Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Cztery opowieści. Cztery pary. Poznaj dalsze losy ulubionych bohaterów! Dziedzictwo skomponowane jest z kwartetu powiązanych ze sobą historii, które opowiadają dalsze losy bohaterów bestsellerowych powieści Elle Kennedy – Układu, Błędu, Podboju i Celu. Życie po studiach okazało się nie do końca takie, jakie sobie wyobrażali Garrett i Hannah, Logan i Grace, Dean i Allie oraz Tucker i Sabrina. Oczywiście, mają przecież siebie nawzajem, ale doszły też problemy prawdziwego życia, na które nie przygotowały ich cztery lata na uniwersytecie Briar. Wesele. Oświadczyny. Potajemny ślub. I niespodziewana ciąża. Oto główne wątki każdej z opowieści. Jak się okazuje, dla tych czterech par miłość to bułka z masłem. Dorastanie zaś okazuje się znacznie trudniejsze. Jak duże konsekwencje mogą wynikać z wielkich decyzji? I czy okaże się, że szczęście przyniesie spodziewane nagrody? „Zabawny i pełen ciepła zbiór kontynuacji wcześniejszych historii dostarcza wiele rozrywki! Nie do wiary, co ma w zanadrzu autorka!”. Sarina Bowen, współautorka bestsellera Dobry chłopak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
— Ależ ona mnie obcina.
— Jasne, ziom.
— Wciąż tutaj zerka! Leci na mnie.
— Chyba śnisz. Młoda ponętna foczka miałaby się gapić na takiego starego dziada jak ty?
— Mam tylko dwadzieścia osiem lat!
— Mówisz serio? Większe z ciebie próchno, niż myślałem.
Tłumię śmiech. Od dwudziestu minut podsłuchuję rozmowę trzech maklerów. Cóż, nie wiem na pewno, czy to rzeczywiście maklerzy, ale noszą garnitury szyte na miarę i piją drogi alkohol w dzielnicy finansowej miasta, więc zakładam, że pracują w tej branży.
Jeśli o mnie chodzi, to w porwanych dżinsach i swetrze marki Under Armour wyglądam na topornego osiłka. Siedzę przy końcu baru i ściskam w ręce butelkę z piwem. Miałem szczęście i znalazłem wolne miejsce. Dzisiaj panuje tu tłok. Przerwa świąteczna trwa w najlepsze, więc bary w Bostonie pękają w szwach od klientów, którzy zrobili sobie wolne od pracy lub nauki.
Trzej faceci, których frajerskiej rozmowie się przysłuchuję, ledwo rzucili okiem w moją stronę, gdy wskakiwałem na stołek obok nich.
— Jaki w końcu wynik ma Baker? — pyta jeden z mężczyzn.
Wraz ze swoim jasnowłosym przyjacielem wpatrują się w bruneta, którego nazwali próchnem.
— Osiem procent — odpowiada.
Blondyn jest bardziej łaskawy.
— Dziesięć procent.
— Spotkajmy się w połowie drogi i dajmy mu dziewięć. To szansa jak jeden do dziewięciu.
Może jednak nie są finansistami. Próbowałem zrozumieć, w jaki sposób liczą, ale ten proces opiera się na przypadku, a nie na matematyce.
— Walcie się obydwaj. Mam znacznie większe szanse — protestuje Baker. — Widzieliście ten zegarek? — Błyska lśniącym rolexem na lewym nadgarstku.
— Dziewięć do jednego — upiera się jego kumpel. — Przyjmujesz warunki?
Baker, który od teraz dla mnie już będzie Rolexem, chrząka z irytacją i kładzie pieniądze na blat. Pozostali dwaj idą w jego ślady.
Z tego, co udało mi się usłyszeć i podejrzeć, ta gra przebiega mniej więcej tak:
1. Jeden z nich wybiera kobietę w barze.
2. Pozostali obliczają (tak to nazwijmy) szansę na to, że pierwszy gość zdobędzie jej numer telefonu.
3. Kładą pieniądze na blacie.
4. Facet podchodzi do dziewczyny i, co łatwe do przewidzenia, dostaje kosza. Traci postawione pieniądze, ale tylko po to, by odzyskać je w kolejnej rundzie, gdy następny koleś także poniesie porażkę.
Cała ta gra jest idiotyczna.
Sączę piwo i obserwuję z rozbawieniem, jak Rolex rusza powoli do oszałamiającej kobiety w drogiej obcisłej sukience.
Dziewczyna marszczy nos na jego widok i już wiem, że ci przy barze zaraz wygrają trochę kasy. Stać ich, co prawda, na drogie garnitury, ale mimo to są skazani na klęskę. Dziewczyny z klasą zwykle nie mają litości dla niedojrzałych dupków, bo wiedzą, że stać je na kogoś lepszego.
Rolex zaciska mocno szczękę i wraca. Z pustymi rękami. Jego przyjaciele wiwatują i zgarniają wygraną.
Gdy blondyn już ma wybrać kolejny cel, odstawiam swoją szklankę z piwem na lśniący blat i pytam:
— Mogę też zagrać?
Trzy głowy obracają się w moją stronę. Rolex obrzuca spojrzeniem mój niedbały ubiór, a potem uśmiecha się z przekąsem.
— Cóż, wybacz, przyjacielu. Nie stać cię na tę grę.
Przewracając oczami, wyciągam portfel z kieszeni i przesuwam palcem po jego wnętrzu — dzięki temu mogą sprawdzić, ile gotówki jest w środku.
— Sprawdźcie mnie — odpowiadam uprzejmie.
— Siedziałeś tam cały czas i podsłuchiwałeś? — dopytuje blondyn.
— Przecież nie rozmawialiście szeptem. A ja lubię hazard. Nie ma znaczenia, o co się zakładamy, mnie wszystko pasuje. A skoro to już wiemy, to jakie mam szanse… — powoli omiatam wzrokiem zatłoczoną salę — u niej? — kończę.
Trzy pary oczu przewiercają mnie na wskroś.
Goście taksują mnie przez kilka długich uderzeń serca, jakby próbowali ocenić, czy sobie z nich nie robię jaj. Zeskakuję więc ze stołka i podchodzę do nich blisko.
— Spójrzcie na nią. Gorąca jak ogień. Czy taki menel jak ja mógłby dostać jej numer?
Rolex pierwszy opuszcza gardę.
— Ona? — pyta, wskazując niezbyt dyskretnie ślicznotkę, która zamawia drinka u barmana. — Masz na myśli to Malutkie Niewiniątko?
Nie inaczej. Dziewczynę otacza aura niewinności. Delikatny profil ukazuje kilka piegów na nosie, ma jasnobrązowe rozpuszczone włosy, które rozsypują się jej na ramionach, żadnej skomplikowanej koafiury, jak u niektórych tutejszych lasek. Mimo obcisłego czarnego sweterka i krótkiej spódnicy wygląda bardziej na dziewczynę z sąsiedztwa niż na seksownego kociaka.
Brunet parska.
— Jasne, powodzenia.
Unoszę brwi.
— Uważasz, że nie mam szans?
— Ziom, spójrz na siebie. Jesteś mięśniakiem, prawda?
— Albo jedzie na sterydach — kpi blondyn.
— Jestem sportowcem — potwierdzam, ale nie wdaję się w szczegóły. Najwyraźniej ci goście nie są fanami hokeja, inaczej rozpoznaliby we mnie narybek z bostońskiej drużyny.
A może i nie. Przecież od czasu, gdy powołano mnie do zawodowej drużyny z klubu farmerskiego, nie mam na swoim koncie aż tylu występów w meczach. Wciąż próbuję udowodnić trenerowi i kolegom, że wiele potrafię. Podczas ostatniego meczu zaliczyłem asystę. To było fajne.
Ale gol byłby lepszy.
— Taki cukiereczek byłby tobą zbyt onieśmielony — tłumaczy mi Rolex. — Szanse na to, że zdobędziesz jej numer, są jak… dwadzieścia do jednego.
Jego koledzy przytakują.
— To dwadzieścia pięć procent szans — dodaje jeden z nich. Znów ich matematyka okazuje się nonsensowna.
— A co, jeśli chcę czegoś więcej niż jej numer? — rzucam wyzwanie.
Blondyn parska śmiechem.
— Chcesz dowiedzieć się, jakie masz szanse na to, by wrócić z nią do domu? Sto do jednego.
Znów zerkam na brunetkę. Ma na sobie czarne, sięgające do kostki, zamszowe botki na grubych obcasach. Założyła nogę na nogę i sączy z gracją drinka. Jest śliczna.
— Stawiam dwieście dolarów, że wsadzi mi język do gardła w czasie poniżej pięciu minut. — Tę przechwałkę okraszam aroganckim uśmiechem.
Maklerzy wybuchają śmiechem.
— Jasne, ziom — chichocze Rolex. — Na wypadek, gdybyś nie zauważył, kobiety w tym miejscu to nie byle kto. Żadna z nich nie będzie się z tobą zabawiać w miejscu publicznym.
Kładę dwie setki na blacie.
— Boisz się, że wygram, co? — szydzę.
— Ha! Dobra. Sprawdzam — odpowiada blondyn, kładąc na blacie dwa banknoty. — Idź i zobacz, jak smakuje przegrana, kochasiu.
Unoszę szklankę i wypijam resztę mojego piwa.
— Płynna odwaga — mówię do chłopaków, a Rolex wywraca oczami. — A teraz patrzcie i uczcie się.
Puszczam do nich oko i odchodzę.
Uwaga dziewczyny natychmiast skupia się na mnie. Na jej ustach pojawia się nieśmiały uśmiech. Cholera, ma ładne wargi. Pełne, różowe, błyszczące.
Kiedy napotykam jej spojrzenie, odnoszę wrażenie, że w barze jesteśmy tylko my. Ma śliczne, brązowe, pełne wyrazu oczy, w których widać głód, więc puls mi przyspiesza. Już mnie ma! Nogi same mnie niosą.
Sekundę później staję u jej boku, witając ją szorstkim:
— Hej.
— Cześć — odpowiada.
Musi przechylić głowę, by na mnie spojrzeć, bo siedzi, a ja góruję nad nią wzrostem. Zawsze byłem wysoki, ale odkąd zacząłem grać w hokeja, dodatkowo nabrałem masy. Jazda na lodzie w profesjonalnej drużynie ma swoje wymagania.
— Mogę postawić ci drinka? — proponuję.
Unosi pełną szklankę.
— Nie, dziękuję, już mam.
— Kupię ci więc następnego.
— Nie będzie następnego. Nie ufam sobie.
— Dlaczego?
— Nie ważę zbyt wiele. Już po jednym jestem na rauszu. — Jej usta wyginają się w lekkim uśmiechu. — Dwa drinki sprawiają, że robię nieprzyzwoite rzeczy.
Niech mnie szlag, jeśli fiut mi nie drgnął na te słowa.
— Jak nieprzyzwoite? — pytam przeciągle.
Choć rumieni się, nie unika mojego pytania.
— Bardzo nieprzyzwoite.
Uśmiecham się do niej szeroko, a potem szybkim, przesadnym gestem przywołuję barmana.
— Jeszcze jeden drink dla pani — wołam.
Dziewczyna śmieje się, a ten melodyjny dźwięk sprawia, że przeszywają mnie dreszcze. Och, jak ona mnie pociąga.
Nie siadam obok niej, wciąż stoję, ale przysuwam się bliżej, tak że jej kolano lekko muska moją nogę. Słowo, słyszę, jak wstrzymuje oddech pod wpływem tego delikatnego dotyku.
Zerkam przez ramię i widzę, że moi nowi znajomi obserwują nas z wielkim zainteresowaniem. Rolex stuka dramatycznie w zegarek, jakby mi przypominał, że czas ucieka.
— Posłuchaj… — Przysuwam usta tuż do jej ucha, by mnie dobrze słyszała. Tym razem widzę, jak wstrzymuje oddech. Sterczące piersi unoszą się, gdy nabiera powietrza. — Kumple na dwadzieścia pięć procent ocenili szansę na to, że zdobędę twój numer.
W jej oczach tańczą diabelskie iskierki.
— O rany. Nie wierzą w ciebie, co? Przykro mi.
— Niepotrzebnie. Bywało, że już wygrywałem, choć nic na to nie wskazywało. Ale… zdradzę ci tajemnicę… — muskam ustami płatek jej ucha, szepcząc: — Nie chcę twojego numeru.
Ze zdumienia aż drgnęła i natychmiast na mnie spojrzała.
— Nie?
— Nie.
— To czego chcesz? — Unosi drink i upija pospiesznie łyk.
Przez chwilę dumam nad jej pytaniem.
— Chcę cię pocałować.
Śmieje się zaskoczona.
— Aha. Mówisz tak, bo masz nadzieję, że to zrobię, a ty udowodnisz kumplom, że nie jesteś frajerem.
Znów zerkam przez ramię. Rolex ma na twarzy sardoniczny uśmiech. Znów postukuje w zegarek. Tik-tak.
Pięć minut już prawie minęło. Mój własny zegarek mówi, że zostały mi tylko dwie.
— Nie — dopowiadam — nie dlatego chcę cię pocałować.
— Och, naprawdę?
— Naprawdę. — Oblizuję dolną wargę. — Chcę cię pocałować, bo jesteś najseksowniejszą kobietą w tym barze. — Wzruszam ramionami. — Poza tym chcesz tego samego.
— A kto tak mówi? — rzuca mi wyzwanie.
— Moja droga, nie przestajesz się gapić na moje usta, odkąd do ciebie podszedłem. — Mruży oczy. — Widzisz, sęk w tym — lekko przeciągam opuszkami palców po jej szczupłym ramieniu, nie dotykam jeszcze nagiej skóry, a ona już drży — że moi znajomi uważają, że jesteś Małym Niewiniątkiem. Ostrzegali mnie, że ktoś taki jak ja, szorstki i nieokrzesany, tylko cię onieśmieli. A wiesz, co ja myślę?
— Co? — pyta zdyszana
— Ty lubisz szorstkich i nieokrzesanych. — Ponownie pochylam się bliżej. W płatku jej ucha tkwi mały diamentowy ćwiek, a ja nie mogę się powstrzymać przed muśnięciem czubkiem języka malutkiego kolczyka.
Dziewczyna znów gwałtownie musi zaczerpnąć powietrza, a ja odczuwam satysfakcję.
— Wcale nie jesteś niewinna — ciągnę. — Nie jesteś grzeczną dziewczynką. Właśnie teraz chcesz włożyć mi język w usta, przejechać paznokciami po moich plecach i pozwolić, bym zerżnął cię na oczach wszystkich.
Dziewczyna głośno jęczy.
Na mojej twarzy pojawia się zadziorny uśmiech, gdy chwyta mnie za kark i przyciąga do siebie, a potem zaczyna całować.
— Masz rację — mruczy — nie jestem grzeczną dziewczynką.
Mam erekcję, jeszcze zanim włoży mi język w usta. A kiedy już to robi, wsuwając go między moje rozchylone wargi, tym razem to ja jęczę. Smakuje ginem i seksem, a ja, wygłodniały, oddaję pocałunek i słyszę, że wszyscy otaczający nas ludzie głośno wiwatują. Jestem pewien, że niektóre z okrzyków wznoszą maklerzy, ale jestem zbyt zajęty, by napawać się radością z odniesionego sukcesu.
Gdy nasze języki się łączą, delikatnie wpycham nogę między jej miękkie uda. Daję jej poczuć, jaki jestem twardy.
— O mój Boże — mamrocze. Odrywa się ode mnie, a w jej oczach błyszczy czysta żądza. — Chodźmy stąd i skończmy to gdzieś w ustronnym miejscu.
— Nie. Chcę ciebie teraz. — Mój głos brzmi chropawo.
Mruga.
— Teraz?
— Mhm. — Kładę rękę na jej smukłej talii, pieszczotliwie ją drażniąc. — Słyszałem, że damska toaleta ma naprawdę duże, ustronne kabiny…
Kładzie dłoń na mojej piersi. Ale nie po to, by mnie odepchnąć. Ona też się ze mną drażni, omiatając gorącym spojrzeniem moje ciało. Potem przechyla głowę i pyta:
— Co by powiedziała na to twoja dziewczyna?
Spoglądam na nią wyzywająco.
— Powiedziałaby: „Szybciej, John, muszę dojść”. — Grace znów jęczy. — Tak właśnie myślałem — kpię, ale mojej dziewczyny chyba to nic nie obchodzi.
Czasem trudno mi uwierzyć, że kiedyś była nerwową, paplającą studentką pierwszego roku, a ja przez przypadek znalazłem się w jej akademiku. Nieprawdopodobne, że słodka Grace Ivers, w której się zakochałem, teraz jest tą seksowną lisicą, która zaraz pozwoli, bym zerżnął ją w łazience.
Tak naprawdę to Grace wybrała ten bar i sprawdziła czystość łazienek, zanim zgodziła się na dzisiejszą ekscytującą zabawę z odgrywania ról. Z jednej strony wciąż jest tą dziwną dziewczyną, którą poznałem całe lata temu, a z drugiej moją kobietą, uwodzicielską i seksowną.
Ujmuję ją za rękę i ściągam ze stołka. Wciąż jestem twardy jak skała i muszę sobie ulżyć. Jej szybki i płytki oddech oznacza, że jest podniecona równie mocno jak ja.
— Co ty na to? — pytam, pocierając wnętrze jej dłoni kciukiem.
Grace staje na czubkach palców i przyciska wargi do mojego ucha.
— Szybciej, John, muszę dojść.
Tłumię wybuch śmiechu, ruszając za nią w stronę tylnego korytarza. Nim znikniemy w drzwiach, rzucam ostatnie spojrzenie przez ramię. Maklerzy gapią się na mnie, jakbym był kosmitą z innej planety. Wskazuję gestem pieniądze na blacie i kiwam uprzejmie głową, jakbym chciał powiedzieć: „Zatrzymajcie wszystko”.
Nie muszę wygrywać jakiegoś głupiego zakładu. I tak jestem największym szczęściarzem w barze.
— Nie musiałeś tego robić — upiera się ojciec Grace, kiedy opuszczam klapę maski jego SUV-a. — Naprawdę doceniam gest, ale czuję się jak ostatni palant, zmuszając cię do tej roboty w wigilię Bożego Narodzenia.
Przeciągam czystą szmatką po brodzie, by wytrzeć smugę oleju silnikowego, i ze wszystkich sił próbuję się nie roześmiać. Cholernie lubię Tima Iversa, ale słowa takie jak „palant” zgrzytają mi w uchu, gdy to on ich używa.
W ciągu czterech lat związku z jego córką mogę policzyć na palcach jednej ręki przypadki, w których Tim zaklął. Co za drastyczna różnica w porównaniu z moim rodzinnym domem. Dorastałem z ojcem alkoholikiem, który przeklinał co drugie słowo. Moja biedna mama została kiedyś wezwana do przedszkola na rozmowę z nauczycielką, bo nazwałem jakiegoś dzieciaka „pieprzonym pojebem”. Och, co za czasy… Bardzo złe i nieszczęśliwe.
Na szczęście wszystko się zmieniło. Tata jest trzeźwy od prawie czterech lat i choć nie do końca odbudowaliśmy nasze relacje, przynajmniej już możemy ze sobą normalnie rozmawiać.
Jeśli mam być szczery, teraz tata Grace jest dla mnie jak ojciec. To przyzwoity gość, pominąwszy fakt, że woli futbol od hokeja. Cóż, nikt nie jest doskonały.
— Tim, nie pozwolę, żebyś płacił za zmianę oleju, skoro mogę to zrobić za darmo — tłumaczę. — Dorastałem, pracując w naszym warsztacie. Umiem zmieniać olej z zamkniętymi oczami.
— Na pewno? — dopytuje, poprawiając na nosie okulary w drucianych oprawkach. — Wiesz, że nigdy bym cię nie wykorzystał, synu.
Synu. Cholera, za każdym razem chwyta mnie to za serce. Nie ma powodu, by Tim tak się do mnie zwracał. W końcu nie wzięliśmy z Grace ślubu. Kiedy go poznałem, myślałem, że pewnie jest tym typem gościa, który mówi „synu” do każdego młodszego mężczyzny. Ale nie. W ten sposób zwraca się tylko do mnie. I cóż, przyznaję, bardzo mi się to podoba.
— Wiem, dlatego zaoferowałem pomoc — zapewniam go. — Nawet nie waż się jechać do tego swojego serwisu. Mój brat się tym zajmie. Za darmo.
— Jak się miewa twój brat? — Tata Grace zamyka samochód i idzie w stronę drzwi garażu.
Wychodzę za nim na podjazd i natychmiast czuję chłód. Tej zimy w Hastings wciąż jeszcze nie spadł śnieg, ale Grace twierdzi, że meteorolodzy przewidują na jutro rano znaczne opady. Cudownie. Uwielbiam białe święta.
— Jeff ma się dobrze — odpowiadam. — Prosił, by życzyć ci wesołych świąt. Przeprasza, ale nie może być dzisiaj z nami na kolacji.
Brat wraz ze swoją żoną Kylie spędzają tegoroczne święta w Meksyku z jej rodziną. Rodzice Kylie obchodzą czterdziestą rocznicę ślubu, więc postanowili urządzić wielką uroczystość. Ale mama i mój ojczym David dołączą do nas dziś wieczorem. Będzie zabawnie. Wraz z Grace mamy ubaw po pachy, obserwując, jak jej ojciec perfekcjonista, który jest biologiem molekularnym, konwersuje z moim nieprawdopodobnie nijakim ojczymem księgowym. W zeszłym roku założyliśmy się, ile nudnych tematów omówią w ciągu jednego wieczora. Grace wygrała, obstawiwszy dwanaście. Ja zakładałem dziesięć, ale nie doceniłem nowej fascynacji Tima staroświeckimi butelkami po mleku i nowej kolekcji porcelanowych słoników Davida.
— Josie także nie może przyjechać — mówi Tim. Josie to matka Grace, która mieszka w Paryżu. Choć rozwiedli się lata temu, wciąż są sobie bardzo bliscy.
Zupełnie inaczej niż moi rodzice, którzy nie mogą nawet przebywać w tym samym pomieszczeniu, mimo że ojciec przestał pić. Wiele razy rozmawialiśmy z Grace, co się stanie, gdy się pobierzemy — „gdy”, a nie „jeśli”, bo oboje wiemy, że nasz związek zwieńczy ślub. Ale zastanawiamy się, jak rozwiązać kwestię ślubnych zaproszeń. Ostatecznie postanowiliśmy, że wyślemy je pocztą, by uniknąć dramatów, bo nie ma mowy, żeby mama się pojawiła tam, gdzie będzie również tata.
Nie mam o to pretensji do mamy. Gdy mieszkali razem, tata zamienił jej życie w piekło. To ona musiała radzić sobie przez całe lata z pijackimi napadami szału, zamroczeniami i okresami odwyku, cały czas próbując wychowywać, praktycznie sama, dwóch synów. Nie sądzę, by kiedykolwiek jeszcze chciała się z nim spotkać. To cud, że ja i Jeff zdołaliśmy mu wybaczyć.
— Czy twój harmonogram pozwoli ci pojechać tego lata z Grace do Paryża? — pyta Tim, gdy okrążamy dom i zmierzamy do otaczającej ścianę werandy.
— Wszystko zależy do tego, czy nasza drużyna dotrze do play-offów. Wiesz, z jednej strony dwa miesiące w Paryżu — to brzmi jak bajka. Ale z drugiej to by oznaczało, że nie będziemy grać po sezonie, a to już mnie tak nie cieszy.
Tim chichocze pod nosem.
— Widzisz, gdybyś grał w futbol, sezon kończyłby się w lutym i mógłbyś wyruszyć w podróż…
— Pewnego dnia przywiążę cię do krzesła i zmuszę do oglądania meczów hokejowych tak długo, aż nie będziesz miał wyjścia i pokochasz ten sport.
— To nie zadziała — odpowiada radośnie.
Uśmiecham się szeroko.
— Więcej wiary w moje umiejętności oprawcy.
Gdy tylko docieramy do schodków wiodących na werandę, przy krawężniku przed domem pojawia się duży brązowy van. Przez sekundę jestem zdezorientowany, myśląc, że to mama i David, ale w końcu dostrzegam logo UPS.
— Wciąż rozwożą przesyłki? — zdumiewa się Tim. — O szóstej, w Wigilię? Biedni ci ich pracownicy.
Rzeczywiście. Kurier wygląda na wykończonego, kiedy idzie do nas ścieżką. W jednej ręce trzyma karton, a w drugiej tablet.
— Czołem, ludziska — mówi, gdy do nas dociera. — Wszystkiego najlepszego i przepraszam, że przeszkadzam. To moja ostatnia przesyłka dzisiaj. Do Grace Ivers.
— Wszystkiego dobrego — odpowiada Tim. — To moja córka. Jest w domu, ale zaraz po nią pójdę, jeśli musi się podpisać.
— Nie ma potrzeby. Wystarczy autograf domownika. — Kurier podaje tablet i plastikowy długopis. Tata Grace skrobie podpis, a kurier żegna się z nami i wraca pospiesznie do samochodu. Bez wątpienia chętnie wróci do domu, by świętować z rodziną.
— Od kogo? — pytam.
Tim sprawdza nalepkę z adresem nadawcy.
— Brak nazwiska. Tylko poste restante Boston.
Przesyłka ma wymiary około sześćdziesięciu centymetrów na sześćdziesiąt i kiedy Tim mi ją podaje, stwierdzam, że niewiele waży. Mrużę oczy.
— A jeśli to bomba?
— To wybuchnie, a my umrzemy, zaś atomy, z których jesteśmy zbudowani, znajdą ponownie zastosowanie gdzieś we wszechświecie.
— I wesołych świąt Bożego Narodzenia wszystkim! — stwierdzam przesadnie radosnym tonem, a potem przewracam oczami. — Jesteś niemożliwy.
— Co to za paczka? — dopytuje Grace, gdy wchodzimy do salonu w wielkim wiktoriańskim domu.
— Nie wiem. Właśnie dostarczył ją kurier. — Podaję jej pudełko. — Do ciebie.
Grace z wdziękiem przygryza wargę, jak zwykle robi, kiedy się nad czymś zastanawia. Najpierw spogląda na pięknie przystrojoną choinkę i stosy perfekcyjnie zapakowanych prezentów pod spodem.
— Chyba tej paczki tam nie położymy — decyduje ostatecznie. — Moje zaburzenia obsesyjno-kompulsywne nie pozwolą mi przeżyć jutrzejszego poranka, bo będę wiedziała, że znajduje się tam jedno głupie pudełko, które nie wygląda magicznie.
Prycham.
— Mogę je dla ciebie zapakować, jeśli chcesz.
— Nie ma już papieru.
— Użyję więc gazety. Albo papieru pakowego.
Moja dziewczyna wpatruje się we mnie.
— Będę udawać, że tego nie słyszałam.
Jej ojciec śmieje się, bo jest zdrajcą.
— Dobrze, otwórz je więc teraz — mówię do niej. — Nawet nie wiemy, od kogo ta przesyłka, więc może to wcale nie być oficjalny prezent gwiazdkowy. W pięćdziesięciu procentach jestem przekonany, że to bomba, ale nie martw się, ślicznotko, twój ojciec zapewnił mnie, że po eksplozji nasze atomy zostaną ponownie do czegoś użyte.
Grace wzdycha.
— Czasem cię nie rozumiem.
A potem idzie do kuchni w poszukiwaniu nożyczek.
Podziwiam jej tyłek, który świetnie wygląda w jaskrawo czerwonych legginsach. Dobrała do nich sweter w czerwono-białe pasy. Jej tata ma na sobie podobny sweter, ale w zielonym i czerwonym kolorze, z nieudolnie wydzierganym reniferem, którego wziąłem za kota. Zdaje się, że to mama Grace zrobiła na drutach ten koszmarny przyodziewek. Jako osoba, która nie ma na koncie zbyt wielu przyjemnych świąt spędzonych ze swoją rodziną, muszę przyznać, że urzekły mnie dziwaczne zwyczaje Iversów.
— W porządku, zobaczmy, co my tu mamy. — Grace wydaje się podekscytowana, kiedy przecina pasek taśmy pakowej na pudełku.
Ja zaś stoję w pogotowiu, bo nie pozbyłem się podejrzeń, że może to być próba morderstwa.
Dziewczyna rozchyla klapy kartonu i wyciąga małą karteczkę. Marszczy brwi.
— Co tam jest napisane? — dopytuję.
— „Tęsknię za tobą”.
O nie!! Co jest, do cholery? Kto, do diabła, przesyła mojej dziewczynie prezenty i kartki, na których napisane jest, że tęskni?
— Może to od twojej mamy? — zgaduje Tim, równie zdezorientowany, sądząc po jego minie.
Grace sięga do środka i gmera w kartonie wypełnionym papierem pakowym. Marszczy brwi jeszcze bardziej, gdy jej palce napotykają to, co skrywa paczka. Chwilę później wyłania się jej ręka, trzymająca… Udaje mi się tylko dostrzec błysk bieli, błękitu i czerni, a Grace już wrzeszczy i upuszcza przedmiot, jakby parzył.
— Nie! — krzyczy. — Nie. Nie. Nie. Nie, nie, nie, nie. — Jest wściekła. Dźga palcem powietrze. — Pozbądź się go, John.
O rany. Podchodzę do pudełka, podejrzewając, o co chodzi. Tak, w środku jest…
To Aleksander.
Ojciec Grace marszczy czoło, gdy wyjmuję z kartonu porcelanową lalkę.
— Co to takiego? — pyta.
— Nie — powtarza wciąż Grace, wskazując na mnie. — Chcę, by zniknął. Natychmiast.
— A co mam z nim zrobić? — odparowuję. — Wyrzucić go do kosza?
Blednie, słysząc tę propozycję.
— Nie możesz tego zrobić. A jeśli go to rozzłości?
— Oczywiście, że go to rozzłości. Spójrz na niego. Zawsze jest wściekły.
Zmuszam się, by spojrzeć Aleksandrowi w twarz. Nie do wiary, że minęło prawie siedem błogich miesięcy, odkąd widziałem go po raz ostatni. Wśród starych, najbardziej przerażających lalek to on znajduje się na szczycie listy. Jego porcelanowa twarz jest nienaturalnie biała. Ma wielkie, błękitne oczy pozbawione życia, dziwaczne, grube, czarne brwi, małe, czerwone usteczka i czarne włosy z ekstrawaganckim wdowim szpicem na czole. Ubrany jest w niebieską tunikę, białą apaszkę, czarną kurtkę i szorty oraz błyszczące czerwone buty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki