Ryzyko - Elle Kennedy - ebook + książka
BESTSELLER

Ryzyko ebook

Elle Kennedy

4,4

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Elle Kennedy powraca w wielkim stylu.

Doskonałe połączenie humoru, uczuć i namiętności w historii o dziewczynie z zasadami, która trafia na zbyt przystojnego chłopaka bez zasad…

Wszyscy twierdzą, że niedobra ze mnie dziewczyna. Mają rację tylko po części – nie pozwalam, by rządził mną strach i z pewnością nie obchodzi mnie, co myślą o mnie ludzie.

Jake Connelly - gwiazdorski napastnik Harvardu na swoje nieszczęście grzeszy arogancją, butnością i zbyt przystojną aparycją. Niestety, okrutny los sprawił, że muszę prosić go o pomoc w zdobyciu tak upragnionego przeze mnie stażu. Na moją prośbę Jake Connelly udaje, że jest moim chłopakiem. On jednak nie ułatwia mi zadania, za każdą udawaną randkę żąda… prawdziwej.

"Elle Kennedy pisze najlepsze powieści romantyczne! Gorące i zabawne Ryzyko również was nie zawiedzie. Nie mogłam oderwać się od lektury opowieści o seksownych hokeistach!".

Penelope Ward, autorka Drania z Manhattanu

" To moja ulubiona książka 2019 roku! Elle Kennedy jest królową pełnego namiętności romansu o nienawiści, która przeradza się w miłość!".

Vi Keeland, autorka Gracza

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 502

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (3436 ocen)
1985
909
420
100
22
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lezak_2006

Dobrze spędzony czas

Całkiem niezły romans. Dużo dobrego humoru i zabawnych przekomarzań. Bardzo przypadły mi do gustu wątki drugoplanowych członków drużyny hokejowej Briar. Hollis rządzi ;) Zresztą, uwielbiam ich wszystkich!
20
rrdorota

Całkiem niezła

Dla mnie zdecydoeanie słabsza od poprzednich choć to może zalezeć od nastroju czytelniczki czyli mnie, kto lubi czytać przeczyta i będzie go to cieszyć mimo wszystko polecam. 😁.
20
AsiaKsiazki

Dobrze spędzony czas

Książka którą czyta się wyjątkowo lekko i przyjemnie.
20
soskamartaa

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajnie się czyta. Postacie ciekawe i fajnie przemyślane. Polecam jako książkę na oderwanie
20
love_ksiazkowe

Nie oderwiesz się od lektury

"Ludzie będą cię nienawidzić, gdy ich zranisz, celowo lub przypadkiem. Znienawidzą cię, bo nie spodoba im się twój charakter albo sposób, w jaki mówisz, lub cokolwiek, czego jakiś idiota nie może znieść. Znajdą się i tacy, którzy znienawidzą cię bez przyczyny — oni są dopiero dziwni. Tak to już jest. Nie wszyscy będą cię lubić i ty nie polubisz wszystkich." Wszyscy twierdzą, że niedobra ze mnie dziewczyna. Mają rację tylko po części – nie pozwalam, by rządził mną strach i z pewnością nie obchodzi mnie, co myślą o mnie ludzie. Jake Connelly – gwiazdorski napastnik Harvardu na swoje nieszczęście grzeszy arogancją, butnością i zbyt przystojną aparycją. Niestety, okrutny los sprawił, że muszę prosić go o pomoc w zdobyciu tak upragnionego przeze mnie stażu. Na moją prośbę Jake Connelly udaje, że jest moim chłopakiem. On jednak nie ułatwia mi zadania, za każdą udawaną randkę żąda… prawdziwej. Na początku zaznaczę, że książki Elle Kennedy biorę w ciemno. Pisarka doskonale bawiła się pisząc...
21

Popularność




Elle Kennedy Ryzyko Tytuł oryginału The Risk ISBN Copyright © 2019 by Elle KennedyAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2020 Projekt graficzny okładki Agnieszka Herman Redakcja Adriana Staniszewska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Rozdział pierwszy

Brenna

Moja randka się spóźnia.

Ale nie jestem przecież skończoną suką. Zwykle daję facetom pięć dodatkowych minut. Pięć minut spóźnienia można jeszcze wybaczyć.

Po siedmiu minutach wciąż wykazuję się zrozumieniem, jeśli spóźnieniu towarzyszy telefon lub esemes na ten temat. Na korki trudno czasem poradzić. Mogą cię załatwić.

Po dziesięciu minutach granice mojej cierpliwości zostają naruszone. A jeśli dupek nie dość, że spóźnia się dziesięć minut, to JESZCZE nie dzwoni? Dziękuję, następny proszę. Właśnie wychodzę.

Po piętnastu minutach, cóż, to moja wina. Dlaczego, do cholery, jeszcze siedzę w restauracji?

Albo, w tym przypadku, w zwykłej jadłodajni.

Siedzę w zakątku Della’s, knajpie w stylu lat pięćdziesiątych w Hastings. Hastings jest małym miasteczkiem, które przez następne kilka lat będę nazywać domem, ale na szczęście nie muszę tak nazywać budynku, w którym mieszka mój ojciec. I choć mieszkamy w tym samym mieście, to zanim przeniosłam się na Uniwersytet Briar, jasno powiedziałam tacie, że nie wprowadzę się do niego. Już opuściłam rodzinne gniazdo i nie ma mowy, bym do niego wróciła i skapitulowała, narażając się na jego nadopiekuńczość i okropną kuchnię.

— Skarbie, chcesz jeszcze jedną kawę? — Ubrana w biało-niebieski poliestrowy uniform, kelnerka o kręconych włosach przygląda mi się ze współczuciem. Zbliża się do trzydziestki. Na jej plakietce widnieje imię „Stacy”. Z pewnością wie, że ktoś mnie właśnie wystawił.

— Nie, dzięki. Poproszę tylko rachunek.

Kiedy odchodzi, biorę do ręki telefon i piszę pospiesznie do mojej przyjaciółki, Summer. To wszystko jej wina. Zatem to ona musi stawić czoło mojemu gniewowi.

Ja: Wystawił mnie do wiatru.

Summer odpowiada natychmiast, jakby właśnie czekała na mój raport. W zasadzie można pominąć słowo „jakby”. Z pewnością na niego czekała. Moja przyjaciółka jest bezapelacyjnie wścibska.

Summer: O rany! Nie!

Ja: Tak.

Summer: Co. Za. Fiut. Tak bardzo, bardzo, bardzo mi przykro, Bee.

Ja: E tam. Po części wcale się nie dziwię. To futbolista. Wszys­cy wiedzą, że to zjeby.

Summer: Sądziłam, że Jules jest inny.

Ja: To się myliłaś.

Pojawiają się trzy kropki, co wskazuje, że właśnie pisze odpowiedź, ale ja już wiem, co w niej będzie. Kolejne zawiłe przeprosiny, których nie mam zamiaru czytać. Nie jestem w nastroju. Chcę tylko zapłacić za kawę, wrócić do swojego mieszkanka i zdjąć stanik.

Co za głupek. Nawet umalowałam się dla niego. Tak, może i miała to być zwykła wieczorna randka przy kawie, mimo to zadałam sobie ten trud.

Pochylam głowę, szperając w portfelu w poszukiwaniu drobnych. Kiedy na blat stolika pada cień, zakładam, że właśnie podeszła Stacy z moim rachunkiem.

Błędne założenie.

— Jensen — słyszę przeciągły bezczelny męski głos. — Ktoś cię wystawił, hę?

No nie. Mógłby się teraz pojawić ktokolwiek, z pewnością jednak nie chcę widzieć tego faceta.

Jake Connelly wślizguje się na miejsce naprzeciw mnie, a ja spoglądam na niego podejrzliwie zamiast się uśmiechnąć.

— Co tu robisz? — pytam.

Connelly jest kapitanem drużyny hokejowej Har­vardu. CZYLI TO WRÓG. Har­vard i Briar rywalizują ze sobą, a tak się składa, że mój ojciec jest głównym trenerem graczy tej ostatniej uczelni. Trenuje zawodników Briar od dziesięciu lat i udało mu się w tym czasie zdobyć trzy mistrzostwa. „Era Jensena” — tak brzmiał nagłówek ostatniego artykułu, który przeczytałam w jednej z gazet Nowej Anglii. Był to zajmujący całą stronę reportaż o tym, jak Briar wymiata w tym sezonie. Niestety, tak samo jak Har­vard, który zawdzięcza wszystko supergwieździe siedzącej właśnie naprzeciwko mnie.

— Byłem przypadkiem w okolicy. — W zielonych niczym las oczach pojawia się błysk rozbawienia.

Ostatnim razem, gdy go widziałam, razem z kolegą z drużyny czaił się na trybunach otaczających lodowisko Briar. Było dla mnie jasne, że przyszli na przeszpiegi. Nieco później skopaliśmy im tyłki podczas meczu. To było bardzo satysfakcjonujące i wynagrodziło nam porażkę we wcześniejszym meczu w tym sezonie.

— Mhm, z pewnością całkiem przypadkiem znalazłeś się w Hastings. Czy nie mieszkasz w Cambridge?

— Co z tego?

— To o godzinę drogi stąd. — Uśmiecham się do niego szyderczo. — Nie wiedziałam, że mam psychofana.

— Przyłapałaś mnie. Jestem twoim psychofanem.

— Pochlebiasz mi, Jake. Minęło już nieco czasu od dnia, gdy ktoś dostał takiego fioła na moim punkcie, żeby przyjechać z innego miasta i mnie śledzić.

Na jego ustach powoli pojawia się uśmiech.

— Słuchaj, bez względu na to, jak jesteś seksowna…

— Ojej, a więc uważasz, że jestem seksowna?

— …nie wydawałbym pieniędzy na benzynę tylko po to, by ktoś mi przepuścił jaja przez maglownicę. Wybacz, że cię rozczarowałem. — Przesuwa ręką po ciemnych włosach. Są teraz nieco krótsze, a na jego szczęce pojawił się cień zarostu.

— Mówisz tak, jakbym się interesowała twoimi jajami — odpowiadam słodko.

— Metaforycznymi jajami. Nie dałabyś sobie rady z prawdziwymi — mówi przeciągle. — Ślicznotko.

Przewracam oczami tak mocno, że niemal naciągam sobie mięsień.

— Serio, Connelly. Czemu tu jesteś?

— Byłem u przyjaciela. Wydawało mi się, że to niezłe miejsce, by kupić kawę przed powrotem do miasta.

— Masz przyjaciela? O rany, co za ulga. Widziałam, że spędzasz czas z kumplami z drużyny, ale zakładałam, że tylko udają, że cię lubią, bo jesteś ich kapitanem.

— Lubią mnie, bo jestem zajebiście fajny — posyła mi kolejny uśmiech.

Aż majtki spadają. Tak kiedyś określiła jego uśmiech Summer. Słowo honoru, ta laska ma niezdrową obsesję na punkcie rzeźbionych rysów twarzy Connelly’ego. Wyrażenia, jakich używa, by go opisać, obejmują: „ocieka seksem, aż jajniki eksplodują”, „pyszności-śliczności” i „uwodziłabym”.

