zostałam wyznaczona do opieki nad Skipem przez moją zmarłą ciotkę, która w testamencie przepisała mi tę swoją drogocenną, niezbyt pomocną rybkę. Prawnik wyglądał, jakby z całych sił próbował się powstrzymać od śmiechu, kiedy odczytywał na głos ten konkretny fragment ostatniej woli mojej ciotki. Mój młodszy brat Thomas nie zadał sobie tyle trudu — wybuchnął śmiechem i uspokoił się dopiero, kiedy tata rzucił mu mordercze spojrzenie.
Plus jest taki, że w zestawie z akwarium dostałam w spadku również mieszkanie cioci Jennifer, co czyni mnie dwudziestojednoletnią właścicielką nieruchomości. Coś za coś.
Wrzący prysznic sprawił, że okropnie zachciało mi się pić. Najchętniej wypiłabym całą butelkę wody, zanim się ubiorę. Ruszam boso w stronę lodówki. Prawie podskakuję, kiedy niespodziewanie rozlega się dźwięk przychodzącej wiadomości. Zerkam na ekran telefonu leżącego na granitowym blacie i z ust natychmiast wyrywa mi się stłumiony pomruk. Wiadomość od mojego byłego.
PERCY:
Hej, masz ochotę się dziś spotkać? Jestem wolny po 20.
Nie ma mowy. Nie jestem zainteresowana. Niestety, nie potrafię być tak bezpośrednia. Może i jestem charakterna, ale nie chamska. Muszę znaleźć jakiś miły sposób, żeby go spławić.
To nie pierwszy raz, gdy pisze do mnie, żeby „spotkać się i pogadać”. Jest w tym trochę mojej winy, w końcu kiedy się rozstawaliśmy, powiedziałam mu, że możemy zostać przyjaciółmi. Dobra rada: nigdynie proponuj, żebyście zostali przyjaciółmi, jeśli tak naprawdę wcale nie masz na to ochoty. Gotowy przepis na katastrofę.
Zostawiam telefon na blacie i sięgam do lodówki po wodę. Zajmę się wiadomością od Percy’ego, kiedy się ubiorę. Wyrzucam pustą butelkę do śmieci pod zlewem i w tym samym momencie słyszę na klatce schodowej znajome miauczenie. Cieniutkie ściany mojego mieszkania w żaden sposób nie tłumią odgłosów z zewnątrz. Słyszę każdy krok, wliczając w to miękkie stąpanie kocich łapek Lucy. Poza tym ta mała cholera ma na obroży dzwoneczek, który sygnalizuje każdy jej ruch.
Klnę pod nosem, bo dopada mnie poczucie obowiązku. Kocham Priyę, moją sąsiadkę z dołu, ale jej nieustannie uciekająca kotka doprowadza mnie do szału. Co najmniej raz w tygodniu Lucy udaje się niepostrzeżenie wymknąć z domu.
Otwieram drzwi wejściowe. Do mojego przedpokoju wpada podmuch zimnego powietrza. Wzdrygam się, czując na ramionach gęsią skórkę, ale odważnie robię krok na gładką posadzkę klatki schodowej.
— Lucy? — wołam śpiewnie.
Wiem doskonale, że przy Lucy nie należy zdradzać choćby cienia frustracji. Wystarczy odrobinka złości w głosie i ta puchata, szara kulka pofrunie na dół do lobby z prędkością meteorytu pędzącego w stronę Ziemi.
Nasze osiedle, Meadow Hill, nie jest jak inne osiedla. To żaden pięćdziesięciopiętrowy moloch, w którym poutykano setki mieszkań. Architekt, który je stworzył, inspirował się eleganckimi nadmorskimi ośrodkami wypoczynkowymi — osiedle składa się z piętnastu dwupiętrowych apartamentowców, po cztery mieszkania w każdym. Łączą je kręte ścieżki, a w otoczeniu znajdują się bujne trawniki, korty tenisowe oraz basen. Kiedy Lucy wymknęła się z domu ostatnim razem, mój drugi sąsiad z dołu, Niall, właśnie wracał z pracy. Lucy skorzystała z okazji i uciekła z lobby przez otwarte drzwi, prosto ku wiecznej wolności.
