Za rzekę, w cień drzew - Ernest Hemingway - ebook + książka

Za rzekę, w cień drzew ebook

Ernest Hemingway

3,5

Opis

„Nie, nie, przejdźmy przez rzekę i odpocznijmy w cieniu drzew”

Włochy, 1948 rok. Pięćdziesięcioletni pułkownik Richard Cantwell, oficer armii amerykańskiej, wraca wspomnieniami do czasów służby wojskowej podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. O swoich doświadczeniach opowiada dziewiętnastoletniej Renacie, weneckiej arystokratce, którą jest zafascynowany. Reminiscencje weterana wojennego pełne są przemyśleń dotyczących życia, miłości i śmierci.

Za rzekę, w cień drzew to poruszające dzieło o relacjach i emocjach. Hemingway, w typowym dla siebie szorstkim, oszczędnym stylu, zastosował w niej technikę góry lodowej, dzięki czemu złożoność i symbolika opowieści ukryte są pod jej powierzchnią. Książka powstawała w latach 1948–1950, a po premierze w 1950 roku przez siedem tygodni zajmowała pierwsze miejsce na liście bestsellerów „New York Timesa”. Krytycy porównywali utwór do Śmierci w Wenecji Thomasa Manna, a Tennessee Williams uznał, że to „najsmutniejsza powieść na świecie o najsmutniejszym mieście […] i najlepsze, co Hemingway kiedykolwiek napisał”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
espequer

Całkiem niezła

50.letni pułkownik armi USA, 19.letnia piękna włoska arystokratka, i niemożliwa miłość w powojennej Wenecji. Odczarowało nieco złe wrażenie po ostatnich Hemingwayach (chociaż dialogi dalej nieco drętwe), całkiem całkiem pozycja.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Across the Ri­ver and Into the Trees
Prze­kład AGNIESZKA WILGA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja FI­LIP FIE­REK
Ko­rekta AGNIESZKA RADTKE, AU­RE­LIA HO­ŁU­BOW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych, ilu­stra­cje ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ła­ma­nie
Across the Ri­ver and Into the Trees Co­py­ri­ght © by He­min­gway Fo­re­ign Ri­ghts Trust / He­min­gway Co­py­ri­ght Owners Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion AND AFTER­WORD by Agnieszka Wilga Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-25-3
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Mary[1], z mi­ło­ścią

.

Wo­bec po­pu­lar­nej ostat­nio ten­den­cji do utoż­sa­mia­nia bo­ha­te­rów li­te­rac­kich z praw­dzi­wymi ludźmi wy­pada za­zna­czyć, że wśród bo­ha­te­rów tej książki nie po­ja­wiają się rze­czy­wi­ste osoby – po­staci i ich imiona zo­stały wy­my­ślone. Na­zwy i nu­mery jed­no­stek woj­sko­wych też są fik­cyjne. W tek­ście nie wy­stę­pują żadne ży­jące obec­nie osoby ani ist­nie­jące jed­nostki woj­skowe[2].

1

Wy­ru­szyli dwie go­dziny przed świ­tem[3]. Po­cząt­kowo nie mu­sieli na­wet roz­bi­jać lodu na ka­nale, bo uczy­niły to ło­dzie pły­nące przed nimi. W każ­dej stał na ru­fie wio­ślarz z dłu­gim wio­słem, choć w ciem­no­ści nie było go wi­dać, tylko sły­chać. Na sie­dzi­skach przy­mo­co­wa­nych do skrzy­nek z pro­wian­tem i amu­ni­cją cze­kali strzelcy, ma­jąc w za­sięgu ręki co naj­mniej dwie du­bel­tówki oparte o stos drew­nia­nych ka­czek słu­żą­cych za przy­nęty[4]. W każ­dej ło­dzi le­żał wo­rek z ży­wymi krzy­żów­kami – jedna czy dwie sa­miczki lub kaczka i ka­czor. W każ­dej ło­dzi był też pies, który na dźwięk skrzy­deł pta­ków prze­la­tu­ją­cych w ciem­no­ści po­ru­szał się nie­spo­koj­nie i drżał.

Cztery ło­dzie pły­nęły głów­nym ka­na­łem na pół­noc, ku du­żej la­gu­nie. Piąta od­biła już w jego od­nogę. Szó­sta skrę­ciła te­raz na po­łu­dnie, ku płyt­szej la­gu­nie o za­mar­z­nię­tej po­wierzchni.

Wszę­dzie roz­ta­czał się świeży lód, po­wstały wsku­tek na­głego przy­mrozku tej bez­wietrz­nej nocy. Był gu­mo­waty i ugi­nał się pod na­po­rem wio­sła, po­tem zaś pę­kał jak szyba, łódź jed­nak tylko nie­znacz­nie po­su­wała się na­przód.

– Po­daj pan wio­sło – po­wie­dział strze­lec w szó­stej ło­dzi. Pod­niósł się i sta­nął na moc­nych no­gach. Sły­szał kaczki prze­la­tu­jące w ciem­no­ści, czuł nie­spo­kojne ru­chy psa. Od pół­nocy do­cho­dziły trza­ski lodu ła­ma­nego przez po­zo­stałe ło­dzie.

– Ostroż­nie – po­wie­dział wio­ślarz. – Żeby jej nie wy­wró­cić.

– Też tro­chę pły­wa­łem – od­parł strze­lec.

Wziął po­dane mu dłu­gie wio­sło i je od­wró­cił, żeby chwy­cić za pióro. Na­stęp­nie wy­chy­lił się do przodu i prze­bił trzon­kiem lód. Gdy po­czuł twarde dno płyt­kiej la­guny, oparł się ca­łym cię­ża­rem na sze­ro­kim pió­rze, trzy­ma­jąc je obiema rę­kami, cią­gnął, a po­tem od­py­chał, do­póki wbity w dno trzo­nek nie zna­lazł się bli­żej rufy, dzięki czemu łódź na­pie­rała na ta­flę, która pę­kała jak szkło, a wio­ślarz na ru­fie po­py­chał ich na­przód w po­wsta­jący prze­smyk.

Po pew­nym cza­sie strze­lec, który nie usta­wał w wy­sił­kach i w gru­bej odzieży za­czął się po­cić, spy­tał to­wa­rzy­sza:

– Gdzie jest ta beczka do strze­la­nia?

– Tam, po le­wej. Po­środku na­stęp­nej za­toczki.

– Mam tam te­raz skrę­cić?

– We­dle uzna­nia.

– Jak to: „we­dle uzna­nia”? Prze­cież zna pan tę oko­licę. Po­ziom wody po­zwoli nam tam do­pły­nąć?

– Kto wie? Jest od­pływ.

– Jak się nie po­spie­szymy, to nie do­trzemy tam przed świ­tem.

Bez od­po­wie­dzi.

W po­rządku, ma­rudny dra­niu, po­my­ślał strze­lec. Ja­koś się tam do­sta­niemy. Po­ko­na­li­śmy już dwie trze­cie drogi, a je­śli masz pro­blem z tym, że trzeba się prze­bi­jać przez lód, żeby do­stać się do pta­ków, to wielka szkoda.

– Bierz się do ro­boty, dur­niu – rzu­cił po an­giel­sku.

– Co? – spy­tał tam­ten po wło­sku.

– Mó­wię, że pły­niemy da­lej. Za­raz bę­dzie świ­tać.

Już w świe­tle dnia do­pły­nęli do spo­rej dę­bo­wej beczki osa­dzo­nej na dnie la­guny i oto­czo­nej spa­dzi­stym wa­łem ziemi, który ob­siano trawą i tu­rzycą. Strze­lec ostroż­nie sta­nął na na­sy­pie, czu­jąc pod sto­pami kru­szące się za­mar­z­nięte ło­dygi. Po­moc­nik wy­cią­gnął z ło­dzi sie­dzi­sko ze skrzynką na amu­ni­cję i po­dał je strzel­cowi, a ten na­chy­lił się i umie­ścił je na dnie beczki.

W wo­de­rach i sta­rej kurtce woj­sko­wej z nie­zro­zu­miałą dla ni­kogo na­szywką na le­wym rę­ka­wie i z bla­dymi plam­kami na na­ra­mien­ni­kach, z któ­rych usu­nięto gwiazdki, zsu­nął się do beczki. Drugi męż­czy­zna po­dał mu dwie strzelby.

Strze­lec umie­ścił je przy ściance beczki, a mię­dzy nimi, na dwóch wbi­tych w nią ha­kach, po­wie­sił torbę na na­boje. Na­stęp­nie oparł obie du­bel­tówki o torbę, z dwóch stron.

– Mamy wodę? – spy­tał.

– Nie mamy.

– A tę z la­guny można pić?

– Nie. Nie na­daje się.

Strze­lec, spra­gniony po tru­dzie kru­sze­nia lodu i prze­py­cha­nia ło­dzi przez la­gunę, czuł wzbie­ra­jącą złość, ale ją opa­no­wał.

– Może po­mogę roz­bi­jać lód, żeby wy­rzu­cić przy­nęty? – spy­tał.

– Nie trzeba – od­parł ten drugi i gwał­tow­nie wy­pchnął łódź na cienki lód, który pod jej na­po­rem trza­skał i się roz­ry­wał. Wio­ślarz za­czął go kru­szyć pió­rem wio­sła, a po­tem wy­rzu­cał drew­niane kaczki na wodę, w bok i w tył.

Wspa­niałe ma na­sta­wie­nie, po­my­ślał strze­lec. Taki ka­wał draba. Ty­ra­łem jak wół, żeby się tu prze­bić. A ten tylko ster­czał na ło­dzi jak ko­łek. Co go gry­zie, do dia­bła? To prze­cież jego fach.

