Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bezlitosna siła rozrywa Egipt, który walczy o przetrwanie...
Teje, młoda następczyni złotego tronu, odnalazła swoją zaginioną matkę – faraon Neferuth. Sukces tej wyprawy miał przywrócić Egiptowi stabilność i odpędzić burzę piaskową, która spowiła krainę wydm mrokiem i pozbawiła lud czystej wody i pożywienia. Niestety nowa rzeczywistość okazała się zwiastunem zagłady i otworzyła drogę czemuś o wiele gorszemu. Armia bestii, dowodzona przez Bailira, syna pierwszego władcy tych ziem, starszego od czasów, gdy świat ujrzał pierwszego boga, rusza na Memfis. Egipt jest bezbronny. Nie ma już faraona, który mógłby uratować kraj przed niszczącą go brutalną siłą. Przerażony lud, tracąc wiarę w bogów, oddaje cześć mumii – jedynej istocie, która niesie szansę na przeżycie.
Czy Bailir zatopi świat w ciemności i mordzie, by przywrócić rządy swego ojca? Czy mumia wysłucha błagań ludu i zdoła się wyrwać z krainy umarłych, by dotrzeć do stolicy królestwa, zanim będzie za późno?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej ukochanej żonie i kochanym córkom –za miłość, wsparcie i nieustanne inspirowanie mnie każdego dnia
Prolog
Książę ciemności runął z hukiem na kamienną posadzkę. Łoskot, ciężki jak uderzenie młota, rozszedł się echem po wnętrzu piramidy. Podmuch wzbił w powietrze piasek, który po chwili opadł wolno, z nienaturalnym sykiem. Na środku spowitego mrokiem pomieszczenia czekał Set.
Bailir spojrzał na wysokiego, nieludzko smukłego boga chaosu. Jego ciało rysowały napięte mięśnie i wyraźne linie żył, a skóra miała barwę wypalonej ziemi. Set uniósł swój długi pysk w stronę przybysza. Wyciągnięte ku górze, sztywne jak ostrza uszy drgnęły lekko. Palce kościstych dłoni, zakończone pazurami przypominającymi szpony drapieżcy, poruszały się niespokojnie. Przy każdym ich zetknięciu rozlegał się ledwie słyszalny trzask. Z szyi nieśmiertelnego zwisały złote łańcuchy, a od jego pasa aż do stóp spływał ciemny materiał. Zza pleców wystawał czarny, wygięty jak u skorpiona ogon. Patrzył teraz na odzianego w czarny płaszcz Bailira, który otrzepywał ramiona z pyłu. Kaptur skrywał jego twarz. Na biodrach nosił ciężką ozdobę z brudnego złota, a od niej spływały długie, ciemne fałdy szat. Na szyi nosił około dwudziestu naszyjników odbijających blask białego światła. Jego oczy jarzyły się czerwienią, a źrenice miały barwę żółtej lawy. Spod kaptura, w półmroku, widać było drapieżne spojrzenie wymierzone w Seta i ciemną brodę poprzecinaną głębokimi bliznami. Skóra księcia ciemności miała odcień mroku i martwego błękitu; była niewiele jaśniejsza od karnacji boga chaosu.
Jego kroki były spokojne, niemal niedbałe, jakby miał przed sobą całą wieczność. Uważnie obserwował monumentalną, wybudowaną na planie koła świątynię, ukrytą na dnie największej piramidy w Egipcie. Składała się z siedmiu pięter, z ciągnącymi się wzdłuż ścian, niczym pierścienie, balkonami, połączonymi z pozostałymi długimi liniami schodów. Na każdym znajdowały się machiny, zasilane niegdyś światłem bijącym ze środka, lecz teraz świątynia była zniszczona i nosiła ślady niedawnej walki. Chłodny dotyk szorstkiego kamienia pod stopami przynosił ulgę od gorącego piasku pustyni.
Nie potrafił powiedzieć, ile tysięcy lat minęło od chwili, kiedy ostatni raz stąpał po tej posadzce. Pamiętał jedynie, że był wtedy chłopcem, gdy jego ojciec przyprowadził go tu po raz pierwszy. Wtedy nie rozumiał znaczenia tego miejsca. To tu miano mu objawić, czym jest spokój i co należy poświęcić, by go utrzymać. To miejsce zdawało się do niego szeptać. Nie słowami, ale wspomnieniem jego obecności. Jakby świątynia go pamiętała.
Set stał przy białym kręgu światła przypominającym słońce. Jego szaty były poplamione krwią – własną i mumii, z którą stoczył tu pojedynek. Stukał szponami o siebie, dając dowód i zdradzając podenerwowanie obecnością księcia ciemności. Bailir czuł pod stopami drobne odłamki marmuru i piaskowca, oderwane od ścian, obdarte z kształtu fragmenty kamienia – pozostałości po starciu, które zbezcześciło świętość tej sali. Wtedy zobaczył leżące niedaleko spalone truchło człowieka, które tliło się jeszcze lekkim dymem, a spod zwęglonej skóry prześwitywała krwista tkanka. Kucnął przy zwłokach, czując ciepło i zapach spalonego mięsa, po czym podniósł jedyny pozostały, lepki kosmyk włosów.
– Była słaba – wyjaśnił Set, nie kryjąc pogardy w swym demonicznym głosie – nie sprostała oczekiwaniom, jakie w niej pokładałem. Niesie to jednak poważne konse…
– Jakie nosiła imię? – przerwał mu książę ciemności, nie spuszczając z niej wzroku.
– Neferuth. Była faraonem i córką mumii. Nie była godna swych tytułów.
– Poświęciła swój żywot dla dobra własnego dziecka – powiedział spokojnie Bailir, kładąc dłoń na jej spalonej głowie, jakby ją żegnał. – I jest to dowodem wielkiej siły.
Set parsknął urażony i zerknął na białe światło, które wciąż utrzymywało się na środku świątyni, choć drgało, jakby miało zaraz zgasnąć.
– Czy możesz dokończyć bez niej? – spytał bóg chaosu.
– Nie. I jest to twoją winą, gdyż wybrałeś ofiarę złą i jej śmierć nie przyniosła nam niczego. – Bailir wstał, wciąż skupiając wzrok na leżącej Neferuth. – Potrzebuję kilku rzeczy, bym mógł kontrolować to miejsce. Rzeczy, których ty nie zdołasz mi dostarczyć, bo raz już próbowałeś i poległeś. – Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. – Po moim powrocie zakończę dzieje świata, jaki znają ludzie. Królestwo mego ojca nastanie ponownie, bo jestem mu to winien.
– Dokąd się udasz? – dociekał zaskoczony Set.
– Do miejsca, gdzie znajdę je obie – odparł, nie odwracając głowy.
– Obie?
Bailir zlekceważył pytanie Seta. Piasek pod jego stopami zadrżał, po czym zabulgotała czarna woda, wylewając się spod ziemi, jakby sam piach był ranny i krwawił. Książę wszedł w ciemną toń bez słowa, chwilę później zanurzył się w niej w pełni i zniknął. Woda wchłonęła się wraz z nim, a piasek ponownie był suchy. Wszystko wróciło do pierwotnego bezruchu, jakby nic się nie wydarzyło.