— Lucy? — próbuję jeszcze raz.
Słyszę dźwięk dzwoneczka. Na szczycie schodów pojawia się szara pręgowana kotka i oznajmia swoją obecność ochrypłym miauknięciem. Siada, cała zadowolona z siebie, i patrzy na mnie wyzywająco.
No jestem, jestem — zdaje się mówić. — I co z tym zrobisz, suko?
Powoli przyklękam, żeby spojrzeć jej prosto w oczy.
— Jesteś dziełem szatana — informuję ją.
Kotka przygląda mi się przez chwilę, po czym unosi jedną łapkę, oblizuje ją nonszalancko i zaraz stawia z powrotem na posadzkę.
— Mówię serio. Trafiłaś tu prosto z piekła, dostarczona własnoręcznie przez samego szatana. Powiedz szczerze, czy przysłał cię tu tylko po to, żeby mnie gnębić?
— Miau — odpowiada z zadowoleniem, a powieka nawet jej nie drgnie.
Aż mi szczęka opadła. Ta zdzira ewidentnie mi przytaknęła!
Powoli sunę na kolanach w jej stronę, jedną ręką kurczowo ściskając ręcznik na piersi. Jestem już prawie przy niej, kiedy zupełnie niespodziewanie w lobby rozbrzmiewają czyjeś głosy i na schodach rozlega się głośny tupot.
Lucy rzuca się i dosłownie przeskakuje nade mną jak jakaś płotkarka na kociej olimpiadzie. Znika za uchylonymi drzwiami do mojego mieszkania, a ja jestem tak zaskoczona, że prawie upadam na twarz. Instynktownie wyciągam ręce przed siebie, żeby uchronić się przed upadkiem, tym samym puszczając ręcznik.
Ręcznik opada dokładnie w momencie, w którym przesłania mnie czyjś cień. Z ust wyrywa mi się piskliwy wrzask. Nade mną stają trzej hokeiści i patrzą na mnie. Na gołą mnie. Bo właśnie jestem goła.
Wspomniałam już, że jestem goła?
— Wszystko w porządku, Dixon? — dobiega mnie rozbawiony bas.
Usilnie próbuję zasłonić się rękami, ale mam je tylko dwie, a są przynajmniej trzy obszary, które wolałabym trzymać w ukryciu.
— O mój Boże, odwróćcie się natychmiast! — rozkazuję, chwytając ręcznik.
Trzeba przyznać, że panowie wykonują polecenie bezzwłocznie. Zrywam się na równe nogi i ciasno opatulam tkaniną frotté. Ze wszystkich ludzi na świecie oczywiście to właśnie Shane Lindley musiał być tym, który zobaczył mnie w takim stanie. On i jego kumple. I co oni tu właściwie… W tej chwili dociera do mnie, co się dzieje. O nie.
Rozbawione, ciemne spojrzenie Shane’a sprawia, że mój żołądek ściska się ze strachu.
— No nie. To już dziś?
Uśmiecha się szeroko, ukazując komplet idealnie białych zębów.
— A i owszem, już dziś.
Szatan atakuje ponownie. Shane się wprowadza.
Na szczęście nie do mnie. To byłoby podwójnie potworne. Za nic nie mogłabym żyć pod jednym dachem z tak aroganckim dupkiem. Wystarczy, że będę musiała dzielić z nim piętro. Rodzice Shane’a — ponieważ są obrzydliwie bogaci i najwyraźniej przekonani, że nadmierne rozpieszczanie dzieci to sposób na wychowanie ich na skromnych dorosłych — kupili swojemu totalnie nieskromnemu synkowi apartament tuż obok mojego. Stał pusty, odkąd moja ostatnia sąsiadka, Chandra, przeszła na emeryturę i przeniosła się do Maine, żeby być bliżej rodziny.
Moja najlepsza przyjaciółka Gigi wyszła za mąż za Rydera, najlepszego przyjaciela Shane’a. To ona ostrzegła mnie, że jego przeprowadzka może nastąpić jakoś w tym tygodniu. Byłoby miło, gdyby określiła datę i godzinę trochę precyzyjniej. Albo przynajmniej wysłała szybką wiadomość dzisiaj rano. Byłabym lepiej przygotowana i może nawet nielatałabym w ręczniku po klatce schodowej. Gigi zdecydowanie należy się ochrzan dziś podczas kolacji.
— Nie przejmuj się, nic nie widzieliśmy — zapewnia Will Larsen, koleś o twarzyczce grzecznego chłopaka z sąsiedztwa.
— To znaczy ja na przykład widziałem twoje cycki i jeden pośladek — precyzuje życzliwie Beckett Dunne.
Nie wiem, czy się śmiać się, czy płakać. Beckett, ze swoimi idealnymi rysami, australijskim akcentem i falującymi blond włosami jest zbyt seksowny, żeby się na niego gniewać. Cokolwiek powie, niezmiennie brzmi to czarująco, nawet jeśli w ustach kogoś innego brzmiałoby obleśnie.
— Natychmiast wykasuj je ze swojej pamięci — rzucam ostrzegawczo.
— To niemożliwe. — Mruga do mnie.
Zerkam na Shane’a i dobry humor natychmiast pryska.
— Wiesz, zawsze jeszcze możesz sprzedać — rzucam z nadzieją.
Ale wiem, że to tylko marzenie. Shane nigdzie się nie wybiera, szczególnie że jego rodzice wydali fortunę na renowację. Przez ostatni miesiąc z jego mieszkania non stop dobiegały dźwięki prac remontowych. Biedny Niall z parteru przeżywał codzienne minizałamanie nerwowe. Ten człowiek chorobliwie nienawidzi hałasu.
Zastanawiam się, co Shane pozmieniał w mieszkaniu. Pewnie zrobił z niego typową jaskinię samca alfa, odpowiadającą jego ruchaczowym gustom.
I żeby nie było wątpliwości, doskonale znam te jego „gusta”. Należą do nich między innymi (obecnie liczby mogą ulec zmianie) dwie i pół moich koleżanek z drużyny cheerleaderskiej — pół, bo z jedną na razie tylko się całował. Co nie zmienia faktu, że ten koleś młóci, co popadnie, jak rolnik po żniwach. Gigi powiedziała, że w zeszłym roku rzuciła go dziewczyna i jest singlem po raz pierwszy od nie wiadomo kiedy. Mówi, że nadrabia stracony czas. Jak dla mnie brzmi to jak kiepska wymówka. Ruchacze nie zasługują na żadne wymówki. Oni po prostu się z tym rodzą. Takie geny.
— Nie musisz udawać twardzielki przed chłopakami — oznajmia Shane. — Wszyscy wiedzą, że na mnie lecisz.
— Sądzę, że jedyną osobą, która na ciebie leci, jesteś ty sam — prycham.
Serio, nie zdziwiłabym się, gdyby ten człowiek spędzał czas poza lodowiskiem na gapieniu się w lustro. Hokeiści mają zazwyczaj obsesję na punkcie dwóch rzeczy: hokeja i siebie samych. Shane Lindley nie jest tu wyjątkiem.
Jego uroda nie robi na mnie wrażenia, chociaż nie da się ukryć, że jest boski. Wysoki i przystojny. Szerokie, zmysłowe usta, czarne, krótko ostrzyżone włosy. Ciało sportowca i dołeczki, które pojawiają się w jego policzkach za każdym razem, kiedy próbuje oczarować cię swoim aroganckim uśmiechem. Dziś jego muskularne ciało przyobleczone jest w luźne szorty i czerwony T-shirt, który ładnie podkreśla jego ciemną skórę.
Marszczę brwi, kiedy dostrzegam, że Beckett znów lustruje moje owinięte ręcznikiem ciało. Piorunuję go wzrokiem.
— Możesz się gapić, ile chcesz, ale zapewniam cię, że ten ręcznik drugi raz nie opadnie.
— Ale wiesz, gdyby jednak… nie chciałbym tego przegapić. — Posyła mi szeroki uśmiech. Biel jego zębów jest niemal oślepiająca w świetle jarzeniówek.
— To twoje mieszkanie? — pyta Will, wskazując na drzwi za moimi plecami.
— Niestety tak.
— O kurde. Kiedy Gigi mówiła, że będziecie sąsiadami, nie sądziłem, że aż tak bliskimi — mówi, zerkając to na moje drzwi, to na drzwi Shane’a na końcu korytarza.
— Uch, błagam, nie dołuj mnie jeszcze bardziej — warczę pod nosem. Po chwili zwracam się do Shane’a: — Jeśli spodziewasz się komitetu powitalnego, to masz zasranego pecha. Moją nową misją jest przejść przez życie, ani razu nie spotykając cię na korytarzu.
— Powodzenia — prycha Shane, a w jego ciemnobrązowych oczach błyskają iskierki rozbawienia. — Bo moją nową misją jest zostać twoim najlepszym przyjacielem, z którym będziesz spędzała każdą wolną chwilę. A tak w ogóle to planuję imprezę w ten weekend. Możemy zrobić ją razem. Otworzymy nasze drzwi na oścież i…
— Nie. — Celuję w niego palcem. — Nie. Nie ma takiej opcji. W sumie to, panowie — zerkam w stronę Willa i Becketta — poczekajcie na swojego kolegę w jego mieszkaniu. Lindley i ja musimy omówić zasady koegzystowania.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Śmieję się pod nosem, idąc za wściekłą blondyneczką do jej mieszkania. Kiedy przechodzimy z przedpokoju do salonu, aż przystaję i kilkakrotnie mrugam. Spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Meble są zdekompletowane, a na podłodze leży ciemnobordowy dywan, którego kolor gryzie się z bladoniebieską sofą w kwieciste wzory. Swoją drogą jest to sofa, na którą człowiek najprędzej natknąłby się w domu zmarłej babci. Z tych, o które nikt w rodzinie nie będzie się wykłócał — chyba że kłótnia miałaby być o to, kto wywozi ją do Czerwonego Krzyża.
— To mieszkanie wygląda jak lokum starej panny z bandą kotów.
— Miau — rozlega się z kuchni.
— Nie wierzę. Centralnie masz kota! — Aż opada mi szczęka, kiedy zza kuchennej wyspy wyłania się niewielki, szary kot i patrzy na mnie tak, jakbym wymordował mu rodzinę.
Diana przygląda mi się z bardzo podobną miną.
— To Lucy. Lubi uciekać z domu, kiedy moja sąsiadka z dołu przyjmuje swoich klientów na terapię.
— Co tam, mała? — Kiwam głową w stronę kotki na powitanie.
— Nawet nie próbuj jej zagadywać. To diabeł wcielony — mówi Diana dokładnie w tym samym momencie, w którym Lucy podchodzi i ociera się o moją nogę. Rozlega się pełne zadowolenia mruczenie, kiedy snuje się między moimi łydkami.
Diana patrzy na nas nienawistnym wzrokiem.
— Cóż, mogłam się domyślić, że wasza dwójka świetnie się dogada. A teraz spadaj, Lucy. Lindley i ja musimy pogadać.
Lucy niewzruszona przysiada koło mojej nogi. Nadal mruczy.
— Zdecydowanie ma nosa do ludzi — stwierdzam, wciąż rozglądając się po dziwacznym wnętrzu.
Jest tutaj antyczny kredens, w którym stoi mnóstwo zdekompletowanego szkła, a zaraz obok ultranowoczesna biblioteczka. A to… zaraz, czy to…
— O mój Boże. Masz rybkę? Serio? Kto jeszcze hoduje rybki? Trochę szacunku dla samej siebie, dziewczyno.
Jej szmaragdowe oczy ciskają gromy. Prawie czuję ogień tego spojrzenia.
— Rybkę zostaw w spokoju. Może i nie jest idealna, ale jest moja.
Z trudem tłumię śmiech. Nie umknęło mojej uwadze, że Diana nadal jest owinięta wyłącznie w ręcznik. No cóż… Nie będę ściemniał, wygląda naprawdę cholernie dobrze. Jest przepiękną kobietą — ogromne oczy, złote włosy — a do tego cudownie wyszczekaną. Jest ciut niższa niż laski, które lubię najbardziej, ma pewnie niewiele ponad metr pięćdziesiąt, może pod metr sześćdziesiąt, gdybym miał spojrzeć życzliwszym okiem. Seksowna dupeczka z wielką osobowością. Chociaż wydaje się, że na większość tej osobowości składa się opieprzanie mnie na prawo i lewo.
— Idę się ubrać. Nie idź nigdzie, mamy do pogadania.
— Mogę ci pomóc przy ubieraniu się — proponuję niewinnie.
— Bleee. Nigdy w życiu.
Tłumię śmiech. Z Dianą łączy mnie love–hate relationship — to znaczy ona mnie nienawidzi, a ja kocham ją wkurzać.
Gdy idzie w stronę sypialni, obserwuję, jak falujący ręcznik odsłania tył jej zgrabnych ud. Mógłbym przysiąc, że widziałem kawałek jej tyłka. Jest cudownie opalona, zakładam więc, że na maksa wykorzystuje ogólnodostępny basen. Kurwa, mieszkam na osiedlu z basenem. To miejsce jest zajebiste.
Niespecjalnie mnie obchodzi, że moi przyjaciele i koledzy z drużyny przywalają się do mnie o to, że „bogaty tatuś” kupił mi mieszkanie. Jasne, mam bogatych rodziców, ale daleko mi do rozpieszczonego, roszczeniowego dupka. Nie prosiłem ojca, żeby kupił mi mieszkanie. Zresztą dla niego to po prostu kolejna inwestycja — kiedy skończę studia na Briar i wyjadę do Chicago grać w NHL, wynajmie to mieszkanie, tak samo jak robi to z mnóstwem innych nieruchomości w Vermoncie i północnym Massachusetts.
A do tego czasu mogę cieszyć się własnym lokum po trzech latach mieszkania z Ryderem i Beckettem. Dwa z tych lat spędziliśmy w Eastwood, naszej dawnej uczelni. Po tym, jak drużyny męskiego hokeja z Eastwood i Briar się połączyły, przeprowadziliśmy się do Hastings, miasteczka najbliżej kampusu Briar.
Diana wraca ubrana w króciutkie szorty i luźną koszulkę. Nie ma na sobie stanika. Mimowolnie zawieszam wzrok na zarysie jej sutków przebijających przez cienki materiał.
— Przestań gapić się na moje cycki.
Nie będę zaprzeczał, właśnie to robiłem. Wzruszam tylko ramionami, odwracam wzrok i gestem wskazuję loftową przestrzeń wokół nas.
— Poza koszmarnym wystrojem muszę przyznać, że to miejsce jest całkiem spoko. Wydaje się nieco większe niż moje. Ile płacisz za wynajem?
— Nie wynajmuję. I nie będę ci mówić, ile płacę kredytu. Nie bądź wścibski.
Aż unoszę brwi.
— To twoja własność? Ale numer.
Milknie na chwilę, jakby nie chciała kontynuować tej rozmowy. Wreszcie mówi:
— Ciocia zostawiła mi je w testamencie. Mieszkała tu zaledwie rok, zanim zmarła.
Rozglądam się. Nie chcę pytać, ale…
— Boże drogi, nie, nie umarła tutaj. Dostała zawału w swoim biurze w Bostonie.
— Cholera. Przykro mi.
— No nic. Zajmijmy się naszymi sprawami. Zasady. — Diana krzyżuje ręce na piersi. — To, że mieszkasz teraz w Meadow Hill, nie znaczy, że możesz się tu rządzić.
— Wydaje mi się, że to dokładnie to znaczy — odpowiadam rozbawiony i krzyżuję ręce dokładnie jak ona przed chwilą. — W końcu tu mieszkam.
— Nie, ty mieszkasz tam. — Wskazuje ścianę za sobą, za którą mieści się moje mieszkanie. — Nie mieszkasz tutaj. — Macha rękami, wskazując swój salon. — Dlatego bardzo cię proszę, odpuść sobie pomysł organizowania imprez w moim domu.
— Przecież nic nie organizowałem. To była tylko sugestia.
Ignoruje mnie.
— Nie mam zamiaru organizować z tobą żadnych imprez. To moja samotnia, moja świątynia. Nie wiem, co mówiła ci o mnie Gigi…
— Mówiła, że jesteś strasznie upierdliwa.
Aż się zachłystuje.
— Na bank tego nie powiedziała.
— I apodyktyczna.
— Tego też nie powiedziała.
— To akurat tak.
Przygląda mi się, mrużąc oczy. Jestem pewien, że od razu po naszej rozmowie napisze do Gigi, żeby zweryfikować moje słowa. Żona mojego najlepszego przyjaciela — Chryste, „żona”, jak to w ogóle brzmi! — ostrzegała mnie przed Dianą, mówiąc, że lepiej, żebym zostawił jej najlepszą przyjaciółkę w spokoju, bo inaczej czekają mnie codzienne przepychanki. Ale to nie w moim stylu. Niektórzy unikają konfrontacji. Niektórzy nie mogą znieść myśli, że ktoś ich nie lubi — a nie mam wątpliwości co do tego, że Diana mnie nie lubi. Ale ja nie mam problemu z konfrontowaniem się z takimi osobami. Z jakiegoś powodu jej niechęć do mnie sprawia, że mam jeszcze większą ochotę się z nią droczyć. W takich momentach wyłazi ze mnie wewnętrzny dzieciak. Każdy facet od czasu do czasu wraca mentalnie do czasów dzieciństwa.
— Czy ty mnie w ogóle słuchasz? — burczy.
Podnoszę wzrok. O cholera, ona ciągle jeszcze gada. Kompletnie odpłynąłem.
— Jasne. Żadnych imprez u ciebie.
— Ani nad basenem.
Unoszę brew.
— Czyli teraz wypowiadasz się w imieniu całego budynku?
— Nie. Budynek wypowiada się sam za siebie. Nie przeczytałeś jeszcze naszego regulaminu mieszkańców?
— Skarbeńku, przecież ja tu dopiero wszedłem.
— Nie nazywaj mnie tak.
— Zaciągnęłaś mnie tutaj, zanim nawet zdążyłem dojść do swoich drzwi.
— W każdym razie przeczytaj uważnie regulamin. Traktujemy ten temat bardzo poważnie, rozumiemy się? Wspólnota spotyka się dwa razy w miesiącu, w niedziele rano.
— Tja, nie mam zamiaru brać w tym udziału.
— Jakoś nie jestem zaskoczona. I, szczerze mówiąc, nawet bym cię tam nie chciała. Okej… — Klaszcze w dłonie, jakby prowadziła jeden ze swoich treningów. Diana jest kapitanką cheerleaderek w Briar. — Podsumujmy nasze zasady. Nie przesadzać z imprezami. Na siłowni wycierać sprzęty po użyciu. Zero seksu w basenie.
— A co z lodzikiem w basenie?
— Słuchaj, nie obchodzi mnie, komu chcesz obciągać, Lindley. Po prostu nie rób tego w basenie.
Uśmiecham się szeroko.
— Chodziło mi raczej o to, że ktoś mi będzie obciągał.
— Och. Naprawdę? — Diana uśmiecha się słodko. — Przede wszystkim musisz zapamiętać, że nie jesteśmy przyjaciółmi.
— A, czyli kochankami? — Mrugam do niej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