Tak umie­ścił sto­łek, żeby mieć jak naj­więk­sze pole ma­newru po le­wej i po pra­wej stro­nie, otwo­rzył pu­dełko z na­bo­jami i na­peł­nił kie­sze­nie, a po­tem otwo­rzył jesz­cze jedno pu­dełko w tor­bie, żeby ła­two mu było do niego się­gnąć. Przed sobą, na po­ły­sku­ją­cej w świe­tle brza­sku la­gu­nie, wi­dział czarną łódź i wy­so­kiego, po­tęż­nie zbu­do­wa­nego po­ma­giera, który roz­bi­jał wio­słem lód i wy­rzu­cał drew­niane kaczki za burtę, jakby po­zby­wał się ja­kie­goś obrzy­dli­stwa.

Co­raz bar­dziej się roz­ja­śniało, do­strze­gał już ni­ską li­nię brze­gową cy­pla po dru­giej stro­nie la­guny. Wie­dział, że znaj­dują się tam dwa inne sta­no­wi­ska strze­lec­kie, za nimi cią­gną się mo­czary, a da­lej jest już otwarte mo­rze. Za­ła­do­wał obie strzelby i spraw­dził po­ło­że­nie ło­dzi, wciąż ota­cza­nej przy­nę­tami.

Usły­szał za sobą na­ra­sta­jący szmer skrzy­deł, więc przy­czaił się, skie­ro­wał wzrok w górę, po­nad kra­wędź beczki, zła­pał w prawą dłoń strzelbę cze­ka­jącą z pra­wej strony, a po­tem pod­niósł się, żeby strze­lić do dwóch ka­czek, ciem­nych pla­mek na tle sza­ra­wego nieba, z roz­po­star­tymi skrzy­dłami wy­tra­ca­ją­cych pręd­kość i opa­da­ją­cych uko­sem ku przy­nę­tom.

Z po­chy­loną głową prze­su­nął lufę sko­śnie w dół, ce­lu­jąc w prze­strzeń sporo przed drugą kaczką, na­stęp­nie zaś, nie spraw­dza­jąc cel­no­ści pierw­szego strzału, płyn­nym ru­chem prze­su­nął lufę wy­żej, na lewo od dru­giej kaczki, która się po­de­rwała, a gdy po­cią­gnął za spust, do­strzegł, jak ptak zwija się w lo­cie i opada mię­dzy przy­nęty pły­wa­jące wśród po­kru­szo­nego lodu. Prze­niósł wzrok w prawo i do­strzegł pierw­szą z ka­czek, czarną plamę na lo­dzie. Wie­dział, co robi: do pierw­szej mie­rzył bar­dzo sta­ran­nie, da­leko na prawo od ło­dzi, dru­giej zaś, wzbi­ja­ją­cej się wy­żej i bar­dziej na lewo, po­zwo­lił wznieść się na tyle, by mieć pew­ność, że łódź nie znaj­dzie się na li­nii strzału. Piękny du­blet, wy­ko­nany do­kład­nie jak na­leży, z peł­nym uwzględ­nie­niem i po­sza­no­wa­niem po­ło­że­nia ło­dzi. Z za­do­wo­le­niem prze­ła­do­wał broń.

– Ej, nie strze­laj pan w stronę ło­dzi! – za­wo­łał po­ma­gier.

A niech mnie, mruk­nął pod no­sem strze­lec. Niech mnie wszy­scy dia­bli.

– Wy­ła­do­wuj pan przy­nęty! – za­wo­łał do czło­wieka w ło­dzi. – Tylko mi­giem! Nie będę strze­lać, do­póki wszyst­kie nie wy­lecą za burtę. Chyba że wy­soko w górę.

Męż­czy­zna w ło­dzi nic nie od­po­wie­dział, a w każ­dym ra­zie nic, co da­łoby się do­sły­szeć.

Nie mogę tego po­jąć, my­ślał strze­lec. Prze­cież to dla niego nie pierw­szy­zna. Do­brze wie, że od­wa­li­łem na ło­dzi po­łowę ro­boty, jak nie wię­cej. W ży­ciu nie strze­li­łem do kaczki bez­piecz­niej i ostroż­niej niż te­raz. Co jest z nim nie tak? Pro­po­no­wa­łem mu prze­cież po­moc przy wy­rzu­ca­niu przy­nęt. Niech idzie do dia­bła.

Po­ma­gier wciąż wście­kle tłukł lód, te­raz po pra­wej stro­nie, i wrzu­cał do wody drew­niane kaczki, a z każ­dego jego ru­chu biła nie­na­wiść.

Nie po­zwól mu tego po­psuć, rzekł do sie­bie strze­lec. Przy ta­kim lo­dzie strze­la­nia nie bę­dzie za wiele, chyba że póź­niej stopi się w słońcu. I tak pew­nie tra­fisz tylko parę pta­ków, nie po­zwól więc, żeby ci wszystko po­psuł. Nie wiesz, ile jesz­cze razy za­po­lu­jesz na kaczki, więc nie daj so­bie tego po­psuć.

Ob­ser­wo­wał niebo ja­śnie­jące w od­dali, po­nad wy­su­nię­tym cy­plem, a po­tem ob­ró­cił się w beczce wpusz­czo­nej w dno i wyj­rzał na za­mar­z­niętą la­gunę i mo­kra­dła wo­kół niej. W od­dali ma­ja­czyły za­śnie­żone szczyty. Z miej­sca znaj­du­ją­cego się tak ni­sko nie wi­dział po­gó­rza, góry zda­wały się wy­ra­stać gwał­tow­nie z rów­niny. Pa­trząc w ich stronę, po­czuł na twa­rzy po­dmuch i zdał so­bie sprawę, że z tam­tej strony na­dej­dzie wiatr, który wzbije się w niebo wraz ze słoń­cem, a wów­czas tro­chę wy­pło­szo­nych pta­ków na pewno nad­leci od strony mo­rza.

Po­ma­gier skoń­czył wy­rzu­cać z ło­dzi przy­nęty. Pły­wały w dwóch grup­kach: część uno­siła się na wo­dzie na wprost strzelca i nieco na lewo, czyli tam, gdzie miało wzejść słońce, część zaś bar­dziej na prawo. Po­tem wy­cią­gnął z worka krzy­żówkę uwią­zaną na sznurku z ko­twiczką. Kry­ku­cha[5] wsa­dziła łe­bek pod wodę, a po­tem na­prze­mien­nie go wy­nu­rzała i znów cho­wała, opry­sku­jąc so­bie grzbiet.

– Może warto by roz­bić jesz­cze tro­chę lód po brze­gach? – za­wo­łał strze­lec. – Za mało tu wody, żeby je zwa­bić.

Po­ma­gier nic nie od­po­wie­dział, za­czął tylko tłuc wio­słem w wy­szczer­bioną kra­wędź lo­do­wej po­krywy. Całe to roz­trza­ski­wa­nie lodu wcale nie było ko­nieczne, do­brze o tym wie­dział. Lecz nie wie­dział tego strze­lec i my­ślał: Nie ro­zu­miem go, ale nie mogę po­zwo­lić, żeby wszystko mi po­psuł. Mu­szę mieć pełną kon­trolę i nie dać mu jej prze­jąć. Każdy strzał może być twoim ostat­nim i ża­den smętny su­kin­kot nie może ci tego po­psuć. Trzy­maj nerwy na wo­dzy, chło­paku, mó­wił so­bie.

2

Ale chło­pa­kiem prze­cież nie był. Miał pięć­dzie­siątkę na karku i był puł­kow­ni­kiem pie­choty w ar­mii Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a w celu przej­ścia ba­dań me­dycz­nych, które od­był na dzień przed przy­by­ciem do We­ne­cji na to po­lo­wa­nie, łyk­nął tyle ni­tro­man­nitu[6], żeby spo­koj­nie... sam nie wie­dział co, chyba po pro­stu je przejść, tak so­bie mó­wił.

Le­karz pa­trzył na niego dość scep­tycz­nie, za­no­to­wał jed­nak wy­niki, spraw­dziw­szy je dwu­krot­nie.

– Wiesz co, Dick – rzu­cił – przy pod­wyż­szo­nym ci­śnie­niu śród­gał­ko­wym i we­wnątrz­czasz­ko­wym to nie­wska­zane, a na­wet mocno prze­ciw­wska­zane.

– Nie wiem, o czym mó­wisz – od­parł strze­lec, który w tej sy­tu­acji nie był strzel­cem lub był nim tylko po­ten­cjal­nie, ale był za to puł­kow­ni­kiem pie­choty w ar­mii Sta­nów Zjed­no­czo­nych, zde­gra­do­wa­nym ze stop­nia ge­ne­rała.

– Znamy się już od dawna, puł­kow­niku. A może tak mi się tylko zdaje – do­dał le­karz.

– Mi­nęło wiele lat – zgo­dził się puł­kow­nik.

– Mo­gli­by­śmy pi­sać pio­senki – za­uwa­żył le­karz. – Ale jak już się tak na­fa­sze­ru­jesz ni­tro­gli­ce­ryną[7], to uwa­żaj, żeby się o nic nie roz­bić ani żeby cię nie do­się­gnęła ja­kaś iskra. Po­winni ci do­cze­pić taki łań­cuch do uzie­mie­nia jak przy cy­ster­nach z pa­li­wem.

– Ale kar­dio­gra­fia wy­szła w po­rządku?

– Wprost wspa­niale, puł­kow­niku. Jak u dwu­dzie­sto­pię­cio­latka. A może na­wet dzie­więt­na­sto­latka.

– To o co ci cho­dzi?

Po ta­kiej dawce ni­tro­man­nitu cza­sem tro­chę go mdliło, nie mógł się więc do­cze­kać, aż wi­zyta do­bie­gnie końca. Nie mógł się też do­cze­kać, aż się po­łoży i łyk­nie se­co­nal[8]. Po­wi­nie­nem na­pi­sać pod­ręcz­nik ru­chów tak­tycz­nych dla plu­tonu pod­wyż­szo­nego ci­śnie­nia, po­my­ślał. Chęt­nie bym mu to po­wie­dział. Może po­wi­nie­nem zdać się na ła­skę sądu? Ni­gdy tego nie ro­bisz, na­po­mniał się. Za­wsze twier­dzisz, że je­steś bez winy.

– Ile razy obe­rwa­łeś w głowę? – spy­tał le­karz.

– Do­brze wiesz. Mam to w pa­pie­rach.

– A ile razy do­sta­łeś po gło­wie?

– Chry­ste Pa­nie. – Chwila mil­cze­nia. – Py­tasz na po­trzeby woj­ska czy jako mój le­karz?

– Jako twój le­karz. Nie po­my­śla­łeś chyba, że chcę ci na­ro­bić kło­po­tów?

– Nie, Wes. Prze­pra­szam. To o co wła­ści­wie py­ta­łeś?

– O wstrzą­śnie­nia mó­zgu.

– Ta­kie praw­dziwe?

– Ta­kie, że tra­ci­łeś przy­tom­ność lub mia­łeś po­tem kło­poty z pa­mię­cią.

– Może z dzie­sięć[9]. Wli­cza­jąc w to grę w polo. Plus mi­nus trzy.

– Biedny stary dra­niu... – po­wie­dział le­karz. – To zna­czy sza­nowny pa­nie puł­kow­niku – do­dał.

– Mogę już iść?

– Tak. Do­brze się trzy­masz.

– Dzięki. Może chcesz się wy­brać na kaczki na mo­kra­dła przy uj­ściu Ta­glia­mento[10]? Świetne miej­sce do po­lo­wa­nia, na­leży do sym­pa­tycz­nych mło­dych Wło­chów, któ­rych po­zna­łem w Cor­ti­nie[11].

– Strze­lają tam do ły­sek?

– Nie. Tam aku­rat po­lują na praw­dziwe kaczki. To do­bre chło­paki i do­bre miej­sce. Praw­dziwe kaczki. Krzy­żówki, ro­żeńce, świ­stuny. Cza­sem ja­kieś gęsi. Zu­peł­nie jak w domu, w cza­sach na­szej mło­do­ści.

– Moja mło­dość przy­pa­dła na rok dwu­dzie­sty dzie­wiąty i trzy­dzie­sty[12].

– To pierw­sza zło­śli­wość, jaką sły­szę z two­ich ust.

– Nie chcia­łem, żeby tak to za­brzmiało. Po pro­stu nie pa­mię­tam cza­sów wspa­nia­łych po­lo­wań na kaczki. Poza tym je­stem mia­stowy.

– I to jest wła­śnie, cho­lera, je­dyny z tobą pro­blem. Jesz­cze nie wi­dzia­łem mia­sto­wego, który byłby coś wart.

– Wcale tak nie my­ślisz, prawda, puł­kow­niku?

– Pew­nie, że nie. Do­brze o tym wiesz.

– Do­brze się trzy­masz, puł­kow­niku. Przy­kro mi, że nie mogę się wy­brać na to po­lo­wa­nie. Nie umiem na­wet strze­lać.

– Do li­cha, to aku­rat bez róż­nicy. W na­szym woj­sku nikt nie umie. Ucie­szył­bym się, gdy­byś się przy­łą­czył.

– Dam ci coś, co uzu­pełni te twoje spe­cy­fiki.

– A jest coś do­brego?

– Nie bar­dzo. Ale coś tam pró­bują wy­my­ślić.

– To niech wy­my­ślają – stwier­dził puł­kow­nik.

– Godna po­dziwu po­stawa, puł­kow­niku.

– A idź do dia­bła. Na pewno nie chcesz się wy­brać?

– Na kaczkę cho­dzę do Long­champs[13] przy Ma­di­son Ave­nue – po­wie­dział le­karz. – W le­cie mają tam kli­ma­ty­za­cję, zimą ogrze­wa­nie. No i nie mu­szę wsta­wać przed świ­tem i wkła­dać ka­le­so­nów.

– Do­bra, mia­stowy chło­paku. Na­wet się nie do­wiesz, co tra­cisz.

– Ni­gdy mnie to nie cie­ka­wiło. Do­brze się trzy­masz, puł­kow­niku.

– Dzięki – rzu­cił puł­kow­nik i wy­szedł.

3

To było przed­wczo­raj. Wczo­raj na­to­miast je­chał z Trie­stu[14] do We­ne­cji starą drogą pro­wa­dzącą z Mon­fal­cone[15] do La­ti­sany[16] i da­lej przez rów­ninę. Miał do­brego kie­rowcę, więc od­po­czy­wał na przed­nim sie­dze­niu i pa­trzył na oko­licę po­znaną za młodu.

Wszystko wy­gląda te­raz cał­kiem ina­czej, my­ślał. Pew­nie dla­tego, że po­zmie­niały się od­le­gło­ści. Gdy czło­wiek jest star­szy, wszystko wy­daje się dużo mniej­sze. No i drogi są te­raz lep­sze, nie ma tyle pyłu. Tylko cza­sem jeź­dzi­łem tędy cię­ża­rówką, zwy­kle cho­dzi­li­śmy na pie­chotę. Wciąż wy­pa­try­wa­łem wtedy plam cie­nia, w któ­rych cza­sem da­wano nam od­po­cząć, a także studni na po­dwó­rzach. No i jesz­cze ro­wów, po­my­ślał. Stale wy­pa­try­wa­łem ro­wów, to na pewno.

Za­to­czyli łuk i prze­je­chali tym­cza­so­wym mo­stem nad rzeką Ta­glia­mento. Jej brzegi się zie­le­niły, a po dru­giej stro­nie, przy pa­sie głęb­szej wody, męż­czyźni ło­wili ryby. Zbom­bar­do­wany most wła­śnie od­bu­do­wy­wano po­śród stu­kotu mło­tów do ni­to­wa­nia, a kil­ka­set me­trów da­lej ru­iny wznie­sio­nej dawno temu przez Lon­ghenę wiej­skiej willi[17] oraz bu­dyn­ków go­spo­dar­czych wska­zy­wały, gdzie śred­nie bom­bowce zrzu­ciły swoje ła­dunki.

– Pro­szę spoj­rzeć – po­wie­dział kie­rowca. – W tym kraju, je­śli wi­dzi się most lub sta­cję ko­le­jową, to po­tem wy­star­czy od­je­chać kil­ka­set me­trów w do­wol­nym kie­runku i znaj­dzie się coś ta­kiego.

– Mo­rał z tego chyba taki, żeby nie bu­do­wać so­bie re­zy­den­cji ani ko­ścioła, ani nie za­trud­niać Giotta do ma­lo­wa­nia fre­sków w ko­ściele, je­śli w za­sięgu kil­ku­set me­trów stoi ja­kiś most.

– Tak my­śla­łem, że ja­kiś mo­rał musi w tym być, pa­nie puł­kow­niku.

Mi­nęli już ru­iny willi i je­chali pro­stą drogą po­ro­śniętą przy ro­wach wierz­bami, wciąż jesz­cze bu­rymi z po­wodu zimy, wśród pól peł­nych drzew mor­wo­wych. Przed nimi pe­da­ło­wał na ro­we­rze męż­czy­zna, czy­ta­jąc ga­zetę trzy­maną w obu dło­niach.

– Lecz przy cięż­kich bom­bow­cach mo­rał mó­wiłby o za­sięgu do dwóch ki­lo­me­trów – do­dał kie­rowca. – Zga­dza się, pa­nie puł­kow­niku?

– A przy po­ci­skach ra­kie­to­wych[18]: dla bez­pie­czeń­stwa tak do czte­ry­stu ki­lo­me­trów. Za­trąb­cie może na tego ro­we­rzy­stę.

Kie­rowca za­trą­bił, a czło­wiek na ro­we­rze zje­chał na bok, nie pod­no­sząc wzroku i nie do­ty­ka­jąc kie­row­nicy. Gdy go mi­jali, puł­kow­nik usi­ło­wał do­strzec, jaką ga­zetę czyta, ale była zło­żona.

– Pew­nie le­piej w ogóle nie bu­do­wać te­raz pięk­nych do­mów i ko­ścio­łów ani nie za­ma­wiać fre­sków u tego tam, jak pan mó­wił?

– Giotta. Ale rów­nie do­brze mógłby to być Piero della Fran­ce­sca czy An­drea Man­te­gna. Albo Mi­chał Anioł.

– Dużo pan wie o ma­la­rzach, pa­nie puł­kow­niku? – spy­tał kie­rowca.

Je­chali te­raz pro­stym od­cin­kiem drogi i tak pę­dzili, że ko­lejne mi­jane go­spo­dar­stwa się roz­my­wały i zle­wały jedno z dru­gim, wi­dzieli więc tylko to, co było da­leko na wprost i stop­niowo się zbli­żało. Po bo­kach śmi­gał je­dy­nie skon­den­so­wany ob­raz pła­skiej zi­mo­wej ni­ziny. Nie je­stem pe­wien, czy lu­bię taką pręd­kość, po­my­ślał puł­kow­nik. Breu­ghel pew­nie by za wiele nie zdzia­łał, gdyby miał przy­glą­dać się oko­licy w taki spo­sób.

– O ma­la­rzach? – zwró­cił się do kie­rowcy. – Coś tam może i wiem, Burn­ham.

– Ja je­stem Jack­son, pa­nie puł­kow­niku. Burn­ham prze­bywa w ośrodku wy­po­czyn­ko­wym w Cor­ti­nie. To piękne miej­sce.

– Głu­pieję na stare lata – od­parł puł­kow­nik. – Prze­pra­szam, Jack­son. Tak, to piękne miej­sce. Z do­brą wy­żerką i spraw­nie za­rzą­dzane. Nikt tam czło­wie­kowi głowy nie za­wraca.

– Tak jest, pa­nie puł­kow­niku – zgo­dził się Jack­son. – Py­ta­łem o ma­la­rzy przez te Ma­donny. Po­my­śla­łem so­bie kie­dyś, że warto by po­oglą­dać ob­razy, więc po­sze­dłem do tej wiel­kiej ga­le­rii we Flo­ren­cji.

– Któ­rej? Uf­fizi[19]? Pitti[20]?

– Jak tam ją zwą. Do tej naj­więk­szej. I tyle czasu się tym ob­ra­zom przy­glą­da­łem, że w końcu Ma­donny za­częły mi wy­cho­dzić uszami. Mó­wię panu, pa­nie puł­kow­niku, jak kto nie jest znawcą tego ca­łego ma­lar­stwa, to da radę obej­rzeć tylko ileś tam Ma­donn, a po­tem już mu od­bija. Wie pan, jaką mam teo­rię? Jak pan wie, oni tu wszy­scy mają ho­pla na punk­cie bam­bini[21], a im mniej mają do je­dze­nia, tym wię­cej mają bam­bini i ko­lejne w dro­dze. No więc ja my­ślę, że ci ma­la­rze pew­nie tak samo uwiel­biali bam­bini jak inni Włosi. Nie znam tych, o któ­rych pan te­raz wspo­mi­nał, więc ich nie uwzględ­niam w tej teo­rii, pan to pew­nie po­tem spro­stuje. Ale mnie się zdaje, że te Ma­donny, co to ich na­prawdę wi­dzia­łem sporo, pa­nie puł­kow­niku, mnie się zdaje, że ci ma­la­rze od tych zwy­kłych Ma­donn, to oni w pew­nym sen­sie wy­ra­żają tę całą sprawę z tymi bam­bini, je­śli pan wie, o czym mó­wię.

– No i oczy­wi­ście mu­sieli się ogra­ni­czać do te­ma­tów re­li­gij­nych.

– Tak, pa­nie puł­kow­niku. Więc są­dzi pan, że ta moja teo­ria ma sens?

– Pew­nie. Choć my­ślę, że to nieco bar­dziej skom­pli­ko­wane.

– Oczy­wi­ście. To tylko taka teo­ria ro­bo­cza.

– Ma­cie jesz­cze ja­kieś teo­rie na te­mat sztuki, Jack­son?

– Nie, pa­nie puł­kow­niku. Na ra­zie wy­my­śli­łem tylko tę o bam­bini. Wo­lał­bym na­to­miast, żeby ma­lo­wali do­bre ob­razy przed­sta­wia­jące góry wo­kół ośrodka w Cor­ti­nie.

– Ty­cjan po­cho­dził z tam­tych oko­lic – po­wie­dział puł­kow­nik. – Tak przy­naj­mniej mó­wią. Wy­bra­łem się kie­dyś nieco da­lej w do­linę i wi­dzia­łem dom, w któ­rym się po­noć uro­dził.

– Ładny ten dom, pa­nie puł­kow­niku?

– Taki so­bie.

– No bo gdyby na­ma­lo­wał ja­kiś ob­raz przed­sta­wia­jący te oko­lice tam na gó­rze, z ko­lo­ro­wymi ska­łami o za­cho­dzie słońca, so­snami, śnie­giem i tymi wszyst­kimi spi­cza­stymi wie­życz­kami...

– To kam­pa­nile, czyli dzwon­nice – po­wie­dział puł­kow­nik. – Ta­kie jak ta przed nami, w Ceg­gii[22].

– No więc gdyby na­ma­lo­wał ja­kieś ta­kie na­prawdę do­bre ob­razy tam­tych oko­lic, to na pewno parę bym ku­pił.

– Ma­lo­wał piękne por­trety ko­biet – za­uwa­żył puł­kow­nik.

– Gdy­bym miał, po­wiedzmy, knajpę, go­spodę czy za­jazd, to taki wi­do­czek by mi się przy­dał – cią­gnął kie­rowca. – Ale gdy­bym przy­niósł do domu po­do­bi­znę ja­kiejś baby, to moja stara by mnie prze­go­niła z Raw­lins do Buf­falo[23]. O ile w ogóle da­łaby mi zwiać.

– Mógł­byś prze­ka­zać ob­raz miej­sco­wemu mu­zeum.

– W na­szym mu­zeum[24] mają tylko groty od strzał, pió­ro­pu­sze, skalpy i noże do skal­po­wa­nia, ska­mie­niałe ryby, fajki po­koju, zdję­cia John­stona Wą­tro­bo­żercy[25], no i jesz­cze skórę ja­kie­goś zło­czyńcy[26], któ­rego po­wie­sili, a je­den dok­tor mu ją ścią­gnął. Por­tret ko­biety nie bar­dzo by tam pa­so­wał.

– Wi­dzisz tę kam­pa­nilę, tam da­lej, na rów­ni­nie? – spy­tał puł­kow­nik. – Po­każę ci jedno miej­sce, gdzie­śmy wal­czyli, gdy by­łem mło­dym chło­pa­kiem.

– Pan też tu wal­czył, pa­nie puł­kow­niku?

– Tak.

– Kto w tam­tej woj­nie za­jął Triest?[27]

– Szkopy. To zna­czy Au­striacy.

– A my­śmy go od­bili?

– Do­piero na ko­niec, jak już było po wszyst­kim.

– A kto za­jął Flo­ren­cję i Rzym?

– My.

– No to nie mie­li­ście chyba aż tak znowu naj­go­rzej.

– Pa­nie puł­kow­niku – do­dał ła­god­nie puł­kow­nik.

– Bar­dzo prze­pra­szam – po­wie­dział szybko kie­rowca. – Ja by­łem w Trzy­dzie­stej Szó­stej Dy­wi­zji[28], pa­nie puł­kow­niku.

– Wi­dzia­łem na­szywkę.

– My­śla­łem o bi­twie nad Ra­pido. Nie chcia­łem, żeby to za­brzmiało nie­grzecz­nie czy lek­ce­wa­żąco.

– Ro­zu­miem. Po pro­stu my­śle­li­ście o bi­twie nad Ra­pido. Słu­chaj­cie, Jack­son, każdy, kto spę­dził tro­chę czasu na woj­nie, ma swoje Ra­pido, cza­sem na­wet nie­jedno.

– Ja bym nie zniósł wię­cej niż jed­nego, pa­nie puł­kow­niku.

Wje­chali do przy­jem­nego mia­steczka San Donà di Piave[29]. Zo­stało od­bu­do­wane i skła­dało się głów­nie z no­wych bu­dyn­ków, lecz nie było brzyd­sze od mia­ste­czek na Mi­dwe­ście, a przy tym rów­nie do­stat­nie i we­sołe, jak nędzna i po­nura jest Fos­salta[30], le­d­wie ka­wa­łek da­lej w górę rzeki, po­my­ślał puł­kow­nik. Czy Fos­salta po pierw­szej woj­nie świa­to­wej jesz­cze się nie po­dźwi­gnęła? Obe­rwała, za­nim ją uj­rza­łem, po­my­ślał. W osiem­na­stym roku mocno ją ostrze­lali przed wielką ofen­sywą z pięt­na­stego czerwca[31]. A póź­niej my­śmy ją jesz­cze moc­niej ostrze­lali i do­piero po­tem prze­jęli. Wspo­mi­nał, jak szli do ataku przez Mo­na­stier[32], a po­tem For­naci[33]. W ten zi­mowy dzień wspo­mi­nał, jak było wtedy w le­cie.

Kilka ty­go­dni wcze­śniej prze­jeż­dżał przez Fos­saltę i skie­ro­wał sa­mo­chód na drogę na na­sy­pie, żeby od­na­leźć miej­sce na brzegu rzeki, gdzie wtedy obe­rwał[34]. Ła­two je było na­mie­rzyć, bo rzeka w tym miej­scu two­rzy za­kole[35], a dół, w któ­rym stał wów­czas ciężki ka­ra­bin ma­szy­nowy, równo za­rósł trawą. Przy­strzy­gły ją owce czy kozy, tak że wy­glą­dał jak spe­cjal­nie przy­go­to­wane za­głę­bie­nie na polu gol­fo­wym. Rzeka w tym miej­scu pły­nęła le­ni­wie, błot­ni­sto-nie­bie­ska, przy brze­gach po­ro­śnięta trzciną, a że ni­kogo nie było ni­g­dzie wi­dać, puł­kow­nik przy­kuc­nął ze wzro­kiem utkwio­nym w prze­ciw­le­głym brzegu, choć wtedy nie wolno było za dnia wy­sta­wiać na­wet głowy, i się wy­próż­nił, do­kład­nie w tym sa­mym punk­cie, w któ­rym, jak oce­nił za po­mocą trian­gu­la­cji[36], trzy­dzie­ści lat wcze­śniej zo­stał ciężko ranny.

– Nie­zbyt am­bitne dzieło – po­wie­dział na głos do rzeki i jej brzegu, ocię­ża­łych od je­sien­nej ci­szy i za­la­nych desz­czem. – Ale przy­naj­mniej moje wła­sne.

Wstał i się ro­zej­rzał. Ni­kogo nie do­strzegł, a sa­mo­chód stał nieco da­lej na dro­dze, przed ostat­nim, naj­smut­niej­szym od­bu­do­wa­nym do­mem w Fos­sal­cie.

– To te­raz do­koń­czę po­mnik – po­wie­dział na głos, choć słu­chali go tylko umarli, po czym wy­jął z kie­szeni stary so­lin­geń­ski scy­zo­ryk[37], taki, ja­kie no­szą nie­mieccy kłu­sow­nicy. Otwo­rzył go do końca, aż cyk­nęła blo­kada, a po­tem okręż­nym ru­chem wy­ciął równy płat wil­got­nej ziemi. Otarł nóż o swój prawy but woj­skowy, a na­stęp­nie we­tknął w do­łek brą­zowy bank­not o no­mi­nale dzie­się­ciu ty­sięcy li­rów[38], ubił na nim zie­mię i po­ło­żył na to odło­żoną wcze­śniej na bok tra­wia­stą po­krywę.

– To bę­dzie dwa­dzie­ścia lat po pięć­set li­rów rocz­nie za Me­da­glia d’Ar­gento al Va­lor Mi­li­tare[39]. Krzyż Wik­to­rii[40] wart jest może z dzie­sięć gwi­nei[41], Krzyż za Wy­bitną Służbę[42] nic, a Srebrna Gwiazda[43] jest gra­tis. Resztę za­cho­wam dla sie­bie.

Te­raz już w po­rządku, po­my­ślał. Są pie­nią­dze, łajno i krew. Tylko spójrz, jak ro­śnie tu trawa, a w ziemi leży że­lazo wraz z nogą Gina, obiema no­gami Ran­dolfa oraz moją prawą rzepką[44]. To wspa­niały po­mnik, za­wiera wszystko: ży­zność, pie­nią­dze, krew i że­lazo. Można na nim bu­do­wać na­ród. Tam gdzie są pie­nią­dze, ży­zność, krew i że­lazo, tam jest oj­czy­zna. Po­trzeba nam jed­nak wę­gla. Mu­simy zdo­być wę­giel.

Po­tem spoj­rzał na sto­jący na dru­gim brzegu od­bu­do­wany biały dom, który daw­niej był kupą gruzu, i splu­nął do rzeki. Le­dwo tra­fił do wody, bo stał dość da­leko.

– Tam­tej nocy i jesz­cze długo po­tem nie by­łem w sta­nie splu­nąć – po­wie­dział. – Ale te­raz nie­źle mi idzie jak na ko­goś, kto nie żuje gumy.

Po­wol­nym kro­kiem wró­cił do miej­sca, gdzie stał sa­mo­chód. Kie­rowca spał.

– Obudź się, synu – po­wie­dział puł­kow­nik. – Za­wra­camy i je­dziemy drogą na Tre­viso[45]. Na tym od­cinku nie­po­trzebna nam mapa, będę mó­wił, gdzie skrę­cać.

.

4

Te­raz, w dro­dze do We­ne­cji, pil­no­wał się i usi­ło­wał nie my­śleć o swo­jej ogrom­nej po­trze­bie wi­zyty w tym mie­ście. Wielki bu­ick[46] mi­nął ostat­nie za­bu­do­wa­nia San Donà di Piave i wje­chał na most[47].

Zna­leźli się po wło­skiej stro­nie rzeki[48]. Znów zo­ba­czył tę starą drogę na na­sy­pie bie­gną­cym wzdłuż brzegu, tak samo równą i zwy­czajną jak na po­zo­sta­łych od­cin­kach. Do­strze­gał jed­nak zaj­mo­wane daw­niej po­zy­cje. Pę­dzili te­raz pro­stą, równą szosą po obu stro­nach ob­sa­dzoną wierz­bami ro­sną­cymi wzdłuż dwóch ka­na­łów, w któ­rych kie­dyś uno­siły się zwłoki. Pod ko­niec ofen­sywy mnó­stwo lu­dzi zgi­nęło, ktoś więc ze względu na upał wy­dał roz­kaz wy­rzu­ce­nia ciał do ka­na­łów, tak by oczy­ścić z nich drogę i po­zy­cje nad rzeką. Nie­stety jed­nak śluzy ka­na­łów w dole rzeki wciąż znaj­do­wały się w rę­kach Au­stria­ków i po­zo­sta­wały za­mknięte.

Woda w ka­na­łach nie­mal stała w miej­scu, a trupy przez dłuż­szy czas po niej dry­fo­wały, pęcz­nie­jąc i osią­ga­jąc ko­lo­salne roz­miary, z twa­rzami do dołu lub do góry, nie­za­leż­nie od na­ro­do­wo­ści. W końcu, gdy udało się nieco opa­no­wać sy­tu­ację, od­działy ro­bo­cze po­wy­cią­gały je nocą z wody i po­grze­bały przy dro­dze. Puł­kow­nik wy­pa­try­wał bar­dziej ob­fi­tej zie­leni w pa­sie wzdłuż szosy, lecz jej nie do­strzegł. W ka­na­łach pły­wało za to mnó­stwo ka­czek i gęsi, a na ca­łej dłu­go­ści drogi stali męż­czyźni i ło­wili ryby.

Zresztą i tak ich po­tem wy­ko­pano, my­ślał puł­kow­nik, i prze­nie­siono do wiel­kiego ossu­arium pod Ne­rvesą[49].

– Wal­czy­li­śmy tu­taj, gdy by­łem mło­dym chło­pa­kiem – po­wie­dział do kie­rowcy.

– Cho­ler­nie pła­ski te­ren do walki. Uda­wało się trzy­mać po­zy­cje nad rzeką?

– Tak – od­parł puł­kow­nik. – Utrzy­my­wa­li­śmy je, po­tem utra­ci­li­śmy i od­zy­ska­li­śmy.

– Nie ma tu w za­sięgu wzroku żad­nych wznie­sień.

– Z tym wła­śnie był pro­blem. Mu­sie­li­śmy ko­rzy­stać z tych, któ­rych nie da­wało się do­strzec, ta­kie były nie­znaczne, a także z ro­wów, do­mów, ży­wo­pło­tów i brze­gów ka­na­łów. Jak w Nor­man­dii[50], tylko jesz­cze bar­dziej pła­sko. Pew­nie po­dob­nie wy­glą­dały walki w Ho­lan­dii.

– Ta rzeka z pew­no­ścią nie przy­po­mina Ra­pido.

– Cał­kiem przy­zwo­ita stara rzeka – od­parł puł­kow­nik. – Tam wy­żej wody było cał­kiem sporo, za­nim po­ro­bili te wszyst­kie za­pory wodne. A na pły­ciź­nie zda­rzały się głę­bo­kie i zdra­dliwe ka­nały mię­dzy ka­my­kami. Było ta­kie miej­sce o na­zwie Grave di Pa­pa­do­poli[51], pełne pu­ła­pek.

Wie­dział, jak nudne dla in­nych są cu­dze opo­wie­ści wo­jenne, prze­stał więc o tym mó­wić. Każdy za­wsze od­nosi wszystko do sie­bie, po­my­ślał. Nikt nie jest za­in­te­re­so­wany tak ogól­nie, tylko żoł­nie­rze, a tych nie jest wielu. Ko­le­gu­jesz się z nimi, po­tem ci naj­lepsi giną, a po­zo­stali tak o coś wiecz­nie za­bie­gają, że w ogóle nie pa­trzą ani nie słu­chają. Wciąż tylko my­ślą o tym, co sami wi­dzieli, a gdy mó­wisz, już pla­nują, co za­raz po­wie­dzą, jak wzmoc­nią tym swoją po­zy­cję i ja­kie za­pew­nią so­bie przy­wi­leje. Nie było sensu za­nu­dzać tego chło­paka, który po­mimo Bo­jo­wej Od­znaki Pie­choty[52], Pur­pu­ro­wego Serca[53] i róż­nych na­szy­wek tak na­prawdę nie był wcale żoł­nie­rzem, tylko czło­wie­kiem wsa­dzo­nym w mun­dur wbrew wła­snej woli, który z ja­kichś oso­bi­stych przy­czyn po­sta­no­wił zo­stać w woj­sku.

– Co­ście ro­bili w cy­wilu, Jack­son? – spy­tał.

– Mia­łem z bra­tem warsz­tat sa­mo­cho­dowy w Raw­lins w sta­nie Wy­oming, pa­nie puł­kow­niku.

– Za­mier­za­cie tam wró­cić?

– Mój brat zgi­nął na Pa­cy­fiku[54], a fa­cet, który pro­wa­dził nam warsz­tat, był do ni­czego. Stra­ci­li­śmy wszystko, co­śmy w to wło­żyli.

– To kiep­sko.

– Pew­nie, kiep­sko jak dia­bli – po­twier­dził kie­rowca, po czym do­dał: – pa­nie puł­kow­niku.

Puł­kow­nik pa­trzył na drogę.

Wie­dział, że je­śli będą się jej trzy­mać, wkrótce do­jadą do za­krętu, na który cze­kał, ale i tak się nie­cier­pli­wił.

– Miej­cie oczy otwarte i skręć­cie w lewo w boczną drogę – po­wie­dział do kie­rowcy.

– My­śli pan, że te drogi grun­towe na­dają się do jazdy ta­kim du­żym wo­zem?

– Zo­ba­czymy – od­parł puł­kow­nik. – Do dia­bła, prze­cież nie pa­dało już od trzech ty­go­dni.

– Nie bar­dzo ufam bocz­nym dro­gom na tej ni­zi­nie.

– Jak utkniemy, to nas wy­cią­gnę wo­łami.

– My­śla­łem tylko o sa­mo­cho­dzie, pa­nie puł­kow­niku.

– No do­brze, to my­śl­cie le­piej o tym, co mó­wi­łem, i skręć­cie w pierw­szą drogę w lewo, je­śli tylko się nada.

– Tam się coś wy­ła­nia za krza­kami – po­wie­dział kie­rowca.

– Za nami nic nie je­dzie. Za­trzy­maj­cie się przed zjaz­dem, to po­dejdę i zer­knę.

Wy­siadł, prze­szedł na drugą stronę sze­ro­kiej utwar­dzo­nej szosy i spoj­rzał na wą­ską drogę grun­tową, wzdłuż któ­rej cią­gnął się ka­nał o wart­kim nur­cie, a da­lej gę­sty ży­wo­płot. Za ży­wo­pło­tem stał ni­ski czer­wony dom ze sporą sto­dołą. Droga była su­cha. Nie było na­wet ko­lein. Puł­kow­nik wró­cił do sa­mo­chodu.

– Istny bul­war – orzekł. – Nie ma czym się mar­twić.

– Tak jest, pa­nie puł­kow­niku. To w końcu pana sa­mo­chód.

– Wiem, wciąż go spła­cam. Wy­ja­śnij­cie mi, Jack­son, za­wsze tak się mar­twi­cie przy zjeź­dzie z szosy na gor­szą drogę?

– Nie, pa­nie puł­kow­niku. Ale co in­nego dżip, a co in­nego tak ni­sko za­wie­szone auto. Zna pan prze­świt tego po­jazdu, przy me­cha­ni­zmie róż­ni­co­wym i na ca­łej dłu­go­ści pod­wo­zia?

– Mam w ba­gaż­niku sa­perkę i łań­cu­chy. Zo­ba­czy­cie jesz­cze, do­kąd się wy­bie­rzemy po wy­jeź­dzie z We­ne­cji.

– Całą drogę mamy po­ko­nać tym sa­mo­cho­dem?

– Nie wiem. Jesz­cze zo­ba­czę.

– Pro­szę też po­my­śleć o błot­ni­kach, pa­nie puł­kow­niku.

– Ode­tniemy je, jak In­dia­nie w Okla­ho­mie[55]. Za dużo tu zresztą błot­ni­ków. W ogóle wszyst­kiego w tym au­cie jest za dużo, poza sil­ni­kiem. Słu­chaj­cie, Jack­son, to na­prawdę nie­zły sil­nik. Sto pięć­dzie­siąt koni.

– Pew­nie, pa­nie puł­kow­niku. Przy­jem­nie się pro­wa­dzi auto z ta­kim sil­ni­kiem po do­brej dro­dze. Dla­tego nie chciał­bym, żeby coś mu się przy­da­rzyło.

– To miło z wa­szej strony, Jack­son. A te­raz prze­stań­cie się za­mar­twiać.

– Wcale się nie za­mar­twiam, pa­nie puł­kow­niku.

– To do­brze.

Puł­kow­nik też się te­raz nie mar­twił, bo za li­nią cia­sno sku­pio­nych bru­nat­nych drzew na wprost do­strzegł po­ru­sza­jący się ża­giel. Duży, czer­wony, na gó­rze ostro ścięty, su­nął wolno za drze­wami.

Dla­czego za­wsze czło­wieka tak po­ru­sza wi­dok prze­su­wa­ją­cego się ża­gla, za­sta­na­wiał się. Dla­czego tak mnie wzru­sza wi­dok du­żych, po­wol­nych, bla­dych wo­łów? To pew­nie ich ruch i wy­gląd, wiel­kość i ko­lor, wszystko ra­zem.

Lecz piękny duży muł lub sznur za­dba­nych jucz­nych mu­łów też mnie prze­cież po­ru­sza. Po­dob­nie jak każdy do­strze­żony ko­jot oraz wilk, cho­dzący jak żadne inne zwie­rzę, szary i pewny sie­bie, nio­sący tę ciężką głowę o zło­wro­gich oczach.

– Jack­son, wi­dzie­li­ście kie­dyś wilki w oko­li­cach Raw­lins?

– Nie, pa­nie puł­kow­niku. Za mo­ich cza­sów już ich nie było, wszyst­kie wy­truli. Jest za to mnó­stwo ko­jo­tów.

– Lu­bi­cie ko­joty?

– Lu­bię ich nocą słu­chać.

– Ja też. Nie ma nic lep­szego, oprócz wi­doku statku że­glu­ją­cego po­śród pól.

– Wła­śnie tam je­den pły­nie, pa­nie puł­kow­niku.

– Po ka­nale Sile[56]. To barka ża­glowa zmie­rza­jąca do We­ne­cji. Dość szybko się po­ru­sza, bo wiatr wieje od gór. Je­śli kie­ru­nek się utrzyma, to nocą zrobi się na­prawdę zimno, po­winno więc być sporo ka­czek. Skręć­cie tu w lewo, po­je­dziemy wzdłuż ka­nału. Tam jest do­bra droga.

– W mo­ich stro­nach nie­czę­sto się po­lo­wało na kaczki. Ale w Ne­bra­sce nad rzeką Platte było ich mnó­stwo[57].

– Chce­cie so­bie po­strze­lać, jak do­je­dziemy na miej­sce?

– Chyba nie, pa­nie puł­kow­niku. Marny ze mnie strze­lec, wolę po­le­żeć w łóżku. Wie pan, ju­tro nie­dziela.

– Wiem – od­parł puł­kow­nik. – Mo­że­cie so­bie le­żeć do po­łu­dnia, je­śli ma­cie ochotę.

– Wzią­łem śro­dek na owady, więc może się wy­śpię.

– Nie je­stem pe­wien, czy się przyda. A za­bra­li­ście ra­cje K[58] lub Ten in One[59]? Bo tam ra­czej bę­dzie tylko wło­skie żar­cie.

– Na wszelki wy­pa­dek wzią­łem kilka pu­szek i parę rze­czy do roz­da­nia.

– To do­brze – po­wie­dział puł­kow­nik.

Pa­trzył te­raz przed sie­bie, pró­bu­jąc do­strzec punkt, w któ­rym droga bie­gnąca wzdłuż ka­nału łą­czy się z główną szosą. Wie­dział, że w tak po­godny dzień bę­dzie je stam­tąd wi­dać. Po­nad mo­cza­rami, bru­nat­nymi jak te wo­kół Pi­lot­town[60] u uj­ścia Mis­si­sipi zimą i po­ro­śnię­tymi trzciną przy­giętą pod na­po­rem sil­nego pół­noc­nego wia­tru, ster­czała kwa­dra­towa wieża ko­ścioła w Tor­cello[61], a da­lej wy­soka kam­pa­nila Bu­rano[62]. Mo­rze było sza­ro­nie­bie­skie, prze­su­wały się po nim ża­gle dwu­na­stu ba­rek pły­ną­cych z wia­trem ku We­ne­cji.

Będę mu­siał za­cze­kać, aż prze­kro­czymy rzekę Dese w oko­li­cach No­ghery, do­piero stam­tąd wy­raź­nie je wi­dać, po­my­ślał. Dziw­nie jest wspo­mi­nać, że tam­tej zimy wal­czy­li­śmy w jego obro­nie tu, nad tym ka­na­łem[63], ale nig­dy­śmy go nie wi­dzieli. A po­tem raz w taki po­godny, zimny dzień jak dziś zna­la­złem się w oko­li­cach No­ghery i wtedy je do­strze­głem, da­leko za wodą. Cho­ciaż ni­gdy tam nie do­tar­łem. Ale to prze­cież moje mia­sto, bo wal­czy­łem za nie jako młody chło­pak, a te­raz, gdy prze­ży­łem już pół wieku, do­brze mnie trak­tują, bo wie­dzą, że o nie wal­czy­łem, więc je­stem po­nie­kąd jego współ­wła­ści­cie­lem.

Uwa­żasz, że to dla­tego do­brze cię trak­tują? – spy­tał sam sie­bie.

Być może, po­my­ślał. A może trak­tują mnie do­brze, bo je­stem puł­kow­ni­kiem zwy­cię­skiej ar­mii. Cho­ciaż nie są­dzę. W każ­dym ra­zie mam na­dzieję, że tak nie jest. To nie Fran­cja, po­my­ślał.

Tam czło­wiek prze­dziera się w walce do mia­sta, które ko­cha, i bar­dzo uważa, żeby ni­czego nie znisz­czyć, lecz po­tem, je­śli ma odro­binę oleju w gło­wie, stara się już ni­gdy tam nie wra­cać, bo jesz­cze spo­tka ja­kichś woj­sko­wych, któ­rzy będą mu mieli za złe, że w ogóle się tam pchał. Niech żyje Fran­cja i jej frytki! Li­berté, ve­na­lité et stu­pi­dité[64]. Ge­niusz fran­cu­skiej pen­sée mi­li­ta­ire[65]. Od cza­sów du Pi­cqa[66] nie mieli przy­zwo­itego my­śli­ciela woj­sko­wego. On też zresztą do­chra­pał się tylko cho­ler­nej rangi puł­kow­nika. Man­gin[67], Ma­gi­not[68] i Ga­me­lin[69], do wy­boru, do ko­loru, pa­no­wie. Trzy stra­te­gie. Pierw­sza: walę ich w nos. Druga: cho­wam się za czymś, co nie osła­nia mi le­wej flanki. Trze­cia: cho­wam głowę w pia­sek jak struś, prze­ko­nany o mi­li­tar­nej po­tę­dze Fran­cji, a na­stęp­nie się od­da­lam.

Co oczy­wi­ście jest bar­dzo de­li­kat­nym uję­ciem sprawy. Pew­nie, nad­mierne uprosz­cze­nia za­wsze są nie­spra­wie­dliwe. Pa­mię­taj o szla­chet­no­ści człon­ków ru­chu oporu, o Fo­chu[70], który wal­czył i or­ga­ni­zo­wał walkę, o róż­nych wspa­nia­łych przed­sta­wi­cie­lach tego na­rodu. Pa­mię­taj o swo­ich przy­ja­cio­łach i o swo­ich zmar­łych. Pa­mię­taj o mnó­stwie rze­czy i znów o przy­ja­cio­łach, i o naj­wspa­nial­szych zna­nych ci oso­bach. Nie bądź zgorzk­niały ani durny. A co to ma wspól­nego z fa­chem żoł­nie­rza? Daj spo­kój, po­wie­dział sam do sie­bie. Wy­bra­łeś się na wy­cieczkę, żeby się ro­ze­rwać.

– Jack­son, je­ste­ście szczę­śliwi? – spy­tał.

– Tak, pa­nie puł­kow­niku.

– To do­brze. Za­raz ukaże się ten wi­dok, który chcę wam po­ka­zać. Star­czy je­den rzut oka. Cała ope­ra­cja bę­dzie wła­ści­wie bez­bo­le­sna.

Cie­kawe, o co mu cho­dzi, za­sta­na­wiał się kie­rowca. Był kie­dyś ge­ne­ra­łem i te­raz my­śli, że po­zja­dał wszyst­kie ro­zumy. Skoro tak świet­nie się spraw­dzał jako ge­ne­rał, dla­czego już nim nie jest? Chyba tyle obe­rwał, że mu cał­kiem od­biło.

– O, to ten wi­dok, Jack­son – po­wie­dział puł­kow­nik. – Zjedźmy na bok, po­pa­trzymy so­bie.

Puł­kow­nik i kie­rowca prze­szli na drugą stronę szosy i spoj­rzeli na We­ne­cję po­nad la­guną sma­ganą sil­nym, zim­nym wia­trem od gór, w któ­rym kon­tury bu­dyn­ków zda­wały się ostre i geo­me­trycz­nie wy­ra­zi­ste.

– Na wprost nas jest Tor­cello. – Puł­kow­nik wska­zał ręką wy­spę. – Miesz­kali tam lu­dzie, któ­rzy ucie­kli ze sta­łego lądu przed Wi­zy­go­tami[71]. Zbu­do­wali ten ko­ściół z kwa­dra­tową wieżą, który tam wi­dać. Żyło tu kie­dyś trzy­dzie­ści ty­sięcy osób. Wznie­śli ten ko­ściół na chwałę Pana, żeby mu od­da­wać cześć. Lecz po­tem, gdy już go zbu­do­wali, uj­ście rzeki Sile się za­mu­liło czy też może prze­obra­ziła je po­wódź, w każ­dym ra­zie za­lało cały ten te­ren, przez który te­raz je­cha­li­śmy, za­lę­gły się tam ko­mary i przy­szła ma­la­ria. Lu­dzie za­częli umie­rać, więc star­szy­zna ura­dziła, że na­leży się prze­nieść w zdrow­sze miej­sce, któ­rego można by bro­nić z uży­ciem ło­dzi i gdzie Wi­zy­goci, Lon­go­bar­do­wie[72] i inne ło­try[73] nie mo­gliby ich do­się­gnąć, bo te ło­try nie ra­dziły so­bie do­brze na mo­rzu. A chłopcy z Tor­cello ra­dzili so­bie świet­nie. Za­ła­do­wali więc ka­mie­nie ze swo­ich ro­ze­bra­nych do­mów na barki, ta­kie jak ta, którą do­piero co wi­dzie­li­śmy, i zbu­do­wali We­ne­cję. – Puł­kow­nik prze­rwał. – Przy­nu­dzam, Jack­son?

– Nie, pa­nie puł­kow­niku. Nie mia­łem po­ję­cia, kto za­ło­żył We­ne­cję.

– No więc byli to chłopcy z Tor­cello. Twar­dzi i z do­brym sma­kiem ar­chi­tek­to­nicz­nym. Po­cho­dzili z Ca­orle[74], nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści na wy­brzeżu. Ale ucie­ka­jąc przed Wi­zy­go­tami, po­cią­gnęli za sobą lu­dzi z oko­licz­nych mia­ste­czek i go­spo­darstw. To wła­śnie je­den z tych chłop­ców z Tor­cello, który do­star­czał broń do Alek­san­drii, od­na­lazł tam ciało Świę­tego Marka i wy­wiózł je stam­tąd[75], przy­kryte pła­tami świe­żej wie­przo­winy, żeby go nie od­kryli po­gań­scy cel­nicy. To on spro­wa­dził do We­ne­cji szczątki Świę­tego Marka, który te­raz jest jej pa­tro­nem i któ­remu po­sta­wili ka­te­drę. W owym cza­sie jed­nak kupcy we­neccy wy­pra­wiali się tak da­leko na wschód, że jak na mój gust ar­chi­tek­tura mia­sta jest dość bi­zan­tyj­ska. Ni­gdy nie bu­do­wali le­piej niż na po­czątku, w Tor­cello. To wła­śnie Tor­cello, o tam.

Rze­czy­wi­ście mieli je przed sobą.

– Plac Świę­tego Marka to ten z go­łę­biami, gdzie stoi ta ogromna ka­te­dra[76], co to wy­gląda tro­chę jak wiel­kie kino, prawda?

– Zga­dza się, Jack­son. Świet­nie się orien­tu­je­cie. Można i tak na to pa­trzeć. A te­raz spójrz­cie da­lej, za Tor­cello, do­strze­że­cie tam uro­czą kam­pa­nilę na wy­spie Bu­rano, tak dia­bel­nie po­chyłą jak Krzywa Wieża w Pi­zie. Bu­rano to prze­lud­niona wy­sepka, gdzie ko­biety ro­bią prze­piękne ko­ronki, męż­czyźni ro­bią bam­bini, a w dzień pra­cują w hu­tach szkła na są­sied­niej wy­spie, czyli Mu­rano[77], którą tam wi­dać, z ko­lejną kam­pa­nilą. Za dnia pro­du­kują tam cu­downe szkło dla bo­ga­czy z ca­łego świata, a po­tem wra­cają do domu nie­wiel­kim va­po­retto[78] i ro­bią te swoje bam­bini. Cho­ciaż nie każdy spę­dza noc z żoną. No­cami wy­pły­wają też na skraj mo­kra­deł w tej la­gu­nie przed nami i po­lują na kaczki za po­mocą ogrom­nych strzelb mon­to­wa­nych na ło­dziach[79]. W księ­ży­cowe noce do rana sły­chać strzały. – Na chwilę za­milkł. – Je­śli się­gnie­cie wzro­kiem za Mu­rano, zo­ba­czy­cie We­ne­cję. To moje mia­sto. Mógł­bym wam po­ka­zać jesz­cze sporo rze­czy, lecz chyba po­win­ni­śmy ru­szać w drogę. Ale przyj­rzyj­cie się do­brze. Tu wła­śnie wi­dać jak na dłoni, jak to prze­bie­gało. Cho­ciaż nikt ni­gdy stąd la­guny nie ogląda.

– Piękny wi­dok. Dzię­kuję, pa­nie puł­kow­niku.

– Do­bra, je­dziemy – po­wie­dział puł­kow­nik.

5

Wciąż jed­nak pa­trzył i wszystko zda­wało mu się rów­nie cu­downe i tak samo go po­ru­szało jak wtedy, gdy miał osiem­na­ście lat i zo­ba­czył tę oko­licę po raz pierw­szy, nic nie ro­zu­mie­jąc i wie­dząc tylko, że jest piękna. W tam­tym roku na­de­szła bar­dzo ostra zima i góry za rów­niną były cał­kiem białe. Au­striacy nie mieli więc wy­boru i pró­bo­wali się prze­bi­jać pod ta­kim ką­tem, że rzeka Sile i stare ło­ży­sko Piawy sta­no­wiły je­dyną li­nię obrony.

Je­śli zaj­mo­wało się stare ło­ży­sko Piawy, to można się było wy­co­fać ku rzece Sile, gdyby pierw­sza li­nia frontu nie zdo­łała ode­przeć ataku. Da­lej nie było już nic, tylko goła rów­nina i przy­zwo­ita sieć dróg pro­wa­dzą­cych w głąb Ni­ziny We­nec­kiej oraz na rów­niny Lom­bar­dii. Au­striacy przez całą zimę raz za ra­zem przy­pusz­czali atak, żeby się prze­bić do tej pięk­nej drogi, po któ­rej te­raz je­chali, pro­wa­dzą­cej pro­sto do We­ne­cji. Tam­tej zimy puł­kow­nik, który wów­czas był jesz­cze po­rucz­ni­kiem i słu­żył w ob­cym woj­sku[80], co póź­niej w ro­dzi­mej ar­mii czy­niło go nieco po­dej­rza­nym i nie­zbyt mu po­mo­gło w ka­rie­rze, stale cier­piał na ból gar­dła[81], który brał się stąd, że sporo czasu spę­dzali w wo­dzie. Nie było kiedy wy­schnąć i bar­dziej się opła­cało szybko się za­mo­czyć i po­zo­stać mo­krym.

Ofen­sywa Au­stria­ków była słabo sko­or­dy­no­wana, lecz nie­ustanna i de­spe­racka. Naj­pierw szedł ciężki ostrzał ar­ty­le­ryj­ski, który miał nas uniesz­ko­dli­wić, a po­tem, gdy usta­wał, spraw­dzało się po­zy­cje i li­czyło lu­dzi. Nie było jed­nak czasu, żeby za­jąć się ran­nymi, bo czło­wiek wie­dział, że za­raz na­stąpi atak, więc za­bi­jało się żoł­nie­rzy bro­dzą­cych w ba­gnie, trzy­ma­ją­cych ka­ra­biny nad wodą i po­wol­nych, jak to przy bro­dze­niu w wo­dzie po pas.

Gdyby ostrzał ar­ty­le­ryj­ski nie cichł przed na­tar­ciem, my­ślał czę­sto puł­kow­nik, a wów­czas po­rucz­nik, to nie wiem, czy­by­śmy co­kol­wiek zdo­łali zdzia­łać. Ale za­wsze przed ata­kiem wy­co­fy­wali działa, zgod­nie z pro­ce­durą.

Gdy­by­śmy stra­cili stare ło­ży­sko Piawy i zna­leźli się nad Sile, to oni prze­su­nę­liby ostrzał na drugą i trze­cią li­nię frontu, choć ich się zwy­kle nie daje utrzy­mać, i po­winni usta­wić działa bli­żej nas i wa­lić z nich przez cały czas na­tar­cia, ażby się przez nas prze­bili. Lecz dzięki Bogu wszyst­kim za­wia­duje zwy­kle ja­kiś wy­soko po­sta­wiony du­reń, my­ślał puł­kow­nik, więc prze­su­wali się stop­niowo.

Z sil­nym bó­lem gar­dła przez całą zimę za­bi­jał na­cie­ra­ją­cych żoł­nie­rzy, wy­po­sa­żo­nych w gra­naty trzon­kowe przy­mo­co­wane do pa­sów pod ra­mio­nami, z cięż­kimi ple­ca­kami z cie­lę­cej skóry i w sta­lo­wych heł­mach. To był wróg.

Ni­gdy jed­nak nie czuł do nich nie­na­wi­ści, nie był zresztą w sta­nie ob­da­rzyć ich ja­kim­kol­wiek uczu­ciem. Spra­wo­wał do­wódz­two z gar­dłem owi­nię­tym starą skar­petą na­są­czoną ter­pen­tyną. Od­pie­rali ataki ogniem z ka­ra­bi­nów i tych ce­ka­emów, które prze­trwały ostrzał ar­ty­le­ryj­ski i wciąż nada­wały się do uży­cia. Wła­ści­wie uczył swo­ich lu­dzi strze­lać, co sta­nowi rzadką umie­jęt­ność w eu­ro­pej­skich ar­miach, oraz pa­trzeć na na­cie­ra­ją­cego wroga, a po­nie­waż wciąż zda­rzały się chwile ci­szy, gdy mo­gli swo­bod­nie po­strze­lać, na­brali w tym spo­rej wprawy.

Ale po ostrzale za­wsze trzeba było li­czyć, i to szybko, żeby wie­dzieć, ilu ma się strzel­ców. Tam­tej zimy obe­rwał trzy razy, każda z tych ran była jed­nak drob­nostką, nie­wiel­kim ob­ra­że­niem bez uszko­dze­nia ko­ści, na­brał więc prze­ko­na­nia, że jest nie­śmier­telny, bo wie­dział, że po­wi­nien był zgi­nąć pod­czas tych cięż­kich ostrza­łów ar­ty­le­ryj­skich, które za­wsze po­prze­dzały na­tar­cie. W końcu jed­nak obe­rwał po­rząd­nie i na do­bre. Żadna z po­przed­nich ran nie zro­biła z nim tego, co ta pierw­sza ciężka. Pew­nie stra­ci­łem wtedy po­czu­cie nie­śmier­tel­no­ści, my­ślał. No cóż, w pew­nym sen­sie to cał­kiem spora strata.

Ten kraj dużo dla niego zna­czył, wię­cej, niż po­tra­fiłby czy chciał ko­mu­kol­wiek wy­znać, a te­raz sie­dział w sa­mo­cho­dzie za­do­wo­lony, że za pół go­dziny będą w We­ne­cji. Po­łknął dwie ta­bletki ni­tro­man­nitu, bo od ty­siąc dzie­więć­set osiem­na­stego ra­dził już so­bie ze splu­wa­niem, mógł więc ły­kać leki bez po­pi­ja­nia, po czym spy­tał:

– Jak so­bie ra­dzi­cie, Jack­son?

– W po­rządku, pa­nie puł­kow­niku.

– Skręć­cie w boczną drogę w lewo przy zjeź­dzie na Me­stre[82], to bę­dziemy mo­gli po­oglą­dać ło­dzie pły­nące ka­na­łem i unik­niemy tłoku na głów­nej dro­dze.

– Tak jest, pa­nie puł­kow­niku – od­parł kie­rowca. – Przy­po­mni mi pan jesz­cze przed zjaz­dem?

– Oczy­wi­ście.

Zbli­żali się prędko do Me­stre. Po­czuł się jak przy pierw­szej wi­zy­cie w No­wym Jorku, za daw­nych cza­sów, gdy ten był jesz­cze lśniący, biały i piękny. Ukra­dłem ten ob­raz, po­my­ślał. Ale wtedy jesz­cze nie było smogu. Do­jeż­dżamy do mo­jego mia­sta, my­ślał. Chry­ste Pa­nie, ja­kie ono cu­downe.

Skrę­cili w lewo i je­chali te­raz wzdłuż ka­nału, w któ­rym cu­mo­wały ło­dzie ry­bac­kie, a puł­kow­nik pa­trzył na nie i czuł ra­dość w sercu na wi­dok bru­nat­nych sieci i wi­kli­no­wych ko­szy na ryby, a także czy­stych, pięk­nych kon­tu­rów ło­dzi. Nie cho­dzi o to, że są ma­low­ni­cze. Do dia­bła z ma­low­ni­czo­ścią. One są po pro­stu cho­ler­nie piękne.

Mi­nęli długi rząd ło­dzi w ka­nale, któ­rym pły­nęła le­ni­wie woda z Brenty[83], i po­my­ślał o jej dłu­gim od­cinku, przy któ­rym stoją wspa­niałe wille w oto­cze­niu traw­ni­ków, ogro­dów, pla­ta­nów i cy­pry­sów. Chciał­bym, żeby mnie tam po­cho­wano, po­my­ślał. Świet­nie znam to miej­sce[84]. Lecz tego chyba nie da się za­ła­twić. Zresztą nie wiem. Znam lu­dzi, któ­rzy może by się zgo­dzili, żeby mnie u nich po­grze­bano. Spy­tam Al­berta[85]. Choć może to uznać za dość po­nury po­mysł.

Od dłuż­szego czasu roz­my­ślał o róż­nych pięk­nych miej­scach, w któ­rych chciałby zo­stać po­cho­wany, i o skraw­kach ziemi, któ­rych chciałby być czę­ścią. Etap smrodu i gni­cia tak na­prawdę nie trwa zbyt długo, my­ślał, zresztą czło­wiek staje się czymś w ro­dzaju na­wozu i osta­tecz­nie na­wet ko­ści na coś się przy­dają. Chciał­bym zo­stać po­cho­wany na skraju po­sia­dło­ści, ale w miej­scu z wi­do­kiem na piękny, stary dom i wspa­niałe, wy­so­kie drzewa. Chyba ni­komu bym szcze­gól­nie nie prze­szka­dzał. Mógł­bym stać się czę­ścią te­renu, na któ­rym wie­czo­rami ba­wią się dzieci, rano być może ko­nie ćwi­czone są w sko­kach, ko­pyta dud­nią na darni, a pstrągi w sta­wie wy­ska­kują ku ro­ją­cym się jęt­kom.

Je­chali te­raz gro­blą pro­wa­dzącą z Me­stre do We­ne­cji, obok brzyd­kich za­kła­dów Bredy[86], które rów­nie do­brze mo­głyby stra­szyć w Ham­mond[87] w sta­nie In­diana.

– Co tu się pro­du­kuje, pa­nie puł­kow­niku? – spy­tał Jack­son.

– To przed­się­bior­stwo robi w Me­dio­la­nie lo­ko­mo­tywy – od­parł puł­kow­nik. – Tu na­to­miast zaj­mują się wszel­kiego ro­dzaju me­ta­lur­gią.

Od tej strony We­ne­cja nie pre­zen­to­wała się naj­le­piej, a puł­kow­nik ni­gdy tej drogi na gro­bli nie lu­bił, tyle że po­zwa­lała szybko do­trzeć do celu i zo­ba­czyć boje i ka­nały.

– To mia­sto samo się utrzy­muje – po­wie­dział do Jack­sona. – Kie­dyś było kró­lową mórz, a lu­dzie są tu cho­ler­nie twar­dzi i mało się czym­kol­wiek przej­mują, ze świecą ta­kich szu­kać gdzie in­dziej. Jak się ich le­piej po­zna, oka­zują się twardsi niż u was w Chey­enne[88], cho­ciaż są bar­dzo uprzejmi.

– Nie po­wie­dział­bym, że miesz­kańcy Chey­enne są szcze­gól­nie twar­dzi, pa­nie puł­kow­niku.

– W każ­dym ra­zie twardsi niż ci z Ca­sper[89].

– To we­dług pana mia­sto twar­dzieli?

– To mia­sto naf­towe. Bar­dzo przy­zwo­ite.

– Ale nie jest mia­stem twar­dzieli. Ni­gdy nim nie było.

– No do­brze, Jack­son. Może po­ru­szamy się w in­nych krę­gach. Lub ina­czej ro­zu­miemy to słowo. Ale tu, w We­ne­cji, gdzie pa­nuje uprzej­mość i do­bre wy­cho­wa­nie, lu­dzie są twar­dzi jak sta­rzy tra­pe­rzy w Dzień Sma­żo­nej Ryby w Co­oke City[90] w Mon­ta­nie.

– Jak dla mnie mia­stem naj­tward­szych lu­dzi jest Mem­phis[91].

– Ale nie tak jak Chi­cago, Jack­son. W Mem­phis ciężko jest tylko czar­nym. A w Chi­cago wszyst­kim, na pół­nocy, po­łu­dniu i za­cho­dzie, bo wschodu nie ma[92]. Tyle że lu­dzie tam są nie­wy­cho­wani. Za to tu, w tym kraju, je­śli chce się od­wie­dzić mia­sto praw­dzi­wych twar­dzieli, do tego z cu­dow­nym żar­ciem, warto po­je­chać do Bo­lo­nii[93].

– Ni­gdy tam nie by­łem.

– No cóż, oto i par­king wie­lo­po­zio­mowy[94], gdzie zo­sta­wimy sa­mo­chód – po­wie­dział puł­kow­nik. – Klu­czyki zo­staw­cie w re­cep­cji. Tu nie kradną. Ja pójdę do baru, a wy po­je­dzie­cie na górę za­par­ko­wać. Mają tu lu­dzi, któ­rzy za­biorą ba­gaże.

– A pana strzelbę i sprzęt my­śliw­ski można zo­sta­wić w ba­gaż­niku?

– Oczy­wi­ście. Tu nie kradną. Już mó­wi­łem.

– Chcia­łem się tylko upew­nić, że pana cenny sprzęt jest bez­pieczny, pa­nie puł­kow­niku.

– Tacy je­ste­ście cho­ler­nie szla­chetni, że aż nie­do­brze się robi – rzu­cił puł­kow­nik. – Wy­czyść­cie so­bie uszy, żeby od razu sły­szeć, co mó­wię.

– Sły­sza­łem, pa­nie puł­kow­niku – od­parł Jack­son.

Puł­kow­nik spoj­rzał na niego prze­cią­gle, z dawną za­cie­kło­ścią.

Ka­wał pod­łego skur­czy­byka, bez dwóch zdań, po­my­ślał Jack­son. A po­trafi być tak dia­bel­nie miły.

– Wyj­mij­cie na­sze ba­gaże i za­par­kuj­cie na gór­nym po­zio­mie. Sprawdź­cie od razu olej, wodę i opony – rzekł puł­kow­nik i ru­szył do baru po be­to­nie peł­nym śla­dów oleju i gumy.