Set, stojąc samotnie na dnie piramidy, patrzył na martwą córkę Mose. Na to, co zostało z życia, które kiedyś miało znaczenie, przyszłość i imię. Jego powieki drgnęły ledwie zauważalnie. Wiedział, że tego, co nadchodzi, nie widziały nawet boskie oczy. Wiedział, że będzie to widok straszny.
A czasu było coraz mniej…
Rozdział 1
Nieprzebyta droga
– Giń! – Okrzyk młodej dziewczyny rozdarł powietrze, był pełen furii i niepohamowanej determinacji. Krzyczała mimo zmęczonych walką mięśni, mimo tego że ledwo łapała oddech.
Ostre promienie zachodzącego egipskiego słońca przecinały pustynne powietrze, barwiąc je na rdzawy odcień. Ich blask padał na tumany piasku, wzbijane przez jej sandały szurające po suchej ziemi.
Była w ciągłym ruchu, mając w pamięci radę, że stanie w miejscu czyni ją łatwym celem. Nie miała na sobie stroju do walki, lecz nie przeszkadzało jej to. Szaty, utkane z najdelikatniejszego białego lnu, tak cienkiego, że zdawał się jedynie muskać jej skórę, falowały wokół niej jak duch. Materiał sprowadzany z dalekiej Syrii, przetykany złotą nicią, przylegał teraz do wilgotnych od potu pleców dziewczynki. Na jej ramionach połyskiwał ciężki, barwny kołnierz z turkusu i koralu, a nadgarstki obciążone były szeregiem złotych bransolet, które dźwięczały przy każdym ruchu.
Złote wisiorki w kształcie skarabeuszy i pąków lotosu podskakiwały na jej piersi w rytm przyspieszonego oddechu. Dziewczyna nie miała więcej niż dwanaście lat, lecz była niezwykle utalentowana w sztuce bitewnej. Miała czarne, krótkie włosy, ścięte równo nad czołem i pod uszami. Duże, zielone oczy podkreśliła czarną kreską, ciągnącą się aż do uszu jak u faraona. Zadarty nos, lekko uniesiona górna warga i znana wszystkim plamka na policzku, odziedziczona po dziadku, sprawiały, że nie sposób było jej nie rozpoznać.
– Ruchy twe są żwawsze, niż wskazuje na to twoje ciało, starcze, ale to nie odmieni twego losu. Twe serce prześciga rozsądek, tak jak ptak prześciga ślimaka, jeżeli sądzisz, że masz szansę wygrać ten pojedynek. Bo ja nie zamierzam pozwolić ci wygrać z litości – dyszała, poprawiając uchwyt na rękojeści miecza. – Zanim nadejdzie noc, staniesz przed sądem Ozyrysa, a twe serce zostanie poddane ważeniu naprzeciw pióru Maat.
– Zmęczona jesteś jak zwierzę pędzone szpicem po niekończącej się drodze i dyszysz jak pies. Zachowaj zatem słowa dla siebie, dopóki stoję – odezwał się ostro – bo słowa to wysiłek, a siły ci trzeba, by przeżyć. I zapamiętaj to, bo tylko głupcy, którym gęba się nie zamyka, wiecznie narzekają na zmęczenie. Mądrzy słuchają zamiast mówić, bo byle pawian słyszy, skoro mu matka uszy podarowała, ale trzeba wielkiej mądrości, by umieć słuchać.
Dziewczynka zacisnęła zęby na słowa reprymendy. Oboje dyszeli ciężko, wyczerpani upałem i walką, a pot spływał im po ciałach, chłodząc rozpaloną słońcem skórę. Nad ogrodem wisiała cisza, przerywana jedynie trzepotem skrzydeł przelatujących ptaków, szuraniem sandałów po wyschniętej ziemi i szelestem liści palmy, rosnącej tuż za domem. Poruszali się zwinnie wśród słomianych figur ustawionych na placu. Kukły, ubrane w poszarpane szaty, udawały przeciwników; były idealne do ćwiczeń łucznictwa, walki bronią długą, krótką, a nawet gołymi rękami. Całe miasteczko Al-Tawi znało to miejsce, a każdy chłopiec i dziewczynka marzyli o tym, by trenować pod okiem Keftira, pana tego domu, który walczył teraz z Teje. Ogrodzony dziedziniec treningowy dostępny był zarówno dla bogatych, jak i dla dzieci z dzielnicy biedoty – było to jednym z powodów, dlaczego ludzie darzyli Keftira tak wielkim szacunkiem. To dzięki niemu wygrywano bitwy, zdobywano twierdze i tłumiono bunty w czasach, zanim wojna odebrała mu nogę i oko.
Teraz poruszał się wsparty na misternie rzeźbionej, drewnianej lasce, darze od wysokiego kapłana ze świątyni Amona. Ten, z rozkazu samego faraona, regularnie odwiedzał dom Keftira, by łagodzić jego ból i przedłużać sprawność jego ciała. Wojownik, choć okaleczony, nadal nie miał problemów z władaniem mieczem. Siła jego nadgarstka mogłaby zawstydzić niejednego kamieniarza, a precyzja ruchów wciąż budziła respekt.
Teje cofnęła się o krok, obracając klingę wzdłuż łokcia i schodząc nisko na kolana. Jej twarz stała się maską skupienia, widoczną pod umalowanymi czarną kredką oczami, które piekły od wpływających do nich kropel potu. Powoli wypuściła powietrze ustami, by uspokoić serce i nerwy. Następnie spięła się cała, gotowa do ataku.
– Teje?!
Wołanie jej babci, Naliah, wybiło ją z równowagi i omal się nie przewróciła. Wyprostowała się z wyraźną pretensją na twarzy i spojrzała na wchodzącą do ogrodu kobietę.
– Teje?! – powtórzyła Naliah, przewracając oczami, gdy dostrzegła ją na placu treningowym. – Prosiłam, żebyś nie ubrudziła się przed jedzeniem! Jak ty wyglądasz?! Pot cię tak oblazł, że świecisz się jak ślimak, a śmierdzisz jak koza! Każdy, kto cię powącha, pomyśli, że brakuje nam wody, bo widzą, że złote debeny wydaję na wino. Wszak niezależnie od pory dnia zawsze mam je w dłoni ku uciesze wątroby – dodała karcąco.
Kobieta zajęła się wychowaniem dziewczyny, gdy jej matka zniknęła bez śladu. Naliah nie wychodziła na słońce, bo pocić się nie lubiła. Poza tym uważano, że opaleni ludzie należą do biedoty, zmuszonej całe dnie pracować pod palącym niebem. Dlatego przywoływała dziewczynkę z cienia. Starsza kobieta miała wielkie, brązowe oczy, obrysowane grubą warstwą złotej kredki. Jej prosty nos o lekko wypukłym grzbiecie nadawał jej twarzy stanowczości, a brzoskwiniowe usta, choć spękane od picia wina, wciąż miały w sobie echo dawnej miękkości. Czas już dawno przestał być dla jej urody łaskawy i nawet makijaż nie zdołał ukryć jej opadniętych policzków ani cienkich linii wokół oczu. Głębsze bruzdy na czole tworzyły subtelną mapę nocy przeżytych w miejscach, w których wysoko urodzonej kobiecie nie wypadało bywać. Mimo to wciąż uchodziła za taką, na którą patrzy się długo, nie tylko ze względu na jej urodę, ale i tajemnicę, która podążała za nią jak cień.
Ciemne włosy, gęste i błyszczące jak wypolerowany onyks, spięła złotą opaską. Jej długa suknia, odsłaniająca biodra i ramiona, uszyta była z królewskiego, półprzezroczystego materiału. W dłoni, jak zawsze, trzymała ciężki, zdobiony kufel wypełniony winem. W mętnych już oczach kobiety widać było, że pierwsze uderzenie alkoholu dawno minęło i rozgrzewało jej żyły.
Teje poruszyła głową, by odrzucić klejące się do spoconego czoła włosy. Wyprostowała się, złączyła łopatki, stając prosto, i unosząc lekko brodę, powiedziała:
– Mam dwanaście lat i nie jestem już dzieckiem. Nie muszę układać dnia wedle twojej woli, bo sama wiem, co jest dla mnie dobre. I wątroba mi się wywraca od tego, jak się wszyscy do mnie mądrzą, sądząc, że wiedzą lepiej.
– Kłamstwo jest lepsze od prawdy dla tych, którym wiosna życia już prze… – Naliah powstrzymała się od pijackiej czkawki – przeminęła. Ale ciebie to nie dotyczy, boś młoda i swój czas powinnaś przeznaczyć na szukanie dobrego męża… a nie, nie…
– Przestań wylewać swój jad na Teje – wtrącił Keftir, stając w obronie dziewczyny. Machnął dłonią, by odpędzić natrętną muchę, która lgnęła do jego smrodu. – Moim to było pomysłem, by podszkolić ją w walce z silniejszym przeciwnikiem, bo jest to dziewczyna zdolna. A gdyby dokonała wielkich czynów w boju, jej imię byłoby pamiętane na ustach wszystkich. I o złoto by się nie martwiła, bo po plądrowaniu miast to, co żołnierz uniesie, należy do niego, wraz z niewolnikami. Mąż byłby jej niepotrzebny, by żyć godnie. A że umie też pisać, to sprawi, że prędko trafi na stopień oficera i będzie zarządzała co najmniej setką wojowników. Będzie siedziała w wygodnej lektyce bądź na wozie bojowym otoczonym tarczownikami, na tyłach…
– Zamilcz, bo mówisz do mnie jak głupiec i uszy mnie już bolą od tego hałasu. Radzę ci, byś zażył kąpieli, bo jak muchy wlecą za tobą do środka, to siądą na jedzeniu i tego nie zje nikt – przerwała Keftirowi Naliah i uniosła dłoń w stronę dziewczyny. – Chodź, Teje…
Teje dyszała ciężko i opuściła drewniany miecz, ale dłoń wciąż zaciskała na rękojeści.
– Jeżeli chcesz decydować o swoim losie, dziecko – ciągnęła Naliah, ale już spokojniej, bez pretensji – trzeba było wyhodować sobie to, co dynda facetom między nogami, bo tak stworzony jest ten świat. Inaczej twój żywot przypisany będzie twemu mężowi, który o nim zadecyduje. A męża już ci wybrałam i będziesz zadowolona, bo to młodzieniec z bogatego domu, który żyje blisko faraona Echnatona, zatem dobroci i służek do balsamowania ciała ci nie braknie. Życie będziesz miała tak łatwe, że ci pęcherze na dłoniach od pracy nie wyrosną.
– Wypłucz żołądek wodą, bo od wina słowa twoje są głupie jak żaby – wtrącił się Keftir, stając w obronie prawnuczki.
– Ucichnij! Tobie nic do tego, a Teje poślubi, kogo jej wybrałam! Bo przyczyni się to dla dobra jej i naszej rodziny, a mówić o tym więcej do ciebie nie zamierzam, bo zostało już postanowione! Walczyć ci nie wolno, bo jeszcze się blizny nabawisz, która uczyni cię brzydką, przez co żaden cię na żonę nie weźmie i to zniszczy me plany!
Teje spuściła wzrok, a jej oczy posmutniały. Odłożyła drewniany miecz i posłusznie ruszyła w stronę kobiety. Odwaga tliła się w niej nieustannie, była jak żar pod popiołem, lecz w obliczu Naliah ten żar gasł jak chluśnięty wodą. Nie potrafiła się jej przeciwstawić. Czuła, że jej los należał do armii, do żaru piasków i chłodu klingi. Pragnęła walczyć za Egipt, strzec jego granic, tak jak niegdyś czynił to Keftir. Nie chciała skończyć jak Naliah, dla której najważniejsze było to, by złota bransoleta na jej nadgarstku była bardziej lśniąca i cięższa od tych, jakie noszą inne kobiety.
– Tylko Teje będzie mogła decydować, przy czyim boku będzie chciała spędzić życie.
Rozejrzeli się na te słowa. Głos, który przerwał ich spór, był im wszystkim znany. Gdy spojrzeli na drugą stronę placu, przy wysokiej palmie zobaczyli Mose, który patrzył na nich szeroko uśmiechnięty.
Był czterdziestoletnim, wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną, zahartowanym przez lata nauk Keftira, który od dziecka wpajał mu sztukę walki. Jego tułów okrywał ciemnozielony materiał wykonany z przewiewnego lnu, podtrzymywany pasami materiału na ramionach. Czarne spodnie za kolano przewiązał cienkimi sznurkami. Trzytygodniowy, gęsty zarost kontrastował z wygoloną głową, a na lewym policzku, wśród rzadszych w tym miejscu włosów, widniało znamię. Mose zmarszczył swój prosty, cienki nos, gdy zobaczył Teje.
– Jeśli komuś ten pomysł nie jest po drodze, będzie musiał wpierw rozmówić się ze mną – powiedział i zrzucił z ramion worek z prowiantem. Ten uderzył o piasek, wzbijając kurz. Mężczyzna uklęknął i szeroko rozłożył ramiona w stronę swej wnuczki.
– Mose! – Teje uśmiechnęła się całą buzią, szeroko jak krokodyl, i rzuciła mu się w ramiona, obejmując go rękami i nogami niczym małpka.
– Ale wyrosłaś! Ledwo mam siły, by cię unieść! – zaśmiał się. – Mam coś dla ciebie – dodał i odstawił ją, po czym zaczął szukać czegoś w torbie.
– Podarunek? – Dziewczynka spojrzała na niego z iskrzącą się ekscytacją.
Na dachu domu usiadł kruk i przyglądał się im z ciekawością. Tymczasem Naliah, jakby sam gest obdarowania dziewczynki był dla niej afrontem, odwróciła się bez słowa i weszła do domu. Mose położył chustę na kolanie i ostrożnie ją rozwinął. W środku znajdowała się zabawka – ręcznie rzeźbiony drewniany krokodyl, przymocowany do dwóch małych kółek i z długim patykiem przytwierdzonym z tyłu. Ogon zwierzęcia był zakrzywiony, grzbiet ozdobiony rytymi łuskami, a oczy niewielkie i czarne. Mose przesunął go powoli po udzie, a krokodyl zaczął się poruszać, tocząc kółka i kłapiąc paszczą.
– Niech twoje dni będą długie i radosne, mała Teje. – Uśmiechnął się i wręczył jej zabawkę.
– Nie jestem mała! – oburzyła się i zamachnęła krokodylem nad głową, udając, że uderzy go za te słowa. Chwilę potem przytuliła go raz jeszcze.
Mose wstał i przywitał się ze swym ojcem, podając mu dłoń. Keftir uważał uściski między mężczyznami za oznakę słabości i potępiał to nawet u chłopców. Wsparł się na drewnianej kuli, machnął ręką, by odgonić muchę i zwrócił się do dziewczynki:
– Pamiętaj, Teje, siła żołnierza nie płynie z miedzi, z której wykuta jest jego broń czy zbudowana jest jego tarcza. Siła żołnierza płynie z jego kompasu moralnego, z umiejętności oceny, kiedy dobrem jest cięcie, a kiedy powstrzymanie ręki.
Dziewczynka spojrzała na niego w milczeniu. Ważyła jego słowa, a potem przeniosła wzrok na Mose.
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy, Teje. Starzec sam nie wie, co chce przekazać…
Keftir zamachnął się swoją kulą, a Mose odskoczył i zaśmiał się głośno.
– Ciesz się, że mam przy sobie mój ulubiony kij, bo gdybym miał inny, to złamałbym go teraz na twoim łbie. Bo mówię o rzeczach ważnych, a tobie głowę musiał zgrzać upał zesłany przez samego Wielkiego Ra, gdyż gadasz jak głupiec. Chcę dać jej cenną lekcję i niech bogowie mi świadczą, że robię to w celu słusznym. Bo żołnierzy głupich to jak piachu na pustyni, a mądrych…
– A mądry byłeś tylko ty, a mimo to mówisz przy niej o bogach, nawet jeśli ci nie istnieją. Zakorzenisz w niej fałszywe poczucie zaciągniętego długu, które kapłani w świątyniach swych bogów obrócą przeciwko niej. Będą domagali się jego spłaty, choć nic im winna nie będzie, gdyż nikt kapłanom nie dorównuje w ich chytrości.
– Przestań bluźnić, bo język ci od tego odpadnie… – Keftir znów machnął ręką, chociaż tym razem nie odganiał muchy. – O bogach masz mówić z pokorą, bo gdy przyjdzie ci stanąć naprzeciw jednemu, to spotka cię los straszniejszy niż wszystko, co dotąd wydarzyło się na tej ziemi.
Mose i Teje spojrzeli na siebie znacząco. Znali Keftira na tyle, by wiedzieć, że nie ma dnia ani roku, kiedy by powiedział, że stanie się coś dobrego. W jego oczach zawsze nadchodzą złe czasy, a to, co dobre, już dawno przeminęło.
– Porzućcie swe różnice i chodźmy do domu – wtrąciła się do rozmowy Teje. – Jak nie przyszykujemy się do uczty na czas, to nie bogowie, a sama Naliah zadba o to, by nam wszystkim głowy pospadały.
Mose pogłaskał ją po krótkich włosach.
– Czasem mam wrażenie, że jesteś tu jedyną dorosłą – skomentował z uśmiechem.
– Bo jestem – odparła butnie.
Wyprostowała się, łącząc łopatki, z wysoko uniesioną brodą, tak jak uczyła ją Naliah. Keftir spojrzał na nich z surowym rozbawieniem i ruszył w kierunku domu. Mose, nim odszedł wraz z Teje, odwrócił się jeszcze do znajdujących się nieopodal strażników, którym płacił za strzeżenie posiadłości jego rodziców, żeby wydać polecenie.
– Mai! Powiedz pozostałym, by wynieśli moje rzeczy na górę.
Zza smukłego pnia wysokiej palmy wyłoniła się Mai, jedna z nielicznych kobiet, które miały prawo nosić wspomnienia bitew jako własne. Dawniej służyła w armii, a ślady tego życia wciąż wyraźnie odciskały się bliznami na jej skórze. Ciemne jak noc włosy, splecione w długi, ciasny warkocz, opadały jej na plecy niczym pokryta błyszczącą smołą lina. Jej oczy błyszczały zimnym spokojem, nie miały w sobie łagodnej kobiecości, lecz płonęły wojennym ogniem. Ciało, wyrzeźbione przez lata ćwiczeń i surowej dyscypliny, poruszało się z kocim wdziękiem. Skórzana zbroja zakrywała to, co inne kobiety wykorzystywały jako swój atut. Jej prawe ucho zdobiły liczne kolczyki. Pewność siebie biła od niej jak żar z ogniska, nie do zniesienia dla tych, którzy jej nie dorównywali. Skinęła głową, lecz jej spojrzenie zatrzymało się na Mose dłużej, niż powinno, co nie uszło uwadze Keftira.
Jedno, pozostałe mu oko zwęziło się jak ostrze noża. Rzucił synowi spojrzenie pełne milczącego osądu. Wypuścił powietrze, nadymając przy tym policzek, a gest ten znaczył więcej niż słowa.
– Na ogon krokodyla. – Mose przewrócił teatralnie oczami. – Mai jest tylko… – Zaniemówił.
Jego ojciec siedział przed nim nagi, z tułowiem zbroczonym zaschniętą, ciemniejącą już krwią z poderżniętego gardła. Serce zakłuło go jak dźgnięte ostrzem, a głowę przeszył lodowaty chłód. Chciał ruszyć mu z pomocą, lecz gdy mrugnął, Keftir znów był odziany i spocony po treningu. Mose wyprostował się z szeroko otwartymi oczami, nie rozumiejąc, co właśnie zaszło.
– Co ci? Bo pobladłeś jak od choroby – odezwał się jego ojciec. – Potrzebujesz kapłana ze świątyni Amona, by cię doglądnął?
– Nie – odparł Mose, marszcząc twarz. Razem z halucynacją poczuł ostry ból w głowie, jakby ktoś zatopił w nim sztylet. – Muszę odpocząć. Droga była długa, a upał zmęczył mnie wielce.
– To idź. Tylko spiesz się ze swym odpoczynkiem, bo matka szykuje jedzenie, a wiesz, że nie lubi, gdy jemy ostygłe.
Mose ruszył przed siebie, po czym zniknął za kamiennym łukiem, który odgradzał plac od reszty miasteczka. Wchodząc do wnętrza, poczuł znajomy zapach, gęsty, słony aromat rybnej zupy, którą jego matka gotowała zawsze na koniec tygodnia. Dom, w którym się wychował, przeszedł wiele remontów. Został niemal dwukrotnie powiększony, odkąd Mose stał się znanym w całym Egipcie kupcem, sprowadzającym najrzadsze tworzywa z ziem, gdzie gleba była czarna i żyzna. Budynek nie dorównywał pałacom możnych z Memfis, ale miał w sobie spokój i miejsca było w nim aż nadto dla wszystkich.
Matka Mose, Amina, zajęta była swoją pracą. Spojrzał na nią, ubraną w długą suknię z lekkiego, przewiewnego lnu, kupioną jej niegdyś przez Keftira. Ciemne włosy zebrała w koński ogon. Nie zatrzymał się ani z nią nie przywitał. Nie chciał przeszkadzać jej w przygotowaniach, które tak lubiła.
Wspiął się na piętro i dotarł do pomieszczenia, które dawniej było jego pokojem. Tam wreszcie zrzucił z siebie ciężar dnia. Szaty opadły miękko na posadzkę. Zdjął buty i pomasował stopy, otarte na piętach od piasku, który wsypał się do nich podczas jego wędrówki przez pustynię. Mimo że większą część drogi spędził w lektyce, podróż pomiędzy wydmami niosła ze sobą zmęczenie, głębsze niż to, które znały jego mięśnie.
Zanurzył dłonie w zimnej wodzie czekającej w kamiennej misie. Przemył twarz, gdy usłyszał ciche pukanie do drzwi. W progu stała Mai. W rękach trzymała jego rzeczy, które ostrożnie odkładała przy ścianie. W jej oczach widać było radość i tęsknotę.
– Dziękuję – mruknął z satysfakcją, widząc, że mu się przygląda. – Coś nie tak?
– Mój panie, na twych plecach jest… – wyszeptała, wskazując palcem na jego ciało. Podeszła bliżej, a on stał nieruchomo niczym posąg, odziany jedynie w tkaninę spływającą z jego bioder. – Mogę? – zapytała jeszcze ciszej.
Przytaknął, a ona zaczęła strącać drobinki piasku, które przykleiły się do jego rozgrzanej skóry tuż pod łopatką. Robiła to metodycznie, ale jej dotyk niósł ze sobą coś więcej niż troskę. Czuła jego zapach i ciepło bijące od ciała. Obserwowała krople wody spływające po jego brzuchu i znikające pod materiałem. Mose miał wrażenie, że jej obecność pochłania jego myśli, a on stopniowo traci samego siebie. Jego serce pompowało krew szybciej. I tylko w jedno miejsce.
Zbliżyła się do niego, tak że czuł teraz jej oddech na swoim karku. Opuszki palców przesuwały się po jego skórze, wolno zdejmując ziarenka piasku, jakby każde było pretekstem do trwania w tej chwili jeszcze trochę dłużej. Jej dłoń wysunęła się ku przodowi, zatrzymała na klatce piersiowej, po czym powędrowała jeszcze niżej.
Mose nie protestował, nie odsunął się, nie ponaglał jej. Oboje unikali swojego wzroku, jakby wiedzieli, że jedno spojrzenie rozerwie ciszę między nimi i zdradzi wszystko, co ukrywali przed innymi, co zostało wypowiedziane przed światem bez słów. I zapieczętowane. Odwrócił głowę, ich czoła się zetknęły, potem nosy, a usta zbliżyły się do siebie, spragnione jak ziemia po długiej suszy.
– Mężu…
Odskoczyli od siebie, słysząc głos jego żony dochodzący z korytarza. Mai spięła się i odwróciła, zakłopotana. Ruszyła do wyjścia, a gdy w drzwiach spotkała się z pijaną kobietą, nie podniosła na nią wzroku. Na moment zatrzymały się naprzeciwko siebie bez słowa, a Naliah patrzyła na nią jak lwica na swą ofiarę.
– Co tu robiłaś? – spytała bełkotliwie, bo słowa plątały się jej od nadmiaru wina.
– Przyniosłam bagaże, moja pani – odparła Mai, nadal nie podnosząc oczu. – Chciałabym wrócić teraz do swych obowiązków.
– Przepuść ją – rozkazał Mose.
Naliah przesunęła po nim spojrzeniem i dostrzegła, jak niezgrabnie próbował zakryć dłonią napięty poniżej bioder materiał. Z kuflem wina w dłoni weszła do środka i stanęła przy mężu.
– A może po prostu chcesz tego? – rzuciła, chwytając go za krocze.
Mose strącił jej dłoń i odsunął się na bok.
– Dosyć tego. Odstaw wino, bo myśli za ciebie… – oburzył się.
– Ja już widzę, co myśli za ciebie! – uniosła głos, wyraźnie zirytowana.
– Wybacz jej, Mai, możesz odejść.
Wojowniczka ukłoniła się posłusznie i w pośpiechu opuściła pomieszczenie.
– Żmija mała… – warknęła Naliah, pociągając łyk wina.
Mose wyrwał jej kufel, niemal oblewając jej suknię.
– Co to miało znaczyć?! – wycedził, zgrzytając wściekle zębami. – Od kiedy bawi cię nękanie służby?
– Od kiedy bawi cię zażywanie rozkoszy ze służką, gdy pod tym samym dachem znajduje się twoja żona?! – Odepchnęła go.
– Na ogon krokodyla, nie mów do mnie rzeczy szalonych, bo wprawia mnie to w gniew…
Splunęła mu w twarz.
– Niech to cię wprawi w gniew.
Poszła szybkim krokiem w stronę wyjścia, jednak odwróciła się do niego w drzwiach.
– Pomyśleć, że ojciec chciał wydać mnie za faraona, a zamiast tego namówiłam go, by udzielił mi zgody na poślubienie ciebie. Młodość jednak rządzi się głupotą… – Wskazała na niego palcem. – Jeżeli jeszcze raz cię dotknie, rozkażę powiesić jej skórę, by schła na murach – zagroziła. Następnie odwróciła się i wyszła.
Mose westchnął głęboko. Wiedział, że jego małżeństwo skończyło się lata temu. Uczucie między nim a Naliah gasło powoli jak oliwna lampa pozostawiona bez opieki. Ale mimo to nie umiał zaakceptować myśli, że ona uważa życie u jego boku za zmarnowany czas, za pasmo rozczarowań i żalu, ukrytych pod zasłoną obowiązku.
Obmył ciało wodą pachnącą lotosem i szałwią, przygotowując się do wieczornej kolacji. Zszedł na dół w ciemnobeżowej szacie sięgającej kolan, ze złotymi zdobieniami połyskującymi w świetle oliwnych lamp. Gęste jak mrok włosy opadały mu na czoło. Teraz, gdy był ogolony, plamka na lewym policzku, jaką odziedziczyła po nim Teje, stała się widoczna.
Cieszył się, że wrócił do domu, jednak coś było nie tak. Z jakiegoś powodu nie czuł się tu jak u siebie, a dziwne poczucie niepokoju nie chciało go opuścić. Odetchnął mocniej i dołączył do swoich bliskich w pomieszczeniu jadalnianym. Ściany zdobiły malowidła, które przywiózł niegdyś swoim rodzicom, przedstawiające barwne sceny z jego wypraw przez złote piaski Nubii czy oazy i szlaki Syrii. Każdy detal opowiadał o jego dumnym życiu, które teraz zdawało się tak odległe, jakby należało do kogoś innego. W powietrzu były obecne aromaty daktylowego chleba, przypiekanego mięsa i słodkich przypraw. Przy długim stole niósł się już szmer rozmów. Mose usiadł na miejscu przeznaczonym dla niego, obok pijanej żony, gdy służka przyniosła mu misę, w której obmył dłonie. Następnie sięgnął po kufel przez zastawiony jadłem stół, lecz coś przykuło jego uwagę.
Szukał matki, która nie usiadła razem ze wszystkimi.
Nagle drzwi się otworzyły. Mose uniósł się lekko, by z uśmiechem powitać ją należycie. Ale w progu stanął Leothep, lekarz i jeden z najwyższych kapłanów faraona Echnatona. To właśnie jego wyznaczono do opieki nad starzejącym się Keftirem, choć nikt nie odważył się zapytać, czy Keftir tego chciał. Leothep był chudy jak wysuszony badyl papirusu. Łysy, bez brwi, bez zarostu, jakby usunięto z niego wszystko, co nadaje mu wygląd człowieka. Jego szata była długa, ciemna, przecięta jedynie pionowym pasem złotego haftu.
Stał w drzwiach, jakby miał prawo pojawić się wszędzie i zawsze. W ciszy chrupał nasiona słonecznika, co chwilę plując łupinami w bok. Wraz z jego wejściem pomieszczenie jakby zbladło. Mose poczuł dziwny, kwaśny zapach, jak gdyby kadzidło zmieszało się z czymś gnijącym. Nie lubił tego człowieka, jego obecność wprawiała go teraz w gniew, choć nie umiał wytłumaczyć dlaczego. A miał wrażenie, że Leothep nie przyniósł ze sobą ani zdrowia, ani pokoju. Przyniósł coś… co psuło atmosferę.
– Oooooooo! – rozległo się radosne wołanie Keftira, który wyszedł kapłanowi na spotkanie. Uściskał się jak z bratem, był pijany niemal jak żona Mose. – Moje serce cieszy się na twój widok i rad jestem, żeś przyjął zaproszenie, bo bez ciebie to nawet wino mi nie służy. Tylko mnie w brzuchu męczy, zamiast iść do głowy.
– Powrót Mose po długiej podróży to zawsze powód do radości. Nie mógłbym tego ominąć. Jak te zioła, które ci dałem? Uśmierzyły ból?
– Nil niebawem wyleje, bo lato nadciąga, a wraz z nim upały, wiem to, bo ból w nodze nie daje mi skosztować snu. Zmuszony jestem pić kwaśne piwo przed nocą, i to niejedno, bo ziół nie znoszę, a szkodzą mi wielce. I moja głowa się do piwa przyzwyczaiła, więc pić go muszę dużo. Tylko brzuch mi pęcznieje i żona się robi głośna…
Dla Mose było to zaskoczeniem. Pierwszy raz słyszał, by ojciec żalił się w taki sposób. To była kolejna rzecz, która normalnie się nie zdarzała.
– A tobie, młody kupcu, coś dolega? Wszak, skoro żem już przyszedł, to mogę zaradzić… – zwrócił się do Mose Leothep.
– Na moją dolegliwość żadne zioła nie pomogą. I pełen podziwu jestem, iż nigdy nie udało mi się wrócić do Al-Tawi, by te wieści nie dotarły najpierw do ciebie. Jakbyś umiał rozmawiać na odległość z moimi wielbłądami, gdyż te rżą głośno, kiedy upał pustyni je uwiera.
Leoteph uśmiechnął się zagadkowo, jakby zrozumiał, że jest tu niemile widziany, ale postanowił udawać, że nie zrozumiał aluzji.
– Siadaj, przygotowane masz miejsce blisko mnie, bym nie musiał się drzeć, gdy zabrzmi muzyka… – Keftir poprowadził kapłana na drugą stronę stołu.
Gdy usiedli, Mose nie mógł się pozbyć złego przeczucia, które napływało do niego od starego Leotepha. Kapłan przyglądał mu się złowrogo, z cieniem czegoś więcej. Służka przyniosła Mose talerz pełen owoców i postawiła go przed nim, odsuwając od niego palące się świece.
– Nie widziałaś mojej matki? – spytał ją, zanim zdążyła odejść.
– Wyszła, ale nie wróciła.
– Nie wróciła? – powtórzył, marszcząc brwi.
Rzucił przelotne spojrzenie na stół. Wino, figi, dymiące mięso, wszystko wydawało się na miejscu. Ale coś się nie zgadzało. Nie widział również Teje, mimo iż mógłby przysiąc, że przed momentem siedziała przy stole. Zaniepokojony, usiadł okrakiem, a jego spojrzenie mimowolnie powędrowało pod stół tam, gdzie dziewczynka czasem lubiła się chować, kiedy nie chciała słuchać rozmów dorosłych. Nieraz bawiła się tam figurkami bogów, udając, że są żołnierzami w armii Atona.
Ale tym razem nie zobaczył dziecka. Zobaczył coś innego. Spod szaty kapłana, wystawał fragment czegoś, co przypominało ogon, jednak nie był to ogon zwierzęcy, lecz demoniczny. Był czarny i niczym wąż owijał się wokół nogi Leotepha. Mose odskoczył od stołu, przewracając przy tym swój kufel i rozlewając wino. Zebrani spojrzeli na niego zdziwieni, a on sięgnął po nóż leżący obok talerza i wyciągnął go w stronę kapłana.
– Kim jesteś?! – ryknął Mose, a pozostali wrócili do jedzenia w ciszy. – Odpowiedz, demonie! Czego szukasz w moim domu?!
– Nie jestem kapłanem, to już wszak oczywiste – odpowiedział Leothep, nie poruszając wargami. Jego głos rozbrzmiał w głowie Mose.
Keftir wciąż mówił coś do kapłana, lecz ten był w pełni skupiony tylko na kupcu, który mierzył do niego ostrzem.
– Oj, Mose, Mose… biadam nad twym losem, boś jest moim sługą, a los twój przez to nie jest mi obojętny. A los ten jest straszny i cofnąć go już nie możesz. Po coś wkładał głowę w pętlę, sprzeciwiając mi się? Byłeś bardziej głuchy niż kamienie…
Mose nagle zobaczył ojca siedzącego z poderżniętym gardłem, który mimo to rozmawiał, jakby nigdy nic. Straż leżała martwa na podłodze, służące z nożami zatopionymi w ciałach spoczywały na stole, na który przed chwilą podawały strawę. Muchy brzęczały głośno, żerując na ciałach i chodząc po otwartych oczach jak po ślepiach martwych ryb. Krew wąską strugą ciągnęła się ku drzwiom, jakby zapraszała go na zewnątrz.
Serce Mose ścisnął strach. Trzymał się kurczowo nadziei, że to jedynie wytwór jego wyobraźni, ale obrazy nie znikały, a krew płynęła nadal.
– Dość… – Cofał się blady jak ściana, oddech miał krótki. – Dość… – mamrotał pod nosem, ale wtedy miejsce strachu zajęła złość, która rosła w nim niczym ogień, do którego dorzuca się drewna. – Dosyć!!!
Krzyk przeciął powietrze jak ostrze, a obecni w pomieszczeniu ludzie zamarli. Służba zastygła w pół ruchu, z miskami i dzbanami w dłoniach, a rozmowy umilkły. Wszyscy spojrzeli na niego z rozszerzonymi źrenicami. Dyszał ciężko jak po biegu przez pustynię. W jednej chwili, jak za pstryknięciem palców, rzeczywistość… wróciła do normy. Nie było czarnego ogona, nie było martwych ciał porozrzucanych po całej izbie. Wszystko wyglądało tak, jak powinno.
– Mose – zaczął kapłan miłym tonem – odłóż nóż.
Na te słowa kupiec zacisnął dłoń na rękojeści noża, pewny, że to sztuczka kapłana. Spojrzał pod stół, ale niczego tam nie znalazł. Żadnego cienia, żadnego długiego, wijącego się ogona, który chwilę wcześniej wydawał się tak realny. Czuł tylko chłód kamiennej posadzki i zauważył, że skraj obrusa poruszył się przy delikatnym podmuchu wiatru. Nie było niczego, co mogłoby wytłumaczyć jego zachowanie.
– Mose, źle się czujesz? – spytał jego ociec, zaniepokojony.
– Potrzebuję powietrza… – wydyszał Mose.
Odłożył nóż na stół i bez słowa opuścił dom. Na zewnątrz uderzył go gorący, duszny żar, męczący niczym południe na pustyni. Jego ciało od razu pokryło się potem, a ubrania przykleiły do skóry. Ruszył przez miasteczko, mijał gliniane domy o spękanych ścianach, puste podwórza i zamknięte drzwi. Było zbyt wcześnie, by miasto spało, co było kolejną oznaką, tego, że działo się coś niezrozumiałego.
Wreszcie dotarł do skraju osady – tam, gdzie zaczynały się oświetlone białym światłem księżyca wydmy. Wtedy w oddali zauważył swoją matkę. Siedziała samotnie na drewnianym krześle ustawionym pod wyschniętym, martwym drzewem. Mose nigdy wcześniej nie widział tu tego drzewa. Amina miała na sobie długą suknię z białego materiału, który szeleścił cicho przy każdym podmuchu wiatru. Patrzyła w milczeniu na otuloną blaskiem księżyca pustynię, rozciągającą się aż po horyzont, jakby czekała, że jej syn do niej dołączy.
Mose wszedł na grząski piasek, który zapadał się pod jego butami, i unosząc kolana wyżej, ruszył w jej stronę.
– Matko? – odezwał się, gdy dzieliły go od niej trzy kroki. – Widzę, że jak i ja nie masz ochoty na spędzanie czasu z mą żoną – zażartował, by rozluźnić atmosferę, która już teraz była nadto poważna. – Mamo?
Kobieta chwyciła swą białą sukienkę i szarpnęła za materiał, następnie trzymany w dłoni fragment wyciągnęła w bok i upuściła na piach. Mose podniósł kawałek białej tkaniny, nie rozumiejąc, dlaczego to zrobiła. Położył jej dłoń na ramieniu, zmartwiony brakiem odpowiedzi. Gdy tylko dotknął jej skóry, jej ciało poszarzało i rozsypało się w pył niczym mokry zamek ulepiony przez dzieci.
– Mamo?! – wyrwał mu się z gardła krzyk. Przerażony do szpiku kości rzucił się na ziemię i położył na niej dłonie, ale te zatopiły się w ciemnym, lepkim piasku, z którego była uformowana jego matka. Drobny pył rozsypał się między jego palcami, aż jej ciało połączyło się z pustynią.
Został sam, trzymając w dłoni kawałek białego materiału, jedyne, co po niej pozostało.
Nad jego głową zagrzmiało niebo, a ciężkie chmury zgromadziły się nad miastem. Z nagła zerwał się wicher, targając piaskiem i sypiąc nim szeroko. Mose uniósł ręce, by chronić oczy przed drobinkami. Oślepiający błysk przeciął niebo, a w tym samym niemal momencie rozległ się przenikliwy trzask gromu. Po nim uderzył kolejny. A potem trzeci. Mose spojrzał w górę i serce mu zamarło. Niebo przybrało barwę głębokiej, winnej czerwieni, jakby zaczęło krwawić, rzucając na pustynię złowrogą poświatę. Księżyc, dotąd mlecznobiały i spokojny, na jego oczach przemieniał się w wiszącą nad pustynią krwawą kulę.
Wiatr świszczał potępieńczo, a błyskawice fastrygowały niebo. Mose odwrócił się plecami do wichru, który szarpał jego ubraniem, piasek kąsał teraz jego plecy jak owady. Rzucił się biegiem w stronę miasta, by znaleźć schronienie, zasłaniając przy tym głowę tkaniną ze swojego odzienia, gdy zauważył coś w oddali. Postać. Daleko, na granicy wzroku. Ktoś w czarnym płaszczu z głęboko nasuniętym na twarz kapturem stał nieruchomo i mu się przyglądał. Mose nie wiedział, kim jest obcy na wzniesieniu wydmy, stąd nie widział dobrze. Ale czuł, że to on sprowadził tę krwawą burzę.
– Mose…
Odwrócił się gwałtownie na dźwięk głosu Teje. Stała kilka kroków od niego, jej twarz była napięta, a spojrzenie dziwnie puste. Za nią, niczym cień wyłaniający się z pustki, stał mężczyzna. Twarz miał zakrytą ciemną chustą. W jednej ręce trzymał nóż, którego ostrze właśnie zbliżał do gardła dziewczynki. Mose nie zdążył nawet krzyknąć. Zamaskowany napastnik przycisnął zimną, ostrą klingę do skóry Teje, a ona stęknęła cicho, zaciskając powieki ze strachu. Policzki jej pobladły, jakby całe życie uciekło z niej w jednej chwili. Zacisnęła pięść, przyłożyła ją do piersi i zatoczyła krąg wokół serca.
I wtedy ostrze przecięło jej gardło. Z rany trysnął strumień jasnej, tętniczej krwi, spływając po lnianej tkaninie i plamiąc ją żywą czerwienią. Dziewczynka zachwiała się, dławiąc się własną krwią, a potem runęła na bok, bezwładna jak kukła, której ktoś przeciął sznury.
– Teje! – ryknął Mose z bólu i furii.
Rzucił się ku niej, każdy mięsień w jego ciele wrzeszczał w desperacji.
Ale wtedy… ziemia się poruszyła. Piasek pod jego stopami zadrżał, jakby oddychał. Nim kupiec zdołał uczynić krok, pustynia zapadła się pod nim. Miał wrażenie, jakby wskoczył do Nilu, lecz zamiast wody pochłaniała go bezlitosna, sucha otchłań. Wyciągał dłonie przed siebie, rozpaczliwie próbując wydostać się z ruchomej masy, ale piasek wciągał go coraz głębiej, jakby sam był żywą istotą. Mose tonął, a przed oczami wciąż widział Teje. Leżała nieruchomo z otwartymi oczami i martwym spojrzeniem, a krew płynęła z jej szyi obficie jak wino z rozciętego bukłaka.
– Nie!!! – krzyknął jeszcze, zanim wchłonęła go pustynia.
Potem zapadła cisza.
***
Mose gwałtownie dyszał, a serce biło mu jak młotem. Pod jego stopami, zamiast pustynnego piasku, znajdowały się kamienne płyty. Powietrze nie było rozgrzane i duszne, a zimne, pachnące mokrym piaskowcem. Początkowo wydawało mu się, że otacza go zupełna cisza, lecz po chwili usłyszał szmer setek oddechów i ciche jęki, jakby otaczali go ludzie, którzy śnią koszmary i nie mogą się obudzić. Jego wzrok zaczął rozróżniać kolory i nabierać ostrości. Było ciemno jak w grobowcu, ale szybko się zorientował, że stoi w kolejce wraz z innymi ludźmi, którzy powoli, krokami stawianymi na odległość stopy, przesuwali się naprzód. Dalekie, białe światło rozlewało się w oddali, a jego nikła łuna docierała aż tutaj. Twarze ludzi były puste, spojrzenia odległe, jakby każdy z nich był zahipnotyzowany, nieświadomy swoich czynów. Musieli tkwić myślami w swym życiu, tak jak on przed chwilą, gdyż teraz rozumiał, że jego wizyta w starym domu, uczta i rozsypująca się matka były kłamstwem, którym karmiło go to miejsce, by posłusznie zajmował swoje miejsce w kolejce.
Spojrzał na swoje martwe i wysuszone dłonie, owinięte zżółkłymi bandażami. Znowu był mumią, a to znaczyło, że wrócił myślami do prawdy i do miejsca, gdzie rzeczywiście się znajdował. Wychylił się nad ludzi idącymi przed nim. W oddali dostrzegł wąski most z czarnego kamienia, mogący pomieścić maksymalnie dwie stojące obok siebie osoby. Prowadził daleko, aż do światła zamkniętego w monumentalnym korytarzu. Jego wejście odcinało się od ścian piaskowca, pokrytych wypłowiałymi reliefami, które zdawały się poruszać w półmroku.
Mose przełknął ślinę i rozglądał się nerwowo, otrząsając się z letargu, w który nie pierwszy raz wrzuciło go to miejsce. Pamiętał, po co tu przyszedł i dokąd otaczający go ludzie zmierzali. Wszystkie dusze szły w jednej linii i w jednej intencji. Nie rozmawiały ani się nie odwracały. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy. Wszyscy jednakowi w swojej samotności, choć różni w tym, co nieśli. Z ich ramion spływały białe, lniane szaty, w których zostali pochowani. W dłoniach trzymali amulety: Udżat, Ankh, skarabeusze serca – zależnie od bogactwa, jakie zgromadzili za życia. Wszyscy mieli wzrok utkwiony w ziemi, pogrążeni w hipnotycznym transie.
W niedalekiej odległości szedł kapłan w krótszej tunice, ze spuszczoną głową, na szyi nosił miedziany sygnet z imieniem Thota, jakby wciąż liczył na to, że słowa zdołają go ochronić. Przed nim kroczył chłopiec, niewiele starszy od dziecka, ściskając w dłoni drewnianą figurkę lwa – zabawkę włożoną mu do grobu, która teraz drżała niczym bijące serce.
Wzrok mumii przesunął się po szeregu dusz Egipcjan. I wtedy zobaczył Teje. Stała kilkaset osób dalej, ze spuszczoną głową, ale widział ją dokładnie. Tylko ona owinięta była w bandaże. Mose chciał krzyknąć, wyrwać się z tej procesji, przedrzeć do niej, jednak wiedział, że było to surowo zakazane, a kara byłaby straszna. Nie mógł jednak stać bezczynnie. Duat, miejsce umarłych, może w każdej chwili znów pogrążyć go w wizji. Nie bacząc zatem na porządek kolejki, mumia zgięła się w kolanach i pochyliła głowę, a następnie minęła stojących przed nim zmarłych i wskoczyła na ich miejsce. Nic się nie wydarzyło, więc powtórzyła manewr i tak krok po kroku, dusza po duszy, prześlizgiwał się w kolejce do przodu.
Nie było rozmów ani szurania stóp. Mose wiedział, że bandaże, które owijały jego ciało, były starsze niż wiele z tych dusz stojących w kolejce. Oczy, ukryte głęboko w otworach czaszki, spoglądały nie przed siebie, lecz dalej, gdy mumia liczyła w myślach, ilu umarłych zdążyła już minąć, a ilu jej zostało. Mose nie mógł pozwolić, by Teje przeszła przez Sąd Ozyrysa. Nie z jego winy.
Minął kobietę z oczami zasnutymi bielmem, która mamrotała coś pod nosem. Następny był mężczyzna z dłonią zaciśniętą na czymś, czego już nie miał. Strażnicy stali ukryci w cieniu wysokich murów, za którymi niemrawo tliło się białe światło. Ich berła iskrzyły się błękitnym ogniem, ale spojrzenia były skierowane ku tym, którzy wchodzili do korytarza. Mose nie był w stanie im się przyjrzeć, nawet jego oczy mumii nie potrafiły przebić się przez mrok spowijającego ich cienia. Nie interesowali się duszami na moście, patrzyli na te, które wchodziły pod sąd. Mose widział, że od Teje dzieli go zaledwie kilka dusz. Zbliżył się do niej, krocząc nisko na ugiętych kolanach. Jej drobna sylwetka była przygarbiona, a równo ścięte krótkie włosy opadały teraz chaotycznie. Oczy miała białe, jak u wszystkich napotkanych po drodze umarłych.
Będąc tuż za nią, położył dłoń na jej ramieniu.
– Przybyłem po ciebie, Teje – wyszeptał jej do ucha. – Musisz się obudzić. – Spojrzał na strażników, wydawali się go nie zauważać.
Teje zaczynała unosić głowę, jakby budziła się ze snu.
– Zabieram cię stąd. To jeszcze nie twój czas… – dodał półgłosem.
Złapał ją za dłoń, wychylił się, by raz jeszcze spojrzeć na strażników i wtedy coś gwałtownie pociągnęło go za nogę. Padł na brzuch i nim złapał oddech, sunął już po moście w stronę przepaści. Zauważył szkaradną, wychudzoną rękę o palcach zakończonych czarnymi pazurami, która trzymała go za kostkę. Ryknął, próbując się wyrwać, lecz kreatura ściągnęła go z mostu. Mose w ostatniej chwili zdołał złapać się krawędzi. Zwisał nad pochłaniającą wszelkie światło, bezdenną otchłanią, i tuż pod mostem, na jedno wyciągnięcie ręki, dostrzegł gęstą plątaninę upiorów, przypominających martwych Egipcjan, których przywołał do walki pod murami Memfis. Kotłowały się niczym pająki po spodzie konstrukcji, a wszystkie kierowały się teraz do niego.
Dopadły go, chwytając za szyję, ramiona i tułów, gryząc i drapiąc do krwi, by oderwać go od krawędzi. Jeden wspiął się po jego ręce i wgryzł mu w palce, a Mose poluzował chwyt. Spadał w otchłań razem z demonami, które nie zaprzestały ataków. Gdy po odartym z odmierzania czasu bezkresnym locie dotarli do końca otchłani, Mose runął w gęstą, lepką wodę. Szamotał się w smolistej cieczy i walczył, by się wynurzyć i zaczerpnąć powietrza. Zanurzony po szyję czuł, jak czarna ciecz wdarła mu się do ust i nosa, paliła niczym żrący dym. Jednak upiory wślizgnęły się za nim i próbowały go utopić. Ich zęby szarpały jego ciało, zdzierając skórę, a łapska ciągnęły go w dół. Stwory wrzeszczały i charczały, bulgocząc wodą, wypływały z każdej strony i z każdą sekundą robiło się ich coraz więcej.
Mose czuł, że tlen ucieka z jego płuc. Wreszcie wściekłe zębiska zatopiły się w jego żebrach, wgryzły się w tors i pociągnęły go w dół. Powierzchnia wody znów zmieniła się w lśniącą taflę mroku, zamknęła się nad nim jak wieko sarkofagu. Wzburzyła się jeszcze jeden raz, zakołysała… i zamarła.
Jakby nic się nie wydarzyło.
Spis treści
Rozdział 1 / Nieprzebyta droga
Redakcja: Magdalena Gonta-BiernatKorekta: Barbara WronaProjekt okładki: Tomasz BiernatSkład: Tomasz Biernat
Druk i oprawa:Abedik SA
