Zapach skoszonych traw - Paweł Rawicki - ebook

Zapach skoszonych traw ebook

Paweł Rawicki

0,0

Opis

Jaka reakcja zachodzi między zdolnym chemikiem a cyrkowym szympansem? Jaki związek miała kinematografia radziecka z prostytucją? Co łączy oficera Kriegsmarine z obrazem Whistlera? Co wspólnego z mityczną Aghartą ma renesansowy zamek w Szydłowcu? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań można znaleźć właśnie w tej książce. „Zapach skoszonych traw” to opowieść o wielowątkowej przemianie i walce z przeznaczeniem, o losie żołnierzy, artystów i zwierząt w ogarniętej wojennym chaosem Europie lat 40tych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 697

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paweł Rawicki

Zapach skoszonych traw

Projektant okładkiPaweł Korn

KorektorAleksandra Kawalec

© Paweł Rawicki, 2018

© Paweł Korn, projekt okładki, 2018

Jaka reakcja zachodzi między zdolnym chemikiem a cyrkowym szympansem? Jaki związek miała kinematografia radziecka z prostytucją? Co łączy oficera Kriegsmarine z obrazem Whistlera? Co wspólnego z mityczną Aghartą ma renesansowy zamek w Szydłowcu?

Odpowiedzi na te i wiele innych pytań można znaleźć właśnie w tej książce.

„Zapach skoszonych traw” to opowieść o wielowątkowej przemianie i walce z przeznaczeniem, o losie żołnierzy, artystów i zwierząt w ogarniętej wojennym chaosem Europie lat 40tych.

ISBN 978-83-8126-741-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział I

Choking Agent

W stożkowym piecu zwanym Wielkim Generatorem temperatura spalanego koksu sięga 1200 stopni Celsjusza. W atmosferze VII kręgu dantejskiego piekła czarne złoto zostaje zgazowane w bezbarwną, bezwonną, cichą śmierć. Następnie schłodzona płaszczem wodnym Mora, wtłoczona pod ciśnieniem w szklanych rurek krwiobieg wędruje do cylindrycznych wież przemywających, gdzie zostaje oczyszczona z nadmiaru ziemskiego brudu. Kąpiel jej nie zaszkodzi, uspokoi, obniży temperaturę, złagodzi temperament przed kolejnym etapem przemiany, przed zespoleniem na grafitowym łonie aktywnego węgla z zielonożółtym ulubieńcem słońca tak bardzo znienawidzonym przez układ oddechowy. I oto jest. Niewidoczny obecny. Zrodzony ze światła. Śpi. Spokojnie oddycha, czeka, by w odpowiedniej chwili wypełnić serce taką ilością krwi, aż pęknie osierdzie uwalniając rzekę ognia.

Deutsch Eylau/Iława, 1 czerwca (niedziela) 1941 r.

On. Taki trochę chłopiec z plakatu, radosny harcerz z reklamy cukru. Objawił się o poranku w kształcie równoramiennym wpisanym w prostokąt otwartych drzwi. Rześki i krzepki. Doskonały jak wzór harmonicznego podziału. Wrócił, mój ci on. Pomyślała ona, Persila biała dama, pachnąca owsianką i toaletowym mydłem „Springbrunnen”. Higieną osobistą schludnej mieszczki uzupełnia przykazanie czystości. Brud, choroba, głód nie mają u niej najmniejszych szans. W przedsionku stoi i patrzy. Wzroku nie odrywa od jego wzroku. Przypomina instruktorkę Bund Deutscher Mädel[1] na porannym apelu. Jest prawdziwa, szczera i prosta. Jest niemiecka. Taka do bólu praktyczna i zdrowa. Skupia na sobie uwagę, którą On ogniskuje w okolicach jej bioder. Wzbudza zainteresowanie w aureoli podziwu niczym przenajświętsza panienka. Zachęca całą sobą do bliższego kontaktu na nieskazitelnej prześcieradła bieli. W ramach wstępu do duchowego odrodzenia chętnie udzieli lekcji gimnastyki na wykrochmalonej pościeli. Na co dzień dyskretnie uśmiechnięta, wdzięczna i skromna, aseptycznie uprzejma, powściągliwie wylewna teraz energicznie rzuca się, jak głodna wampirzyca na jego szyję. Na swych ustach czuje jak jego tętnica gorącym życiem wzburzonej krwi pulsuje. Smukłe palce z praktycznie przyciętymi paznokciami próbuje wbić w jego plecy. Już go nie wypuści, choć wie, że będzie musiała. Powitanie, jak ostatnie pożegnanie. Nieudolnie udaje zaskoczenie, tłumi emocje, z radości płacze. Przez łzy spostrzega, że objawienie o geometrycznie mocno zarysowanych konturach i masywnej bryle, dobrze się prezentuje w nowym, szarym mundurze, zdecydowanie lepiej niż w poprzednim, brązowym. Feldgrau ładnie podkreśla linię jego szerokich ramion, współgra z kwadraturą szczęki, framugą drzwi i gęstością łuku brwi. Kontrastuje przyjemnie z błękitem jego bystrych oczu. W tych jesiennych, polskich brązach nieodparcie kojarzył się z ludzkim gównem. Nawet pachniał podobnie: gotowanym grochem, kiszoną kapustą, przetrawioną wódką, końskim pączkiem na kocim łbie, lasem, zmierzchem, rydzem, strachem, halnym wiatrem, piwnicą, obawą przed niepewną przyszłością, oczekiwaniem śmierci, końcem tańca. Teraz roztacza wokół woń pewności siebie. Wraz z nim do mieszkania wkracza zapach benzyny, trotylu i monachijskiego pilznera z odrobiną wyczuwalnej goryczki oraz radości promieniującej z jego lędźwi i mocnych kości. Na wysmaganej wiatrem gładkiej twarzy zadowolonego z siebie zdobywcy świata można wyczuć także nutę potasowego mydła do golenia i mentolowej pasty do zębów. Dba o siebie. To oznaka zdrowia i hartu ducha. Jest w dobrej kondycji. Mieszanka jego aromatów wypełnia całą wolną przestrzeń wonną, pobudzając przyjemnie wszystkie węchowe receptory, uruchamiając ciąg miłych skojarzeń połączonych z dagerotypami radosnych wspomnień. Wnętrze niewielkiego mieszkania w czynszowej kamienicy na Karl Freyburger Strasse nr 10 powiększa się o dodatkowy wymiar triumfu woli. Tego właśnie od roku w tym miejscu brakowało. Mocnych akcentów. Testosteronu. Jednoznacznie sprecyzowanej mocy zapewniającej bezpieczeństwo. Tęsknoty uświadomionej na poziomie śluzowej błony. Powiewu męskiej świeżości. Mundur przylega do niego, jak druga skóra. Dopasowany doskonale, jak prezerwatywa „Olla” do jego, no tego. Dopasowany idealnie podkreśla zalety, maskuje wady, informując jednocześnie o bojowym charakterze swego nosiciela. Maskuje i zabezpiecza, lecz ten umundurowany posiadacz błękitu oczu nie lubi prezerwatyw, nie lubi półśrodków, asekuranctwa, zdecydowanie jest wyznawcą pełni wrażeń. Naramienniki zdobi jedna, gęsto tkana, biała belka grubo rozsypanej kokainy. Gefrejter Leo Wilczynsky znowu jest na przepustce i Hanne, żoną jego będąc dobrze wie co to dla niej oznacza. Powrót męża na łono trzeba traktować dosłownie. Trzeba mu poświęcić więcej niż odrobinę nocnego wysiłku w ramach tęsknoty rekompensaty. Zostanie nieco zachwiana jej delikatna kwasowo-zasadowa równowaga, ale jest na to przygotowana. Od chwili ostatniego rozstania tego właśnie na wstępie się spodziewała. Doskonale wie, czego się od niej wymaga, jakie są jego oczekiwania. Wiele się już nauczyła i wiele zniesie dla szczęścia rodziny. Kocha Leona, a rodzina przecież jest najważniejsza. Potem zdrowie, dostatek, Bóg i narodowy socjalizm. Nie traktuje swej poddańczej, lecz pierwszoplanowej roli w kategorii przymusu ani poświęcenia, raczej jako zwykłą małżeńską powinność, prostą fizjologiczną czynność. Może odrobinę jest w tym aktorskiego zadania, ale z pewnością mniej niż metafizyki i smutku w jej oczach zwierząt kopytnych. Wszystko w imię miłości. Tak to sobie tłumaczy, choć imię miłości przybiera czasem zatrważająco niecodzienne formy. Bywają dni, że sama tego chce, sama do niego lgnie, jak ćma do ognia, ale teraz to nie ten czas. On jest zdobywcą. Inicjatywa jest jego domeną. Zapewne jest wyposzczony długim okresem rozłąki i szybko skończy. Lecz myli się Hanne. Leon wcale nie jest wyposzczony, wręcz przeciwnie. Jest zaspokojony i dodatkowo dobrze przygotowany, wytrenowany. O jego kondycję i brak abstynencji przez kilka miesięcy dbały najlepsze dziwki Beneluksu, jedne z wdzięczności za wyzwolenie z rutyny inne dla pieniędzy i rozrywki.

Przepustka Leona jest nieco inna niż poprzednio, ale różnice są czysto formalne, inne szczegóły graficzne, inne emblematy i język. Treść oraz sens pozostał ten sam, powitalno pożegnalny, wypoczynkowo wysiłkowy, określający przynależność i status będący nagrodą za służbę. Tylko wojsko jest zupełnie inne od poprzedniego. Choć struktura podobna to różnica jest zasadnicza, mniej więcej taka, jak między zwycięstwem a porażką. Za to Leon jest wciąż ten sam, może trochę schudł, ale wyszło mu to tylko na dobre. Jest bardziej wyżyłowany, wygłodniały taki charakterny i jednocześnie jakoś szlachetniej witalny, zahartowany w boju, znoju, gnoju. Sprawia wrażenie nieśmiertelnego. Na razie Leon jest wstrzemięźliwy, umiarkowanie podekscytowany, oficjalnie dobrotliwy i pobłażliwie zdystansowany. Delektuje się obrazem Hanne, upaja się drobnymi szczegółami, kosmykiem blond włosów za uchem, 234 rzęsami górnej powieki i 138 rzęsami powieki dolnej, zjeżonymi włoskami na alabastrowym karku, ruchem nadgarstka widmowym, akomodacją oka, serdecznym palcem słońca, różową płytką paznokcia z białą plamką świadczącą o niedoborze wapnia. Rozpływa się w zapachu jej słów prostych zębów, pszennego chleba, masła, białego sera i sody „Henko”. Leon wnika w pory jej gładkiej skóry, w mięśnie poprzecznie prążkowane i tkankę gładką, przesącza się do wnętrza, krąży jej ujarzmionymi prostym rytmem tętnicami bez śladu cholesterolu. Przypomina ją sobie całą. W najdrobniejszych szczegółach odtwarza topografię jej ciała, wszystkie wcięcia, wygięcia, łuki, linie proste i krzywe krzyżujące się pod różnymi kątami, liczy powtórzenia. Tak, to bez wątpienia ona, symetrycznie zapamiętana ta sama, znajoma, zbadana, niepodzielnie jedyna. Siedzi naprzeciwko przy kuchennym stole i błądzi wzrokiem ucieka, powraca. Leon patrzy i myśli o czymś zupełnie innym aniżeli mówi. Snuje fantastycznie smętne opowieści wypakowując prezenty ze swego plecaka obszytego sierścią, a ona słucha, udając zainteresowanie, a może nie. Opowiada, jak to jest gdzie indziej, w świecie, jakie różnice, zaskoczenia, podobieństwa i nieprawdopodobieństwa. Jak tęsknota wielka obgryza do białej kości samotność wojownika pod rozgwieżdżonym niebem Flandrii, kiedy widok ruin jest budujący, a ludzka krzywda powszednieje w swych coraz mniej zaskakujących, przewrotnych formach. Takie bajanie nieco cynicznego globtrotera amatora, mydlenie oczu, wciskanie kitu naiwnej ciemnocie z azjatyckim rodowodem, reklama swojej wersji wydarzeń jako jedynego obowiązującego opisu rzeczywistości. Pośród płynących niczym miód spadziowy słów na stole pojawiają się kolejno: francuskie pończochy bez nóg, rękawiczki z cielęcej skóry bez dłoni, belgijskie praliny z holenderskiego mleka i ziaren kakaowców z Kongo, brazylijska kawa egipska chałwa oraz oryginalny amerykański Veet. Najprawdziwszy z prawdziwych krem do bezbolesnej depilacji zbędnego owłosienia. Wygląda jakby Leon ograbił sklep kolonialny. Hanne ogląda z radością pełną podziwu i szczerego zainteresowania te wszystkie skarby i oblicza w myślach, jak długo i w jakich pozycjach będzie musiała wyrażać swą wdzięczność.

Hanne jest z natury spolegliwa więc cierpliwie przeczeka. Bez problemu przetrwa czas próby, ale ten szelmowski uśmieszek w kącikach jego mięsistych ust nie wróży nic dobrego, nic złego także nie, może tylko coś niespodziewanego, ale z pewnością niegroźnego. Leon przecież nie jest jakimś tam pierwszym lepszym zboczeńcem, bywa nim na tyle jak bardzo pozwala małżeństwo i fantazja. A zarówno jedno, jak i drugie ma swoje naturalne ograniczenia. Przywykła do tego, że Leon potrafi być zaskakujący w poszerzaniu granic przyzwoitości. Lubi czasami zaskoczyć. Póki co, cieszy się podarunkami i mężem Leonem się cieszy i On także jest bardzo zadowolony ze schludnego domu i zadbanej żony, zadowolony, że taki zaradny, opiekuńczy, mądry i zorganizowany, taki doceniony, męski taki, wykazał się i budzi podziw zasłużony nawet bardziej niż zwykle. Zawsze sądził, że najważniejsze w życiu są dobre wybory. Teraz jest o tym przekonany, czując zapach świeżo parzonej kawy pieszczący jego nozdrza niemniej aniżeli oczy cudowny widok kochającej żony.

Leo Wilczynsky, kiedyś Leon Wilczyński, lat 30, niegdyś zdecydowanie mniej. Urodzony w Bischofswerder to znaczy w Biskupcu, tam też ochrzczony w kościele świętego Jana Nepomucena i Matki Bożej Różańcowej. Obecnie zamieszkały w Deutsch Eylau w narożnej kamienicy u zbiegu Schloß Straße i Karl Freyburger Straße dawnej Kaiserstraße naprzeciwko sklepu „Delikatesy i Destylaty” Christoph Scheminski. Mieszkanie na drugim piętrze nad redakcją Eylauer Zeitung dzieli wraz z żoną Hanne, kiedyś Janeczką z domu Nowicki. Na metrażu zaznacza swą obecność także dwuletnia córka Ana do niedawna nieistniejąca. Powołana do życia na jednej z przepustek w ciepłą sierpniową i cierpliwie zdradliwą noc w dogasającej kilka kilometrów dalej Polsce w zaczynającym się nieznanym świecie bez granic, w innych czasach, w innym mundurze i charakterze w odmiennej od dotychczasowej koniunkturze, w nowym cyklu rozrodczym ssaków łożyskowych. Wszystko się zmienia, ale On jest wciąż ten sam. Przystosowany do każdych warunków człowiek z pogranicza, kameleon. Nigdy nie zazna spokoju. Ten stan jest obcy jego naturze. Spokój jest dla niego równoznaczny ze stagnacją, a ta z powolną, wegetatywną śmiercią.

Leon nie lubi dzieci, ale lubi robić „te rzeczy”. Konsekwencją „tych rzeczy” niestety czasami bywa potomstwo. Chwila przyjemności, a potem lata niedogodności, taka kiepsko wyważona proporcja. Dożywotnia katorga na własne życzenie dopadła w końcu Leona. Córkę widzi na żywo i w kolorze po raz pierwszy. Jest o wiele brzydsza niż na czarno białym zdjęciu, które przysłała mu Hanne. Dodatkowo roztacza bardzo intensywny zapach, inny od wszystkiego, co kiedykolwiek wciągał w nozdrza. Dziwna to sytuacja, że na co dzień działając w batalionie siejącym śmierć i zniszczenie, od święta powołał do życia życie, nieświadomie równoważąc w ten sposób bilans ogólnych strat. Życie, na razie nieświadome własnego życia. Do zjawiska zwanego córką podszedł niczym do potencjalnego zagrożenia, profesjonalnie, nieufnie i asekuracyjnie jak do fugasa na polu walki. Bierze ją delikatnie na ręce, unosi w swych mocnych dłoniach przed oblicze swe, przyglądając się pod różnymi kątami, uważnie temu czemuś. Nie rozpoznał w niej żadnej znajomej istoty ludzkiej, żadnego podobieństwa do Hanne, a już tym bardziej do siebie. Widział już wcześniej inne dzieci, ale to było jakieś inne, było jego własnością. Mimo tego wydawało się bardziej obce niż naprawdę obce dzieci. I ta obcość zrodzona z różnicy była doznaniem dominującym z dnia na dzień pogłębianym uczuciem, dla którego więzy rodzinne nie miały żadnego znaczenia. Z wyglądu i wagi przypominała nieco granat moździerzowy 82 mm. W stosunku do granatów jakoś nigdy nie przejawiał uczuć wyższych ani nie odczuwał z nimi głębszych więzi emocjonalnych poza zwyczajnym uczuciem zagrożenia i ostrożnym dystansem. I wtedy Ana eksplodowała, a Leona okaleczyły odłamki panicznej bezradności. Zrozumiał, że od tego momentu płacz dziecka oznacza coś zupełnie innego niż dotychczas. Z odsieczą podążyła pozostająca w odwodzie, nieustraszona żona, pewna siebie i profesjonalnie opanowana, a przy tym promieniejąca pięknem gwiazdy ekranu, co najmniej jak jakaś Niemirzanka, czy inna Ina Benita. Zagrożenie zostało zneutralizowane. Bezpieczny spokój nocnej wolności w oczekiwaniu na nagrodę. Patrzy na nią z sytym zachwytem a ona na niego patrzy błękitnymi oczętami, jak na bohatera kroniki filmowej Deutsche Wochenschau. Bez względu na mundur jednakowo przystojnego, wiernego i nieustraszonego bohatera romantycznie okaleczonego popędami racjonalizmu, naznaczonego bliznami odwagi lub strachu. W spojrzeniu Hanne jest zaproszenie, jakieś wyzywające wyznanie. Przynajmniej tak mu się wydaje. Czeka nocy, by mu sprostać. Jest czerwiec czterdziestego pierwszego roku, gorący i niespokojny niczym wrzątek w starym, aluminiowym garnku, w którym żona wygotowuje zasrane pieluchy. 21 Batalion Pionierów wraz z 21 Dywizją Piechoty właśnie wrócił do garnizonu w Elbing na zasłużony odpoczynek po udanej, aczkolwiek wyczerpującej wycieczce po Europie, więc Leon do domu ma teraz bardzo blisko. Wszystko układa się w spójną, sensowną całość. Rok temu podpisał volkslistę, opowiadając się po jedynej właściwej w zaistniałej sytuacji stronie, po stronie zwycięzców. Oni dyktują teraz warunki, modelują świat według uznania, formują niczym mokrą glinę, uzyskując pożądane kształty. Czysty pragmatyzm. Janeczka była w ciąży, a on w zawieszeniu, bez żołdu i perspektyw z nieciekawą przeszłością w wojsku polskim. Musiał przystosować się do nowych okoliczności i zrobił to najlepiej, jak potrafił. Mógł oczywiście pozostać dumnym lub martwym reprezentantem przegranej sprawy, idealistycznym trupem. Co prawda miałoby to w sobie ten tragicznie romantyczny polski wymiar z pierwiastkiem żywej martyrologii uwięzionej w tkance miękkiej, ale względy praktyczne wzięły jednak górę. Rodzina zawsze psuje idealizm, rozmontowuje go na bezużyteczne części. Gdy się jest szczęśliwym posiadaczem rodziny oraz nieodpartej woli życia wtedy trudno być szlachetnym marzycielem, aniołem miłosierdzia lub demonem zemsty z wyżyn obserwującym ludzkie bagno. Ostatecznie mógł przecież znaleźć zatrudnienie w fabryce smoły i papy u Hanne papy. Wybrał inaczej. Znaczy lepiej.

Wreszcie nadchodzi ta noc wyczekiwana, piękna i naga, intensywnie pachnąca pachami Hanne wonna aura kobiecej świętości. Rozkwitająca w pachwinach, w małżowinach, chłonnych węzłach, w ustach, na czereśniowych wargach w owocowych sadach skryta sprośna wiosna młoda cała jego, obfita, otwarta i oddana. Szerokie biodra, mocne uda, jędrne pośladki, którymi mogłaby łupać orzechy od laskowych po kokosowe. Wszystko takie użyteczne, a co najważniejsze w zasięgu ręki, dostępne, żywe, czułe. Leon zaraz rozpocznie pielgrzymkę neofity do miejsca niepokalanego poczęcia. Czuje puls chłonnych węzłów. Ciężkie, mleczne piersi o kasztanowych sutkach przygniecione owłosionym torsem Leona, naprężone, uwięzione w jego szerokich ramionach w szorstkich dłoniach zwiastują dobrobyt. Hanne w objęciach jak liana splątana, unieruchomiona, zachęcająco rozchylona, rozszerzonymi naczyniami krwionośnymi przyzywa Leona. Wydziela dla niego strefy, produkuje soki. Pij, chłeptaj, całuj, żryj. Nasycaj się powoli do woli. Za każdym razem, gdy wkłada w nią język, czuje, że zacieśniają się między nimi coraz mocniej więzy. Krew szybciej krąży po orbicie w odbycie. Pulsujący kwiat, unerwiony ukwiał. On żyje dla tej chwili, chciałby zatopić ją w bursztynie, unieruchomić siebie w niej uwięzić. Pragnie uchronić przed końcem noc przed słońcem niech nigdy nie przeminie czas rozpusty wypełnionej pustki zespolonej w mocnym ud uścisku z poczuciem spełnienia i wyzysku. Ta chwila jest nim całym, naprężonym i twardym chujem żelbetonem zbrojonym, tytanowym rdzeniem wzmocnionym. Zdolnym do przebicia sztywną szpicą bunkrów na linii Maginota albo pancerza pociągu pancernego w najgrubszym miejscu, na wylot, jednym ruchem, precyzyjnym pchnięciem z biodra. Jeden sztos i wszystko rozpierdolone. Każda twierdza zdobyta. Punkt oporu przełamany. Czysta energia. Ana za przepierzeniem schowana śpi najedzona, spokojna, zaszczana, do rana. W ciszy domowego zacisza Leon dyszy, kurcząc się i prężąc, napinając i rozciągając muskulaturę, zaginając przestrzeń w czasie, wykonuje ruchy niegodne filozofa, którym na szczęście nie jest. Ona wchłania go przez wszystkie pory w skórze, zasysa go wszystkimi możliwymi otworami pozostającymi do dyspozycji jego nienasyconej eminencji wilczego apetytu. Leon oczywiście chętnie skorzysta nawet na zapas ze wszystkich dobrodziejstw. Ma klucz do wszystkich drzwi, do każdej kłódki, zręcznymi palcami sapera pioniera odbezpieczy każdy rygielek, zdejmie każde zabezpieczenie, rozbroi każdą pułapkę. I odwrotnie równie łatwo uzbroi skumulowane ładunki, wetknie w sam środek zapalnik i w odpowiedniej chwili połączy dwa kabelki. Zrobi zwarcie, detonując olbrzymi ładunek skumulowanej energii, uważając, aby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. Jest gruntownie przygotowany na przezwyciężenie nawet najmniejszego przejawu oporu wynikającego z obawy lub choćby czystej przekory. Leon wie co i jak, co w co, po co, kiedy i jak głęboko, tudzież płytko. Leon bywa teraz w wielkim świecie, nabywając rozległej wiedzy o kobiecie. Zrywał naręczami córki holenderskich hodowców tulipanów, lizał gorzką belgijską czekoladę, szlifował diamenty w Antwerpii, a we Francji wiadomo. Ten kraj to antidotum na zatwardzenie każdego rodzaju. Depresje leczą syfilisem, a syfilis poematem. Można się tam pozbyć wszelkich zahamowań. Raj na ziemi, gdzie kobiety są jak butelka Beaujolais Nouveau, którą najpierw z przyjemnością się opróżnia, aby następnie z przyjemnym zawrotem głowy wypełnić. Francuzki nie znoszą próżni. Leon kobiety traktuje instrumentalnie nie tylko w sensie muzycznym, lecz także w znaczeniu głęboko teologicznym. W ujęciu świętego Tomasza z Akwinu, wedle którego zaspokajanie męskich żądz to główna rola tych nieczystych istot pozostających w przemożnej władzy wstrętu. Leon nauczył się grać na tym skomplikowanym ludzkim instrumencie. Gra na nim, jak wprawny organista na swym organach w katedrze najświętszych wygórowanych oczekiwań, wydobywając pożądane dźwięki, czasem jednakże w fałszywej tonacji, lecz nigdy niepozbawione prawdziwych emocji. Na szczęście nie ma tu melomanów wyczulonych na czyste dźwięki. Temat ten zawsze go bardzo interesował i zatracił się zupełnie w tym zagadnieniu, w podnieceniu, bez zmysłów, ironii, poza kontrolą. Praktykuje na Hanne nowe techniki zaspokajania swych pragnień, wzbogacając jej drobnomieszczańską moralność o nieznane jej dotąd ogólnie trudno akceptowalne elementy czystej perwersji balansującej na granicy przyjemności i bólu. Na szczęście skrywa je tajemnica alkowy. Nie wszystko jej się podoba, niektórych rzeczy nie lubi, sprawiają jej przykrość, zawstydzając. Niektóre wręcz brzydzą, inne wręcz przeciwnie pozbawiają ją wstydu, w jego miejsce konstruując tajemniczo mroczną piramidę przyjemności na krawędzi przytomności. Leon eksperymentuje i nawet nie wie, że znowu jest w pułapce, w rozrodczej klatce. Z przodu z tyłu z góry z dołu z boku na plecach w rozkroku twarde w miękkie, sprężyste w mięsiste ciała jamiste. Wprawia w wibracje wszystkie dewiacje, powietrze drży jak jędrne uda żony. W Tokio wzbudzają się sejsmografy. W Islandii obsuwają się lodowce. Leon jest w centrum wszechświata, w środku wirującej galaktyki, wewnątrz barysfery manipuluje kodem życia w rozprężającym się ciśnieniu w ciasnym czasie i przestrzeni. Czuje, że wszystkie procesy geologiczne egzo i endogeniczne, właściwości fizykochemiczne, teorie socjologiczno ekonomiczne, twierdzenia matematyczne i zagadnienia filozoficzne, opracowania encyklopedyczne, biblia, tora, sutry, czakry, teleskopy i namioty, makro analizy i mikro urazy, wstrząsy i potopy, wszystkie zagadnienia etyczno-erotyczne, sekretne praktyki ascetyczne, manicheizm, zoroastryzm, szowinizm, okultyzm, koła zębate przekładni obrotowych i elektromagnetyczne fale radiowych transformatorów, produkcja pokostu i świąteczne gotowanie bigosu, siły witalne i słabości trywialne kanalizują się teraz wewnątrz twardych jąder, gdzie napierają na siebie siły akcji i reakcji o przeciwnych zwrotach i takich samych wartościach, ścierają się płyty tektoniczne i poglądy polityczne, wypiętrzają masywy górskie i budzą się wulkany grożące wybuchem w niekontrolowanej eksplozji kumulacyjnego ładunku o mocy kilkudziesięciu tysięcy słońc. Wszystko zaraz eksploduje, urywając głowę Hanne.. Wystrzeliwując ją z impetem rzymskiej katapulty oblężniczej na okołoziemską orbitę. Wyrywając dziurę we frontowej ścianie kamienicy, zalewając ulice Deutsch Eylau gęstym potokiem rozżarzonej białej lawy, która płynąc nieprzerwanie przez Karl Freyburger Strasse i spływając dalej majestatyczną, gęstą falą po schodach parku miejskiego wzdłuż promenady wpadnie w końcu wprost do Jezioraka. Wypełni go po brzegi swą mętną parującą treścią unicestwiającą wszelkie znane i nieznane formy życia, zapładniając gotową na wszystko śmierć. Leon stara się zapobiec tej katastrofie, przeciwstawia swą żelazną wolę napierającemu coraz bardziej, ze zdwojoną siłą żywiołowi. Rzeczywistość pęka w szwach, trzeszczy, skrzypi, stęka, piszczy, warczy, a On musi unieruchomić tylko swym postanowieniem, samą wolą silną falę tsunami wzbierającą gdzieś w pobliżu Haiti, falę, która chluśnie tu za kilka sekund. Takie przed nim stoi zadanie. Wiadomo, że nie podoła, polegnie, to przesądzone, niezależne od jego woli, ale zanim się to stanie, mężnie walczy, próbując wykonać zadanie. Na jedną milisekundę straci świadomość przytomności i wzniesie się na wyżyny tylko po to, aby upaść i poczuć swój upadek jako zwycięskie wyzwolenie z okowów obezwładniającego ciało i umysł pożądania. Tak sobie wyobraża śmierć. Hanne leży miękko na brzuchu, łuk triumfalny pleców pięknie wygięty omal nie pęknie, cięciwa się napina między wzgórzami pośladkami ginie w gorącej dolinie, kotlinie różowej waginie i wtedy, właśnie wtedy ona szepcze.

— Ktoś puka, dobija się do drzwi ktoś puka w drzwi — oddech miarowo przywraca do normy puls.

— Że co?!

— Ktoś puka w drzwi, puka ktoś przecież — powtarza głośniej z twarzą w kwiecistej poduszce w czerwone malwy albo hibiskusy w wezgłowiu łóżka wciśniętej.

To niemożliwe! Wszystko odpływa, odpływa, cofa się wezbrana, groźna fala, niebezpieczeństwo się oddala, Haiti ocalone. Siła woli wygrała. Cofa się satysfakcja pospiesznie umyka przez zamknięte drzwi milisekundowa utrata przytomności. Uciekają przed dotknięciem stopy Boga. Żar wygasa w hutniczym piecu surówka stygnie. Jak to jest możliwe, że w takiej chwili ktoś puka do drzwi? Nieprawdopodobne, lecz możliwe. To się właśnie nazywa timing. Boleśnie prawdziwe. Ktoś, kurwa ma czelność i bezczelnie puka. Konsekwentnie zaznaczając swą natarczywą obecność, po drugiej stronie drzwi wystukując natrętne staccato. Leon jest skrajnie załamany i równocześnie nieziemsko wkurwiony. Mieszanka tych dwóch odczuć jest toksyczna i mocno wybuchowa. Wzbiera w nim nowa, brunatna gniewu fala. W tym stanie jest w stanie zabić każdego bez ostrzeżenia, bez pytania i tłumaczenia z premedytacją zajebać na śmierć. Niestety Leon jest nieuzbrojony. Broń palna znacznie ułatwiłaby sprawę, ale nawet podczas wojny posiadanie broni jest nielegalne. No właśnie. Jest wojna. Jest członkiem zwycięskiej armii i nie ma nawet grama broni palnej, nawet małego, damskiego pistolecika. To chyba nie jest normalne. W dodatku pierwszą rzeczą o jakiej pomyślał w zastępstwie w zestawie dostępnych śmiercionośnych przedmiotów jest tłuczek do ziemniaków. Wiadomo, że lepszy byłby tasak do mięsa albo nożyce do kastrowania knurów, ale niestety nie zarejestrował ich obecności podczas swego ostatniego pobytu w kuchni. Nie będzie przecież teraz buszował po szafkach i szufladach w poszukiwaniu tych użytecznych przedmiotów. Nie ma czasu, a tłuczek do ziemniaków owszem, wisi na ścianie na wieszaku między patelnią i chochelką usłużnie wyczekując kreatywnego zastosowania.

— Weź mnie Leonie! — woła — Weź mnie!!! — Każdy widelec, nóż, łyżka, cały kuchenny arsenał wrzeszczy próbując zamanifestować swą użyteczność. Nawet tarka z dolnej szuflady krzyczy — Chętnie bym komuś ryja zdarła! Jestem taka w tym domu niedoceniona!

Lecz Leon nie słucha. Nie skupia się na dokonaniu racjonalnej selekcji, to nie jest odpowiedni czas na wybory, bierze to, co najbliżej pod ręką. Sięga więc po ten tłuczek do ziemniaków i z tym tłuczkiem do ziemniaków w zaciśniętej dłoni wychodzi szybko z kuchni cały rozczochrany, wytarmoszony, rozbisurmaniony, szeroko rozdygotany jeszcze w pełni nie wygaszony, piorunująco zelektryzowany, namagnesowany z gołą dupą rozjuszonego kopulacyjną porażką goryla skacze agresywnie korytarzem wprost do drzwi zmierza. Nagi, zwierzęco bezwzględny dziki bóg zemsty. Hanne leży jak arystokratyczny kot perski, leniwie rozciągnięta w poprzek łóżka z jakimś rozbawionym zaciekawieniem obserwując rozwój niespodziewanie zaistniałej sytuacji. Luźna i lżejsza, wyzwolona, Leona z siebie pozbawiona, ciągle wilgotna kotka mokra. Spogląda wyczekująco, nie spuszczając z oka płynącego ku drzwiom okazałego galeona gołego Leona. Widać, że złapał wiatr w żagle, idzie taranem wprost na kurs kolizyjny, gotowy do anihilacji, pacyfikacji, abordażu. Jest na fali, pędzi od zawietrznej. Skomplikowany plan jest taki, że otworzy szybko drzwi i tłuczkiem mocno przypierdoli. Tyle. Bez żadnego ostrzeżenia, tłumaczenia. O nic nawet nie zapyta. Najpierw działanie, a dopiero później ewentualnie w razie konieczności jakieś odstraszające retoryczne pytanie, o ile ktoś trupem nie padnie.

— Chcesz więcej? I następnie bez oczekiwania na odpowiedź, padnie krótki komunikat: Won! Tak na pożegnanie. I to chyba tyle, jeśli chodzi o subtelności savoir vivru. Wszystko jasne. To do dzieła. Akcja. Zaczekaj! Stop! A może za drzwiami żandarmeria stoi? Tłuste psy łańcuchowe złowieszczo pobrzękujące srebrnymi, grawerowanymi blachami zawieszonymi na krępych brandenburskich karkach. Wzdrygnął się na tę myśl, wzdłuż kręgosłupa podpełzła chwila słabości. Nie miałby przecież żadnych szans w konfrontacji z tymi dobrze odżywionymi w państwowej hodowli skurwysynów, wrednymi niczym inkwizycja potomkami knechtów. Myśli przez moment w chwilowym zamroczeniu robiąc rachunek prawdopodobieństwa. Niemożliwe, to nie mogą być oni. Wszystkie papiery są przecież w porządku. Zero wybryków. Zero przewinień. Uchybień zero. Wzorowa służba. Jest kilka tajemnic, ale tylko dlatego, że o nie nie pytali, a on szczególnie nie chciał się nimi dzielić w fałszywym cokolwiek, lecz wygodnym przekonaniu, że nikogo takie błahostki z przeszłości na pewno nie mogłyby zainteresować. Czego mogliby zresztą od niego chcieć. Może nagłe wezwanie do jednostki? Kurwa, to jest przecież możliwe. Z gracją sflaczałego homo erectusa doskakuje do okna spoglądając ukradkiem zza zasłonki w dół na dawną Kaiserstrasse. Przed bramą kamienicy w miejscu, gdzie zastrzelono miejscowego kretyna Freyburgera nie ma żywej duszy. Nie ma żadnego samochodu, dorożki, przechodnia, żadnego ruchu poza ruchem wskazówek zegara na przeciwległym budynku. Cóż za ulga, zegar nad witryną agenta Agfy wskazuje 22:15. Dzięki Bogu to jednak nie oni, tylko pomyłka. Wszystko jasne. Ktoś pomylił kamienicę, nazwisko, piętra, godziny, dni, drzwi. Możliwe też, że to ta wścibska starucha z parteru z jakąś ważną niecierpiącą zwłoki sprawą. Uciążliwa jak hemoroidy Gertruda Piontek. Sąsiadka gotująca przynajmniej raz w tygodniu wiadro kapusty do samodzielnego spożycia, produkująca dziennie takie ilości dławiącego gazu, jakich nie powstydziłaby się żadna przemysłowa instalacja do produkcji bojowych środków trujących. Oby to była ona, będzie przynajmniej pretekst do zbrodni w afekcie. Nie mówiąc już o spełnieniu dobrego uczynku nie tylko dla mieszkańców kamienicy, ale także reszty ludzkości. Może po prostu nie otwierać drzwi może. Nie otwierać. Nieobecność udawać. Skołowany, zgarbiony, strapiony, rozjuszony drapie się włochatą łapą po włochatej dupie. Hanne nie wytrzymuje, głośno się śmieje. No kurwa! Teraz to już wszystko przepadło. Ponowne, powtórne, potrójnie natarczywe pukanie. Teraz już wiadomo, że są w domu. No i chuj, konspiracyjny brak obecności stał się opcją niewykonalną. Nie ma wątpliwości. Nie ma innego wyjścia. Trzeba działać. Zamachując się tłuczkiem wzniesionym nad głowę, energicznie chwyta klamkę otwierając zamaszyście jednym ruchem drzwi. Ma zamiar zabić nie unieszkodliwić, to byłaby przecież nieadekwatna kara za naruszenie tkanki absolutu, rozdeptanie domowego miru, za zniszczenie misternej emocjonalno hormonalnej pajęczyny tkanej w pocie czoła i lędźwi dobre piętnaście minut. Podmuch wilgotnego powietrza przesiąkniętego kocią uryną uderza w nozdrza z zaciemnionej klatki schodowej, otrzeźwia niczym azotyn amylu z IPP[2]. I gdy Leon już ma zadać śmiertelny cios ostateczny, jego wzrok przykuwa oświetlony snopem światła padającego z korytarza wąs! Nie sarmacki, atletyczny, połyskliwy niczym zdrowy balas, polski wąs, raczej cieniutki, hiszpański wąsik francuskiego alfonsa. I patrzy Leon na właściciela tego wąsika i o zgrozo rozpoznaje go, zna dobrze, nie wąsa, tylko Wonsa. Stoi przed nim nie kto inny tylko kapitan Ptolemeusz Wons we własnej nieskrępowanej osobie objawiony z woli boskiej mefistofelesowskiej, której w chwili obecnej jest ziemskim ucieleśnieniem. W 1939 dowódca batalionu chemicznego, w którym Leon był podoficerem, lecz we wrześniu tegoż roku szybko był zakończył swą oszołamiającą karierę z przyczyn niezależnych od swej wolnej woli.

— Pan kapitan tutaj? — Rozwlekając zgłoski z akcentem na zdziwione, rozczarowane „tutaj?”, jakby to „tutaj” było ostatnim na świecie miejscem, w którym kapitan byłby oczekiwany i pożądany, zapytuje wyprężony nagle niczym struna w kontrabasie Leon, odruchowo stając na baczność.

— Zapraszam do środka, proszę wejść — niepotrzebnie kontynuuje, bo kapitan już właściwie z właściwą sobie pewnością, chyżą lekkością szczwanego lisa jest w mieszkaniu zgrabnie mijając Leona w taki sposób, aby go oby nie dotknąć żadną częścią ciała nie musnąć nawet nigdy niczym w żadnym miejscu.

— Widzę, że masz nowy mundur. Ładny bardzo. Wygodny? Dobrze się w nim czujesz? — Niby pyta, niby stwierdza z lekkim przekąsem kapitan Wons z wąsem, niby mimochodem spostrzegając rozwieszony na krześle mundur unterofizziera należący do Leona, a w jego głosie wciąż pobrzmiewa metaliczne echo dawnych dni, lekko protekcjonalna tonacja oplatająca niczym trujący bluszcz pień mózgu. Na szczęście inne bardziej przydatne organy są wolne od oplotu. Leon czuje się jak w saunie, uderzenia gorąca nokautują go, a zimne poty cucą. Wons smaga go wzrokiem jak brzozowymi witkami. Leon wie, że jego mundur jest nie tylko ładny i praktyczny, ale przede wszystkim symbolicznie zwycięski i nie wiadomo dlaczego jest lekko zawstydzony z tego powodu, możliwe, że z wrodzonej skromności lub nabytego poczucia niższości, które w obecności kapitana mocno się uwydatnia. Czuje się trochę jak uczeń przyłapany przez profesora na gorącym uczynku podczas popełniania wykroczeń hańbiących status w miarę cywilizowanego młodego człowieka, a ponadto humanisty i europejczyka. Wons zawsze traktował go po przyjacielsku, ale zawsze było w tym odrobinę aroganckiego protekcjonalizmu, lecz nie takiego zupełnie złośliwego. Wręcz przeciwnie nawet w pewien sposób dobrotliwie opiekuńczego. U kapitana traktowanie ludzi „z góry” było zupełnie naturalne, wynikało z wychowania i środowiska, w jakim funkcjonował. Choć prawdą jest, że wyczuwając zahamowania Leona wykorzystywał je często jako tło dla własnych wybryków. Przejaskrawiał ich znacznie w konfrontacji z roztropnością przyjaciela, która wyznaczała dla niego granice do przekroczenia. Wonsowi zawsze wolno było więcej. Robił wszystko, co miał odwagę uczynić, oczywiście dopasowując do tego odpowiednią ideę, a Leon swoim wstydem oświetlał jego chwałę lub częściej kompromitującą porażkę. W pewien sposób nawet uzależnił się od wybryków Ptolemeusza, określały one jego świadomość przyzwoitości i były swego rodzaju rozrywkowym przerywnikiem w codziennej monotonii. To, co wolno było czynić Wonsowi z zasady budziło wewnętrzny opór u Leona.

— Stary mundur też zapewne masz, tak na wszelki wypadek, zapewne wolisz myśleć, że z sentymentu. Zawsze byłeś praktyczny.

Oczywiście, że Leon ma także stary mundur spoczywający na dnie drewnianego kufra czekający na przebudzenie w odpowiednim czasie, jak śpiący rycerze pod Giewontem. Ten mundur może być równie zgubny, co zbawienny. W zależności.

Kapitan wyczuwa w powietrzu zapach jurnego samca, słodko kwaśną woń nadczynności gruczołów. Zaciąga się nią i nie rozpoznaje w niej swego śladu. Już wywietrzał. Leon czuje się nieswojo w jego towarzystwie, mimo że jest przecież u siebie w mieszkaniu. W stanicy swobody i spokoju, gdzie wolno mu wszystko, gdzie dozwolone jest to, co w innych miejscach publicznie zakazane. Wons wręcz przeciwnie jest naturalnie rozluźniony, nawet może lekko cynicznie znudzony. Dlaczego? Jak to się dzieje, że intruz, przedstawiciel świata, nieistniejącego już poza wspomnieniami, świata, który przecież na jego oczach rozpadł się jak domek z kart przy pierwszym, mocniejszym podmuchu zachodniego wiatru, ten duch ze świata cieni zasiewa taki niepokój i konsternację, czyniąc poczucie dyskomfortu pierwszoplanowym wrażeniem. Leon, stojąc na środku kuchni w kusym płaszczyku małżonki z etolą z borsuka, sobola, czy innego wyliniałego kurewstwa oplecionego wokół szyi i nadgarstków. Jest zupełnie zagubiony w groteskowości tej sytuacji, jest zabawnie bezradny wobec śmieszności nagłego faktu obecności znanej, lecz obcej bądź co bądź osoby, wobec której przecież wszystkie zobowiązania służbowe zdaje się wygasły dwa lata temu, zaraz po ogłoszeniu upadłości przez pracodawcę. Choć możliwa przecież jest sytuacja, w której nie wygasły tylko przeszły jakąś sekretną transformację, hibernację przystosowującą ich treść do nowych warunków. W świetle nowych zasad, z którymi Leon nie jest jeszcze zaznajomiony, ale zaraz zostaną mu one objawione w całej okazałości, za moment okaże się, że zaistniał nowy ład, w którym układ sił rozłożony jest nierównomiernie i obciążony nieproporcjonalnymi wartościami. Układ, w którym przewidziano dla niego nową rolę. Nowy porządek, a w nim silniejszy niż dotychczasowy tak kompletnie nieskuteczny i brutalnie znieważony stopień służbowej zależności.

— Skorzystam z łazienki i porozmawiamy — komunikuje Wons. Zmierzając prosto w stronę łazienki jakby dokładnie wiedział gdzie się znajduje, a przecież chyba nigdy tu nie był. Nawet nie pyta, czy może, tylko informuje, co zamierza uczynić. Właśnie narzucił swój styl, ustalił poziom, określił reguły. Co za arogancki typ. Trudno do tego przywyknąć. Mijając sypialnię rzuca szarmancko w stronę Hanne tubalne — Całuję rączki pięknej Pani — a Leon widzi, jak porusza się nad dyskretnym uśmiechem kapitański, pastowany wąs. Podkręcony zawadiacko wywinięty, aktywujący się na widok kobiety w łóżku niczym różdżka radiestety.

— Dobry wieczór Kapitanie Wons — odpowiada Hanne rozchichotana pod kołdrą częściowo schowana. Leon cały skamieniały, zdumiony stoi w sieni i chcąc nie chcąc słyszy, jak Wons w łazience leje prosto w oczko gęstym, zwartym strumieniem i głośno pierdzi. Co tu się wyprawia? Oczywiście czuje się nieco zażenowany, oczywiście nie Wons, gdzieżby on. Nigdy. Jeśli ktoś, to tylko Leoś. Zawsze podwójnie zawstydzony, za siebie, że w tym uczestniczy i za niego, że się nie wstydzi. Nawet nie powie „przepraszam” to byłoby przecież jawne przyznanie się do jakiegoś wykroczenia przeciwko regułom, więc będzie udawał, że nic się nie stało. Leon też będzie udawał. Nie potrafi w towarzystwie Wonsa stanąć w obronie zasad określających jego niezależność, cywilizacyjny status zezwalający na konfrontacje różnych punktów widzenia. Kapitan zawsze robił coś głupiego i zawsze było w tym coś naturalnego, może właśnie ten brak wstydu był taki normalny i urokliwy, przez co traktowany w większości przypadków pobłażliwie. Niestosowne zachowanie było jego wizytówką, choć to przecież on, zasrany dziedzic był zaznajomiony z tajnikami dworskiej etykiety, a nie biedny Leon, czwarty syn gajowego z Bischofswerder. A już miał nadzieję, że się na zawsze od niego uwolnił, od jego pretensjonalnej bezceremonialności. Tak naprawdę Wons był w mieszkaniu Leona w zeszłym tygodniu. Nie zastawszy go jednak, pocieszył się nieco towarzystwem żony, która ulegając jego nieodpartemu wdziękowi i swojej chwilowej słabości udzieliła mu czegoś więcej niż tylko gościny i informacji o losach męża oraz terminie jego przybycia. Ale to tajemnica, przynajmniej dla Leona. Hanne czuje się odrobinę zaniepokojona groźną perspektywą oświeconego małżonka zgłębiającego to zagadnienie zreferowane mu pokrótce przez potencjalnie perfidnie niedyskretnego Wonsa. Żywi jednak nadzieję, że jego dyskrecja dorówna rozmiarami innym przymiotom jego natury.

Przyszedł i poprosił o pomoc. Tak po prostu, prosto z mostu. Potrzebował pomocy, właśnie pomocy nie kogo innego tylko Leona i nie miał oporów, aby o nią poprosić. Zwyczajnie, po koleżeńsku, po męsku.

— Potrzebuję twojej pomocy Leonie. Jesteś mi niezbędny z kilku powodów, pomijając takie oczywistości, jak nasza dawna znajomość, czy przysięga, którą złożyłeś na sztandar pułku liczę, że się zgodzisz. Potrzebuję twojej pomocy ze względu na twą naturalną znajomość języka niemieckiego, autentyczny pruski rodowód oraz swobodę poruszania się, którą umożliwiają ci twoje papiery. Nieoceniony jest także twój niezawodny instynkt. Ze swojej strony gwarantuję, że będzie to dla ciebie bardzo opłacalne. Oprócz tego w tej chwili tylko my dwaj wiemy, gdzie są zakopane nasze kochane „świnie”, które muszę odkopać. No i zwyczajnie ufam tobie. — W jego prośbie pobrzmiewała dalekowschodnim echem groźba, obietnica, żądanie, tajny rozkaz zaszyfrowany enigmatycznym kodem, nocne nawoływanie zagubionego dziecka. „Świnie” spoczywały głęboko w iłżeckich lasach w śnie płytkim z długim terminem przydatności. Poza tym Leon czuł się nieco zobowiązany, miał u kapitana dług zaciągnięty podczas ostatniej bitwy pod Iłżą. — On dużo o mnie wie. O wiele za wiele. — Uświadomił sobie Leon. Z łatwością mógłby zastosować szantaż, powiedzieć „szach-mat” żądając bezwarunkowej kapitulacji.

— Nie zmuszaj mnie, abym cię musiał przekonywać bardziej dosadną argumentacją. Naprawdę twoja osoba jest mi nieodzowna, gdyby było inaczej, nie byłoby mnie tutaj chyba to rozumiesz? — Mówi kapitan, a Leon wie, że nie żartuje, że może go do tego zmusić, ale przecież nie musi, bo I tak się zgodzi. W imię źle pojętej lojalności, w imię dawnej pseudo przyjaźni poświęci swoje cztery wolne dni, choć tak naprawdę zależało mu wyłącznie na nocach. Wie również, że kapitan wciągnie go w swoje sprawy bez reszty, tak, że staną się jego sprawami, zanim zdąży się zorientować, a wtedy będzie już za późno, aby się z tego wyplątać bez żadnych konsekwencji. Wons był manipulantem i nałogowym kłamcą, prześlizgiwał się między objawionymi prawdami kocimi ruchami szusującego na stokach Garmisch-Partenkirchen intelektualnego narciarza. Trudno było za nim nadążyć.

Ostatni raz widział Wonsa dziewiątego września w trzydziestym dziewiątym o dziewiątej rano w lasach pod Iłżą, jak z własnoręcznie zerwanymi dystynkcjami wraz z grupą przerażonych i kompletnie zdezorientowanych żołnierzy z 51 pułku piechoty, którzy przecież nie potrafią normalnie funkcjonować w świecie bez dowódców i rozkazów, pospiesznie porzuciwszy wszelki sprzęt ciężki oraz skrzętnie zakopawszy to, co mogłoby się jeszcze kiedyś komuś przydać, wymaszerował na wschód z zamiarem przedostania się na zachód, jak większość prawdziwych patriotów. Z bólem w sercu oczywiście i nadzieją na odrodzenie oraz rychłe spotkanie pożegnali się męskim uściskiem dłoni i każdy poszedł w swoją stronę. Leon wyruszył w kierunku przeciwnym do Wonsa, dokonawszy uprzednio tych samych czynności, ale trochę innych kalkulacji, nawet nie przypuszczając, że wyruszając pospiesznie na zachód, prędzej, czy później trafi na wschód.

Obaj służyli wtedy w plutonie przeciwgazowym 51 pułku piechoty dowodzonym przez podpułkownika Fieldorfa. Wons, jako oficer gazowy, Leon był podoficerem w stopniu chorążego. Ostatnie współdziałanie to sytuacja w której „stary” w asyście majora Rottera i adiutanta Krzywika kazał odkręcać zawory w metalowych butlach z fosgenem zwanych pieszczotliwie „świniami”. Działo się to wieczorem 8 września, gdy do pozycji obronnych w okolicach Piotrowego Pola zaczęła się nieubłaganie zbliżać awangarda niemieckich oddziałów zmotoryzowanych. Niestety niekorzystne wiatry zniweczyły ten ambitny zamiar, gasząc świeczkę na grobie ostatniej szansy na pokonanie wroga. Nawet siły natury sprzysięgły się wtedy z faszystowskim najeźdźcą przeciwko zdesperowanym obrońcom piaszczystej ziemi Piastów.

Do 51 p.p. strzelców kresowych trafili w ramach karnej zsyłki. Służba tam to wątpliwa nobilitacja, a niewątpliwa degradacja z przygnębiającą perspektywą braku perspektyw. Prosta droga ku zatraceniu, dekadencji i śmierci pośród podobnych, bezużytecznych śmieci. Duża w tym zasługa Wonsa, który musiał odpokutować swoje wybryki z żoną pewnego ustosunkowanego w sztabie generalnym majora. Leon trochę z rozpędu trafiony rykoszetem dostał przeniesienie raczej dla towarzystwa, choć traktował to jako wysoce niesprawiedliwą karę i mógł dalej w sobie pielęgnować to swoje ulubione poczucie doświadczanej krzywdy oraz źle pojętej lojalności. Cierpiał dzielnie w oczekiwaniu na nagrodę. Zawsze mogło być gorzej, mogli przecież trafić na przykład do zasranego przez Boga i zapomnianego przez ludzi Czortkowa, a wylądowali tylko w Trembowli. W herbie tej miejscowości widnieją trzy żółte kleksy i jeden dojrzały banan, co doskonale opisywało egzotyczny klimat tego miejsca. Było tam prawie jak w afrykańskiej republice. Dzika wolność kłusownika i bezkresna kresowa nuda. Antypody cywilizacji. Pustynia pokus, gdzie zawiązują się braterskie więzi, które później trudno rozsupłać. Znajomość Leona z Ptolemeuszem datuje się na rok 1936. W roku tym rozpoczęli zajęcia na kursach w Warszawskiej Szkole Gazowej, gdzie zgłębiali tajniki wiedzy z zakresu chemii gazów, metod ich przenoszenia, meteorologi, teorii pochłaniaczy i sposobów utylizacji, budowy masek, pocisków i min. Zagadnienia były stosunkowo nowe i dawały większą szansę rozwoju, gdyż konkurencja w tej dziedzinie jeszcze wtedy była niewielka. W większości jednostek istniały wakaty na stanowiskach oficerów gazowych, ponieważ było to zagadnienie nowe i nieszczególnie atrakcyjne. A prestiż społeczny mniejszy niż zachwyt towarzyszący takiemu rotmistrzowi z pierwszego pułku szwoleżerów. Kawa w warszawskich restauracjach smakowała jednak wszędzie tak samo, podobnie, jak wargi żydowskich prostytutek.

Odkąd Leon pamięta, historię ich znajomości cechowały niesymetryczne współzależności, niesympatycznie służbowe, sympatycznie towarzyskie. Od pierwszego spotkania w Szkole Gazowej w Warszawie na Marymoncie, poprzez wybryki w jednostce w Trauguttowie, służbę w garnizonie w Brześciu i zsyłkę do Trembowli Wons zawsze spełniał funkcje nadrzędne względem funkcji Leona. Częściowo z racji wrodzonej inteligencji a po części w zgodzie ze służbową hierarchią. Wiadomo, Leon był tylko podoficerem mającym w zanadrzu dodatkowe kursy i mozolną karierę, a Wons był znienawidzonym przez garnizonową większość i uwielbianym przez zdecydowaną mniejszość, zakochanym w sobie wielmożnym panem oficerem. Był żołnierzem z charakterem, nie tam jakąś pierwszą lepszą prowincjonalną mdłą dupą, jakimś synem piekarza, ślusarza czy, kolejarza, dla którego szlif oficerski był wyśnionym awansem społecznym, szansą na okraszenie kaszy skwarkami z kiełbasy. Dla niego to był styl bycia, pełnokrwiste życie, do którego czuł się powołany, stworzony całym swym jestestwem.

Jego ojciec, Mateusz Wons był właścicielem majątku ziemskiego oraz huty żelaza w Rzucowie niedaleko Radomia w powiecie koneckim. Mateusz Wons z rodu Wonsowiczów ze Smogorzowa herbu łabędź był pasjonatem wiedzy praktycznej w służbie ludzkości oddanym oraz wielkim zwolennikiem wszelkiej wynalazczości. Wyłączając astronomię, to znaczy nie w pełni. Cenił i poznawał nowe odkrycia, ale odrzucał powstające na ich gruncie nowe idee. Był zagorzałym zwolennikiem teorii geocentrycznej, którą uważał za kompletny opis Ziemi w kosmosie, Ziemi jako kolebki życia nie tylko w wymiarze materialnym, ale przede wszystkim duchowym. Czemu niby mielibyśmy marginalizować nasze znaczenie? W imię prawdy? A czymże jest prawda w stosunku do spełnionych oczekiwań, w porównaniu z satysfakcją? Pytał i zaraz odpowiadał. Pustą abstrakcją, wydmuszką rzeczywistości, zimną matematyczną konstrukcją, której nikt nie nazwie domem, a jej ścian nigdy nie rozjaśni ciepłe światło życia. W zgodzie z naukową rewolucją odczuwać dyskomfort do końca swych dni? Nigdy. Zresztą w tym przypadku chodzi tylko o punkt odniesienia pozwalający na opis ruchu ciał w przestrzeni. Dla Mateusza centralnym punktem odniesienia była Ziemia, a w zasadzie on sam. Z drugiej strony zaczytywał się w La Mettrim i traktował ludzkie ciało jak doskonale skonstruowany mechanizm jednak by móc nazwać tę konstrukcję mięsno kostną człowiekiem niezbędne było tchnienie weń ducha. Swej fascynacji systemem geocentrycznym i „L’homme-machine”[3] dał wyraz uszczęśliwiając zaszczytnym imieniem Ptolemeusz (a mógł być Julien Offray) swego pierworodnego syna, który boleściwie przyszedł na świat pewnej styczniowej nocy roku pańskiego tysiąc dziewięćset ósmego w rodzinnym dworze w Rzucowie. Syn stał się dla niego centrum wszechświata, a jego spłodzenie było poprzedzone filozoficzno-etycznym wewnętrznym dyskursem nad istotą i kondycją człowieczeństwa. Ptolemeusz na swoje nieszczęście był jedynakiem i majątek ziemski oraz wszystkie dobra miały w zgodzie z naturalną koleją rzeczy przejść w ręce tej jedynej prawnie posiadanej przez Mateusza progenitury, czyli w jego ręce. Jednakże Ptolemeuszkowi już od najmłodszych lat nie podobał się ten pomysł na jego życie odlany z żeliwa w piecu ojcowskiej troski. Perspektywa przyszłości pośród stopów żelaza, rybnych stawów i płodów rolnych napawała go wręcz fizycznym wstrętem, w czym skutecznie utwierdzała go ukochana mama, dobitnie prezentując postawę skazanej na dożywocie, uwięzionej we własnym domu ofiary niespełnionych marzeń. Z botaniczną perfekcją zaszczepiła synowi chęć ucieczki. Pielęgnowała w nim wstręt do wiejskiej sielanki. Nie małą rolę w podjęciu decyzji odegrał też spokrewniony z matką w tylko jej wiadomy sposób, warszawski kuzyn odwiedzający ich rodzinę w każde wakacje i większość świąt, niejaki pułkownik Leopold Kmicic-Skarżyński z 1 Pułku Szwoleżerów. Zatwardziały kawaler, dodatkowo kawaler jakiegoś tam orderu, można powiedzieć podwójny kawaler. Gdziekolwiek się pojawił powietrze wypełniała męską woń spirytusu i „Przemysławki”, co w połączeniu z zapachem munduru i sarmackim duchem tworzyło mocno uzależniająco obezwładniającą mieszankę. Rubasznie wesoły i żwawy, podkręcając sumiastego wąsa, prezentował swą postawą nieco mniej drobnomieszczański, wręcz swawolny stosunek do życia niż pozostali domownicy, a im bardziej jego postawa kontrastowała ze światopoglądem ojca Mateusza, tym większy wzbudzała podziw u Ptolemeusza. To był wzorzec, do którego postanowił dążyć. Swoboda w dobrze skrojonym mundurze budzącym bojaźliwy respekt. Czuć się dobrze z samym sobą i mieć w dupie opinie oraz oczekiwania innych. Zawczasu więc wyczuwając pułapkę zastawioną przez ojca, po ukończeniu szkoły powszechnej, gdy tylko nadarzyła się sposobność z matczynej inspiracji i własnej ciekawości uciekł do ciotki siostry matki ustosunkowanej znanej warszawskiej utracjuszki i członkini zarządu okręgowego Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej generałowej Lody Wons-Biernackiej. Czarnej wdowy ze słabością do białych dziewcząt oraz młodych zdrowych, chłopców. Ciotka Loda czterdziestodziewięcioletnia nieco melancholijnie usposobiona kobieta walcząca dzielnie, jak konserwator zabytków o minione piękno swej zmurszałej już nieco fasady, przyjęła go rzecz jasna z otwartymi ramionami i nie tylko ramionami. Traktowała go jak zrządzenie losu, lecz nie dawała tego po sobie poznać. Powitała go oschłą protekcjonalną tonacją, która była jak najbardziej na miejscu w stosunku do nieobytego kuzyna z prowincji. Młody Ptolemeuszek w stolycy bardzo szybko zakwitł i dojrzał. Zaczął i skończył gimnazjum męskie Batorego, chociaż wolałby zapewne żeńskie Cecylii. Przestał być dzieckiem, stał się mężczyzną lubiącym towarzystwo kobiet, brylującym na parkietach „Adrii” i „Palais de Danse”. W Batorym nie miał łatwego życia. Rówieśnicy, hermafrodytyczne mutanty i romantyczni gruźlicy, przyszłe piękne ofiary martyrologii o imionach Stanisław, Władysław, Bronisław, potomkowie chorowitych, upudrowanych magnatów próbowali dosłownie wbić mu do głowy system kopernikański za pomocą mosiężnego astrolabium. Oczywiście zakończyło się to całkowitą porażką tej metody naukowej perswazji, gdyż Ptolemeusz głowę miał twardą niczym hetman hetmańską buławę. Ponadto był nieugiętym, nieustępliwym wilkiem stepowym, tropił, kąsał. Bać się nie bał, miotał kontrargumenty w swych oponentów z równą biegłością co szybkostrzelne zmyślne i trafne epitety, co nierzadko kończyło się puentą opartą na prawie pięści. Miał dużą przewagę, górował nad rówieśnikami nie tylko wzrostem i wiejskim zdrowiem, ale także doświadczeniem i wiedzą. Był bogatszy o tajemną naukę pobieraną na nocnych korepetycjach u ciotki Lody. W takiej mniej więcej atmosferze upłynęły gimnazjalne lata, które zniknęły wraz z dziurawymi butami, krótkimi spodenkami, onanizmem, krostami, szlachetnymi adwersarzami i prowincjonalnymi kompleksami tak szybko, jak się pojawiły. Natomiast dzielny, niezłomny Ptolemeusz, przyswajając dokładnie tyle wiedzy ile potrzeba, aby z pełną odpowiedzialnością podjąć decyzję o dalszych swych losach ze świadomością oczekiwań ojca z wyrachowaną premedytacją oraz determinacją wstąpił do Szkoły Podchorążych Saperów w tejże Warszawie. Wbił tym samym nóż w ojcowskie plecy po samą rękojeść, grzebiąc zupełnie jego nadzieje na powrót syna marnotrawnego na łono rodzinnych włości, których kondycja była już wtedy mocno podupadająca podobnie zresztą jak zdrowie ich właściciela. Ptolemeusz wręcz przeciwnie tryskał zdrowiem na prawo i lewo. Promieniał w zachwycie ukochanej mamy i sceptycznie opiekuńczej wyzwolonej spod jarzma drobnomieszczańskiego purytanizmu i kobiecej głupoty ciotki Lody. Strzelał obcasami na powitanie pięknych pań, racząc je tajemniczo szelmowskim uśmieszkiem oraz rzędem równych zębów błyszczących w cieniu daszka swej rogatywki, spacerując Marszałkowską w nowym paradnym mundurku sponsorowanym w całości przez owe dwie ukochane damy. Wyglądał w nim tak uroczo, że wybaczały mu, nawet gdy przyozdabiał go dorodnym kwiatem warszawskiej prostytucji. Paradował z dziwkami z „Ananasa” po Krakowskim dumnie, jak książę August Poniatowski w nowej peruce. Prezentował się niczym dorodny paw z kurwimi piórami przy dupie. Na dorocznym balu Towarzystwa Ziemiańskiego w Radomiu roztaczał taki szarm, że wszystkie ciotki nawet te o wyglądzie i zapachu suszonych śliwek puszczały soki. Tylko stary Mateusz z niekłamanym wstrętem odwracał wzrok, ciężko wzdychając. Na widok syna dostawał mdłości. Robił się czerwony, następnie bladł i w końcu zieleniał, zbierało mu się na wymioty. Pulsował wszystkimi kolorami tęczy. Odrzucało go w naturalnym odruchu obrzydzenia podobnie jak przy pierwszym kieliszku anyżówki u księdza Ignacego Kryńskiego, rodzinnego kapłana, traktującego odmowę spożycia tego elizjum jak obrazę majestatu Pańskiego zagrożoną co najmniej karą ekskomuniki. A na to Mateusz nie mógł sobie pozwolić. On, człowiek ziemi, inżynier hutniczy, agronom, innowator i wynalazca, członek Związku Ziemian, właściciel tartaku, współwłaściciel odlewni żelaza i destylarni, założyciel miejscowej spółdzielni spożywców, fundator kapliczki najświętszej boleściwej męki pańskiej. Filar miejscowej społeczności. On, ojciec kilku nieślubnych dzieci i jednego dziecięcia z łoża prawego, jako wyznawca fizjokratyzmu[4] wszystkich oficerków uważał za najwyższą emanację klasy próżniaczej. A taka klasa była dla niego stopień niżej niż bezklasowy chłop pańszczyźniany, którego szanował za uczciwą pracę na rzecz dobra ogólnego w tym także dobra pana swego. Miał jednak podstawową wadę, czasami zaprzeczał faktom, traktował je umownie i wybiórczo wedle własnego uznania, dopasowując je niejako do własnych potrzeb. Nie przyjmował bez podejrzliwości żadnych oczywistości. To, co inni uważali za pewnik, on traktował z dużym dystansem, dopóki sam nie zrozumiał dowodów uzasadniających prawdziwość danego twierdzenia. Kopernika uważał za androgynicznego szarlatana, idealnego kandydata na stos, którego niesprawiedliwie jakimś cudem niestety uniknął. Z tego błędu wynikały wszystkie późniejsze problemy, została zachwiana równowaga między religią i nauką, niebem i ziemią, duchem i materią, a w dodatku fundament podkopał rozpieszczony bogactwem kleryk. Niewybaczalne.

Ojciec Mateusz umarł nagle w kwietniu 1939 roku podczas pobytu w Warszawie, gdzie załatwiał jakieś formalne sprawy w biurze sprzedażowym destylarni na ulicy Grzybowskiej oraz w Urzędzie Patentowym na Elektoralnej. Zszedł był wewnątrz posępnego gmachu Ministerstwa Przemysłu i Handlu w przesiąkniętym zapachem tanich cygar biurze Urzędu Patentowego. Niezbyt to odpowiednie miejsce na umieranie, ale trudno to było przewidzieć. Niemniej oprawa tego wydarzenia była elegancko nobliwa i z pewnością nie przynosiła ujmy powadze tego ostatecznego aktu. „Śmierć w Urzędzie Patentowym”, taki nagłówek ukazał się w drobnym artykule na czwartej stronie “Kuriera Warszawskiego”. Wielu sądziło, że to obywatelka Śmierć złożyła jakiś patent, nowy sposób na unicestwianie życia. Prawda była niestety bardziej prozaiczna. Mateusz dostał nagłego ataku serca dowiedziawszy się uprzednio podczas zgłaszania swych wynalazków, że „podkowa bez gwoździ” została już zarejestrowana przez skrupulatnego Niemca w Hanowerze, zaś rewolucyjne „urządzenie do samoczynnego zakładania pokryć ochronnych na sedesy klozetowe” opatentował dwa lata wcześniej pewien wymuskany Francuz. Ciążyła mu też na sercu niepotwierdzona jeszcze informacja jakoby jego szwagierka i Ptolemeusz syn jedyny razem oddawali się pewnym nieobyczajnym praktykom. Miał zamiar wyjaśnić to jeszcze tego samego dnia. Nie zdążył. Może to i lepiej, ominęła go także największa atrakcja roku 39, czyli wybuch wojny, w której ilość wynalazków przeznaczonych tylko i wyłącznie do eksterminacji rodzaju ludzkiego oraz utylizacji wszelkich form podgatunkowych przyprawiłaby go o zawrót głowy bolesny i przykry jak szlify oficerskie syna. Zawał oszczędził mu tej traumy, w zamian oferując piękną, dębową, lakierowaną na czarno trumnę z mosiężnymi uchwytami, tak jakby ktoś miał go kiedykolwiek stamtąd wyciągnąć. Widok syna w niemieckim obozie jenieckim zapewne pogrążyłby go w depresji nie mniejszej niż wrześniowa klęska. Po długiej ceremonii pożegnalnej w kościele farnym im. Św. Zygmunta, na której zgromadziło się całe okoliczne ziemiaństwo i duchowieństwo Mateusz spoczął w rodzinnym grobowcu w smutnym niczym pogrzeb dziecka Szydłowcu. Majątek w Rzucowie oddano w dzierżawę długoletniemu przyjacielowi rodziny i uprzedniemu zarządcy tegoż majątku Gustawowi Kryńskiemu, bratu księdza Ignacego. Matka po krótkim pobycie w podwarszawskim Karolinie w „Sanatorium dla zmęczonych nerwowo” mentalnie odświeżona i fizycznie wypoczęta, bez żalu przeprowadziła się do ciotki Lody na Mokotów, bliżej cywilizacji, w samo centrum pulsującej życiem Warszawy. Zażywała wielkomiejskich przyjemności, do których tęskniła przez lata swej wiejskiej udręki, podczas gdy Mateusz krążąc po swej geocentrycznej orbicie, utwierdzał się w przekonaniu, że zawsze miał rację. Istotne, że każde z nich odzyskało spokój we właściwy sobie, zadowalający sposób.

2 czerwca 1941

Na dworcu w Iławie krzyżują się dwie ważne magistrale, wschód-zachód oraz północ-południe. Ludzi jest tyle, że Leon z Wonsem spokojnie gubią się w tłumie, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Spokojnie czekają na pociąg do Warszawy. Na peronie siadają na ławce obok mocno wczorajszego oficera Kriegsmarine przeglądającego bez wyraźnego zainteresowania egzemplarz „Der Adler”. Wons zerka na jego gazetę ukradkiem przez ramię. Rozpoznaje na fotografii tego sławnego boksera, którego znokautował murzyn w pierwszej rundzie w walce o mistrzostwo świata w czasach gdy było to jeszcze istotne. Bokser jest teraz w mundurze spadochroniarza, przyozdobiony tym śmiesznym nocnikiem na głowie. Wygląda na nieco zdezorientowanego. Wons nie może nic przeczytać, za duża odległość, za małe litery. Z Leonem nie rozmawiają, to zupełnie zbyteczne, wszystko jest jasno ustalone. Podczas podróży się nie znają. Czekają na ten sam pociąg. Tylko tyle ich łączy. Pociąg. Podjedzie, wstają, wsiadają, odjeżdżają. Proste. Oficer Kriegsmarine nerwowo rusza stopą ściśniętą czarnym, wypastowanym półbutem. Nogawki falują oceanicznym rytmem. Przypływy i odpływy. Kapitan Wons jako zawodowy oficer i profesjonalny mężczyzna na pełnym etacie dobrze wie, co to znaczy. Ten bezwiedny ruch. Wznoszenie się na fali na szczyt i nagły upadek na sam dół, na dno, a wszystko po nic, męcząco powtarzalne. Alkohol, kobiety, nieukojone nerwy. Wysokogatunkowe przyjemności, stwarzające poważne ryzyko utraty jednolitej formy potocznie zwanej zdrowiem. Nie tam jakieś substytuty, intelektualne wzdęcia, sentymentalne pierdy, rozterki niedojebanych morfinistów niespełnionych artystów rezerwistów płaczących nad rozlanym mlekiem maminsynków, w których ostatnio obrodziły warszawskie kawiarenki. Stolica jest chorobliwie opuchnięta tłuszczową tkanką restauracyjnych konspiratorów. Wons odczuwa z tym obcym człowiekiem, wrogiem przecież, reprezentantem zwycięskiej cywilizacji zagłady niosącej na sztandarach technologiczny postęp i ergonomię śmierci wspólną płaszczyznę indywidualnej degradacji i zrozumienia ponad ideologicznymi podziałami. Pod kolorem munduru i kształtem emblematów jest mu bratem. Utożsamiając „honor oficera” z bezsensowną śmiercią w imię abstrakcyjnych urojeń teoretyków państwowości Wons świadomie wyjmuje się spod władzy stereotypu. Staje się kosmopolitycznym degeneratem i wie, że ta definicja jest prawdziwa dla każdego, kto przekroczył pewne granice, zakazane przez prawo, moralność, regulamin. Dla każdego, kto pokonał strach i znalazł się choć na chwilę po drugiej stronie odwagi i samotności o smutnym obliczu zemsty, taka postawa jest obca. Wroga etosowi bohaterskiego żołnierza, tchórza, który tak bardzo bał się żyć, że nie zauważył, kiedy umarł. Stało się to tak błyskawicznie, że nie zdążył zauważyć różnicy, tej drobnej, jakościowej zmiany. Nie zauważył, że wspólnota braci zmieniła się we wspólnotę śmierci. Ten etos będzie kiedyś na pomnikach i nie będzie to podobizna którejkolwiek ze znanych osób. Będzie to ktoś, kogo nie ma. To, co ich dzieli to tylko zewnętrzna forma, zbroja broniąca dostępu do wewnętrznego zrozumienia, do wspólnoty w ramach bezcelowości. Tak naprawdę są tacy sami. Dzieli ich jedynie różnica. Po dwóch kwadransach oczekiwania pojawia się pociąg. Stara, stękająca lokomotywa z jeszcze starszymi wagonami wtacza się ciężko na peron. Wagony zaludniają się szybciej niż Australia. Jakimś cudem udało się zająć miejsca siedzące i w tej wygodnej pozycji dwaj przyjaciele ze „starych czasów” zmierzają w stronę zawstydzonej Warszawy, a potem dalej na południe. Leon z prawdziwymi, własnymi papierami folksdojcza, Wons oczywiście z fałszywymi, nazywa się teraz Gustaw Borowiecki, inżynier z Hugo Schneider Aktiengesellschaft Metallwarenfabrik w Skarżysku. Człowiek zupełnie nieznajomy, choć podróżuje w tym samym kierunku, do tego samego miejsca w tym samym celu, ale o tym w tym pociągu nie wie nikt. Leon pomoże Wonsowi i za dwa dni będzie z powrotem, by dokończyć to, co zaczął, bez obaw. W dodatku będzie nieco bogatszy nie tylko o nowe doznania. Zastanawia go tylko, jak dał się do tego namówić. Wons odwołał się do jego marnego poczucia patriotycznego obowiązku, obiecując przepustkę w mgliście zarysowaną przyszłość państwa spowitego w mrokach podziemia. Mało atrakcyjne. Jak mu się to udało? Prawie płakał, rozczulając się nad kondycją lojalności, wytykając moralny relatywizm. Prawie użył szantażu, a teraz patrzy obojętnie, tak jakby Leona w ogóle nie tylko nie znał, ale nawet nigdy przedtem nie widział. Jakby zupełnie zapomniał, że kilka godzin wcześniej wysrał się w jego kibel i wypił poranną kawę, słodząc chyba na złość lub może na zapas więcej niż zwykle. Gdyby Leon go nie znał, pomyślałby, że naprawdę spotkali się w tym pociągu pierwszy raz w życiu. Chciałby go nie znać, to uprościłoby wiele sytuacji. On zawsze był katalizatorem kłopotów, ale też zawsze wzbudzał ciekawość, co będzie z tych kłopotów wynikało. To, jakie będą następstwa, konsekwencje tego postępowania dalej po przekroczeniu granicy było wielką niewiadomą. Jedno było pewne. Nie można było się z nim nudzić. On zawsze potrafił zjednywać sobie ludzi, hipnotyzować otoczenie, sprawić, aby wszystko kręciło się wokół niego w atmosferze gatunkowych alkoholi i zadymionych niedopowiedzeń. Potrafił stać się centrum wszechświata, był zasadą filtrującą postrzeganie rzeczywistości. Można było przejrzeć się w nim jak w krzywym zwierciadle. Odnajdował się w każdej sytuacji, oswajając ją do własnych potrzeb. Często używał wulgaryzmów i w ogóle cały był taki niecenzuralnie, ekstrawagancko atrakcyjny, uroczo nieokrzesany, interesująco nieobyczajny, a przy tym zupełnie naturalny, potargany, niegrzeczny urwis.

Pociąg właśnie minął Ciechanów zostawiając za sobą kłęby dymu. W wietrznej pustce dworca zawiłe piruety tańczyły pozostawione na peronie Nr 1 bezdomne gazety, zadrukowane propagandowymi bzdurami kartki z sobotniego wydania „Volkischer Beobachter”. Wagony w nieokreślonych odcieniach brązu skrzypią przeraźliwie, wprawiając w drżenie każdą ruchomą część, klekocząc każdą śrubką. Toczą się z metalicznym mozołem niemal pękając na rdzewiejących łączeniach wypełnione po brzegi smętnymi mętami wszelkiego autoramentu oraz apatycznym, szlachetnym Wehrmachtem na zasłużonych przepustkach spowitym romantycznie senną mgłą. Za moment miną granicę Prus Wschodnich i Generalnego Gubernatorstwa więc lada chwila należy się spodziewać kontroli dokumentów. Można to wywnioskować również z zachowania nadmiernie starających się ukryć zdenerwowanie bladych młodzieńców z obgryzionymi do krwi paznokciami. Ich harde spojrzenie w żaden sposób nie kojarzy się z partyzantami w swych brudnych bryczesach i znoszonych skórzanych kurtkach z wytartymi kołnierzami i łokciami. Już sam fakt noszenia skórzanej kurtki w tak ciepły dzień powinien wzbudzać podejrzliwość. Każdy nawet średnio inteligentny człowiek powinien zdawać sobie z tego sprawę tworząc choćby nieudolną kreację ubogiego kuzyna z prowincji, udającego się z kurtuazyjną wizytą do dalekiej rodziny w mieście. Nie znają podstawowych zasad konspiracji. Wyglądać i zachowywać się naturalnie. Nie zwracać na siebie uwagi, wtopić się w tłum, rozpłynąć się w mglistym zapachu kaszanki, tuszonki, wędzonki, rąbanki parującym z wiklinowych koszy rustykalnych staruszek. Któż patrząc na nich, mógłby wysnuć jakiekolwiek podejrzenie o działalność wywrotową? Chyba tylko ktoś wyjątkowo złośliwie przenikliwy, a takich teraz nie brakuje.

— Właśnie dlatego nie mamy szansy. To nie ma prawa się udać. Ten cały ruch oporu wydaje się ruchem w złym kierunku, w stronę grobu. Państwo podziemne to śmiertelne zagrożenie dla wszystkich żywych, to cmentarz, podziemna organizacja zwłok, armia żywych trupów — pomyślał refleksyjnie Wons.

W dwa lata po cudzie klęski zwycięskiego wojska polskiego okupacja zupełnie okrzepła na systemie nerwowym obywatelskiego posłuszeństwa. Niewolnicy Wielkiej Rzeszy Niemieckiej zaakceptowali swój poddańczy los. Każdy poznał swoją rolę i stara się ją odgrywać najlepiej jak potrafi. Okupant swoją, podbity naród swoją, a ruch oporu swoją. Wszystkie względem siebie pełnią funkcje uzupełniające stanowiąc w miarę jednolity, choć ciągle docierający się system zależnych współistnień próbujących się wzajemnie wykluczyć.

Jadą trasą wyżłobioną w polskich iłach, torfach i lessach przez krainę, której nie ma już na współczesnych mapach, jednak jest tak samo brudna i płaska, biedna i prymitywna, jak kiedyś, tak samo nieistotna i pożądana. Przygnębiająco żyzna z mokrym łonem porośniętym sosnowym lasem, z przebitym strzałą Maura sercem Matki Boskiej Częstochowskiej. Może jest nieco mniej pewna siebie niż zwykle, ale równie obojętna wobec przemocy, gwałtu, rozpaczy, złości i samotności. Prostacko wyniosła i szlachetnie głupia. Ze swadami i przywarami, ze szmacianym tobołkiem bezwartościowych relikwii na zgarbionych plecach wędrująca między zażydzonymi miasteczkami brzydoty i nędzy. Podróż między miastami jest jak podróż między planetami. Jednowymiarowe, przygnębiające przestrzenie zmieniają się płynnie jak w starym fotoplastykonie. Wszystko jest jak dawniej tylko jeszcze gorzej, czuć dodatkowe obciążenie statusem pątnika, narodową tragedią. Zmieniła się tylko nomenklatura. Centralna Polska nie jest obca, to oni, jej mieszkańcy zawsze byli tu obcy. Czekali tylko aż ktoś to potwierdzi.

Wons budzi Leona lekkim kopniakiem w nogę. Bardzo ryzykowne. W pierwszym odruchu przychodzi ochota, aby pierdolnąć go pięścią młotkiem centralnie w siekacze w wąsy, zgruchotać szczękę, złamać nos. W drugim odruchu wystarczy sama możliwość wyrządzenia towarzyszowi podróży krzywdy. W Leonie zawsze budzą się mordercze instynkty, gdy ktoś niefortunnie zechce zastosować ten rodzaj pobudki, kopniakiem lub szarpnięciem. Naturalna reakcja obronna. W ogóle jest bardzo wrażliwy na dotyk. Szczególnej ochronie podlegają zwłaszcza uszy. Każdemu, kto zechce ich dotknąć lub nie daj panie boże szarpnąć, w trybie natychmiastowej wykonalności zostaną odrąbane łapy. Gdyby Wons zdecydował się na tę formę przebudzenia zginąłby tu i teraz, trup na miejscu. Póki co wyrok zostaje odroczony. Za oknem majaczy ruina skutecznie zbombardowanego dworca w Szydłowcu, gdzie zatrzymują się już tylko pociągi z bydlęcymi wagonami. Za chwilę w zgodzie z mapą podróży wymęczonym szorstkimi krajobrazami oczom ukaże się okazały budynek monumentu sztuki kolejarskiej w Skarżysku. Dworce, jak pałace, takie hasło ciśnie się na zaciśnięte, suche usta. Chwila bezpowrotnie mija i zgodnie z przewidywaniami w nieruchomiejącym kadrze pojawia się szara bryła dworca. Wjeżdża centralnie w kadr majestatycznie posępna figura architektonicznej zemsty. Pociąg zatrzymuje się ze świstem i piskiem. W kłębach dymu Leon, krocząc za plecami Wonsa wysiada z wagonu, zmienia swój stan skupienia. Przestawia się z trybu „senne znudzenie” na „czujna ciekawość”. Rozgląda się, chyba był tu raz we wrześniu podczas odwrotu, zresztą nieważne, przecież wszystkie dworce kolejowe w Polsce wyglądają tak samo, chujowo znajomo. Odczuwa niepewność, jego ruchom brak jeszcze zdecydowania, zachowanie zdradza zagubienie w nowej przestrzeni. Brakuje mu tej eksploracyjnej ciekawości charakteryzującej turystę, brak także gorączkowego pośpiechu autochtona. Cóż tu może być interesującego, jakie atrakcje oferuje to przemysłowe miasto zbudowane wokół zbrojeniowej fabryki? Wszystko jest nazbyt nowe, do bólu ergonomiczne, przemyślane i zorganizowane w nowocześnie funkcjonalny sposób tak bardzo obcy okolicznym żydowskim miasteczkom rządzącym się podobnie, jak alfabet hebrajski zupełnie niezrozumiałymi dla kogoś z zewnątrz pokrętnymi regułami. Tutaj jest inaczej, nie ma jeszcze smrodliwego nalotu historii, do którego tak łatwo przywyknąć. Brakuje pożółkłej tradycji zduszonej w opasłych, zakurzonych księgach, ale czuć coś specyficznie innego, jakby nowego ducha wytopionego w hutniczych piecach Centralnego Okręgu Przemysłowego. W powietrzu unosi się zapach towotu, chemicznej syntezy o metalicznym posmaku, skondensowany oddech przemysłu zieje z każdego zakątka. Zapach zupełnie obcy naturze. Zapach technicznej dominacji, prymatu ciała nad duchem. Miasto jest sterylne jak laboratorium. Nie widać tu etnicznego brudu. Nie ma śmierdzących czosnkiem szmaciarzy pokrytych kurzem tłustych włosów, nie ma gangów bosonogich pucybutów napadających na przechodniów, brak zasmarkanych, bezdomnych dzieci o wielkich oczach ukraińskiego głodu. Polska społeczność jest w tym miejscu mocno jednorodna o blond włosach i białych zębach, o skórze i tęczówkach nieskażonych ciemnym pigmentem semickiego rodowodu. To stosunkowo młode miasto jest ewenementem w tym rejonie kraju. Pod względem ilości ludności żydowskiej, to zaledwie 10 procent miejscowej populacji, podczas gdy w okolicznych miastach proporcja potrafi być odwrotna. Zażydzenie sięga 70 — 80 procent. Nazwanie takiego miasta jak na przykład Szydłowiec miastem polskim nabiera dość osobliwego charakteru o śniadym, smutnym zabarwieniu. W Skarżysku nawet neogotycki kościół nie osiągnął jeszcze pełnoletności, liczy sobie zaledwie 15 lat, choć wygląda na o wiele starszy. Jego dwie strzeliste wieże prężą się triumfalnie na nieboskłonie niczym jednojajowe bliźniaki okryte purpurową muskulaturą zachodzącego słońca ku chwale Chrystusa Pana. Wons kieruje swe kroki właśnie w tamtą stronę. Oto miejsce kresu dzisiejszej wędrówki.

— Oto miejsce naszego spoczynku. Będziesz się mógł wyspowiadać u mojego ulubionego księdza — powiada wskazując palcem wskazującym dwie kościelne wieże.

Idealne miejsce dla strudzonego wędrowca wymiętego przez środki transportu publicznego. Co za ulga, że nie wskazał cmentarza, który także majaczy gdzieś boleśnie w oddali w zasięgu wzroku na tle wzdętych gór świętokrzyskich porośniętych kędzierzawym lasem — pomyślał Leon patrząc na las krzywych krzyży.

Ksiądz wspomniany przez Wonsa to Ignacy Kryński. Postać złożona. Raz, a dobrze. Można by rozbierać jego osobowość na podstawowe elementy i próbować złożyć je w inny, dowolnie przemyślany lub przypadkowy sposób, a i tak mimo hipotetycznie wielu możliwości prawdopodobna jest tylko jedna. Efektem końcowym zawsze będzie ksiądz Ignacy Kryński. Typ sienkiewiczowski, skrzyżowanie Rocha Kowalskiego z Maćkiem z Bogdańca. Kanonik kapituły sandomierskiej, proboszcz parafii pod wezwaniem Najświętszego Serca Jezusowego w Skarżysku. Prywatnie brat Gustawa, dawnego zarządcy majątku w Rzucowie, obecnego dzierżawcy tego romantycznie podupadłego dworku. Tragiczny stan tego majątku wpisywał się doskonale w polską romantyczną tradycję zakorzenioną w niepodległościowej masie upadłościowej, którą od lat zarządzał kościół. Taka historia. Ksiądz Ignac znał dobrze rodzinę Wonsów, jak zresztą większość okolicznych rodzin ziemiańskich, na których nieco pasożytował. Były one idealną, naturalną pożywką dla jego bogatej egzystencji przebranej w skromne szaty duszpasterskiej posługi. Rozwinął się na ich tkance we wspaniale odżywionego grzyba, podziwianego przez miejscową tłuszczę wierzącą, że grzyb jest wyższą ewolucyjnie formą humanizmu, istotą wyższego rzędu przynależącą do innego, wspaniałego królestwa, gdzie drożdże posiadały najwyższy stopień wtajemniczenia, miały udział w boskim planie, poprzez proces fermentacji stając się Lacrima Christi, srebrnymi łzami łagodzącymi ból egzystencji podobnie, jak pół szklanki krwi młodej Cyganki. Ptolemeuszowi udzielał pierwszej komunii, a Mateuszowi ojcu jego ostatniego namaszczenia. Oględnie jest wtajemniczony w rodzinne sprawy. Ma wgląd we wszystkie sprawy na styku ziemi i nieba, a ponadto także w sprawy najwyższej wagi państwowej. Mimo że państwa już nie ma to waga i sprawy jednak pozostały. Zacnie i wyrozumiale wita spodziewanych gości na progu plebanii. Z daleka bije od niego ta polska gościnność. Z bliska już jakby mniej.

Wons wita się z księdzem serdecznie. Leona przedstawia jako zaufanego kolegę z wojska.

— Zaufany kolega z wojska. Nasz nowy nabytek — mówi z naciskiem na „zaufany” i „nabytek”. Zapomniał tylko wspomnieć, że obecny pracodawca kolegi z wojska to wojsko, które rozgromiło z kolei wojsko, w którym kiedyś byli kolegami z wojska.

— Ksiądz jest sam? — zapytuje asekuracyjnie dla pewności Wons, aby już na wstępie nie popełnić jakiegoś błędu w konspiracyjnej procedurze.

— Nie, oczywiście, że nie sam, choć w pewnym sensie sam. Zapraszam, bez obaw jest ze mną tylko Mimi… i Duch Święty — odpowiada wznosząc oczy pod niebiosa przymkniętych powiek i ściszając nobliwie głos.

— Mimi? Nowa gosposia? — dopytuje grzecznie kapitan.

— Gosposia? Eee nieee, zwykła małpa. Za chwilę zapewne przyjdzie się przywitać, ma nienaganne maniery, można wręcz pobierać od niej lekcje savoir vivru — informuje ksiądz.

— Małpa? Czyli jednak gosposia — upewnia się wnikliwy Wons.

— Tak. To znaczy nie, nie gosposia, istota człekokształtna, a konkretnie szympans. Mieszkamy razem już od dwóch lat. Usiądźcie proszę — wskazuje okrągły dębowy stół w kuchni — pewnie chłopcy jesteście głodni i spragnieni a mam tylko chleb i wino.

— Dziękujemy, w zupełności wystarczy — mówi Wons. — Ale co z tą Mimi? — dopytuje zaciekawiony.

Czyżby kleryk zupełnie postradał rozum? W tej chwili jakby wywołana na scenę zza kurtyny, w drzwiach pojawia się, wchodzi do pokoju we własnej osobie małpa. Oczom zebranych ukazuje się najprawdziwsza na świecie małpa, żywa na podłogowych deskach się giba! Wita się z gośćmi podając im długą prawicę, po czym sprytnie wspina się na krzesło zasiadając najnormalniej w świecie do stołu. Wons z Leonem patrzą zdumieni to na siebie, to na księdza, to na małpę, a właściwie na szympansa, znów na księdza. Nie do wiary dla takich jak oni ludzi małej wiary, taka sytuacja jest co najmniej dziwna, jak halucynacja, aczkolwiek zaskakująco ciekawa. Nie wiedzą jak się zachować, nawet Wons obeznany z zasadami etykiety oraz zaznajomiony z różnymi dekadenckimi wybrykami wielkomiejskiej bohemy jest nieco skonfundowany.

— Zachowujcie się normalnie — prosi ksiądz. Radzi widząc nieudolnie skrywane zmieszanie. — Proszę, proszę siadajcie. Zaraz wam wszystko opowiem — obiecuje krzątając się po kuchni w poszukiwaniu zaoferowanych produktów.

— 7 września 39, przymusowo wyładował się u nas pociąg z trupą cyrkowców i bogatym inwentarzem egzotycznych zwierząt z cyrku Staniewskich. Wracali do Warszawy z gościnnych występów gdzieś w kraju. Dworzec w tym dniu został zbombardowany — opowiada, stawiając na stole zakurzoną butelkę z zielonego szkła bez etykiety. — Mimi musiała się zgubić w ewakuacyjnym chaosie podczas bombardowania dworca. Sami wiecie co się tu wtedy działo. Kilka dni musiała się błąkać po okolicy w tym swoim śmiesznym garniturku, aż w końcu trafiła do mnie. Znalazłem ją w kościele śpiącą w prezbiterium. Nie miałem serca jej wyrzucić, przypominała zagubione dziecko.

— Skąd ksiądz wiedział, jak ma na imię, chyba się nie przedstawiła? — pyta już nieco rozluźniony domową atmosferą plebanii Wons.

— Wylegitymowałem ją — odpowiada w podobnej tonacji ksiądz Ignacy.

— To ma nawet dokumenty? — niedowierza Ptolemeusz.

— Oczywiście, że nie, żartowałem. Jej wygląd wydał mi się znajomy. Rozpoznałem ją po aparycji i garderobie. Widziałem kiedyś jej fotografię, siedziała na dachu krakowskiego Pałacu Prasy czytając gazetę, to była taka swoista reklama czytelnictwa. No i zdradziła swą tożsamość swoją sławną skłonnością do palenia tytoniu. Radzę nie wyjmować przy niej papierosów. Potrafi być nachalnie uparta w dążeniu do celu. Po za tym jest bardzo inteligentna. Odkąd gestapo aresztowało mojego wikarego, małpka służy mi przy liturgii. Z daleka w komży przypomina chłopca. Jest bardzo pomocna. Niestety ku mojej i swojej zgubie wino też bardzo lubi. Poza tym przypomina mi nieco Harisza o ile wolno mi o tym wspomnieć w naszym towarzystwie. — Patrzy porozumiewawczo na Wonsa, który skinieniem głowy utwierdza księdza w przekonaniu, że wszystko jest w porządku i można mówić swobodnie na różne tematy w tym zaufanym gronie.

— Proszę księdza, czy ona rozumie o czym się przy niej rozmawia? — Leon włącza się do rozmowy zaciekawiony, chcąc na wstępie rozwiać wszelkie wątpliwości.

— Przypuszczam, że nie. Pewności jednak nie mam, ale bez obaw, na przesłuchaniu na pewno nic nie powie, jeśli o to chodzi, na gestapo też raczej nie doniesie. — Ksiądz rozwiewa wszystkie wątpliwości, wyczuwając je niczym hiena padlinę. Uśmiechając się smutno swymi wargami mięsistymi.

— W Krakowie gościła w restauracji Hawełka — kontynuuje — w Warszawie bywała w Astorii, a teraz jest u mnie. A tu tak skromnie. — Widać, że trochę go martwi ta przykra sytuacja. Odczuwa pewien dyskomfort, zestawiając swą ascetyczną doczesność z minionym przepychem świata szympansa.

W końcu wszyscy siadają przy okrągłym stole. Rycerze króla Artura. Leon jest oczywiście Lancelotem z Jeziora, Prusakiem z Jezioraka. Ptolemeusz pasuje do Parsifala, nieokrzesanego młodzieńca, który jednak nie pogardziłby godziną zapomnienia w ramionach Róży Piekielnej. Ksiądz Ignacy jako gospodarz jest królem Arturem, sprawiedliwie dzieli, sądzi i rządzi. Dla małpy zostaje idealna wręcz rola Saracena Palomidesa. Święty Graal stoi na stole w serwantce odnaleziony i to nie jeden, a pomnożony razy cztery. Wszyscy chcą posiąść siłę Graala. Chleb zjadają, cierpkim winem z mszalnych kielichów popijając. Nie wygląda to nijak na ostatnią wieczerzę, nie z szympansem przy stole, który tak samo, jak wszyscy, je, pije, ciało moje i krew moją kosztuje. Jak wszyscy to wszyscy. Na chwałę Pana. Na wieki wieków. Amen. A teraz człekokształtni przedstawiciele inteligencji o różnym stopniu zaawansowania zapewne by zapalili papierosa na werandzie. Czyż nie? Oczywiście. W ten ciepły bezwietrzny wieczór nie zaciągnąć się papierosem to grzech. Spełnia się marzenie o krótkiej chwili odmierzonej długością papierosa kojącego wszelkie bolączki czasem spopielone. Mimi już lekko rozluźniona patrzy łaskawie na Leona ze zwierzęcym błyskiem w oku Saracena. Jest w niej jakieś zaciekawienie zmieszane z odrobiną oczekiwania. Leon boi się odwzajemnić spojrzenia. Boi się wejść na nieznaną ścieżkę interakcji z tym stworzeniem. Nie wiedziałby jak się zachować, sytuacja jest dalece nietypowa, znacznie przerasta jego improwizatorskie zdolności. Nie wie za bardzo jaką miarkę do tego przyłożyć, jak wyznaczyć pole kompromisu, gdzie zakreślić nieprzekraczalne granice. Czy potraktować to, jak kontakt w relacjach międzyludzkich, czy może zachować gatunkowy dystans. Zwierzę, jak człowiek, człowiek, jak zwierzę. Taka logika. Takie czasy. Wszystko postawione na głowie w imię nowego porządku taki bałagan.

— Chyba wpadłeś jej w oko — podsumowuje spostrzegawczy Wons. — W nocy radziłbym ci spać przy zamkniętym oknie i solidnej barykadzie przy drzwiach. — Ironizuje odrobinę przy milczącej dezaprobacie księdza Ignacego, który w międzyczasie szybko zaproponował i jeszcze szybciej rozlał nie czekając na odpowiedź po kieliszku piekielnej, tureckiej anyżówki. Leon zerka na szympansicę w końcu przecież samicę i otrząsa się na samą myśl o jej organach płciowych i kopulacji. W najdalszych zapędach nie dopuszcza takiej możliwości. Jest niewyżyty to prawda, ale nie aż tak, aby zdobyć się na taki drastyczny akt sodomii w dodatku na plebanii. Wydaje się, że małpa podziela jego wątpliwości. W tym czasie Wons wpadając na trop tych rozterek wesoło podśpiewuje:

Ach te Rumunki

Ich pocałunki

z obcego kraju

Wprost do raju wiodą bram

Jak wypić to z Rumunką w Bukareszcie

Ja byłem tam więc przykład ze mnie bierzcie

Młode Rumunki

Kochają trunki

Jak mocne wino tak smakują nam[5]

Ksiądz Ignacy uśmiecha się demonicznie w skrytości swych krzaczastych brwi, unosząc do góry oceaniczny kieliszek wypełniony po brzegi wzburzonym Atlantykiem. Lubi zaangażowane piosenki prawie tak bardzo, jak patriotyczne pieśni i ludowe przyśpiewki. Z kieliszkiem w dłoni wygląda jak czarna statua wolności. Śpiewająco intonuje toast w rytmie tanga nie gorzej niż Tadzio Faliszewski swe przeboje.

— Nie przyjmuję odmowy. Na zdrowie panowie. Mimi pauzuje kolejkę — płynnie oznajmia mięknącą polszczyzną, przechodząc szybko od słów do czynów. Nikt nie ma wątpliwości, kto tu rządzi, kto nadaje rytm, kto jest punktem centralnym wokół, którego kręci się świat. Król Artur w sutannie. Daje przykład, zachęca, atmosferę nakręca, nasącza ponczem i wyciska, jak cytrynę. Wywołując u swych gości poczucie zdyscyplinowanego obowiązku, a u gatunkowo osamotnionej Mimi wskrzeszając coś na kształt rodzącego się wolno pełzającego po podłodze rozżalenia przyjmującego formę małpiej, egzystencjalnej zadumy nad kulejącą kondycją homo erectusa. Kieliszki zostają opróżnione jednym haustem. Na rozkaz. Gotowość i strzał. Bez sprzeciwu, ale i bez entuzjazmu. Leon poznaje cierpienie w płynie. Odczuwa, jakby wlał do gardła ziołowy balsam na grzybicę stóp wymieszany z płynnym ołowiem. Wonsem obrzydzenia dreszcz wstrząsa, od stóp do głów, po końcówki włosów, dymi czerep. Smak anyżówki skręca włosy w nosie, spala tlen wokół ust. Przegryza szybko wiejskim chlebem, aby zneutralizować te wspaniałe doznania. Musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Każdy haust będzie zbawienny niczym hostia. Leon to znaczy Lancelot, Wons Parsifal z wąsem, oraz podążający ich tropem karłowaty cień Palomidesa vel szympansa znowu wychodzą na drewnianą werandę plebanii, aby przepalić nikotyną podrażniony anyżówkową zagładą przełyk, okadzić mirrą błękitnego dymu podrażnione do ognistej czerwoności tkanki. Nałóg jest silniejszy niż zdrowie i daje więcej przyjemności niż dobre wychowanie i jeszcze lepsze odżywianie, a w pewnych okolicznościach bywa wręcz kojącym azylem dla zbłąkanych myśli, ostatnim bastionem samotnej zadumy nad kondycją ludzkości uosobionej we własnej postaci urastającej do zasady bezsensownie filtrującej uniwersum. Nawet małpa o tym wie. Palenie jest, jak oddychanie, jak raz zaczniesz, nie możesz przestać. To znaczy, możesz przestać, jeśli tylko chcesz, ale wtedy życie straci smak. Palenie jest przyjemnie uzupełniającym urozmaiceniem tego nudnego procesu stopniowej, powolnej degradacji, elementem świadomego rozpadu materii w przestrzeni. Taki trochę bunt organizmu przeciwko prawu naturalnemu. Świadoma rezygnacja z przyjemności, aby przedłużyć agonię nie jest najmądrzejszym rozwiązaniem jeśli chodzi o marnotrawienie wolnego czasu zwłaszcza w obecnych niespokojnych czasach.

Mimi kopci jak huta żelaza lub krematorium w poniedziałkowy pracowity poranek. Dymi, jak zawodowiec z wdziękiem angielskiego arystokraty zalegającego w skórzanym fotelu w ekskluzywnym klubie prywatnych właścicieli środków produkcji. Doskonale pasuje do elity ojców industrializacji. Powietrze wypełnia hałaśliwa wibracja. W zasięgu wzroku słychać pociąg towarowy przetaczający się przez pobliski żelazny most kolejowy. Monotonnie rytmicznie czas biegnie po równoległych szynach w lokomotywie Tuwima. Niespodziewanie małpa chwyta za dłoń Leona, chwilę przygląda się wewnętrznej stronie, jakby czytała z linii papilarnych mapę życia. Wnikliwie studiuje topografię wyrytych w niej wydarzeń, jakby chciała wywróżyć przygód bez liku w bajecznych krainach i przestrzec przed niebezpieczeństwami czyhającymi na śmiałków co to kulom się nie kłaniają i bojaźni nie znają przed z piekła rodem kreaturami. Wzroku małpiego od ludzkiej dłoni nie odrywając, liże z wolna tę dłoń językiem szarym swym szorstkim, dłoń Leona liże, kartę z księgi życia ślini, kubkami smakowymi smakuje, linię serca przecina językiem hominida. Nikt nic nie rozumie.

Po krótkiej przerwie wszyscy wracają do okrągłego stołu, ponownie siadają na swoich miejscach. Niestety. Kieliszki już napełnione. Były puste, a są pełne. Cud. Wina już nie ma, a anyżówka nie chce się niestety skończyć, jest jak trening pokory, bolesny, aczkolwiek skuteczny, święta inkwizycja pośród alkoholi.

— Może rozcieńczyć? — Pyta z lekko ironiczną troską ksiądz proboszcz, widząc trudne do ukrycia rozterki.

— Dziękuję, nie trzeba. — Odpowiada Ptolemeusz myśląc, jak bardzo trzeba nie kochać własnej matki, aby upijać się czymś takim. Trzeba było jednak rozcieńczyć, ale trochę wstyd się przyznać do słabości. Leon w tej sytuacji także nie ma wyboru. Musi być twardy i po chrześcijańsku cierpieć w oczekiwaniu na zbawienie. Małpa pije rozcieńczone, ksiądz przyrządza jej „lwie mleko”. Za późno na zmianę zdania. Dla wszystkich stało się jasne, że pierwszy kieliszek był głębokim zwiadem, penetrującą organizm ekspedycją naukowo badawczą. Drugi to zmasowany atak złotej ordy, frontalne uderzenie, inwazja na strategiczne punkty. Trzeci zwiastuje bezwarunkową kapitulację, totalny paraliż centralnego ośrodka decyzyjnego. Czwarty to ostateczne rozwiązanie kwestii trzeźwości, likwidacja ostatnich punktów oporu, prawdziwa eksterminacja, biała flaga łopocząca na wietrze. O „naszych” sprawach nikt nie rozmawia, bo i po co. Zresztą Leon i tak o niczym nie ma pojęcia. Nic nie wie o żadnych „sprawach”. Posiada najwyższy stopień niewtajemniczenia. Wszystko zostało wcześniej ustalone przez Wonsa z księdzem Kryńskim i nie ma już o czym mówić, gdyby coś się zmieniło, sam podjąłby temat, a nie podejmuje. Leon pije więc bezpretensjonalnie wrzące łzy w ciepłą wiosenno letnią noc w płynie pije na fali płynie wydarzeń na wzburzonym oceanie wielowątkowej historii, gdzie sternikiem, żeglarzem, okrętem jest kapitan Wons. Coraz większy wzbiera sztorm. Coraz większy przechył. Nie wiadomo dokąd to wszystko zmierza, zapewne ku jakiemuś brzegowi, najważniejsze, że nie na dno. Realizacja planu jest w toku. Jutro rano przyjedzie po nich Marian Kujbida oficjalnie pijak ze wsi Łazy i kościelny organista w jednym. W rzeczywistości kapral Rogal, były strażnik z PFA[6] i zdemobilizowany żołnierz 12 pułku Ułanów Podolskich. Człowiek podobno zaufany i od roku zaprzysiężony w organizacji. Ponura postać o krępej budowie ciała wyprostowanego na krzywych nogach orangutana. Pokieruje wycieczką przez wiochy i lasy Kielecczyzny prosto do Rzucowa, po drodze zahaczając o szydłowiecką metropolię. Wszystko biegnie swoim rytmem, niezależnym od woli, chęci, czy niechęci, obcym powierzchownej wiedzy i wnikliwej analizie. Ważne, że „nasze” sprawy są aktualnie także w jakimś sensie sprawami Leona. Chociaż ciągle nie wie, jakie to sprawy nie mówiąc już o doszukiwaniu się w tym wszystkim sensu. O północy, gdy wszyscy mają już dobrze w „czubie” Wons wraz z księdzem stają się ceremonialnie oficjalni. Przypominają filmowy duet szalonego Reinfielda i stoicko niebezpiecznego Draculi podczas spirytystycznego seansu. Leon czeka tylko na grom z ciemnego nieba, który rozświetli na chwilę noc, wydobywając z niej zgarbiony cień lęku przebiegający po kościelnym murze z czerwonej, palonej cegły. W tej samej chwili w grobowej ciszy pustej krypty złowieszczo zawyją organy, zadrży pajęczyna na strychu strachu, zgaśnie zdmuchnięty wiatrem płomień w gromnicy stojącej przy ołtarzu, mysz w piwnicy znieruchomieje, wytrzeszczając oczy serce jej pęknie, mleko w krowich wymionach skwaśnieje, a trędowaty felczer ozdrowieje. Pionizują postać zamroczonego Leona przed swym pijanym majestatem, informując całkowicie poważnie, choć półprzytomnie, że musi być zaprzysiężony, aby mógł uczestniczyć w pełnym zakresie w dalszych wydarzeniach. Chyba nie ma większego wyboru w tej sytuacji. Nie można teraz po prostu wyjść i złapać pociąg do domu. Trzeba zostać. Taka konieczność. Zresztą, co to szkodzi, możliwe, że rano nikt nie będzie tego pamiętał. Każą położyć lewicę na biblii trzymanej przez księdza, prawicę unosząc w górę. Teraz trzeba powtarzać tekst recytowanej przez księdza przysięgi. „W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej… na znak męki i zbawienia. Przysięgam… o wyzwolenie Jej z niewoli… aż do ofiary… a tajemnicy dochowam niezłomnie…” W obecności świadków i pisma świętego ksiądz Ignacy ps. „Mnich” przyjmuje przysięgę pieczętując ją słowami „… Zwycięstwo będzie twoją nagrodą. Zdrada karana będzie śmiercią.” Krzepiąca perspektywa. Leon właśnie zasilił szeregi podziemnej organizacji o konspiracyjnej nazwie Stowarzyszenie Samopomocy Społecznej SSS.

— Zauważ, że mamy o jedno eS więcej od naszych wrogów — informuje dumny Wons ps.„Wiktor”. Bratersko ściskając znajomą dłoń Leona, gratulując dostąpienia zaszczytu, klepiąc pokrzepiająco po plecach.

— Mam nadzieję, że to nie jedyny wasz atut — rzuca w odpowiedzi odrobinę cynicznie nowy organizacyjny nabytek.

To już druga taka