Znamy się z Summer dopiero od kilku miesięcy. Przebycie drogi od kompletnie nieznajomych osób do przyjaciółek od serca zajęło nam mniej więcej, och, trzydzieści sekund. Ta szalona dziewczyna przeniosła się z innego college’u po tym, jak przypadkiem zaprószyła ogień w części domu swojego stowarzyszenia — jak więc mogłabym się w niej nie zakochać? Studiuje na kierunku projektowanie mody, jest niesamowicie zabawna i przekonana, że coś czuję do Jake’a Connelly’ego.

Myli się. Facet wygląda bosko, a na dodatek świetnie gra w hokeja, ale poza lodem niezłe z niego ziółko. Oczywiście, nie jest wyjątkiem. Wielu sportowców ma na swojej liście laski, które zadowalają się: 1) bzykaniem, 2) brakiem wyłączności oraz 3) pojawianiem się natychmiast w dowolnym miejscu, w którym akurat zdarzy im się grać.

Ale ja nie należę do tego grona. Nie mówię, że nie lubię się zabawić, ale punkty 2 i 3 są dla mnie poza dyskusją.

Nie muszę też wspominać, że ojciec obdarłby mnie ze skóry, gdybym kiedykolwiek umówiła się na randkę Z WROGIEM. Tata i trener Jake’a, Daryl Pedersen, od lat toczą ze sobą wojnę. Według słów mojego taty trener Pedersen składa szatanowi niemowlęta w ofierze, a w wolnym czasie uprawia czarną magię.

— Mam wielu przyjaciół — dodaje Connelly. Wzrusza ramionami. — A wśród nich jest jeden bardzo mi bliski, który uczy się w Briar.

— Wydaje mi się, że kiedy ktoś przechwala się swoimi przyjaciółmi, zwykle nie ma ani jednego. Taka kompensacja, wiesz? — Uśmiecham się niewinnie.

— Przynajmniej nikt mnie nie wystawił.

Mój uśmiech blednie.

— Nikt mnie nie wystawił — kłamię. Niestety, kelnerka wybiera tę chwilę, by podejść do boksu i mnie zdekonspirować.

— Udało ci się! — Widzę w jej oczach ulgę na widok Jake’a. Po niej pojawia się błysk podziwu, gdy taksuje go wzrokiem. — Zaczynałyśmy się już martwić.

My? Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ktoś przygląda się mojemu upokorzeniu.

— Na drogach jest ślisko — odpowiada jej Jake, kiwając głową w kierunku frontowych okien knajpki. Strumyki wilgoci płyną po zaparowanych szybach. Przez moment cienka błyskawica rozświetla ciemne niebo. — Trzeba zachować szczególną ostrożność, gdy jedzie się w deszczu, prawda?

Kelnerka gorliwie przytakuje.

— Na ulicach robi się naprawdę mokro podczas opadów.

Doprawdy, Kapitanie Oczywista Oczywistość? Od deszczu robi się mokro. Niech ktoś zwoła komitet przyznający Nagrodę Nobla.

Usta Jake’a drżą.

— Czy mam podać coś do picia? — pyta kelnerka.

Rzucam mu ostrzegawcze spojrzenie.

Odpowiada mi szyderczym uśmiechem, a potem obraca się do niej i puszcza oko.

— Z chęcią napiję się kawy… — mruży oczy, by przeczytać jej imię na plakietce — …Stacy. I poproszę o dolewkę dla pani jako rekompensatę za spóźnienie na randkę.

— Nie chcę dolewki i nie jesteśmy tu na randce — warczę.

Stacy mruga, zdezorientowana.

— Och? Ale…

— To szpieg z Har­vardu, którego wysłano tu, by wykradł tajemnice Briar. Nie zabawiaj go, Stacy. To wróg.

— Co za dramatyzm — chichocze Jake. — Nie zwracaj na nią uwagi, Stace. Wścieka się, bo się spóźniłem. Poprosimy dwie kawy i jakieś ciasto. Kawałek… — Wędruje spojrzeniem do szklanych pojemników na głównej ladzie. — O kurczę, nie mogę się zdecydować. Wszystko tu wygląda tak smakowicie.

— Tak jak ty — mruczy Stacy bez tchu.

— Co takiego? — pyta Jake, ale lekki uśmiech zdradza, że wyraźnie usłyszał, co powiedziała.

Kelnerka rumieni się.

— Och, hm, mówiłam, że zostało już tylko ciasto brzoskwiniowe i pekanowe.

— Hmm. — Jake oblizuje dolną wargę. To tak niedorzecznie seksowny ruch. Wszystko w nim jest seksowne. I dlatego go nienawidzę. — Wiesz co? Poprosimy po jednym kawałku każdego z nich. Podzielimy się nimi z moją dziewczyną.

— Z pewnością nie — odpowiadam radośnie, ale Stacy już pędzi, by przygotować ciasto dla Króla Connelly’ego.

Niech to szlag.

— Słuchaj, o ile wielką radość sprawia mi omawianie tego, jak fatalną macie drużynę, to jestem zbyt zmęczona, by dziś wieczorem cię krytykować. — Próbuję zwalczyć zmęczenie, ale mój głos je zdradza. — Chcę wrócić do domu.

— Jeszcze nie. — W lekko szyderczym tonie, którym do mnie przemawia, pojawia się poważniejsza nuta. — Nie przyjechałem do Hastings ze względu na ciebie, ale skoro już pijemy razem kawę…

— Wbrew mojej woli — wtrącam.

— … jest coś, co musimy omówić.

— Och, naprawdę? — Czuję zaciekawienie, choć wcale tego nie chcę. Pokrywam je więc sarkazmem: — Już się nie mogę doczekać, żeby to usłyszeć.

Jake splata dłonie na blacie stołu. Ma wielkie ręce. Naprawdę wielkie. Mam prawdziwą obsesję na punkcie męskich dłoni. Jeśli są za małe, od razu mnie odstręczają. Gdy są za duże i mięsiste, trochę się ich obawiam. Ale Connelly został pobłogosławiony cudowną parą rąk. Ma długie, ale nie kościste palce. Wnętrza jego dłoni są wielkie i silne, ale nie mięsiste. Dostrzegam czyste paznokcie, ale dwie kostki palców są czerwone i popękane, pewnie od bójki na lodzie. Nie widzę czubków jego palców, ale założę się, że są na nich zrogowacenia.

Uwielbiam to uczucie, gdy takie zrogowacenia dotykają mojej nagiej skóry, pieszcząc sutek…

Fuj. Nie ma mowy. Nie mogę sobie pozwolić na tak pikantne myśli w pobliżu tego faceta.

— Chcę, żebyś trzymała się z dala od mojego zawodnika. — Choć Connelly podkreśla te słowa, ukazując zęby, nie można nazwać tego grymasu uśmiechem. Jest zbyt dziki.

— Którego? — Obydwoje jednak wiemy, o kim mowa. Mogę policzyć na palcu jednej ręki, z iloma graczami z Har­vardu się zabawiałam.

Spotkałam Josha McCarthy’ego jakiś czas temu na imprezie Har­vardu, na którą zaciągnęła mnie Summer. Dostał spazmów, kiedy się dowiedział, że jestem córką Chada Jensena, ale potem zrozumiał swój błąd, przeprosił za pośrednictwem mediów społecznościowych i jeszcze kilka razy się spotkaliśmy. McCarthy jest śliczny, ale niezbyt mądry, nadaje się więc świetnie na seksprzyjaciela. Ponieważ mieszka w Bostonie, nie ma szans, by tłamsił mnie swoimi uczuciami albo zjawiał się bez zapowiedzi u moich drzwi.

Oczywiście, nie zapowiada się to na dłuższy związek. Kryje się za tym coś więcej niż zwykła obawa dziewcząt: „ojciec mnie zabije”. Prawda jest taka, że McCarthy mnie nie podnieca. Poza tym nie potrafi posługiwać się sarkazmem i staje się nieco nudny, gdy nie trzyma języka w moich ustach.

— Mówię poważnie, Jensen. Nie chcę, żebyś kręciła się koło McCarthy’ego.

— Boże, Niedźwiedzia Mamusiu, schowaj pazurki. To nic poważnego.

— Nic poważnego — powtarza. To nie pytanie, ale szyderstwo, bo mi nie wierzy.

— Tak, nic poważnego. Czy mam kazać Siri wytłumaczyć ci, co to znaczy? Nic poważnego oznacza, że nie przywiązuję do tego wagi. Nic a nic.

— Z jego strony wygląda to inaczej.

Przewracam oczami.

— Cóż, w jego przypadku tak, w moim nie.

Mimo to zabolała mnie szczera ocena Jake’a. On widzi wszystko inaczej.

O rany. Mam nadzieję, że to nieprawda. Tak, McCarthy wysyła mi sporo wiadomości, ale staram się na nie nie odpowiadać, chyba że mają seksualny podtekst. Nawet nie odpowiadam „LOL”, kiedy wysyła mi link z zabawnym filmem, bo nie chcę go zwodzić.

Ale… może nie postawiłam sprawy tak jasno, jak mi się wydaje? Może on nie wie, że to tylko coś przelotnego?

— Mam już dość patrzenia, jak snuje się niczym szalejący z miłości szczeniak. — Jake potrząsa głową z gniewem. — Za bardzo przeżywa wasz związek, a to odciąga jego uwagę od treningów.

— Zapytam raz jeszcze: dlaczego to ma być mój problem?

— Jesteśmy w samym środku rozgrywek konferencyjnych. Wiem, co robisz, Jensen, i musisz przestać.

— Co muszę przestać?

— Przestań wodzić za nos McCarthy’ego. Powiedz mu, że nie jesteś zainteresowana i nie umawiaj się już z nim. Koniec, ­kropka.

Wydymam szyderczo wargi.

— Och, tatusiu, jaki ty jesteś surowy.

— Nie jestem twoim tatusiem. — Znów się krzywi. — Ale mogę nim zostać, jeśli chcesz.

— Obrzydliwe. Nie będę mówić do ciebie „tatusiu” w łóżku.

Kiedy te słowa padają z moich ust, właśnie wraca Stacy, dowodząc, że jest mistrzynią w pojawianiu się w niewłaściwej chwili.

Kelnerka gubi krok, a taca, którą niesie, niebezpiecznie się chwieje. Sztućce pobrzękują. Cała sztywnieję na myśl, że zaraz popłynie mi po twarzy wrząca kawa niesiona przez Stacy. Ale kelnerka szybko odzyskuje równowagę.

— Kawa i ciasto! — ogłasza radośnie, jakby niczego nie słyszała.

— Dziękuję, Stacy — mówi Jake z wdziękiem. — Wybacz język mojej towarzyszki. Teraz rozumiesz, czemu tak rzadko zabieram ją w miejsca publiczne.

Policzki Stacy płoną z zażenowania, gdy oddala się szybkim krokiem.

— Naruszyłaś jej delikatną psychikę, opowiadając swoje sprośne fantazje — informuje mnie Jake i wgryza się w ciasto.

— Wybacz, tatusiu.

Parska śmiechem, mając ciasto w ustach, aż pluje okruchami. Unosi serwetkę.

— Nie wolno ci nazywać mnie tak w miejscu publicznym. — W jego zielonych oczach pojawia się figlarny błysk. — Zachowaj to na później.

Drugi kawałek ciasta — pekanowego, jak sądzę — leży przede mną nietknięty. Zamiast niego sięgam po kawę. Potrzebuję kolejnej dawki kofeiny, by wyostrzyć zmysły. Nie podoba mi się to, że siedzę tu z Connellym. A jeśli ktoś nas zobaczy?

— Może zachowam to dla McCarthy’ego — odpowiadam.

— Nie. Nie zrobisz tego. — Przełyka kolejny kęs ciasta. — Zrywasz z nim, pamiętasz?

Dobra, naprawdę musi przestać mi rozkazywać w kwestii mojego życia seksualnego, jakby miał prawo o nim decydować.

— Nie będziesz podejmował decyzji za mnie. Jeśli mam ochotę umawiać się z McCarthym, to będę się z nim umawiać. Jeśli nie będę tego chciała, to przestanę.

— Świetnie. — Przeżuwa powoli ciasto, a potem je przełyka. — Chcesz się umawiać na randki z McCarthym?

— Na randki? Nie.

— To dobrze, świetnie się rozumiemy.

Wydymam usta i powoli biorę łyk kawy.

— Hmm, chyba mi się nie podoba to świetne porozumienie z tobą. Może zmienię zdanie w kwestii dalszych randek… Powinnam mu zaproponować, by został moim chłopakiem. Nie wiesz, gdzie mogłabym kupić pierścionek zaręczynowy?

Jake łamie widelcem płatek kruszonki.

— Nie zmieniłaś zdania. Straciłaś zainteresowanie nim pięć minut po tym, jak go zdobyłaś. Istnieją tylko dwa powody, dla których wciąż z nim sypiasz — albo się nudzisz, albo próbujesz nas sabotować.

— Doprawdy?

— Tak. Nic nie jest w stanie zatrzymać na dłużej twojej uwagi. A ja znam McCarthy’ego — to dobry chłopak. Zabawny, uroczy, ale ta sytuacja działa na jego niekorzyść. „Uroczy” nie pasuje do takiej kobiety jak ty.

— I znów wracamy do tego samego tematu. Sądzisz, że dobrze mnie znasz.

— Wiem, że jesteś córką Chada Jensena. Wiem, że wykorzystasz każdą okazję, by namieszać w głowach moim zawodnikom. Wiem, że najprawdopodobniej za parę tygodni zagramy przeciwko Briar w finale konferencji, a zwycięzca tego meczu automatycznie wejdzie do rozgrywek krajowych…

— To automatyczne wejście będzie należeć do nas — oponuję.

— Chcę, by moi chłopcy zachowali bystrość i skupili się na grze. Wszyscy twierdzą, że twój tata to szczery i uczciwy człowiek. Miałem nadzieję, że to samo można powiedzieć o jego córce. — Cmoka językiem z dezaprobatą. — A tu proszę, prowadzisz gierki z biednym, uroczym McCarthym.

— Nie prowadzę żadnych gierek — odpowiadam zirytowana. — Czasem się zabawiamy. Nic więcej. W przeciwieństwie do tego, co sądzisz, podejmuję decyzje, które nie mają nic wspólnego z moim ojcem ani jego drużyną.

— Cóż, decyzje, które ja podejmuję, służą mojej drużynie — odpowiada. — I chcę, żebyś trzymała się z daleka od moich chłopców. — Przełyka kolejny kawałek ciasta. — Cholera, jest świetne. Chcesz trochę? — wyciąga do mnie widelec.

— Wolałabym umrzeć, niż włożyć ten widelec do ust.

Śmieje się tylko.

— Chcę spróbować pekanowego placka. Masz coś przeciwko?

Wpatruję się w niego.

— To ty je zamówiłeś.

— O rany, ale jesteś dziś drażliwa, słonko. Chyba też bym taki był, gdyby mnie wystawiono.

— Nikt mnie nie wystawił.

— Jak ma na imię i gdzie mieszka? Chcesz, żebym go trochę potarmosił?

Zagryzam zęby.

Connelly bierze kawałek leżącego przede mną nietkniętego ciasta.

— Jasny gwint, to jest jeszcze lepsze. Mmm. Och, jakie to dobre.

I nagle kapitan drużyny hokejowej Har­vardu jęczy i chrząka z rozkoszy, jakby odgrywał jakąś scenę z American Pie. Staram się powstrzymać reakcję, ale ten zdradziecki punkt między moimi nogami ma inny zamiar. Słysząc seksowne dźwięki wydawane przez Jake’a Connelly’ego, czuję dzikie łaskotanie.

— Czy mogę już iść? — warczę. Zaraz, czekajcie chwilę. Czemu pytam go o pozwolenie? Nikt mnie tu nie trzyma jako zakładnika. Nie powiem, że czuję się nieco rozbawiona sytuacją, ale ten facet właśnie oskarżył mnie, że sypiam z jego kumplami, by zniszczyć szanse Har­vardu na pokonanie Briar.

Kocham swoją drużynę, ale nie aż tak bardzo.

— Pewnie. Idź, jeśli chcesz. Napisz jednak najpierw do McCarthye’go, że z wami koniec.

— Wybacz, Jakey. Nie będę wykonywać twoich rozkazów.

— Teraz już tak. McCarthy musi mieć wolną głowę podczas meczu. Skończ z nim.

Zadzieram brodę, by okazać mu swój upór. Tak, muszę wyjaśnić sprawy z Joshem. Sądziłam, że wystarczająco jasno dałam mu do zrozumienia, że nasze spotkania mają niezobowiązujący charakter, ale najwyraźniej odczytał to zupełnie inaczej, skoro kapitan jego drużyny określa stan Josha słowami: „szaleje z miłości”.

Nie chcę jednak dawać Connelly’emu satysfakcji, że się z nim sprzymierzyłam. Taka jestem podła.

— Nie będę robić tego, co mi każesz — powtarzam, wkładając pięciodolarowy banknot pod na wpół opróżniony kubek. To powinno wystarczyć na rachunek, napiwek Stacy i udrękę emocjonalną, na jaką została narażona dziś wieczór. — Zrobię z McCarthym, co zechcę. Może od razu do niego zadzwonię.

Jake mruży oczy.

— Zawsze sprawiasz tyle kłopotów?

— Tak. — Z uśmiechem wyślizguję się z boksu i zakładam skórzaną kurtkę. — Jedź ostrożnie do Bostonu, Connelly. Mówią, że drogi stają się naprawdę mokre, kiedy pada.

Śmieje się cicho.

Zapinam suwak kurtki, a potem pochylam się i zbliżam usta na kilka centymetrów od jego ucha. — Och, wiesz co, Jakey? — Przysięgłabym, że słyszę, jak oddech więźnie mu w gardle. — Upewnię się, że masz zarezerwowane miejsce za ławką Briar podczas mistrzostw Frozen Four.

Rozdział drugi

Jake

Jest dziewiąta trzydzieści, kiedy docieram do domu. Sam pewnie nie mógłbym utrzymać mieszkania z dwiema sypialniami, które dzielę z moim kumplem z drużyny, Brooksem Westonem, mimo że podpisaliśmy z Oilersami pierwszy obiecujący kontrakt. Mieszkamy na najwyższym piętrze czteropiętrowego budynku. Nasze mieszkanie wygląda niedorzecznie — mówię tu o kuchni godnej szefa restauracji, oknach od sufitu do podłogi, świetlikach, wielkim tarasie z tyłu, a nawet o prywatnym garażu dla mercedesa należącego do Brooksa.

Och, i nie płacę czynszu.

Z Brooksem zetknąłem się kilka tygodni przed rozpoczęciem pierwszego roku studiów. Było to podczas obiadu dla drużyny, gdy „mieliśmy poznać członków zespołu, zanim zacznie się rok akademicki”. Od razu nawiązaliśmy dobry kontakt i nim podano deser, już mi zaproponował, żebym się do niego wprowadził. Okazało się, że ma wolny pokój w mieszkaniu w Cambridgeport — i nalegał, bym za niego nie płacił.

Już wtedy Brooks dostał specjalne pozwolenie na zamieszkanie poza kampusem. Takie są zalety posiadania obrzydliwie bogatego ojca, absolwenta uczelni, którego darowizn mogłoby bardzo jej brakować, gdyby odniosła się do tej prośby nieprzychylnie. Ojciec Brooksa pociągnął jeszcze za kilka sznurków i ja także dostałem pozwolenie na mieszkanie poza akademikiem. Pieniądze naprawdę ułatwiają życie.

Jeśli chodzi o czynsz, to na początku przeszkadzało mi to, że nie płacę, bo w życiu nie ma nic za darmo. Ale im lepiej poznawałem Brooksa Westona, tym wyraźniej dostrzegałem, że to go nic nie kosztuje. Ten facet nie przepracował ani jednego dnia w swoim życiu. Ma ogromny fundusz powierniczy i dostaje, co tylko zechce, i to podane na srebrnej tacy. Jego rodzice, albo jeden z ich podwładnych, kupili dla niego mieszkanie i nalegają, by opłacać za nie czynsz. Tak więc przez ostatnie trzy i pół roku miałem okazję przekonać się, jak to jest być bogatym chłopcem z Connecticut.

Nie zrozumcie mnie źle — nie jestem sępem, zakładałem, że będę dzielić z nim opłaty. Brooks nie chciał jednak przyjąć pieniędzy, podobnie jak jego rodzice. Pani Weston była wręcz zbulwersowana, gdy poruszyłem ten temat podczas jednej z ich wizyt. „Chłopcy, powinniście skupić się na nauce — cmokała — a nie martwić się, jak opłacać rachunki”.

Stłumiłem śmiech, bo odkąd sięgam pamięcią, sam opłacałem rachunki. Pierwszą pracę podjąłem w wieku piętnastu lat. W chwili, gdy otrzymałem pierwszy czek z wypłatą, oczekiwano ode mnie, że będę się dokładał do domowego budżetu. Kupowałem jedzenie, płaciłem za swój telefon komórkowy, paliwo i kablówkę.

Moja rodzina nie jest biedna. Tata buduje mosty, a mama jest fryzjerką. Można powiedzieć, że zajmujemy solidną pozycję między klasą niższą a średnią. Nigdy nie opływaliśmy w dostatki, dlatego poznawanie stylu życia Brooksa z pierwszej ręki było dla mnie wstrząsem. Postanowiłem więc sobie, że pierwsze, co zrobię, gdy już osiądę w Edmonton i zacznę korzystać z przywilejów wynikających z mojego kontraktu z NHL, to wypiszę czek na rzecz rodziny Westonów za trzy lata niepłacenia czynszu.

Telefon brzęczy, gdy zdejmuję timberlandy. Wyciągam go z kieszeni i widzę wiadomość od mojej przyjaciółki, Hazel, z którą wcześniej zjadłem obiad w jednej z modnych restauracji w Briar.

Hazel: Udało ci się wrócić?? Tutaj leje jak z cebra.

Ja: Właśnie wszedłem do domu. Jeszcze raz dzięki za wyżerkę.

Hazel: Nie ma za co. Do zobaczenia w sobotę na meczu!

Ja: Super.

Hazel przesyła mi kilka emotikonek z całusami. Inni mog­liby się doszukiwać w tym czegoś więcej, ale nie ja. Z Hazel łączy mnie platoniczne uczucie. Znamy się od podstawówki.

— Hej! — krzyczy Weston z pokoju dziennego. — Wszyscy tu na ciebie czekamy.

Zrzucam mokrą kurtkę. Matka Brooksa przysłała nam projektanta wnętrz, kiedy się wprowadziliśmy, i upewniła się, że kupił wszystko, o czym raczej nie pomyślą faceci, na przykład wieszaki na ubrania, półki na buty oraz naczynia — najwyraźniej mężczyźni nie myślą o wieszakach, chyba że są wyposażone w parę cycków.

Odwieszam ubrania w korytarzu, po czym wchodzę przez drzwi wiodące do głównego pokoju. Mieszkanie urządzono na otwartym planie, więc od razu widzę członków drużyny, którzy zajęli zarówno pokój dzienny, jak i część jadalną. Kilku z nich przysiadło na stołkach przy blacie kuchennym.

Rozglądam się wokół. Nie wszyscy, którzy byli na liście, zjawili się na miejscu. Odpuszczam, bo zwołałem to spotkanie w ostatniej chwili. Jadąc do domu z Hastings, rozmyślałem nad prowokującą uwagą Brenny na temat Frozen Four i martwiłem się tym, jak rozprasza McCarthy’ego. Przeanalizowałem też wszystkie inne elementy, które mogą źle wpływać na grę drużyny. Ponieważ jestem zwolennikiem podejmowania działań, wysłałem zbiorową wiadomość do wszystkich: Zebranie drużyny, u mnie, natychmiast.

Większość naszych starterów — prawie dwudziestu z nas — wypełnia pomieszczenie, a to oznacza, że mój nos wyczuwa zapach różnych mydeł, wód kolońskich, ale i woń ciał tych palantów, którzy odpuścili sobie prysznic przed przybyciem na miejsce.

— Hej — witam gości. — Dzięki, że przyszliście.

Odpowiadają mi kiwnięcia głowami, kilka stwierdzeń „nie ma problemu” i ogólne chrząknięcia, świadczące o tym, że koledzy przyjęli moje podziękowania.

Jedyną osobą, która mi nie odpowiada, jest Josh McCarthy. Opiera się o ścianę w pobliżu brązowej skórzanej kanapy, wlepiając wzrok w telefon. Jego ciało zdradza przygnębienie, a ramiona lekko się spinają.

Pewnie Brenna Jensen wciąż wodzi go za fiuta. Walczę z własną frustracją, która pojawia się na tę myśl. Ten chłopak nie powinien marnować swojego czasu. McCarthy studiuje na drugim roku i nieźle wygląda, ale na pewno nie należy do ligi Brenny. Ta dziewczyna to gorąca sztuka. Przyznam szczerze, że to jedna z najseksowniejszych lasek, na których kiedykolwiek spoczął mój wzrok. A na dodatek jest wygadana. Trzeba jej od czasu do czasu zamknąć usta, być może za pomocą innych ust… albo fiuta, który wsunie się między jej czerwone wargi.

O kurde. Odganiam od siebie tę myśl. Tak, Brenna jest niesamowita, ale też rozprasza uwagę. Widać to jak na dłoni: McCarthy nawet nie podniósł głowy znad telefonu, odkąd wszedłem do pokoju.

Odchrząkuję. Głośno. McCarthy i garstka pozostałych, którzy wciąż trzymali nosy w telefonach, kierują na mnie wzrok.

— Postaram się streszczać — ogłaszam.

— Lepiej, żeby tak było — mówi przeciągle Brooks, siedząc na kanapie. Ma na sobie czarne spodnie od dresu i nic poza tym. — Zostawiłem laskę w łóżku.

Przewracam oczami. Oczywiście, Brooks kogoś posuwał. Zawsze kogoś posuwa. Nie to, żebym miał prawo mu to wypominać. Przez nasze mieszkanie przewinęło się już kilka sprowadzonych przeze mnie dziewczyn. Żal mi naszych sąsiadów z dołu, którzy muszą znosić ciągły tupot, w górę i w dół po schodach. Ich szczęście, że nie urządzamy wielu imprez. Gospodarz balangi ma zwykle przechlapane — kto chce zrujnować sobie mieszkanie? Do imprezowania służą siedziby stowarzyszeń.

— Ależ z ciebie oryginał. — Dmitry, nasz najlepszy obrońca, kpi z Westona. — Ja też musiałem wyjść z łóżka, żeby zjawić się na tym spotkaniu. Łóżko. Tylko tyle. Bo jestem cholernie wykończony.

— Wszyscy jesteśmy — przyłącza się młodszy lewoskrzydłowy o imieniu Heath.

— Tak, D, witaj w klubie zmęczonych — szydzi Coby, jeden z zawodników studiujących na ostatnim roku.

Przechodzę przez pokój i idę do kuchni, by wziąć sobie butelkę wody. Tak, wszystko dobrze słyszałem. Ostatni miesiąc był intensywny. Każda pierwsza dywizja konferencji daje w kość, a to oznacza solidny miesiąc najbardziej ambitnego hokeja, jakiego byliście świadkami. Wszyscy rywalizujemy o automatyczną kwalifikację do rozgrywek krajowych, a jeśli to się nie uda, mamy nadzieję na wystarczająco dobre wyniki, które pozwolą nam dostać się do finału. Teraz ważą się całe sezony.

— Tak — zgadzam się z Cobym, odkręcając butelkę — jesteśmy zmęczeni. Ledwo udaje mi się nie zasnąć na zajęciach. Całe moje ciało jest jednym wielkim siniakiem. Żyję i oddycham dogrywkami. Co noc przed snem rozmyślam tylko o strategii. — Powoli przełykam wodę. — Ale na to się pisaliśmy i tylko krok dzieli nas od zdobycia nagrody. Pojedynek z Princeton będzie najcięższym spotkaniem spośród wszystkich w czasie tego sezonu.

— Nie martwię się Princeton — mówi Coby z aroganckim uśmieszkiem. — Już raz ich pobiliśmy w tym roku.

— Na samym początku sezonu — podkreślam. — Od tamtej pory nabrali wiatru w żagle. Pozamiatali ćwierćfinały meczem z Union.

— I co z tego? — Coby wzrusza ramionami. — My też pozamiataliśmy w swojej serii.

Ma rację. W zeszły weekend zagraliśmy jeden z najlepszych meczów w historii. Teraz jednak jesteśmy w półfinale. Zrobiło się poważnie.

— Teraz już nie chodzi o wyłonienie dwóch najlepszych drużyn spośród trzech — przypominam kolegom. — To wyeliminowanie jednej z drużyn. Jeżeli przegramy, wypadamy z gry.

— Po naszym sezonie? — odzywa się Dmitry. — Wybiorą nas do rozgrywek krajowych, nawet jeśli nie dotrzemy do finału konferencji.

— Położyłbyś na szali cały nasz sezon? — rzucam mu wyzwanie. — Nie wolałbyś mieć gwarantowanej wygranej?

— Cóż, pewnie, że tak, ale…

— Ale nic — przerywam mu. — Nie zamierzam uzależniać spełnienia naszych marzeń od tego, czy nasz sezon okaże się na tyle dobry, byśmy przeszli dalej. Wolę postawić na to, że w ten weekend skopiemy tyłki Princeton. Zrozumiano?

— Tak jest, kapitanie — bąka Dmitry.

— Tak jest, kapitanie — powtarzają niektórzy koledzy.

— Powiedziałem wam, że nie musicie mnie tytułować kapitanem. Jezu.

— Chcesz, żebyśmy mówili do ciebie Jezu? — Brooks mruga niewinnie.

— Też nie. Chcę tylko, żebyście wygrywali. Chcę, żebyśmy wygrywali. — I jesteśmy tego tak cholernie blisko, że już niemal czuję smak zwycięstwa.

Minęło… o cholera, nawet nie wiem ile lat, odkąd Har­vard wygrał mistrzostwa NCAA. W każdym razie nie było to za mojej kadencji.

— Kiedy po raz ostatni Szkarłatni wygrali Frozen Four? — pytam Aldricka, naszego speca od statystyk. Jego umysł jest jak encyklopedia. Zna wszystkie, nawet najdrobniejsze ciekawostki na temat hokeja.

— W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym — odpowiada.

— Osiemdziesiątym dziewiątym? — powtarzam. — Minęły prawie trzy dekady, odkąd mogliśmy nazwać siebie mistrzami kraju. Mecze Beanpot się nie liczą. Finały konferencji się nie liczą. Teraz przyglądamy się najcenniejszej nagrodzie.

Ponownie omiatam wzrokiem pokój. Ku mojej irytacji McCarthy znów sprawdza telefon i wcale się z tym nie kryje.

— Poważnie, nawet nie wiesz, co się działo z moim fiutem, kiedy wysłałeś wiadomość o tym spotkaniu — narzeka Brooks. — W grę wchodził syrop czekoladowy.

Kilku kolegów pohukuje.

— A ty chciałeś tylko wygłosić nam mowę rodem z Mira­cle? Bo, widzisz, my to rozumiemy — mówi Brooks. — Musimy wygrać.

— Tak, to prawda. I nie możemy dopuścić, by cokolwiek nas rozpraszało. — Rzucam Brooksowi znaczące spojrzenie, a potem robię to samo w kierunku McCarthy’ego.

Student drugiego roku jest wyraźnie zaskoczony.

— Co to znaczy?

— To znaczy, że i ciebie to dotyczy. — Patrzę mu prosto w oczy. — Przestań zabawiać się z córką Chada Jensena.

Wygląda na urażonego. Nie czuję się źle z tym, że wyjawiłem sekret McCarthy’ego komuś, kto o tym nie wiedział, bo jestem pewien, że wiedzieli o tym wszyscy, włącznie z ich matkami. Obnosi się z sypianiem z Brenną, jakby dostał medal. Nie chwali się wprawdzie swoimi wyczynami łóżkowymi w szatni, ale nie potrafi się powstrzymać i wciąż gada o tym, jaka ta dziewczyna jest piękna.

— Zwykle nie mówię wam, chłopcy, co macie robić ze swoimi kutasami, ale to tylko kwestia kilku tygodni. Jestem pewien, że uda wam się przez ten czas utrzymać fiuty w spodniach.

— Czyli nikomu nie wolno się bzykać? — włącza się zaniepokojony drugoroczniak o imieniu Jonah. — Bo jeśli tak, to wolę, żebyś to ty zadzwonił do mojej dziewczyny i jej to powiedział.

— Życzę szczęścia, kapitanie. Vi to seksoholiczka — stwierdza Heath z kpiącym uśmiechem, wspominając o długoletniej dziewczynie Jonaha.

— I czekaj chwilę… Czy sam nie wyszedłeś pewnego wieczoru z baru z tą seksowną rudą? — dopytuje Coby. — Bo to nie brzmi, jakbyś postępował zgodnie z tym, co mówisz, stary.

— Kto się modli pod figurą, ten ma diabła za skórą — stwierdza z powagą Brooks.

Tłumię westchnienie i unoszę dłoń, by ich uciszyć.

— Nie mówię, że nie możecie się bzykać. Twierdzę tylko, że nic nie powinno nas rozpraszać. Jeśli nie radzicie sobie z seksem, to go nie uprawiajcie. Jonah — ty i Vi pieprzycie się jak króliki i nigdy nie miało to wpływu na twoje wyniki na lodzie. Pieprzcie się więc dalej. Nie obchodzi mnie to. Ale ty… — Po raz kolejny spoglądam na McCarthy’ego surowo — przez cały tydzień dawałeś dupy na treningach.

— Nieprawda — protestuje kolega.

Nasz bramkarz, Johansson, zabiera głos.

— Dziś rano nie udał ci się żaden strzał do bramki podczas ćwiczenia strzelania goli.

McCarthy stoi osłupiały.

— Zatrzymałeś wszystkie moje strzały. Rzucacie we mnie gównem, bo jesteś dobrym bramkarzem?

— Nie licząc Jake’a, to ty zdobyłeś najwięcej goli ze wszystkich w naszej drużynie — odpowiada Johansson, wzruszając ramionami. — Choć kilka strzałów powinno ci się udać.

— A dlaczego Brenna miałaby być winna temu, że miałem gorszy dzień? Ja… — przerywa znienacka, zerkając na swoją dłoń. Zakładam, że jego telefon zabrzęczał, gdy pojawiło się powiadomienie.

— Chryste, właśnie udowadniasz, że Connelly ma rację — warczy do McCarthy’ego napastnik o imieniu Potts. — Odłóż telefon. Niektórzy z nas chcieliby jak najszybciej skończyć to spotkanie, wrócić do domu i otworzyć sobie piwo.

Obracam głowę w kierunku Pottsa.

— Jeśli mowa o piwie… Oficjalnie zabraniam, aż do odwołania, tobie i Brayowi udziału we wszystkich imprezach stowarzyszeń.

Will Bray protestuje.

— Przestań, Connelly.

— Piwny ping-pong jest zabawny. Rozumiem to. Ale wy dwaj musicie dać sobie z tym spokój. Na miłość boską, Potts, rośnie ci piwny brzuch.

Wszystkie oczy w pokoju kierują się na jego brzuch. W tej chwili chowa go pod grubą bluzą z kapturem z logo Har­vardu, ale ja codziennie widzę tego gościa w szatni. Wiem, co się pod nią kryje.

Brooks cmoka, patrząc na mnie.

— Nie wierzę, że wyśmiewasz Pottsa za jego wygląd.

Krzywię się w odpowiedzi.

— Nie wyśmiewam go. Ja tylko zwracam mu uwagę, że te zawody w piwnym ping-pongu spowalniają jego jazdę na lodzie.

— To prawda — stwierdza ponuro Potts. — Dawałem dupy.

Ktoś prycha.

— Nie dajesz dupy — zapewniam go. — Ale, tak, mógłbyś zdobyć się na to, by odstawić piwo na kilka tygodni. A ty… — Kolej na Westona. — Nadszedł czas również na twoją abstynencję.

— Mam to gdzieś. Seks zapewnia mi supermoce.

Przewracam oczami. Często to robię w towarzystwie Brook­sa.

— Nie mówię o seksie, tylko o tym, co robisz na imprezach.

Brooks natychmiast zaciska szczęki. Dobrze wie, o czym mówię, tak samo jak nasi koledzy z drużyny. To żaden sekret, że Brooks lubi brać lekkie narkotyki na imprezach. Blant tutaj, kreska kokainy tam. Pilnuje, kiedy i w jakich ilościach bierze, i przypuszczam, że czas rozkładu kokainy, która zostaje we krwi tylko przez czterdzieści osiem godzin, też mu w tym pomaga.

Ale to nie oznacza, że będę tolerować to gówno. O nie. Ale mówienie Brooksowi, co ma robić, jest równie skuteczne co rzucanie grochem o ścianę. Któregoś razu zagroziłem mu, że powiem o wszystkim trenerowi, ale Weston powiedział tylko: „Szerokiej drogi”. Gra w hokeja, bo sprawia mu to radość, a nie dlatego, że kocha ten sport i chce zostać zawodowcem. Mógłby rzucić go w mgnieniu oka, a groźby nie działają na kogoś, kto nie boi się strat.

Nie on pierwszy próbuje od czasu do czasu narkotyków i z pewnością nie ostatni. Wygląda jednak na to, że robi to tylko rekreacyjnie i nigdy w dniu, kiedy mamy mecz. Ale impreza potem? Nawet się nie zastanawia.

— Jeśli cię na tym przyłapią albo nie przejdziesz testów moczu, wiesz, co się stanie. Zatem gratulacje, oficjalnie pozostaniesz czysty, aż skończy się Frozen Four — informuję go. — Rozumiesz?

Po długiej, pełnej napięcia chwili kiwa głową.

— Rozumiem.

— Dobrze. — Zwracam się do pozostałych. — Skupmy się na tym, by pobić Princeton w ten weekend. Wszystko inne ma drugorzędne znaczenie.

Coby posyła mi zadziorny, szeroki uśmiech.

— A ty, kapitanie, co odstawisz?

Marszczę brwi.

— O czym mówisz?

— Zwołujesz zebranie drużyny. Mówisz biednemu McCarthy’emu, że nie może już używać swojego fiuta, odmawiasz Westonowi przyjemności imprezowych, a Pottsa i Braya pozbawiasz tytułów mistrzowskich w piwnym ping-pongu. A co ty zrobisz dla drużyny?

W mieszkaniu zapada grobowa cisza.

Przez chwilę brak mi słów. Czyżby Coby mówił poważnie? Zdobywam przynajmniej jednego gola w każdym meczu. A jeśli zdobywa go ktoś inny, to zwykle przy mojej asyście. Jeżdżę najszybciej na łyżwach na Wschodnim Wybrzeżu i jestem cholernie dobrym kapitanem.

Otwieram usta, by mu odpowiedzieć, ale Coby zaczyna się śmiać.

— Stary, powinieneś zobaczyć swoją minę. — Uśmiecha się szeroko. — Wyluzuj. Zajmujesz się wieloma rzeczami. Jesteś najlepszym kapitanem, jakiego kiedykolwiek mieliśmy.

— Prawda, prawda — woła kilku innych graczy.

Odprężam się. Ale Coby ma rację.

— Słuchajcie, nie będę przepraszał za to, że chcę, byśmy się skoncentrowali, ale wybaczcie mi, jeśli potraktowałem was surowo. Szczególnie ciebie, McCarthy. Proszę was tylko o to, żebyście skupili się na grze. Damy radę?

Około dwudziestu głów kiwa w odpowiedzi.

— Świetnie — klaszczę w dłonie. — Możecie znikać. Prześpijcie się i jutro widzimy się na lodzie, w jak najlepszej formie.

Spotkanie kończy się, a grupa wychodzi. Nasi sąsiedzi znów będą musieli znieść trochę hałasu. Tym razem to ciężkie kroki ponad dwudziestu graczy hokeja, którzy zbiegają z łomotem po schodach.

— Tato, mogę już wracać do swojego pokoju? — pyta ­Brooks z sarkazmem.

Uśmiecham się do niego szeroko.

— Tak, synu, możesz. Zamknę drzwi.

Pokazuje mi środkowy palec, pędząc do sypialni. W międzyczasie McCarthy ociąga się, stojąc przy drzwiach. Czeka na mnie.

— Co mam powiedzieć Brennie? — pyta.

Nie potrafię stwierdzić, czy jest na mnie zły, bo jego twarz niczego nie zdradza.

— Powiedz jej tylko, że musisz się skupić teraz na zawodach, a wrócicie do siebie po sezonie.

Nigdy do siebie nie wrócą.

Nie mówię tego na głos, ale wiem, że to prawda. Brenna Jensen nie wybaczy nikomu, kto każe jej na siebie czekać, a zwłaszcza graczowi Har­vardu. Jeśli McCarthy zerwie z nią, choćby na jakiś czas, ona postara się, by to był koniec na zawsze.

— Briar wygrał w zeszłej dekadzie trzy mistrzostwa — mówię beznamiętnie. — A my wciąż nie mamy na swoim koncie zwycięstwa. To niedopuszczalne. Powiedz mi więc, co jest dla ciebie ważniejsze: żeby Brenna Jensen mąciła ci w głowie czy pokonanie jej drużyny?

— Pokonanie jej drużyny — odpowiada natychmiast.

Bez wahania. Podoba mi się to.

— Zatem pokonajmy ich. Rób to, co należy.

McCarthy kiwa głową i wychodzi. Zamykam za nim drzwi.

Czy czuję się źle? Może trochę. Ale każdy widzi, że on i Brenna nie są dla siebie stworzeni. Sama to przecież stwierdziła.

Ja tylko przyspieszam to, co nieuniknione.

Rozdział trzeci 

Brenna

— Gdzie się podziewałaś, Brenno? Dzwoniłem do ciebie trzy razy.

Szorstki głos mojego taty zawsze powoduje, że przechodzą mnie ciarki. Mówi do mnie tak jak do swoich zawodników — krótko, niecierpliwie i oschle. Chciałabym powiedzieć, że zawsze tak było, że przez całe życie na mnie warczał. Ale bym wtedy skłamała.

Tata nie zawsze mówił do mnie w ten sposób. Kiedy mama zginęła w wypadku samochodowym, miałam siedem lat, a tata musiał pełnić rolę zarówno matki, jak i ojca. I w każdej z nich świetnie sobie radził. Kiedyś zwracał się do mnie z miłością i delikatnością, co było widać na jego twarzy i słychać w jego głosie. Sadzał mnie sobie na kolanach, mierzwił mi włosy i mówił: „Powiedz, Brzoskwinko, jak dziś było w szkole”. Nazywał mnie „Brzoskwinką”, rany boskie.

Ale to było dawno temu. Teraz jestem tylko Brenną i nie pamiętam, kiedy ostatnio kojarzyłam słowa „miłość” czy „delikatność” z moim ojcem.

— Wracałam do domu w ulewie — odpowiadam. — Nie mogłam odebrać telefonu.

— Skąd wracałaś?

Rozpinam zamek butów w ciasnym korytarzyku mojego mieszkania w suterenie. Wynajmuję je od miłej pary: Marka i Wendy, którzy często wyjeżdżają służbowo. Poza tym osobne wejście pozwala mi unikać kontaktu z nimi przez wiele tygodni.

— Z Della’s Diner. Byłam na kawie z przyjacielem.

— O tak późnej porze?

— Późnej? — Wyciągam szyję w stronę kuchni, która jest jeszcze mniejsza od korytarza i zerkam na zegar na mikrofalówce. — Ledwo dochodzi dziesiąta.

— Czy nie masz jutro rozmowy o pracę?

— Tak, co z tego? Sądzisz, że skoro wróciłam do domu o wpół do dziesiątej, to rano zaśpię? — Nie mogę powstrzymać sarkazmu. Czasem z trudem udaje mi się pohamować, by nie zacząć warczeć na niego tak samo, jak on na mnie warczy.

Ignoruje zaczepkę.

— Rozmawiałem z kimś z sieci — mówi. — Z Samem Samuelsem. Nadzoruje reżyserkę. Porządny facet. — Tata zaczyna mówić burkliwie. — Przekazałem mu, że pojawisz się jutro, i powiedziałem kilka dobrych słów na twój temat.

Nieco mięknę.

— Och. To miło z twojej strony. Doceniam to. — Niektórzy mogliby poczuć się niezręcznie, prosząc o przysługi, by coś osiągnąć w życiu, ale ja nie mam problemu z wykorzystywaniem znajomości taty, jeśli tylko dzięki temu zdobędę staż. W mediach panuje ogromna konkurencja i chociaż mam wysokie kompetencje, nawet wyższe, niż to konieczne — harowałam jak wół, by je zdobyć — na moją niekorzyść przemawia fakt, że jestem kobietą. Niestety, w tej branży dominują mężczyźni.

Telewizja w Briar oferuje oficjalne miejsca pracy studentom ostatniego roku, ale mam nadzieję, że wyprzedzę wszystkich rywali. Jeśli uda mi się zdobyć wakacyjny staż w Ho­ckeyNet, jest duża szansa, że dostanę stały etat na ostatnim roku studiów. A to oznacza, że zdobędę przewagę nad rówieśnikami i zapewnię sobie pracę zaraz po zdobyciu dyplomu.

Zawsze marzyłam o tym, by zostać dziennikarzem sportowym. Tak, HockeyNet ma dopiero dziesięć lat (a jego pierwotna kadra musiała się wykruszyć w dniu, gdy stacja wybierała swą nazwę) i zajmuje się wyłącznie hokejem. Gdy wystartował, zapełnił wielką lukę na rynku transmisji sportowych. Wprawdzie uwielbiam oglądać ESPN, ale jedyne, co można im zarzucić, to to, że nie relacjonują rozgrywek hokejowych. To skandaliczne. Wiadomo przecież, że w naszym kraju hokej jest czwartym pod względem znaczenia sportem narodowym, ale większe stacje telewizyjne traktują go tak, jakby był mniej ważny niż NASCAR, tenis, czy — fuj! — golf.

Marzę, by stanąć przed kamerą, znaleźć się przy stole z tymi wszystkimi ważniakami, analizując najlepsze momenty gry, a nawet całe mecze. Chcę przedstawiać swoje oceny. Dziennikarstwo sportowe jest trudną dziedziną dla kobiety, ale ja znam się na hokeju i jestem przekonana, że zawojuję wszystkich na jutrzejszej rozmowie.

— Daj znać, jak ci poszło — nakazuje mi tata.

— Dobrze. — Kiedy przechodzę przez pokój dzienny, moja lewa skarpetka nasiąka czymś mokrym, co wywołuje mój okrzyk.

Tata natychmiast zaczyna się martwić.

— Nic ci nie jest?

— Wybacz. To nic takiego. Wykładzina zamokła. Pewnie coś wylałam… — milknę, zauważając niewielką kałużę przed rozsuwanymi drzwiami, które wychodzą na tylne podwórko. Na zewnątrz wciąż pada. Ciężkie krople uderzają miarowo o kamienne patio. — Niech to szlag. Przy tylnych drzwiach zebrała się woda.

— Niedobrze. Z czym musimy sobie poradzić? Woda do domu wlewa się przez odpływ?

— Skąd mogę wiedzieć? Myślisz, że sprawdziłam stan odpływów, zanim się tu wprowadziłam? — Nie widzi, że przewracam oczami, ale mam nadzieję, że wyczuwa to w moim głosie.

— Powiedz mi, skąd się bierze wilgoć.

— Już ci mówiłam, zbiera się głównie wokół drzwi przesuwnych. — Przemierzam pokój dzienny, co zajmuje mi jakieś trzy sekundy. Jedyna mokra plama znajduje się obok drzwi.

— W porządku. Cóż, to dobry znak. Najpewniej więc nic się nie dzieje z rurami. Ale jeśli to sprawka odpływu deszczówki, powodem może być kilka rzeczy. Czy podjazd jest wybrukowany?

— Tak.

— Twoi gospodarze będą musieli zatem rozważyć kilka opcji drenażu. Zadzwoń do nich jutro i powiedz im, by to sprawdzili.

— Dobrze, zadzwonię.

— Koniecznie.

— Powiedziałam, że zadzwonię. — Wiem, że próbuje mi pomóc, ale dlaczego mówi do mnie takim tonem? Dla Chada Jensena wszystko jest rozkazem, a nie sugestią.

Wiem, że nie jest złym człowiekiem. Bywa po prostu nad­opiekuńczy i od czasu do czasu ma ku temu powód. Ale od trzech lat jestem samodzielna. Umiem o siebie zadbać.

— Pojawisz się na półfinałach w sobotę wieczorem? — pyta energicznie tata.

— Nie mogę — odpowiadam i jest mi naprawdę przykro, że ominie mnie tak ważna rozgrywka. Ale już dawno coś sobie zaplanowałam. — Wybieram się do Tansy, pamiętasz? — Tansy to moja ulubiona kuzynka, córka starszej siostry taty, Sheryl.

— W ten weekend?

— Tak.

— W porządku. Pozdrów ją ode mnie. Powiedz, że nie mogę się doczekać, by zobaczyć się z nią i Noahem podczas Wielkanocy.

— Przekażę.

— Zostaniesz tam na noc? — Słyszę niepokój w jego głosie.

— Właściwie dwie noce. Jadę jutro do Bostonu i wracam w niedzielę.

— Nie rób… — milknie.

— Czego mam nie robić? — Tym razem w moim tonie pojawia się ostra nuta.

— Nie rób niczego nierozsądnego. Nie pij za dużo. Bądź ostrożna.

Doceniam to, że nie mówi „Nie pij niczego”, ale pewnie tak robi, bo wie, że nie może mnie powstrzymać. Gdy skończyłam osiemnaście lat, nie był w stanie mnie zmusić, bym przestrzegała narzuconej przez niego godziny powrotu do domu albo jego zasad. A odkąd skończyłam dwadzieścia jeden lat, nie mógł zapobiec temu, bym się napiła alkoholu.

— Będę ostrożna — obiecuję, bo o tym mogę go zapewnić z pełnym przekonaniem.

— Bren — mówi. Znów milknie.

Chyba wszystkie rozmowy z ojcem wyglądają w ten sposób. Zaczynamy i milkniemy. Słów, które chcemy wypowiedzieć, w końcu nie mówimy. Tak trudno jest nam się porozumieć.

— Tato, czy możemy się teraz rozłączyć? Chcę wziąć gorący prysznic i położyć się wcześnie do łóżka. Muszę jutro wstać skoro świt.

— Dobrze. Daj znać, jak ci poszła rozmowa. — Milknie. Kiedy odzywa się znowu, słyszę słowa otuchy, a nie zdarza się to często. — Dasz radę.

— Dziękuję. Dobranoc, tato.

— Dobranoc, Brenno.

Rozłączam się i robię dokładnie to, co powiedziałam — biorę gorący prysznic, bo dwudziestominutowy spacer w deszczu sprawił, że przemarzłam do kości. Kiedy wychodzę z ciasnej kabiny prysznicowej, jestem czerwona jak homar. Malutka łazienka nie ma wanny. Wielka szkoda. Nie ma bowiem nic lepszego niż gorąca kąpiel.

Nie lubię zasypiać z mokrymi włosami, więc szybko je suszę, a potem szperam w komodzie w poszukiwaniu jak najcieplejszej piżamy. Wybieram spodnie w kratkę i koszulkę z długim rękawem i logo Uniwersytetu Briar. Sutereny z zasady są zimne i moje mieszkanie nie wyróżnia się pod tym względem. Dziwię się, że w ciągu siedmiu miesięcy, odkąd tu mieszkam, nie złapałam jeszcze zapalenia płuc.

Wchodząc pod kołdrę, odłączam telefon od ładowarki i dostrzegam nieodebrane połączenie od Summer. Mam przeczucie, że jeśli się nie odezwę, ona zadzwoni znowu. I pewnie zrobi to pięć sekund po tym, jak zasnę, więc zawczasu oddzwaniam, by zapewnić sobie potem spokojny sen.

— Jesteś na mnie zła? — wita mnie.

— Nie. — Zwijam się w kłębek, leżąc na boku. Telefon balansuje na moim ramieniu.

— Nawet mimo tego, że umówiłam cię z Julesem i za niego poręczyłam? — W jej głosie słychać poczucie winy.

— Jestem dorosła, Summer. Nie zmuszałaś mnie, bym się zgodziła na randkę.

— Wiem. Ale czuję się okropnie. Nie mogę uwierzyć, że się nie pojawił.

— Nie przejmuj się. Wcale się tym nie zmartwiłam. Najwyraźniej uniknęłam kłopotów.

— W porządku — brzmi, jakby jej ulżyło. — Znajdę ci kogoś lepszego, z kim będziesz mogła się związać.

— Raczej nie — odpowiadam radośnie. — Oficjalnie zwalniam cię z roli swatki — którą, tak na marginesie, sama na siebie wzięłaś. Uwierz mi, skarbie, nie mam żadnych problemów, jeśli chodzi o spotykanie się z mężczyznami.

— Tak, jeśli chodzi o spotykanie się. Ale umawianie się na randki — w tym jesteś do bani.

Protestuję.

— Bo nie szukam nikogo, by się z nim umawiać.

— Czemu nie? Fajnie jest mieć chłopaka.

Pewnie, jeśli twoim chłopakiem jest Colin Fitzgerald. Summer umawia się z jednym z najbardziej przyzwoitych facetów, jakich kiedykolwiek poznałam. Inteligentny, uprzejmy, bystry, nie wspominając o tym, że jest też zajebiście seksowny.

— Czy wciąż macie z Fitzym bzika na swoim punkcie?

— I to jeszcze jakiego. On znosi moje wariactwa, a ja jego dziwactwa. Poza tym uprawiamy najlepszy seks na świecie.

— Założę się, że Hunterowi też się to podoba — mówię z przekąsem. — Mam nadzieję, że nie jesteś z gatunku krzyczących dziewczyn.

Hunter Davenport jest współlokatorem Summer i Fitza. Ostatnio dostał od niej kosza. Zgodziła się iść z nim na randkę tylko po to, by sobie uświadomić, że jej uczucia do Fitza są zbyt silne, by je ignorować. Hunter nie przyjął tego dobrze.

— Boże, nawet nie wiesz, jak trudno jest zachować ciszę, gdy Fitz robi z moim ciałem magiczną magię — mówi Summer i wzdycha.

— Magiczną magię?

— Tak, magiczną magię. Ale jeśli martwisz się o to, że Hunter leży w łóżku, przysłuchuje się nam i szlocha, niepocieszony, to przestań. Każdej nocy pojawia się u niego inna dziewczyna.

— Gratulacje — chichoczę. — Założę się, że Hollis zielenieje z zazdrości.

— Nie wiem, czy Mike nawet to zauważył. Nieustannie o tobie marzy.

— Nadal? — O cholera. Miałam nadzieję, że już dał sobie z tym spokój.

Na chwilę przymykam oczy. Zrobiłam w swoim życiu kilka idiotycznych rzeczy, ale zabawianie się z Mikiem Hollisem znajduje się na szczycie listy. Upiliśmy się oboje i nie wiedzieliśmy, co robimy, więc zaliczyliśmy kilka mokrych pocałunków, a potem zasnęłam, waląc mu konia. Nie była to najgorsza chwila w moim życiu, ale też niezbyt warta uwagi. Nie mam pojęcia, dlaczego chciałby ją powtórzyć.

— Jest zakochany — potwierdza Summer.

— Przejdzie mu.

Summer chichocze, ale jej dobry nastrój szybko mija.

— Hunter zachowuje się wobec nas jak pajac — przyznaje. — Kiedy tylko nie bzyka jakiejś laski.

— Chyba naprawdę mu na tobie zależało.

— Szczerze? Raczej nie chodzi o mnie. Sądzę, że to dotyczy Fitza.

— Rozumiem. Chciał go przelecieć — stwierdzam poważnie. — Wiesz, ale kto by nie chciał?

— Nie, paskudo. Fitz skłamał mu w żywe oczy, kiedy Hunter go zapytał, czy coś do mnie czuje. Dla Huntera stanowi to złamanie zasad kodeksu braterskiego.

— Kodeks braterski to rzecz święta — muszę się zgodzić. — Zwłaszcza między kolegami z drużyny.

— Wiem. Fitz mówi, że podczas treningów panuje spore napięcie — jęczy Summer. — Bee, a jeśli to wpłynie na ich wyniki podczas półfinałów? To znaczy, że Yale wejdzie do finału.

— Tata ich naprostuje — zapewniam ją. — I mów o Hunterze, co chcesz, ale lubi wygrywać mecze hokejowe. Nie pozwoli, by sprzeczka o jakąś dziewczynę — bez obrazy — na tyle go rozproszyła, by stracić wygraną.

— Czy powinnam…

Brzęczenie w moim uchu tłumi jej słowa.

— Co to było?

— Wiadomość — wyjaśniam. — Przepraszam, mów dalej. Co takiego?

— Zastanawiałam się, czy powinnam spróbować znów z nim porozmawiać.

— Nie uważam, by miało to jakieś znaczenie. Jest uparty jak osioł. Ale w końcu dojrzeje i jakoś sobie z tym poradzi.

— Mam taką nadzieję.

Rozmawiamy jeszcze chwilę, aż powieki zaczynają mi ciążyć.

— Summer, skarbie, idę spać. Jutro rano mam rozmowę o pracę.

— Dobrze. Zadzwoń jutro. Kocham cię.

— Ja ciebie też.

Już mam wyłączyć nocną lampkę, kiedy przypominam sobie o esemesie. Klikam ikonę z wiadomością i mrużę oczy, widząc imię McCarthy’ego.

Hej, B. Cudownie się z tobą spędza czas, ale muszę się wycofać na chwilę. Przynajmniej do zakończenia play-offów. Wiesz, muszę się skupić na grze. Zadzwonię do ciebie, gdy wszystko się uspokoi, dobrze? xo

Otwieram szeroko usta. To jakiś żart?

Ponownie czytam wiadomość. Nie, treść się nie zmienia. McCarthy zakończył nasz związek.

Wygląda na to, że Jake Connelly właśnie wypowiedział mi wojnę.

Rozdział czwarty

Brenna

Zwykle nie tracę nad sobą panowania. Nigdy nie dręczył mnie niepokój i tak naprawdę nic mnie nie przeraża, nawet mój ojciec, który jest znany z tego, że jednym spojrzeniem potrafi doprowadzić dorosłych mężczyzn do płaczu. To nie jest metafora — raz byłam tego świadkiem.

Ale tego ranka pocą mi się dłonie i boli mnie brzuch, a wszystko przez dyrektora HockeyNet, Eda Muldera, który od początku robi na mnie złe wrażenie. Ten wysoki, łysy i przerażający mężczyzna zaraz po uściśnięciu mi ręki zapytał, dlaczego taka śliczna dziewczyna jak ja stara się o pracę za kamerą, a nie przed.

Staram się nie marszczyć brwi, słysząc tę seksistowską uwagę. Jeden z asystentów nauczycieli w Briar, Tristan, który kiedyś odbywał tu staż, ostrzegł mnie, że Mulder jest kompletnym idiotą. Ale też zdradził mi, że żaden ze stażystów nie podlega mu bezpośrednio, co oznacza, że pomijając rozmowę o pracę, nie będę mieć z nim do czynienia. Jest jedyną przeszkodą, którą muszę pokonać, by zdobyć złoty medal stażystki.

— Hm, jak napisałam w liście motywacyjnym, docelowo chciałabym występować w studiu jako analityk lub dziennikarz, ale mam nadzieję, że zdobędę także doświadczenie od zaplecza. Kończę studia na kierunku media i dziennikarstwo w Briar, jak pan już zapewne wie. W następnym roku zatrudnię się w…

— To nie jest płatny staż — przerywa mi. — Jesteś tego świadoma?

Zbija mnie z tropu. Kiedy zaciskam ręce, czuję, jakie są śliskie, więc kładę je na kolanach.

— Och. Hm, tak, jestem świadoma.

— To dobrze. Zauważyłem, że mężczyźni zwykle pojawiają się tu, znając warunki, kobiety zaś często oczekują wynagrodzenia.

Przechodzi od zawoalowanego seksizmu do obscenicznie otwartej postawy. Komentarz ten nie ma sensu. W ogłoszeniu o pracę na stronie HockeyNet wyraźnie było napisane, że jest to bezpłatny staż. Dlaczego więc mężczyźni mieliby spodziewać się jednego, a kobiety czegoś zupełnie innego? Czy on sugeruje, że kobiety nie czytają właściwie ogłoszeń? A może wcale nie potrafimy czytać?

Czuję, że poci mi się kark. Znalazłam się na zupełnie nieznanym mi terenie.

— Zatem, Brendo, opowiedz mi coś o sobie.

Przełykam ślinę. Zwrócił się do mnie: Brendo. Czy powinnam go poprawić?

Oczywiście, że tak. Do diabła z nim. Jesteś od niego lepsza. Pewna siebie Brenda — to jest, Brenna — unosi swoją cudowną głowę.

— Mam na imię Brenna — odpowiadam gładko — i wydaje mi się, że będę tu pasować. Po pierwsze i najważniejsze, uwielbiam hokej. Jest…

— Twoim ojcem jest Chad Jensen. — Porusza szczęką, a ja zdaję sobie sprawę z tego, że żuje gumę. Ma facet klasę.

Odpowiadam ostrożnie.

— Tak, to prawda.

— Trener, który wygrywa mistrzostwa. Kilka razy triumfował we Frozen Four, prawda?

Potakuję.

— Jest świetnym trenerem.

Mulder zgadza się ze mną.

— Musisz być z niego dumna. Co określiłabyś jako swoją największą zaletę, poza posiadaniem sławnego ojca?

Staram się zignorować szyderczą nutę pobrzmiewającą w jego pytaniu i odpowiadam:

— Jestem bystra. Myślę logicznie. Potrafię działać pod presją. A przede wszystkim szczerze kocham ten sport. Hokej jest…

Ale on już mnie nie słucha.

Przeniósł spojrzenie na ekran komputera, wciąż przeżuwając gumę jak koń międlący otręby. Na oknie za plecami Muldera odbija się rozmazany obraz z jego monitora… czy to ustawienie drużyny z menedżera hokeja? To jest chyba strona menedżera ESPN.

Nagle zerka na mnie.

— Za kim jesteś?

Marszczę czoło.

— Za drużyną z college’u czy…

— NHL — przerywa mi z niecierpliwością. — Komu kibicujesz, Brendo?

— Brenno — odpowiadam przez zaciśnięte zęby. — I, oczywiście, kibicuję Bruinsom. A pan?

Mulder parska głośno.

— Oilersom. Jestem na wskroś Kanadyjczykiem.

Udaję zainteresowanie.

— Och, to interesujące. Pochodzi pan z Edmonton?

— O tak. — Jego wzrok ponownie kieruje się na ekran. Mówi nieobecnym tonem: — Co określiłabyś jako swoją największą słabość, poza posiadaniem sławnego ojca?

Tłumię gniewną odpowiedź.

— Czasem bywam niecierpliwa — wyznaję, bo trudno, żebym w czasie tej beznadziejnej rozmowy mówiła o tym, jak wielką moją słabością jest to, że za bardzo się przejmuję albo za ciężko pracuję. Ble.

Uwagę Muldera ponownie przyciąga drużyna z menedżera hokejowego. W przestronnym biurze zapada cisza. Zirytowana, wiercę się na krześle i wpatruję w szklaną gablotkę przy ścianie. Znajdują się w niej wszystkie nagrody, które zdobyła stacja w czasie swojego istnienia, wraz z podpisanymi przez zawodowych graczy pamiątkami. Zauważam, że jest wśród nich wiele gadżetów Oilersów.

Na przeciwległej ścianie dwa wielkie ekrany pokazują różne programy: NHL wyświetla powtórki najlepszych akcji z weekendu, a Top Ten wylicza najbardziej dynamiczne sezony debiutantów wszech czasów. Szkoda, że bez głosu. Przynajmniej wtedy mogłabym posłuchać czegoś ciekawego, kiedy tak siedzę, ignorowana.

Moja frustracja powoli rośnie i ściska mnie za gardło. Dyrektor nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Albo jest najgorszym rekruterem na świecie, a do tego bezczelnym palantem, albo nie traktuje poważnie mojej kandydatury na to stanowisko.

A może jest jeszcze jedna odpowiedź: wszystko razem.

Tristan się mylił. Ed Mulder to nie palant, tylko sukinsyn, jakich mało. Niestety, dobre staże w wielkich sieciach takich jak HockeyNet nie zdarzają się często. Na rynku nie ma wielkiego wyboru. A ja nie jestem aż tak naiwna, by sądzić, że Mulder jest szczególnym przypadkiem. Kilku moich wykładowców, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, ostrzegło mnie, że dziennikarstwo sportowe nie jest przyjazne dla kobiet.

W czasie mojej kariery nieraz będę musiała stawiać czoło mężczyznom takim jak Mulder. Jeśli stracę panowanie nad sobą i wybiegnę z biura, nie pomoże mi to w osiągnięciu celu. Mulder może jedynie „udowodnić” sobie w swojej mizoginistycznej głowie, że ma rację, bo kobiety są zbyt emocjonalne, zbyt słabe i nie są w stanie przeżyć na arenie sportowej.

— Czyli — odchrząkuję — jakie miałabym obowiązki, jeśli dostałabym ten staż? — Znam już odpowiedź, bo nauczyłam się właściwie ogłoszenia na pamięć, nie wspominając o przesłuchaniu godnym CIA, które przeprowadziłam na osobie asystenta wykładowcy, Tristanie. Ale równie dobrze mogę zadać kilka pytań, widząc, że Mulder nie jest zainteresowany oddaniem przysługi.

Unosi głowę.

— Mamy trzy miejsca dla stażystów w dziale produkcji. Jestem szefem tego działu.

Zastanawiam się, czy zdaje sobie sprawę z tego, że nie odpowiedział na moje pytanie. Biorę wdech, by się uspokoić.

— A obowiązki?

— Bardzo intensywne — odpowiada. — Będziesz musiała montować najlepsze fragmenty meczów, przygotowywać pakiety klipów, pomagać w tworzeniu teaserów i nagrań montażowych. Będziesz chodzić na spotkania produkcyjne, planować pomysły na historie… — milknie, klikając kilka razy myszką.

To doskonała praca dla mnie. Chcę jej. Potrzebuję jej. Zagryzam policzek od środka, zastanawiając się, jak mogę uratować tę katastrofalną rozmowę.

Nie dostaję jednak na to szansy. Ktoś puka głośno do drzwi. Otwierają się, zanim Mulder zdąży odpowiedzieć. Do biura wpada mężczyzna z niechlujną brodą i wyrazem podekscytowania na twarzy.

— Roman McElroy właśnie został aresztowany za przemoc domową!

Mulder podrywa się ze swojego skórzanego fotela.

— Chyba sobie, kurwa, żartujesz.

— W internecie aż huczy, bo wrzucono film z tego zdarzenia. Nie z bicia żony, ale z aresztowania.

— Czy jakaś inna stacja już się tym zajęła?

— Nie. — Brodacz podskakuje jak dzieciak w sklepie z zabawkami, a nie może mieć mniej niż pięćdziesiąt pięć lat.

— Którzy prezenterzy są dostępni? — dopytuje Mulder w drodze do drzwi.

— Georgia właśnie przyjechała…

— Nie — przerywa mu szef. — Nie Barnes. Będzie chciała nadać temu jakiś bzdurny feministyczny wydźwięk. Kto jeszcze?

Zagryzam wargę, by powstrzymać się od gniewnej odpowiedzi. Georgia Barnes to jedna z dwóch analityczek w Ho­ckeyNet i jest niesamowita. Jej spostrzeżenia są pierwszej klasy.

— Kip Haskings i Trevor Trent. Ale właśnie prowadzą program na żywo. „Piątkową piątkę”.

— Walić „Piątkową piątkę”. Niech Gary napisze jakiś skrypt, a potem Kip i Trevor przedyskutują go do bólu i rozłożą na części film z aresztowania, klatka po klatce. Chcę cały program na temat tego zdarzenia z McElroyem. — Mulder zatrzymuje się nagle w drzwiach, przypominając sobie o moim istnieniu. — Dokończymy to w poniedziałek.

Otwieram usta.

— Przepraszam, co takiego?

— Wróć w poniedziałek — warczy. — Teraz musimy zająć się tym wyjątkowym wydarzeniem. Wiadomości nie będą czekać, Brendo.

— Ale…

— Poniedziałek, dziewiąta rano — mówi i znika.

Wpatruję się z niedowierzaniem w puste drzwi. Co tu się, do diabła, stało? Najpierw zaczął rozmowę od kilku seksistowskich uwag, potem nie słuchał ani jednego słowa, które wypowiedziałam, a teraz zostawia mnie w samym środku rozmowy? Rozumiem, że informacja o tym, że zawodowy hokeista zostaje oskarżony o bicie żony, jest sensacją, ale… nie mogę wrócić w poniedziałek. Mam zajęcia. Tristan ostrzegał mnie przed Mulderem, lecz ten człowiek okazał się jeszcze gorszy, niż myślałam.

Z gniewem zabieram torebkę i płaszcz, a potem wstaję. Pieprzyć to. Nie wracam w poniedziałek. Nie pozwolę, by ten dupek…

„Wymarzony staż” — przypominam sobie, a potem w myślach powtarzam te słowa raz po raz. ESPN i HockeyNet są dwiema największymi sieciami sportowymi w kraju. A ESPN nie prowadzi żadnego naboru.

Czyli…

Chyba opuszczę zajęcia w poniedziałek.

Rochelle, urocza blond recepcjonistka Muldera, unosi wzrok znad biurka, kiedy do niej podchodzę. Oficjalnie przekładam termin rozmowy o pracę, a potem wychodzę z budynku HockeyNet z nieprzyjemnym uczuciem w brzuchu.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie pada, więc zamawiam ubera i stoję na zewnątrz, przy krawężniku. Czekając, dzwonię do kuzynki.

— Hej — mówię, kiedy Tansy odbiera telefon. — Moja rozmowa o pracę już się skończyła.

— Tak szybko?

— Tak.

— Jak ci poszło?

— To była kompletna katastrofa. Opowiem ci o niej później. Właśnie zamówiłam ubera. Czy mogę podjechać do twojego akademika? — Planowałam spędzić czas samotnie, gdy Tansy będzie na zajęciach.

— Tak, zostawiłam klucz u gospodyni. Mieszka w pokoju 404. Najpierw zapukaj do niej i weź klucz. Ja mieszkam w 408.

— Świetnie. — Zerkam na wysoki biurowiec, z którego właśnie wyszłam. Budynek pyszni się lśniącymi oknami, szklanym lobby i wielkim biało-czerwonym logo HockeyNet. Nie mogę powstrzymać się od westchnienia. — Mam nadzieję, że jesteś gotowa na to, by dziś wieczorem się upić, bo muszę zapomnieć o tej rozmowie.

*

— Ależ cię nienawidzę. Jak ci się zawsze udaje wyglądać tak dobrze, nawet gdy się o to nie starasz? — biadoli Tansy późnym wieczorem.

Siedzimy w jej mieszkaniu w Walsh Hall, jednym z akademików Boston College. Tansy dzieli je z trzema innymi dziewczynami i zajmuje pokój z Aishą, która wyjechała na weekend do rodziców mieszkających w Nowym Jorku. Aisha jest moją bratnią duszą, bo zamieniła swoje biurko w toaletkę. Zrobiłabym to samo z biurkiem w domu, gdybym je miała. Zawsze wolałam odrabiać lekcje rozciągnięta na łóżku lub kanapie.

Uśmiecham się szeroko do odbicia Tansy w wielkim lustrze Aishy, a potem dalej maluję tuszem górne rzęsy.

— Nakładam makijaż — przypominam jej. — Czy to nie oznacza, że się staram?

Chrząka z irytacją.

— Nazywasz to makijażem? Nałożyłaś kroplę podkładu i trochę tuszu. To się nie liczy jako makijaż.

— I szminkę — przypominam jej.

— I szminkę — przyznaje. Przewraca oczami, patrząc na mnie. — Wiesz, że na tym wielkim, pięknym świecie istnieją inne kolory poza czerwienią, prawda?

— Czerwień to mój kolor. — Wydymam w jej stronę wargi, a potem posyłam całusa. — Przyjaciółka z Briar twierdzi, że to mój znak firmowy.

— Rzeczywiście tak jest. Nie pamiętam, kiedy ostatnio nie miałaś czerwonych ust. Może rano, w Boże Narodzenie? — Milknie na chwilę. — Nie, czekaj, tamtego dnia obydwie miałyśmy czerwoną szminkę. Pasowała do naszych czapek mikołajowych. Ja jednak wyglądałam okropnie. Nie mogę sobie pozwolić na czerwone usta.

— Obie mamy przecież taką samą cerę, Tans. Oczywiście, że możesz malować usta na czerwono.

— Nie, mam na myśli to, że trzeba mieć odpowiedni styl. Musisz być pewna siebie, by nosić czerwień.

Nie myli się. Taki wygląd wymaga pewności siebie. Co za ironia, bo właśnie czerwona szminka mi ją daje. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale czuję się niezwyciężona, gdy maluję nią usta.

— Mogę ci pożyczyć nieco mojej pewności siebie, jeśli chcesz — proponuję.

Tansy marszczy nos, uśmiechając się szeroko. Światło pada na srebrny ćwiek w jej nozdrzu, który wydaje się iskrzyć.

— Ojej, dzięki, Bee. Wiedziałam, że z jakiegoś powodu jesteś moją ulubioną kuzynką.

— Cóż, pozostali niezbyt zasługują na ten honor. Leigh i Robbie za dużo gadają o religii. Że nie wspomnę o Alex.

Obie się krzywimy. Alex jest córką naszego wuja, Billa. Nieprawdopodobnie potrafi człowieka zirytować.

Słyszę dźwięk przychodzącej wiadomości.

— Hej, możesz to sprawdzić? — Zostawiłam telefon na biurku Tansy, a ona siedzi bliżej niego.

Sięga ręką nad łóżkiem.

— Ktoś o inicjałach GB pisze, że za tobą tęskni. Użył chyba ze sto „i” oraz pięciu, nie, sześciu emotikonek z serduszkiem. Ooo, na dodatek to czerwone serce. To znaczy, że mówi poważnie. Kim jest GB i dlaczego o nim nie wspomniałaś?

Parskam śmiechem.

— GB oznacza Greenwich Barbie. Tak nazywam swoją przyjaciółkę, Summer. To seksowna bogata dziewczyna z Connecticut.

— Kłamczucha. Nigdy nie słyszałam, żebyś wspominała o Summer — wypomina mi Tansy.

— Przeniosła się do Briar na początku stycznia. — Wsuwam szczoteczkę od tuszu do rzęs z powrotem do pojemnika i zakręcam. — Ta laska jest szalona, ale w fajny sposób. Zabawna dziewczyna. Zawsze gotowa do imprezowania. Nie mogę się doczekać, aż się wreszcie poznacie.

— Widzimy się w ten weekend?

— Niestety nie. Spełnia swój obowiązek i jutro wieczorem kibicuje swojemu chłopakowi z Briar w półfinałach. Grają przeciwko Yale. Jej chłopak należy do drużyny hokejowej.

— Czemu za tobą tęskni?

— Nie widziałyśmy się od ostatniego weekendu. I, tak, wiem, że tydzień to niezbyt długo, ale według Summer minęło całe dziesięciolecie. Jest melodramatyczna.

Mój telefon znów się odzywa.

— Widzisz, co mam na myśli? — chichoczę, wsuwając tusz do rzęs i szminkę do małej kosmetyczki, którą ze sobą przyniosłam. — Czy możesz podać mi telefon? Jeśli jej nie odpiszę, może dostać ataku paniki.

Tansy sprawdza ekran. Jej ramiona lekko sztywnieją.

— To nie Summer — informuje mnie.

Marszczę brwi.

— Dobrze. Kto to jest?

Zapada długa chwila ciszy. Coś się zmienia i nagle między nami rodzi się napięcie.

Tansy wpatruje się we mnie uważnie.

— Dlaczego nie powiedziałaś mi, że wciąż masz kontakt z Erikiem?

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki