Zalewski - Paweł Leśniak - ebook
NOWOŚĆ

Zalewski ebook

Paweł Leśniak

0,0

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Robert Zalewski to weteran nowosądeckiej komendy, który w policyjnym środowisku uważany jest za niedającego się złamać, przykładnego glinę. Tylko nieliczni wiedzą, że jego przeszłość odcisnęła na nim mroczne piętno, którego echo w postaci blizn skrywa pod rękawami koszuli. Przeszłość, której przysiągł nigdy więcej nie dopuścić do głosu.
 
Kiedy w Krakowie znika podkomisarz Irena Adamczuk, z którą współpracował przy jednej z głośnych spraw, wyrusza na jej poszukiwania. Gdy jednak odkrywa, że powiązana jest z mordercą innego policjanta, a jego kolegi, wszystko, w co wierzył, zaczyna się rozpadać. Podejrzenia prokuratora o korupcję wśród funkcjonariuszy przestają być teorią, a system, któremu Zalewski służył przez całe swoje życie, okazuje się przesiąknięty złem.
 
Czy Irena uległa zepsuciu, przed którym starał się ją uchronić? Jak daleko jest gotowy się posunąć, by odkryć niewygodną prawdę? Czy dla rozwiązania sprawy odważy się wrócić do zamkniętej przeszłości i wypuścić demony, które przysiągł trzymać w zamknięciu?


 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mojej ukochanej żonie i kochanym córkom –za miłość, wsparcie i nieustanne inspirowanie mnie każdego dnia

Prolog

11 września 2000 roku, Nowy Sącz

Podinspektor Miejskiej Komendy Policji w Nowym Sączu Robert Zalewski wszedł do mieszkania, jednak zanim zamknął za sobą drzwi, wychylił się jeszcze i nerwowo rozejrzał po korytarzu. Dopiero gdy miał pewność, że nikt go nie śledzi, ostatecznie je zamknął. Z trudem powstrzymywał drżenie dłoni. Jego krótkie, urywane oddechy zdradzały napięcie, które wciąż go trzymało. Oparł się plecami o chłodną powierzchnię drzwi i przymknął oczy. Serce, które jeszcze chwilę temu waliło mu jak oszalałe, powoli zaczęło zwalniać, choć jego rytm wciąż był daleki od miarowego.

Był środek nocy, a w mieszkaniu panowała zupełna ciemność. Stał jeszcze przez chwilę zwrócony twarzą w mrok korytarza i zbierał myśli. Oddychając coraz spokojniej, starał się ułożyć sobie w głowie to, co się wydarzyło.

Mimo że otaczała go zupełna cisza, podinspektor wiedział, że on czeka na niego w salonie.

W końcu zapalił światło. Wąski korytarz, typowy dla starych bloków, rozjaśnił się rozproszonym blaskiem rzucanym spod rattanowego klosza zawieszonego pod sufitem. W nozdrzach czuł drażniący zapach yerby zmieszanej z alkoholem. Ruszył wolnym krokiem, pod jego butami chrzęściły drobinki piasku na dawno nieodkurzanym dywanie. Gdy mijał wieszak z kurtkami, zerknął na znajdujące się ścianie lustro i zamarł na moment, widząc na jego ramie talizman. Był tutaj zawsze. To jedyna rzecz, której jego była żona nie zabrała po rozwodzie. Wisiorek odpędzający złe duchy.

Uniósł dłoń i zerwał łańcuszek jednym zdecydowanym szarpnięciem, po czym cisnął drobnym amuletem do kuchni. Bibelot uderzył twardo o kaloryfer pod parapetem. Krótki, metaliczny dźwięk przeciął gęstą ciszę. Wtedy zauważył krew na swoich dłoniach. Była już nieco zaschnięta, ciemniejsza pod paznokciami i na zgięciach palców. Przyglądał się jej przez chwilę. Nie była jego. Serce znów mu przyspieszyło, poczuł przypływ stresu i ogarniające go mdłości, za którymi przyszła fala gorąca. Zerknął na uchylone drzwi prowadzące do salonu. Wiedział, że on na niego czeka, ale nie mógł tam pójść w takim stanie.

Wszedł gwałtownie do łazienki, niemal wyważając drzwi. Włączył światło i odkręcił wodę w kranie. Zbyt intensywny strumień rozpryskiwał chłodne krople na porcelanowej umywalce. Mechanicznie wsunął brudne od krwi i ziemi dłonie pod chlapiącą wodę i zaczął szorować je mydłem. Zabarwiały wodę na ciemnoczerwono, tworząc przy tym wiry, które szybko znikały w odpływie.

Myśli szalały w jego głowie niczym stado szczurów rozpaczliwie szukających wyjścia. Od wielu lat był policjantem i wiedział, jak pozbyć się dowodów, by służby nie mogły go z niczym powiązać, mimo to nie mógł opanować nerwowego oddechu. Krew pod paznokciami nie chciała zejść, więc szorował dłonie mocniej. Rozebrał się do samej bielizny, a brudne rzeczy wrzucił do worka na śmieci i zostawił w kącie łazienki. Będzie musiał je spalić.

Znów włożył dłonie pod strumień wody i zaczął je energicznie szorować aż po łokcie, niczym chirurg przygotowujący się do operacji. Mimo jego zapalczywości krew schodziła powoli, jakby celowo opierała się jego wysiłkom. Mokre przedramiona błyszczały w świetle nadlustrzanej lampki, odbijając jasne refleksy od blizn szpecących jego skórę powyżej nadgarstków, bolesnych pamiątek po próbach samobójczych. Gdy w końcu zmył ślady, spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Jego wysoka już linia czoła wydłużyła się jeszcze przez lata. Fryzura na jeża kontrastowała wyraźnie z zapuszczoną, siwiejącą brodą, a duży nos z wiekiem nadawał mu charakteru. Cienkie, niemal niewidoczne brwi były ściągnięte w nerwowym napięciu. Zmarszczki stały się głębsze i dłuższe. W lustrzanej tafli widział swoją zmęczoną ostatnimi wydarzeniami twarz. Znów mimowolnie zerknął na blizny, zdawały się wypominać mu dawne słabości. Mimo że były jedynie przypomnieniem, iż przetrwał. Ale czy to faktycznie było przetrwanie? Czy tylko odroczenie wyroku?

Wsłuchiwał się w odgłos spływającej rurami wody. Przetarł twarz wilgotnymi dłońmi. Sięgnął po leżące na pralce czyste ubrania – czarne dżinsy i równie czarny podkoszulek – po czym wyszedł z łazienki. Nie mógł tego dłużej przeciągać.

Wrócił do drzwi wejściowych i zamknął je na klucz. Wyjrzał jeszcze przez wizjer, ale klatka schodowa tonęła w czerni, nikogo nie było.

Przeszedł korytarzem do salonu. Pomieszczenie oświetlone było dwiema lampkami – jedna znajdowała się na stoliku, druga obok telewizora z długim tyłem. Zatrzymał się w progu, omiatając wszystko wzrokiem. Wysunięta na środek pokoju stała na ruskim dywanie tuż obok meblościanki. Po obu jej stronach ustawiono drewniane krzesło i głęboki fotel. Na środku blatu czekała butelka zimnej wódki, z której skroplona para wnikała w polerowane drewno. Przy niej, naprzeciw siebie, błyszczały dwa kieliszki.

Czapka policyjna, wypolerowana na połysk, zajęła miejsce tuż obok kieliszka, jakby wyznaczając przestrzeń dla nieobecnego gościa. Zdenerwowany podinspektor, udając mową ciała opanowanie, usiadł na przygotowanym dla niego krześle, na którego oparciu wisiała marynarka od munduru. Mebel zaskrzypiał cicho pod jego ciężarem. Siedzący w głębokim fotelu mężczyzna, ledwie oświetlony ciepłą łuną lampki, sięgnął po butelkę i napełnił oba kieliszki wódką aż po brzegi. Podinspektor siedział spokojnie. Kontrolował mięśnie twarzy, by nie zdradzić, ile wysiłku kosztuje go zachowanie opanowania. Wiedział, do czego zdolny jest człowiek po drugiej stronie ławy. Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza, przerywana jedynie cichym szuraniem szkła po drewnie, aż każdy z kieliszków został przysunięty do swojego właściciela.

Mężczyzna podniósł swój kieliszek, wysunął go powoli przed siebie i wycelował nim w podinspektora. Wódka zafalowała, lśniąc w świetle lampy. Milczał, ale w jego spojrzeniu było coś, co mówiło więcej niż tysiąc słów. Ręka nieznacznie mu drgnęła, mimo to nie opuszczał kieliszka, jakby oczekiwał odpowiedzi.

– Twoje, kurwa, zdrowie – rzucił, a w jego beztroskim z pozoru tonie czaiło się coś złowrogiego. Następnie przysunął kieliszek do ust, przechylił go i opróżnił do dna. Choć alkohol palił go w gardło, jego twarz pozostała niewzruszona. Odstawił kieliszek z głośnym stuknięciem o blat ławy. – Załóż ją. – Wskazał na oparcie krzesła.

Po kilku sekundach namysłu podinspektor sięgnął po marynarkę i wsunął ręce w jej chłodne rękawy. Miał teraz na sobie charakterystyczny mundur koloru niebieskiego z pagonami na ramionach i dwoma belkami z gwiazdką, świadczącymi o stopniu podinspektora bądź dawnego majora.

– Wiesz, że nie piję. – Kiedy się odezwał, ton jego głosu był spokojny, wyważony, niemal hipnotyzujący, a mimo to niósł w sobie ciężar, który trudno było zignorować.

Nachylił się do kieliszka i odsunął go od siebie.

– To spotkanie to był twój pomysł – przypomniał mu mężczyzna po drugiej stronie i sięgnął się po wódkę, po czym znów napełnił sobie kieliszek. – A wiesz, że kto nie pije, ten donosi.

– To nie może się tak dłużej ciągnąć. – Podinspektor skrzyżował ręce na piersi. – Wiem, co zrobiłeś…

– Gówno wiesz. – Rozmówca przerwał mu w pół zdania.

Wyciągnął pistolet zza paska u spodni i położył go na środku ławy, pomiędzy dwoma kieliszkami wódki. A potem dosunął do siebie swoją porcję alkoholu i uśmiechnął się sarkastycznie.

– Po co to? – spytał podinspektor, kiwając głową na broń. Czuł, jak serce znów mu przyspiesza. Poprawił nerwowo marynarkę od munduru.

– A jak ci się wydaje? – odparł jego towarzysz nieprzyjemnym tonem. Pochylił się w fotelu i złapał za kieliszek. Przechylił go, a przezroczysty płyn zniknął w jego ustach. Odstawił szkło powoli, z namysłem, jakby ten ruch był częścią wyreżyserowanego spektaklu. Utkwił wzrok w podinspektorze: zimny, przenikliwy, pozbawiony choćby śladu empatii. W jego spojrzeniu nie było miejsca na kompromis. – Gdy ta rozmowa się skończy, tylko jeden z nas wyjdzie stąd żywy…

Rozdział 1

Rzeczywistość

28 sierpnia 2000 roku, Kraków

– No odbierz, do cholery! – rzucił Zalewski przez zaciśnięte zęby.

Zmierzał samochodem ulicami Krakowa. Po raz kolejny, gdy wybrał numer, odezwała się jedynie poczta głosowa. Chwycił komórkę mocniej, aż zbielały mu knykcie. Wcisnął przycisk zielonej słuchawki raz jeszcze. Próbował się połączyć już kilkanaście razy. Bez skutku.

Jadąc nocą przez miasto, obserwował latarnie, które migały obok niego niczym lśniące meteory. Stare kamienice, z ich zniszczonymi fasadami, pochylały się nad ulicami jak milczący świadkowie minionych czasów. Linie tramwajowe ciągnęły się po bruku, skrząc się w refleksach światła odbijanego od latarni. Młodzież włóczyła się w grupkach, krzycząc i śmiejąc się z sobie tylko znanego powodu. Była to wizytówka miasta, które nigdy nie spało, ale też nigdy nie budziło się naprawdę.

Dźwięk silnika wypełniał wnętrze pojazdu, a Zalewski przy każdej próbie połączenia czuł narastające napięcie, które niemal dławiło go od środka. Kolejna nieodebrana rozmowa była jak drzazga wbijająca się w jego umysł, przypominająca mu o tym, jak bardzo tracił kontrolę nad sytuacją. Czas uciekał, a kolejne minuty oddalały go od ostatniego kontaktu z podkomisarz Ireną Adamczuk. Młodą funkcjonariuszką, która cztery lata temu miała ogromny udział w rozpracowaniu grupy przestępczej braci Straszewskich, działających na terenie Nowego Sącza. Dopadła też seryjnego mordercę odcinającego swym ofiarom uszy. Po tych dwóch sprawach przeniesiono ją do Wojewódzkiej Komendy Policji w Krakowie, gdzie nadal pełniła służbę na stanowisku podkomisarza. Wiedział jednak, że wczoraj członkowie niebezpiecznej grupy przestępczej chcieli przeprowadzić na niej egzekucję. Po tej ostatniej wiadomości kontakt z nią się urwał.

Miał pewność, że to nie był przypadek. Adamczuk musiała być w niebezpieczeństwie. Serce waliło mu jak młotem. Dawno nie czuł tak przytłaczającego strachu. Irena nie była dla niego zwykłą koleżanką ze służby. Gdy wróciła ze studiów podoficerskich, coś między nimi zaiskrzyło. Po raz pierwszy od czasu rozwodu czuł, że mógłby ułożyć sobie z kimś życie. A teraz ta osoba była na celowniku morderców i porywaczy. Bał się, że nie zdąży. Bał się, że ją straci.

Wcisnął pedał gazu i zmienił pas ruchu, by wyprzedzić tramwaj, który wlókł się środkiem ulicy. Wtedy zadzwonił telefon. Zalewski odebrał od razu.

– Halo! Nic ci nie jest?!

– Mi? Nie… – odezwał się spokojnym głosem Janusz Wszak, komisarz komendy wojewódzkiej w Krakowie. Był dobrym kolegą Zalewskiego. Znali się jeszcze z czasów studiów oficerskich.

– Co? – zdziwił się i spojrzał na wyświetlacz. – Janusz! Nie mam teraz czasu, blokujesz mi linię.

– Czyli jeszcze nie dojechałeś? – dociekał Wszak. – A może mamy w bazie zły adres?

– Mieszkanie Ireny było puste, ktoś się tam włamał. Szukali czegoś. Nie zauważyłem krwi, jest szansa, że jej tam nie zastali. Dwóch podejrzanych typów spotkałem pod blokiem, ale uciekli na mój widok. – Jego ton głosu wskazywał na to, że był kłębkiem nerwów. – Jadę pod drugi adres.

– Robert, jeżeli potrzebujesz wsparcia, to…

– Poradzę sobie.

– Tylko żeby ci żyłka nie pękła. – Wszak brzmiał na zmartwionego. – Dawno nie słyszałem cię w takim stanie… Po prostu nie chcę, żebyś wrócił do tego, co było kiedyś. Dużo cię to kosztowało i…

– Janusz, nie teraz! – Zalewski podniósł głos. – Dam znać po wszystkim, ale do tego czasu do mnie nie dzwoń! – Rozłączył się, a ekran telefonu na moment zgasł, nim ponownie rozbłysnął pod jego palcem.

Westchnął ciężko. Szczęka zacisnęła mu się nerwowo, gdy wybierał ten sam numer co wcześniej. Słowa przyjaciela nadal rozbrzmiewały mu w głowie, jakby celowo miały go wytrącić z równowagi. Janusz przywołał tę część przeszłości, którą Zalewski pochował bardzo głęboko, jakby tamte wydarzenia miały cokolwiek wspólnego z tym, co działo się teraz. „To było dawno. Nie ma teraz znaczenia” – zapewnił się w duchu.

Wiedział, że zbliża się już do celu, wpadł jednak na pomysł, że wprowadzi numer ręcznie. Może to kwestia techniczna dotycząca jego urządzenia nie pozwalała mu się połączyć z wybranym abonentem?

Zwolnił na wyłożonej kostką jezdni i skupił się na ekranie wyświetlacza, wystukując kolejne cyfry. Głośny huk i nagłe szarpnięcie przestraszyły go. Instynktownie wcisnął hamulec do oporu. Powietrze wypełnił pisk opon trących o bruk i samochód się zatrzymał. Zalewski wciągnął powietrze przez ściśnięte zęby, dłonie kurczowo zaciskał na kierownicy, a do jego nozdrzy dotarł zapach spalonej gumy. Zerknął w lusterko boczne, na drodze leżał mężczyzna. Nieruchomy, ale widoczny w świetle ulicznych latarni. Przez moment Zalewski nie mógł uwierzyć w to, co widzi.

Zdawał sobie sprawę, że zagapił się w telefon, zamiast patrzeć na drogę. Zaczął się gorączkowo rozglądać, dzięki czemu szybko ocenił sytuację. Droga była pusta, ani żywej duszy. Żadnych świadków. Nie było tu przejścia dla pieszych, co przyniosło mu nieoczekiwaną ulgę. Wiedział, że to może zadziałać na jego korzyść – zezna wtargnięcie na jezdnię. Wywinie się. Niespodziewanie mężczyzna leżący na ulicy zaczął się poruszać, powoli, ale wyraźnie. „Żyje” – pomyślał z ulgą podinspektor. Odetchnął głęboko i zjechał na pobocze, po czym włączył światła awaryjne. Drzwi kierowcy otworzyły się z metalicznym zgrzytem. Wysiadł i szybkim krokiem poszedł do mężczyzny; światła latarni wyciągały z cienia kontury jego postaci. Poszkodowany miał długą brodę, leżał na boku i przyciskał dłoń do zarośniętej głowy. W końcu popatrzył do góry, jego oczy były mętne, miał wyraźny problem ze skupieniem wzroku.

– Człowieku, życie ci niemiłe? Czemu włazisz na ulicę? – zaczął podinspektor, zdenerwowany.

– Pomocy… biją…

– Nikt cię nie bije, uspokój się. – Zauważył, że potrąconym jest bezdomny; śmierdziało od niego alkoholem, jakby się w nim kąpał. Rozejrzał się raz jeszcze, ale nie było nikogo, kto zostałby na miejscu aż do przyjazdu karetki. – Możesz wstać? – zapytał.

Nie uzyskał jednak żadnej odpowiedzi. Podniósł poszkodowanego na nogi. Twarz mężczyzny była podrapana i sina po lewej stronie, ale ślady miały już kilka dni, zatem nie mogły być wynikiem wypadku. Bezdomny wolno i z wyraźnym bólem sięgnął pod dżinsową kurtkę. Robert domyślił się, że musiał mieć złamane żebra. Chwilę potem mężczyzna wyciągnął z kieszeni nieruszoną butelkę wódki i fakt, że się nie rozbiła, wywołał na jego twarzy uśmiech. Zalewski zaprowadził go prędko na chodnik, choć po drodze obdartus omal się nie przewrócił, i posadził go na tyłku przy drzewie. Gdy odwrócił się, by odejść, pijaczek wystawił palec wskazujący w jego stronę.

– Morderca! Autem mnie chciał zabić! Tu trzeba policję! – wrzasnął, ale nagle, jak za pstryknięciem palców, zmienił ton na łagodniejszy: – No chyba że się z szefem jakoś dogadamy, to wtedy nie będzie trzeba…

– Ej, ej, ej, cicho… – Zalewski podszedł szybko do niego. – Masz. – Wsunął mu w dłoń banknot stuzłotowy. – I następnym razem patrz, gdzie łazisz.

– Za tyle chcesz kupić moje milczenie? Nie jestem taki tani… mogę się drzeć dalej.

– Taki mądry jesteś? – Podinspektor zabrał mu banknot i zastąpił go pięćdziesięciozłotowym. – Jeszcze słowo, to i to ci zabiorę.

Pijaczyna zawył rozpaczliwie niczym bohater filmu, który w dramatycznej scenie traci ukochaną, tuloną przez niego w ramionach.

Robert Zalewski nie zwrócił na to uwagi. Wsiadł do samochodu i ruszył z piskiem opon. Chwilę później wjechał w wąską uliczkę, gdzie tory tramwajowe przecinały jej nierówną nawierzchnię. Niebieskie tabliczki z numerami budynków migały w świetle reflektorów, a ich ledwo widoczna biel wydawała się topnieć w szarości otoczenia. Zerkał na nie w skupieniu, ignorując uderzenia kół o szyny.

Gdy w końcu dotarł na miejsce, zaparkował przy chodniku obok interesującego go budynku i zgasił silnik. Wysiadł, czując, jak nocne powietrze studzi buzujące w nim emocje. Kamienica przed nim nie wyróżniała się niczym szczególnym. Drzwi do klatki schodowej były zamknięte, więc ruszył w stronę bramy. Otwierała się przed nim ciemna i wąska przestrzeń między dwiema ścianami z brudnego, zniszczonego kamienia, na której odznaczały się tworzące zacieki zaschnięte plamy po deszczu.

Parking za bramą był zaskakująco przestronny i zadziwiająco ciemny. Zalewski nie zauważył tam nawet jednej latarni. Otaczały go stare kamienice, które przypominały mury zamku. Oświetlając sobie drogę latarką, dostrzegł coś, co przykuło jego uwagę – samochód zaparkowany podejrzanie blisko drzwi do budynku. Pojazd stał tuż przy koszach na śmieci. Podinspektor przystanął, wyciągnął z kieszeni telefon i rozejrzał się jeszcze raz. W powietrzu unosił się zapach wilgoci, stęchlizny i czegoś trudnego do zidentyfikowania.

Przypatrzył się uważnie czarnym, pustym oknom. Wyjął glocka, pociągnął kurek, aż usłyszał znajome kliknięcie, które oznaczało gotowość do strzału. Wziął głęboki wdech. Czuł, jak stres wyciska z niego pot, który spływał mu po karku, drażniąc skórę. Ruszył w stronę zaparkowanego pojazdu. Od koszy na śmieci dochodziła woń padliny, pleśni i zgniłego jedzenia, pozostałości po upalnych dniach, które zdążyły się przegryźć z wilgocią nocy. Była niemal nie do zniesienia.

Zalewski uniósł latarkę i skierował snop światła na samochód. Karoseria była podziurawiona kulami. To wystarczyło, by wiedział, że trafił we właściwe miejsce. Czas działał na jego niekorzyść, musiał się pospieszyć. Drzwi budynku były uchylone, skrzypiały cicho pod naporem wiatru. Wkroczył do środka, a chłód bijący z szerokiej klatki schodowej otulił jego ciało. Wyszedł na pierwsze piętro, wychylając się nad barierkami z wyciągniętym pistoletem. Zatrzymał się przy drzwiach z tabliczką „Detektyw”; litery były nieco wyblakłe, jakby próbowały ukryć informację o tym, kim był ich właściciel. W głębi walącego z emocji serca miał nadzieję, że Irena tam jest. Cała i zdrowa. Nic nie sprawiłoby mu teraz więcej radości niż jej widok.

Chwycił za klamkę i powoli, niemal bezgłośnie i z największą ostrożnością ją nacisnął. Drzwi pozostały zamknięte. Przyłożył ucho do dziurki od klucza. Z wnętrza dobiegały niepokojące dźwięki: szarpanina, ciężkie uderzenia o ścianę, przekrzykujące się głosy, pełne gniewu i bólu. Stęknięcia i jęki przecinały ciszę, jakby ktoś walczył o każdy oddech. Zrobił krok w tył, a jego ciało napięło się jak sprężyna. Nabrał głęboko powietrza i z całych sił kopnął w drzwi. Zamek puścił z trzaskiem, a futryna sypnęła drzazgami. W środku nastała martwa cisza.

Robert zbladł na widok tego, co ujrzał. Kumulowana dotąd przez niego determinacja jakby go opuściła. Irenie nie groziła śmierć z rąk bandytów. Stała teraz przed nim z szeroko rozwartymi oczami i zakrywała dłońmi nagie piersi. Zarówno ona, jak i towarzyszący jej mężczyzna wyglądali, jakby zobaczyli ducha.

Drzwi zatrzymały się po odbiciu od ściany i zaskrzypiały cicho, z trudem utrzymując się na starych zawiasach. Za oknem rozległo się trąbienie klaksonu. Potem usłyszeli pisk opon, ktoś na kogoś krzyczał, zupełnie jakby miasto reagowało na to, co działo się w budynku.

Irena Adamczuk, podkomisarz, z którą Zalewski pracował nad sprawą Straszewskich, miłość jego życia, przy której widział swoją przyszłość, stała półnaga i oddychała szybko. Ukrywała biust za drobnymi dłońmi, a rozczochrane kosmyki blond włosów opadły jej na lewy policzek, uwolnione pod wpływem pieszczot mężczyzny stojącego tuż przy niej. Artur Wawrzyniec podciągnął spodnie i zaczął zapinać pasek, aż uniósł się metaliczny dźwięk klamry. Robert stał przed człowiekiem, który oszukał niegdyś całą komendę w Nowym Sączu, kiedy podszył się pod komisarza Michała Ptaka.

Kłótnia za oknem dobiegła końca, co sugerowało zakończenie konfliktu, tutaj jednak nie zapowiadało się na podobny rozwój wypadków. Zalewski czuł, jak strach i obawa o Irenę przeradzają się w nienawiść, a jego serce zamienia się w rozpalony do czerwoności kamień. Pistolet, który wycelowany był w stojącą przed nim parę, przechodził ze stanu idealnie wyważonego w dygocący, aż w końcu drgający. Emocje podinspektora zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zrobiło mu się niedobrze, a ręce stały się lekkie, jakby zupełnie straciły swój dotychczasowy ciężar. Przypomniał sobie chwilę, wiele lat temu, kiedy znalazł się w identycznej sytuacji. Tak zakończyło się jego małżeństwo – gdy przyłapał swą żonę na zdradzie.

– Odłóż broń, zanim zrobisz coś, czego będziesz żałował – odezwał się Artur twardym, pozbawionym strachu tonem.

Wawrzyniec wyglądał inaczej, niż pamiętał go Zalewski, jeszcze zanim wsadził go za kratki. Miał ciemne, gęste, krótko obcięte włosy i dłuższy zarost, czarne, grube brwi i krzywy po złamaniu nos. Podinspektor zauważył u niego protezę ucha, którą mężczyzna zmuszony był nosić po tym, jak odciął mu je seryjny morderca z Łącka. Nadal mocował się z czarnymi jeansami, które wypchnięte były w kroczu przez nabrzmiały członek, co utrudniało mu ich zapięcie.

Zalewski skierował lufę na jego czoło. Palec oparł na spuście, czuł wewnętrzną potrzebę pociągnięcia za niego. Irena bez słowa kucnęła, by podnieść stanik, który na siebie wsunęła, stojąc tyłem do mężczyzn, po czym założyła koszulkę z krótkim rękawem. Stanęła ostrożnie obok Artura i wyciągnęła ręce przed siebie; nigdy dotąd nie widziała podinspektora w takim stanie. Zawsze był opanowany, kalkulował, zamiast pozwalać emocjom przejmować dowodzenie nad sytuacją. Lampa z gabinetu rzucała na niego lekką poświatę, ale wyraz jego twarzy wskazywał, że coś w nim pękło. Ostatkiem sił panował nad sobą, lecz otaczała go aura czegoś złego, czegoś, co nie powinno się wydarzyć. Czuł, że pragnie się poddać przepełniającym go emocjom, jakby był od nich uzależniony, wiedział jednak, że nie wolno mu się złamać, mimo iż jego ciało błagało o uległość. Wsłuchiwał się w to, co podpowiadało mu serce, a ono mówiło jedno: „strzelaj”.

– Robert, proszę cię, odłóż broń… – odezwała się Irena. – Nie rób głupstw.

– Robert? – zdziwił się Artur. – Podinspektor Zalewski? Jak znalazłeś to miejsce?

Zalewski nie odpowiedział, zagryzł zęby, ruszając zaciśniętymi wargami. Był teraz kłębkiem emocji, czerwieniał i bladł na przemian ze złości. Nie radził sobie. Zaszklone jakby od płaczu oczy były czymś nowym nawet dla niego, obniżył lufę, by następnie z furią ponownie wycelować w głowę Artura. Irena wskoczyła przed detektywa z uniesionymi rękami.

– Przestań! – krzyknęła. – Opanuj się!

Podinspektor skupił się na sposobie myślenia w kryzysowych sytuacjach wpojonym mu przez psychologa, z którym spotykał się na terapii już od lat. Stłumił emocje i dał się prowadzić surowej kalkulacji – miał wybór między tym, co mu szkodzi, a tym, co służy. Opuścił broń. Irena widziała, jak jego oczy zrobiły się czerwone i szkliste, przytakiwał lekko, jakby sam się do czegoś przekonywał. Zrobiła krok w jego stronę, ale Robert wyciągnął rękę, by się zatrzymała. Posłuchała.

– Co tu robisz? – spytała.

– Co tu robię? – Uśmiechnął się sztucznie i oparł barkiem o ścianę. – Przeszkadzam, jak widzę.

– To twój chłopak? – zwrócił się do niej Artur. – Poważnie? On?

– Zamknij, kurwa, ryj. – Zalewski wycelował ponownie w detektywa, a Artur wyprostował się za Ireną na znak, że się go nie boi.

– Przestań! Proszę cię, uspokój się, nie jesteś teraz sobą – rzuciła Irena.

Zalewski ponownie opuścił broń i przetarł twarz, po czym oparł dłoń na biodrze i spojrzał pod nogi. Mówił sobie, że ma nie wykonywać pochopnych ruchów, nie decydować o niczym w emocjach, nie postępować pod wpływem impulsu, wrócić do tego, gdy ochłonie. Powtarzał to w myślach jak mantrę. Przełknął ślinę i się odezwał:

– Przyjechałem, bo martwiłem się o ciebie. Najpierw byli tamci goście, którzy chcieli cię zabić. Potem twój telefon przestał odpowiadać … – Pokręcił głową. – Sądziłem, że wpadłaś w poważne problemy, że potrzebujesz pomocy. Więc przyjechałem. Ale teraz widzę, że nie mogłaś rozmawiać, bo usta miałaś zajęte czymś innym… – Zakrył oczy dłonią, po czym pociągnął nosem i próbował ukryć emocje. Poruszył ramionami, by rozluźnić mięśnie, i włożył pistolet do kabury pod marynarką. Był dojrzałym mężczyzną, a nie radził sobie ze sprawami sercowymi jak nastolatek.

– To nie tak. – Zmarszczyła brwi, widząc, w jakim jest stanie. – On uratował mi życie.

– Na pewno… – Podinspektor przyjął ironiczny wyraz twarzy. – I postanowiłaś tak mu się odwdzięczyć? Bo „dziękuję” już nie wystarczy? Teraz trzeba trzeć kolana…

– To tylko znajomy… – tłumaczyła.

– Znajomi nie wiedzą, jak nawzajem smakują – wtrącił Artur stojący za jej plecami.

– Zamknij się! – Wskazała na niego palcem, jakby go ostrzegała, a Zalewski poczuł kolejną falę gorąca rozlewającą się po jego głowie i klatce piersiowej. – Do niczego nie doszło…

– Nie jestem ślepy! – krzyknął podinspektor. – Ale za to jestem głupi – parsknął. – Przez cały ten czas grałaś ze mną w swoją gierkę. Tyle razy wydzwaniałaś, tyle razy prosiłaś o jego adres, a ja nabrałem przysług u znajomych, by go dla ciebie zdobyć. Wszystko po to, byś mogła go przele… – Zdławił ostatnie słowo z wyraźnym bólem. Nie mogło mu to przejść przez gardło.

– Że co?! – oburzyła się. – Robert, to nie było tak…

– Jeszcze nie, ale gdybym tu nie wszedł, to teraz byście… Irena, te wszystkie kłamstwa o listach i groźbach… Kurwa, nie mogłaś po prostu powiedzieć wprost?! Nie stać cię choć na tyle szczerości?!

– Nie kłamałam! Powiedz mu! – zawołała Irena.

Zrobiła krok w bok, tak by podinspektor dobrze widział detektywa. Ale Artur patrzył w oczy Roberta z pogardą, z głupim uśmieszkiem triumfu, ponieważ to on pierwszy dorwał się do majtek podkomisarz. Nie musiał wypowiadać nawet słowa. Zalewski oczami wyobraźni widział, jak jego własne kciuki wtapiają się w oczodoły Wawrzyńca. Słyszał jego krzyki przepełnione bólem, gdy ten błaga go, by przestał. Czuł napływ satysfakcji idącej za kreowaną w jego głowie wizją odbierania mu życia. Nie był jednak w świecie wyobraźni, a w rzeczywistości. Pokręcił głową i odwrócił się w stronę wyważonych drzwi.

– Wiecie co… bawcie się dobrze. To już nie moja sprawa – powiedział tylko.

Wyszedł z mieszkania, trzaskając drzwiami, tak że zdawało się, jakby cała klatka schodowa zadrżała. Schodząc szybkim tempem po schodach, usłyszał jeszcze ich ostrą wymianę zdań. Próbował to zignorować, ale dźwięki te były jak drzazgi wbijające się w jego umysł. Na dole pchnął drzwi prowadzące na parking, nie drgnęły, więc uderzył w nie barkiem, i rąbnęły z hukiem o ścianę na zewnątrz, czym wystraszyły szczury, które schowały się spod kosze na śmieci.

Zalewski ruszył w stronę samochodu Artura, który stał zaparkowany tuż przed wejściem, jakby drwił z jego gniewu. Bez namysłu kopnął w lusterko boczne. Plastik pękł z trzaskiem, a część obudowy zawisła smętnie na kablu. Złość w nim buzowała, jakby nie mogła znaleźć ujścia, a to był jedyny sposób, by choć trochę ją uciszyć. Jego myśli były chaotyczne, rozbiegane jak szczury, które przed chwilą spłoszył. Zastygł, widząc swoje odbicie w oknie samochodu, jakby zobaczył kogoś zupełnie innego. Nie poznawał samego siebie. A potem usłyszał głos. Ten sam, który dręczył go w dzieciństwie, który śmiał się z niego, szydził, podpowiadał rzeczy, których nie chciał słuchać.

Podczas długich lat pracy pod okiem psychologa, przez niezliczone godziny walki z samym sobą, udało mu się go uciszyć. Ta cisza była jego nagrodą, wytchnieniem, czymś, co pozwalało mu funkcjonować. Ale teraz głos powrócił. Przebijał się przez zbudowaną przez niego ścianę, tłukł w nią młotem, raz po raz, z szalonym uśmiechem, który Zalewski niemal widział przed sobą. Zacisnął dłonie w pięści i poczuł, że paznokcie wbijają mu się w skórę. W ten sposób starał się odzyskać nad sobą kontrolę.

Ból jest pomocny. Nic tak nie otrzeźwia umysłu.

Uniósł pistolet i przyłożył go do skroni. Przez jego umysł przebiegła myśl, która przestraszyła go bardziej niż gniew, bo zdał sobie sprawę, że mógłby to zrobić. Natychmiast opuścił broń, odrzucając tę możliwość. Musiał stąd odejść. Natychmiast. Wiedział, że jeśli zostanie choćby minutę dłużej, gniew mógłby popchnąć go do czegoś, czego nie da się cofnąć.

Szybkim krokiem wrócił na chodnik, adrenalina wciąż płynęła w jego żyłach. Dopiero gdy dotarł do swojego samochodu, zauważył, że maska pojazdu była wgnieciona. Przed oczami stanęło mu wspomnienie uderzenia w bezdomnego, które teraz tylko dolało oliwy do ognia.

Wsiadł do auta, trzasnął drzwiami i wsunął klucz do stacyjki. Zanim jednak uruchomił silnik, kątem oka zobaczył Irenę, która wybiegła z kamienicy i rozglądała się gorączkowo. Spojrzenie atrakcyjnej blondynki szybko spoczęło na nim.

– Robert! Poczekaj! Daj mi wyjaśnić! – wołała, biegnąc do niego, ale Zalewski, nie okazując żadnych emocji, odpalił samochód i odjechał z piskiem opon.

Silnik wył, a koła zostawiły na asfalcie czarne smugi gniewu. Przez chwilę zerkał w lusterko wsteczne. Widział, jak kobieta, z którą miał nadzieję ułożyć sobie życie, stoi nieruchomo i patrzy nieprzerwanie za jego samochodem. Jej sylwetka malała, aż w końcu zniknęła za zakrętem. Telefon rozdzwonił się gwałtownie. To była ona. Spojrzał na ekran, przez moment się wahał, ale jego palec szybko wcisnął czerwoną słuchawkę.

Nie miał Irenie nic do powiedzenia.

Jechał dalej, ale jego uwaga skupiona była na wszystkim, tylko nie na drodze. Samochód jechał lekkim zygzakiem między pasami ruchu, jakby ręce na jego kierownicy nie miały siły go kontrolować. Czuł się jak naiwny dzieciak, który dał się zwieść ułudzie. To nie był pierwszy raz, kiedy ktoś wyrzucił go na śmietnik, ale tym razem bolało bardziej.

Mdliło go. Miał wrażenie, że za chwilę zwymiotuje, jakby jego ciało chciało pozbyć się gniewu i bólu, które go wypełniały. Nie mógł uwierzyć, że dał się tak zmanipulować. On, podinspektor z wieloletnim doświadczeniem, zajmujący się najgorszymi sprawami, nie połączył kropek. Od samego początku była z nim tylko po to, żeby go wykorzystać. Sterowała nim, jakby był tylko kukiełką w jej rękach.

W końcu zjechał na chodnik i zatrzymał samochód. Ręce, które nadal trzymał na kierownicy, drżały. Jego oddech był płytki, urywany, ślina wypełniała mu usta, a żołądek zaczął podchodzić do gardła. Wysiadł z auta i ledwie zamknąwszy za sobą drzwi, zwymiotował na betonowy chodnik. Kaszlnął, a potem splunął, próbując złapać oddech. Po ciele jego przebiegł chłód, jakby tysiące lodowatych mrówek zaczęło marsz po jego skórze. Oparł się o samochód i zamknął na chwilę oczy. Dochodził wolno do siebie. Musiał się pozbierać, ale potrzebował do tego spokoju.

– Dobrze ci tak, chamie! Bozia cię pokarała! – rozległ się przepity głos znanego mu już żula.

Dopiero teraz Zalewski się zorientował, że zatrzymał się w tym samym miejscu, w którym wcześniej go potrącił. Bezdomny, widząc, że zwymiotował, zaczął się śmiać w głos.

– Rzygosz?! Ja ci mówię, Bóg patrzy! To za to, żeś mnie oszukał! Ale może to szef jeszcze naprawić…

– Odejdź… – warknął podinspektor.

– Dej sto złotych, pomóż człowiekowi w potrzebie, to zobaczysz, że ci się poprawi.

– Odejdź, powiedziałem.

– Nieudacznik i pijak – wystrzelił bezdomny i zbliżył się do niego. – Idź pan w chuj i żeby cię tak baba zostawiła. Boś nie lepszy ode mnie. Ale ja bez swojego nie odejdę… Dej mi te pieniądze, co mi wisisz… – Sięgnął do kieszeni marynarki Roberta i wyciągnął z niej gotówkę.

– Oddawaj! – Podinspektor rzucił się na niego jak rozwścieczone zwierzę, ale bezdomny, mimo że się chwiał, instynktownie rzucił się do ucieczki w kierunku kilku drzew rosnących po drugiej stronie ulicy.

Emocje zalały Roberta niczym fala, nie zamierzał odpuścić. Jego zmysły były przytłumione przez wściekłość, a rozsądek dawno ustąpił miejsca gniewowi. Dopadł złodzieja niedaleko żywopłotu. Chwycił za kurtkę i powalił na ziemię. Żul, choć słaby, odwinął się z całych sił, trafiając go w ucho. Ból był ostry jak ugryzienie, ale zamiast powstrzymać podinspektora, tylko podsycił jego frustrację.

Zalewski zacisnął pięści i zaczął bić uciekiniera.

Uderzał raz za razem, najpierw chaotycznie, potem metodycznie. Siadł na brzuchu przeciwnika, by go unieruchomić, ale ten nie miał siły się bronić. Każde uderzenie było wyrazem tłumionych przez podinspektora złości, rozpaczy, wszystkiego, co w nim narosło. Nie przestawał, a tłuczenie bezdomnego przynosiło mu ulgę. Po chwili pięści opadały już na bezbronnego mężczyznę, tak jakby Robert stracił kontakt z rzeczywistością. Wraz z każdym ciosem wył jak zwierzę. Bezdomny nie był dla niego przeciwnikiem, przypominał mu raczej worek treningowy.

Twarz żula była zalana krwią. Z pękniętej wargi, złamanego nosa i rozciętego łuku brwiowego płynęła czerwona ciecz. Zalewski słyszał w swojej głowie tylko jeden głos, jeden rozkaz: „nie przestawaj”. Gdzieś z oddali dobiegało szczekanie psa, a potem odgłosy przejeżdżającego samochodu. Ale te dźwięki docierały do niego jak zza mgły, nic nie mogło przebić się przez gęstą zasłonę furii.

Nie umiał ocenić, ile czasu minęło. Dwadzieścia sekund, pięć minut? Przestał, bo usłyszał telefon dzwoniący w kieszeni jego spodni. To go otrzeźwiło. Wiedział, że bezdomny nie ruszał się już od jakiegoś czasu. Zalewski dyszał, zasapany, siedząc na nim. Jego pięści były brudne od krwi, poranione od uderzeń w zęby. Mężczyzna leżący na trawie miał zamknięte oczy i trudną w tej chwili do rozpoznania twarz, sklejoną włosami przyklejonymi przez lepką krew. Podinspektor wytarł dłonie w ubranie żula, po czym zabrał mu swoje sto złotych, które ten nadal trzymał w dłoni, i zszedł z niego. Rozejrzał się, czy byli w okolicy jacyś świadkowie, ale teren wydawał się pusty. Usłyszał śmiejących się ludzi, ale byli zbyt daleko, niczego nie widzieli.

Przyłożył dwa palce do przegubu złodzieja i sprawdził tętno. Sam nabrał też kilka głębokich, spokojnych wdechów. Rozpędzone, walące niczym młot serce i zadyszka utrudniały ocenę. Mężczyzna nie żył. „Z powodu pobicia? To niemożliwe” – przekonywał sam siebie podinspektor. Odwrócił go i dostrzegł krew płynącą z jego potylicy. Pod ciałem leżało kilka dużych kamieni, musiał uderzyć o jeden, gdy się przewracali. Spojrzał raz jeszcze na swoje zakrwawione ręce. Nie mógł uwierzyć, jak doszło do czegoś takiego. Właśnie przed tym ostrzegała go psycholog kilka lat temu, to dlatego musiał nad sobą panować. Takie zachowanie miało być już tylko pieśnią przeszłości, a nie wpływać na jego obecne życie.

Telefon znów zaczął dzwonić. Wyciągnął komórkę z kieszeni i trzymając ją w czerwonych od krwi palcach, spojrzał na wyświetlacz. Dobijał się do niego prokurator Wojnar, który wcześniej namawiał go do zeznań przeciwko Irenie. Wiedział, że nie odpuści; gość nie rozumiał, że czasem nie da się odebrać telefonu, zatem będzie dzwonił do oporu. Brak kontaktu po stronie Zalewskiego też będzie traktowany jako podejrzany, nie miał więc wyboru.

Wcisnął zieloną słuchawkę.

– Zalewski, słucham – zaczął, udając opanowanego, choć mówił nienaturalnie cicho.

– Robert? Mam ją.

– Co? – zapytał skołowany. – Kogo?

– Irenę. Po naszym spotkaniu przyjrzałem się aktom tych typów z Krakowa, znali ją doskonale, pracowali razem. Robert, ona znowu gra na dwa fronty, to jasne jak słońce. Poskładałem jej sprawę do kupy, wszystko ułożyłem chronologicznie. Zniknięcie komisarza Ptaka, pojawienie się Wawrzyńca, jej układy z braćmi Straszewskimi, teraz ci goście z Krakowa. Brakuje mi jeszcze jednej rzeczy, ale na tej podstawie sąd będzie musiał ją skazać. Kurwa, Robert, ty rozumiesz, co to znaczy? Mam ją.

– Skoro tak, to po co do mnie dzwonisz?

– A co ty tak dyszysz? – zainteresował się. – Dzwonię nie w porę?

– Trenowałem. Do rzeczy… Czego potrzebujesz?

– Prowadziłeś grupę dochodzeniowo-śledczą, której była członkiem – powiedział. – Twoje zeznania będą w tej sprawie kluczowe, ale jest coś jeszcze, czego bez ciebie nie zdobędę. Na ten temat nie możemy jednak gadać przez telefon. Przyjedź do mnie. Pokażę ci, co mam.

Zalewski wziął głęboki wdech.

– Te twoje dowody – podjął w końcu – są wystarczająco mocne? Sama teoria na nic się nie zda. To za mało, by uzyskać jej skazanie – dodał.

Nie był do tego optymistycznie nastawiony. Nie z uwagi na oskarżenie Ireny, bo to interesowało go bardzo. Jednak kariera prokuratora Wojnara usłana była wieloma porażkami w sądzie, znany był ze swojej skłonności do składania aktów oskarżenia, które nigdy nie powinny trafić na wokandę. Funkcjonariusze policji w Nowym Sączu mieli podejrzenia co do nieczystych sposobów działania Ireny, plotki docierały do niego z każdego rogu komendy. Nie była tam zbyt lubiana. Prokurator był jedną z osób, które za nią nie przepadały, i Zalewski miał obawy, czy emocje nie zamazują mu ostrości widzenia podczas patrzenia na tę sprawę. Ale on sam, w obecnym stanie, nie umiał tego ocenić.

– Robert, to nie jest moja prywatna wycieczka. Mam dowody i świadków. Rozmawiałem z osadzonymi z grupy Straszewskich, mam też kopie zeznań tego z Krakowa, który powiesił się w celi, czekając na proces. Nie ma żadnych wątpliwości, Irena jest winna, i ja jej to udowodnię. Najważniejsze rzeczy pokażę ci, jak przyjedziesz.

Zalewski poczuł przypływ adrenaliny na myśl o odegraniu się na Irenie i Arturze. Płynęła w nim ta sama ekscytacja jak wtedy, gdy zaczynał pracę w policji i pojechał na pierwszą sprawę. Dostał wiatru w żagle.

– Możesz na mnie liczyć. Czegokolwiek potrzebujesz.

– Brawo. – Wojnar wyraźnie się ucieszył. – Wiedziałem, że się nie wypniesz. Tak dobrych gliniarzy jak ty można zliczyć na palcach jednej ręki. Czekam na ciebie rano.

Zalewski się rozłączył i schował telefon do kieszeni. „Tak dobrych gliniarzy jak ty można zliczyć na palcach jednej ręki…” – powtórzył w duchu te słowa, patrząc na martwe ciało bezdomnego, którego chwilę wcześniej zamordował. Jednak myśl o sprawiedliwości wymierzonej Irenie przyniosła mu coś, czego się nie spodziewał – ulgę. Satysfakcja płynęła z samej świadomości, że mógłby się na niej odegrać. Że mógłby oddać jej choćby część bólu, który od niej otrzymał. Czuł, jakby na nowo odnajdywał siebie, tę część, którą kiedyś stracił, lub tę, którą w sobie tłumił. Zauważył leżącą w liściach butelkę wódki, którą pijaczyna musiał upuścić. Alkohol. Osobisty demon Zalewskiego.

Wziął łyk ciepłego trunku, a palący płyn przeszedł przez jego gardło, rozlewając się przyjemnym gorącem w żołądku. Ten znajomy, zdradziecko kojący smak alkoholu. Napił się raz jeszcze, tym razem pociągnął dłuższy łyk. Nie odczuwał wyrzutów sumienia. Ani wobec siebie, ani wobec tych lat, kiedy przysiągł, że nie tknie więcej butelki. Nie czuł wstydu. Czuł się sobą.

Nagle usłyszał głosy. Rozmowa, najpierw przytłumiona, stała się wyraźniejsza. Grupa młodych ludzi szła chodnikiem, ich śmiechy i głośna dyskusja przecinały nocną ciszę. Robert spojrzał na bezdomnego, który leżał nieruchomo na ziemi, okryty mrokiem nocy. Jego ciało było jednak widoczne z chodnika, zbyt widoczne.

Chwila, którą Zalewski miał na podjęcie decyzji, kurczyła się. Adrenalina znów zaczęła płynąć w jego żyłach, wypierając alkoholowe ciepło. Jeżeli go zobaczą, jego życie się skończy. Nie mógł też uciec, bo jego samochód stał po drugiej stronie ulicy. Nie mógł dopuścić do tego, by go zobaczyli. Gotowy był na wszystko, gdyby do tego doszło. Położył dłoń na pistolecie, gotowy wyciągnąć go w każdej chwili.

Całe jego życie było teraz na szali.

Redakcja: Magdalena Gonta-BiernatKorekta: Barbara WronaProjekt okładki: Tomasz BiernatSkład: Tomasz Biernat

Copyright by Paweł Leśniak 2025Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo Nocą,Warszawa 2025

Druk i oprawa:Abedik S.A.

ISBN: 978-83-68037-77-7

WYDAWNICTWO NOCĄul. Filipiny Płaskowickiej 46/8902-778 WarszawaNIP: 9512496374www.wydawnictwonoca.ple-mail: [email protected]