Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Nie, nie, przejdźmy przez rzekę i odpocznijmy w cieniu drzew”
Włochy, 1948 rok. Pięćdziesięcioletni pułkownik Richard Cantwell, oficer armii amerykańskiej, wraca wspomnieniami do czasów służby wojskowej podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. O swoich doświadczeniach opowiada dziewiętnastoletniej Renacie, weneckiej arystokratce, którą jest zafascynowany. Reminiscencje weterana wojennego pełne są przemyśleń dotyczących życia, miłości i śmierci.
Za rzekę, w cień drzew to poruszające dzieło o relacjach i emocjach. Hemingway, w typowym dla siebie szorstkim, oszczędnym stylu, zastosował w niej technikę góry lodowej, dzięki czemu złożoność i symbolika opowieści ukryte są pod jej powierzchnią. Książka powstawała w latach 1948–1950, a po premierze w 1950 roku przez siedem tygodni zajmowała pierwsze miejsce na liście bestsellerów „New York Timesa”. Krytycy porównywali utwór do Śmierci w Wenecji Thomasa Manna, a Tennessee Williams uznał, że to „najsmutniejsza powieść na świecie o najsmutniejszym mieście […] i najlepsze, co Hemingway kiedykolwiek napisał”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Mary[1], z miłością
Wobec popularnej ostatnio tendencji do utożsamiania bohaterów literackich z prawdziwymi ludźmi wypada zaznaczyć, że wśród bohaterów tej książki nie pojawiają się rzeczywiste osoby – postaci i ich imiona zostały wymyślone. Nazwy i numery jednostek wojskowych też są fikcyjne. W tekście nie występują żadne żyjące obecnie osoby ani istniejące jednostki wojskowe[2].
1
Wyruszyli dwie godziny przed świtem[3]. Początkowo nie musieli nawet rozbijać lodu na kanale, bo uczyniły to łodzie płynące przed nimi. W każdej stał na rufie wioślarz z długim wiosłem, choć w ciemności nie było go widać, tylko słychać. Na siedziskach przymocowanych do skrzynek z prowiantem i amunicją czekali strzelcy, mając w zasięgu ręki co najmniej dwie dubeltówki oparte o stos drewnianych kaczek służących za przynęty[4]. W każdej łodzi leżał worek z żywymi krzyżówkami – jedna czy dwie samiczki lub kaczka i kaczor. W każdej łodzi był też pies, który na dźwięk skrzydeł ptaków przelatujących w ciemności poruszał się niespokojnie i drżał.
Cztery łodzie płynęły głównym kanałem na północ, ku dużej lagunie. Piąta odbiła już w jego odnogę. Szósta skręciła teraz na południe, ku płytszej lagunie o zamarzniętej powierzchni.
Wszędzie roztaczał się świeży lód, powstały wskutek nagłego przymrozku tej bezwietrznej nocy. Był gumowaty i uginał się pod naporem wiosła, potem zaś pękał jak szyba, łódź jednak tylko nieznacznie posuwała się naprzód.
– Podaj pan wiosło – powiedział strzelec w szóstej łodzi. Podniósł się i stanął na mocnych nogach. Słyszał kaczki przelatujące w ciemności, czuł niespokojne ruchy psa. Od północy dochodziły trzaski lodu łamanego przez pozostałe łodzie.
– Ostrożnie – powiedział wioślarz. – Żeby jej nie wywrócić.
– Też trochę pływałem – odparł strzelec.
Wziął podane mu długie wiosło i je odwrócił, żeby chwycić za pióro. Następnie wychylił się do przodu i przebił trzonkiem lód. Gdy poczuł twarde dno płytkiej laguny, oparł się całym ciężarem na szerokim piórze, trzymając je obiema rękami, ciągnął, a potem odpychał, dopóki wbity w dno trzonek nie znalazł się bliżej rufy, dzięki czemu łódź napierała na taflę, która pękała jak szkło, a wioślarz na rufie popychał ich naprzód w powstający przesmyk.
Po pewnym czasie strzelec, który nie ustawał w wysiłkach i w grubej odzieży zaczął się pocić, spytał towarzysza:
– Gdzie jest ta beczka do strzelania?
– Tam, po lewej. Pośrodku następnej zatoczki.
– Mam tam teraz skręcić?
– Wedle uznania.
– Jak to: „wedle uznania”? Przecież zna pan tę okolicę. Poziom wody pozwoli nam tam dopłynąć?
– Kto wie? Jest odpływ.
– Jak się nie pospieszymy, to nie dotrzemy tam przed świtem.
Bez odpowiedzi.
W porządku, marudny draniu, pomyślał strzelec. Jakoś się tam dostaniemy. Pokonaliśmy już dwie trzecie drogi, a jeśli masz problem z tym, że trzeba się przebijać przez lód, żeby dostać się do ptaków, to wielka szkoda.
– Bierz się do roboty, durniu – rzucił po angielsku.
– Co? – spytał tamten po włosku.
– Mówię, że płyniemy dalej. Zaraz będzie świtać.
Już w świetle dnia dopłynęli do sporej dębowej beczki osadzonej na dnie laguny i otoczonej spadzistym wałem ziemi, który obsiano trawą i turzycą. Strzelec ostrożnie stanął na nasypie, czując pod stopami kruszące się zamarznięte łodygi. Pomocnik wyciągnął z łodzi siedzisko ze skrzynką na amunicję i podał je strzelcowi, a ten nachylił się i umieścił je na dnie beczki.
W woderach i starej kurtce wojskowej z niezrozumiałą dla nikogo naszywką na lewym rękawie i z bladymi plamkami na naramiennikach, z których usunięto gwiazdki, zsunął się do beczki. Drugi mężczyzna podał mu dwie strzelby.
Strzelec umieścił je przy ściance beczki, a między nimi, na dwóch wbitych w nią hakach, powiesił torbę na naboje. Następnie oparł obie dubeltówki o torbę, z dwóch stron.
– Mamy wodę? – spytał.
– Nie mamy.
– A tę z laguny można pić?
– Nie. Nie nadaje się.
Strzelec, spragniony po trudzie kruszenia lodu i przepychania łodzi przez lagunę, czuł wzbierającą złość, ale ją opanował.
– Może pomogę rozbijać lód, żeby wyrzucić przynęty? – spytał.
– Nie trzeba – odparł ten drugi i gwałtownie wypchnął łódź na cienki lód, który pod jej naporem trzaskał i się rozrywał. Wioślarz zaczął go kruszyć piórem wiosła, a potem wyrzucał drewniane kaczki na wodę, w bok i w tył.
Wspaniałe ma nastawienie, pomyślał strzelec. Taki kawał draba. Tyrałem jak wół, żeby się tu przebić. A ten tylko sterczał na łodzi jak kołek. Co go gryzie, do diabła? To przecież jego fach.
Tak umieścił stołek, żeby mieć jak największe pole manewru po lewej i po prawej stronie, otworzył pudełko z nabojami i napełnił kieszenie, a potem otworzył jeszcze jedno pudełko w torbie, żeby łatwo mu było do niego sięgnąć. Przed sobą, na połyskującej w świetle brzasku lagunie, widział czarną łódź i wysokiego, potężnie zbudowanego pomagiera, który rozbijał wiosłem lód i wyrzucał drewniane kaczki za burtę, jakby pozbywał się jakiegoś obrzydlistwa.
Coraz bardziej się rozjaśniało, dostrzegał już niską linię brzegową cypla po drugiej stronie laguny. Wiedział, że znajdują się tam dwa inne stanowiska strzeleckie, za nimi ciągną się moczary, a dalej jest już otwarte morze. Załadował obie strzelby i sprawdził położenie łodzi, wciąż otaczanej przynętami.
Usłyszał za sobą narastający szmer skrzydeł, więc przyczaił się, skierował wzrok w górę, ponad krawędź beczki, złapał w prawą dłoń strzelbę czekającą z prawej strony, a potem podniósł się, żeby strzelić do dwóch kaczek, ciemnych plamek na tle szarawego nieba, z rozpostartymi skrzydłami wytracających prędkość i opadających ukosem ku przynętom.
Z pochyloną głową przesunął lufę skośnie w dół, celując w przestrzeń sporo przed drugą kaczką, następnie zaś, nie sprawdzając celności pierwszego strzału, płynnym ruchem przesunął lufę wyżej, na lewo od drugiej kaczki, która się poderwała, a gdy pociągnął za spust, dostrzegł, jak ptak zwija się w locie i opada między przynęty pływające wśród pokruszonego lodu. Przeniósł wzrok w prawo i dostrzegł pierwszą z kaczek, czarną plamę na lodzie. Wiedział, co robi: do pierwszej mierzył bardzo starannie, daleko na prawo od łodzi, drugiej zaś, wzbijającej się wyżej i bardziej na lewo, pozwolił wznieść się na tyle, by mieć pewność, że łódź nie znajdzie się na linii strzału. Piękny dublet, wykonany dokładnie jak należy, z pełnym uwzględnieniem i poszanowaniem położenia łodzi. Z zadowoleniem przeładował broń.
– Ej, nie strzelaj pan w stronę łodzi! – zawołał pomagier.
A niech mnie, mruknął pod nosem strzelec. Niech mnie wszyscy diabli.
– Wyładowuj pan przynęty! – zawołał do człowieka w łodzi. – Tylko migiem! Nie będę strzelać, dopóki wszystkie nie wylecą za burtę. Chyba że wysoko w górę.
Mężczyzna w łodzi nic nie odpowiedział, a w każdym razie nic, co dałoby się dosłyszeć.
Nie mogę tego pojąć, myślał strzelec. Przecież to dla niego nie pierwszyzna. Dobrze wie, że odwaliłem na łodzi połowę roboty, jak nie więcej. W życiu nie strzeliłem do kaczki bezpieczniej i ostrożniej niż teraz. Co jest z nim nie tak? Proponowałem mu przecież pomoc przy wyrzucaniu przynęt. Niech idzie do diabła.
Pomagier wciąż wściekle tłukł lód, teraz po prawej stronie, i wrzucał do wody drewniane kaczki, a z każdego jego ruchu biła nienawiść.
Nie pozwól mu tego popsuć, rzekł do siebie strzelec. Przy takim lodzie strzelania nie będzie za wiele, chyba że później stopi się w słońcu. I tak pewnie trafisz tylko parę ptaków, nie pozwól więc, żeby ci wszystko popsuł. Nie wiesz, ile jeszcze razy zapolujesz na kaczki, więc nie daj sobie tego popsuć.
Obserwował niebo jaśniejące w oddali, ponad wysuniętym cyplem, a potem obrócił się w beczce wpuszczonej w dno i wyjrzał na zamarzniętą lagunę i mokradła wokół niej. W oddali majaczyły zaśnieżone szczyty. Z miejsca znajdującego się tak nisko nie widział pogórza, góry zdawały się wyrastać gwałtownie z równiny. Patrząc w ich stronę, poczuł na twarzy podmuch i zdał sobie sprawę, że z tamtej strony nadejdzie wiatr, który wzbije się w niebo wraz ze słońcem, a wówczas trochę wypłoszonych ptaków na pewno nadleci od strony morza.
Pomagier skończył wyrzucać z łodzi przynęty. Pływały w dwóch grupkach: część unosiła się na wodzie na wprost strzelca i nieco na lewo, czyli tam, gdzie miało wzejść słońce, część zaś bardziej na prawo. Potem wyciągnął z worka krzyżówkę uwiązaną na sznurku z kotwiczką. Krykucha[5] wsadziła łebek pod wodę, a potem naprzemiennie go wynurzała i znów chowała, opryskując sobie grzbiet.
– Może warto by rozbić jeszcze trochę lód po brzegach? – zawołał strzelec. – Za mało tu wody, żeby je zwabić.
Pomagier nic nie odpowiedział, zaczął tylko tłuc wiosłem w wyszczerbioną krawędź lodowej pokrywy. Całe to roztrzaskiwanie lodu wcale nie było konieczne, dobrze o tym wiedział. Lecz nie wiedział tego strzelec i myślał: Nie rozumiem go, ale nie mogę pozwolić, żeby wszystko mi popsuł. Muszę mieć pełną kontrolę i nie dać mu jej przejąć. Każdy strzał może być twoim ostatnim i żaden smętny sukinkot nie może ci tego popsuć. Trzymaj nerwy na wodzy, chłopaku, mówił sobie.
2
Ale chłopakiem przecież nie był. Miał pięćdziesiątkę na karku i był pułkownikiem piechoty w armii Stanów Zjednoczonych, a w celu przejścia badań medycznych, które odbył na dzień przed przybyciem do Wenecji na to polowanie, łyknął tyle nitromannitu[6], żeby spokojnie... sam nie wiedział co, chyba po prostu je przejść, tak sobie mówił.
Lekarz patrzył na niego dość sceptycznie, zanotował jednak wyniki, sprawdziwszy je dwukrotnie.
– Wiesz co, Dick – rzucił – przy podwyższonym ciśnieniu śródgałkowym i wewnątrzczaszkowym to niewskazane, a nawet mocno przeciwwskazane.
– Nie wiem, o czym mówisz – odparł strzelec, który w tej sytuacji nie był strzelcem lub był nim tylko potencjalnie, ale był za to pułkownikiem piechoty w armii Stanów Zjednoczonych, zdegradowanym ze stopnia generała.
– Znamy się już od dawna, pułkowniku. A może tak mi się tylko zdaje – dodał lekarz.
– Minęło wiele lat – zgodził się pułkownik.
– Moglibyśmy pisać piosenki – zauważył lekarz. – Ale jak już się tak nafaszerujesz nitrogliceryną[7], to uważaj, żeby się o nic nie rozbić ani żeby cię nie dosięgnęła jakaś iskra. Powinni ci doczepić taki łańcuch do uziemienia jak przy cysternach z paliwem.
– Ale kardiografia wyszła w porządku?
– Wprost wspaniale, pułkowniku. Jak u dwudziestopięciolatka. A może nawet dziewiętnastolatka.
– To o co ci chodzi?
Po takiej dawce nitromannitu czasem trochę go mdliło, nie mógł się więc doczekać, aż wizyta dobiegnie końca. Nie mógł się też doczekać, aż się położy i łyknie seconal[8]. Powinienem napisać podręcznik ruchów taktycznych dla plutonu podwyższonego ciśnienia, pomyślał. Chętnie bym mu to powiedział. Może powinienem zdać się na łaskę sądu? Nigdy tego nie robisz, napomniał się. Zawsze twierdzisz, że jesteś bez winy.
– Ile razy oberwałeś w głowę? – spytał lekarz.
– Dobrze wiesz. Mam to w papierach.
– A ile razy dostałeś po głowie?
– Chryste Panie. – Chwila milczenia. – Pytasz na potrzeby wojska czy jako mój lekarz?
– Jako twój lekarz. Nie pomyślałeś chyba, że chcę ci narobić kłopotów?
– Nie, Wes. Przepraszam. To o co właściwie pytałeś?
– O wstrząśnienia mózgu.
– Takie prawdziwe?
– Takie, że traciłeś przytomność lub miałeś potem kłopoty z pamięcią.
– Może z dziesięć[9]. Wliczając w to grę w polo. Plus minus trzy.
– Biedny stary draniu... – powiedział lekarz. – To znaczy szanowny panie pułkowniku – dodał.
– Mogę już iść?
– Tak. Dobrze się trzymasz.
– Dzięki. Może chcesz się wybrać na kaczki na mokradła przy ujściu Tagliamento[10]? Świetne miejsce do polowania, należy do sympatycznych młodych Włochów, których poznałem w Cortinie[11].
– Strzelają tam do łysek?
– Nie. Tam akurat polują na prawdziwe kaczki. To dobre chłopaki i dobre miejsce. Prawdziwe kaczki. Krzyżówki, rożeńce, świstuny. Czasem jakieś gęsi. Zupełnie jak w domu, w czasach naszej młodości.
– Moja młodość przypadła na rok dwudziesty dziewiąty i trzydziesty[12].
– To pierwsza złośliwość, jaką słyszę z twoich ust.
– Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Po prostu nie pamiętam czasów wspaniałych polowań na kaczki. Poza tym jestem miastowy.
– I to jest właśnie, cholera, jedyny z tobą problem. Jeszcze nie widziałem miastowego, który byłby coś wart.
– Wcale tak nie myślisz, prawda, pułkowniku?
– Pewnie, że nie. Dobrze o tym wiesz.
– Dobrze się trzymasz, pułkowniku. Przykro mi, że nie mogę się wybrać na to polowanie. Nie umiem nawet strzelać.
– Do licha, to akurat bez różnicy. W naszym wojsku nikt nie umie. Ucieszyłbym się, gdybyś się przyłączył.
– Dam ci coś, co uzupełni te twoje specyfiki.
– A jest coś dobrego?
– Nie bardzo. Ale coś tam próbują wymyślić.
– To niech wymyślają – stwierdził pułkownik.
– Godna podziwu postawa, pułkowniku.
– A idź do diabła. Na pewno nie chcesz się wybrać?
– Na kaczkę chodzę do Longchamps[13] przy Madison Avenue – powiedział lekarz. – W lecie mają tam klimatyzację, zimą ogrzewanie. No i nie muszę wstawać przed świtem i wkładać kalesonów.
– Dobra, miastowy chłopaku. Nawet się nie dowiesz, co tracisz.
– Nigdy mnie to nie ciekawiło. Dobrze się trzymasz, pułkowniku.
– Dzięki – rzucił pułkownik i wyszedł.
3
To było przedwczoraj. Wczoraj natomiast jechał z Triestu[14] do Wenecji starą drogą prowadzącą z Monfalcone[15] do Latisany[16] i dalej przez równinę. Miał dobrego kierowcę, więc odpoczywał na przednim siedzeniu i patrzył na okolicę poznaną za młodu.
Wszystko wygląda teraz całkiem inaczej, myślał. Pewnie dlatego, że pozmieniały się odległości. Gdy człowiek jest starszy, wszystko wydaje się dużo mniejsze. No i drogi są teraz lepsze, nie ma tyle pyłu. Tylko czasem jeździłem tędy ciężarówką, zwykle chodziliśmy na piechotę. Wciąż wypatrywałem wtedy plam cienia, w których czasem dawano nam odpocząć, a także studni na podwórzach. No i jeszcze rowów, pomyślał. Stale wypatrywałem rowów, to na pewno.
Zatoczyli łuk i przejechali tymczasowym mostem nad rzeką Tagliamento. Jej brzegi się zieleniły, a po drugiej stronie, przy pasie głębszej wody, mężczyźni łowili ryby. Zbombardowany most właśnie odbudowywano pośród stukotu młotów do nitowania, a kilkaset metrów dalej ruiny wzniesionej dawno temu przez Longhenę wiejskiej willi[17] oraz budynków gospodarczych wskazywały, gdzie średnie bombowce zrzuciły swoje ładunki.
– Proszę spojrzeć – powiedział kierowca. – W tym kraju, jeśli widzi się most lub stację kolejową, to potem wystarczy odjechać kilkaset metrów w dowolnym kierunku i znajdzie się coś takiego.
– Morał z tego chyba taki, żeby nie budować sobie rezydencji ani kościoła, ani nie zatrudniać Giotta do malowania fresków w kościele, jeśli w zasięgu kilkuset metrów stoi jakiś most.
– Tak myślałem, że jakiś morał musi w tym być, panie pułkowniku.
Minęli już ruiny willi i jechali prostą drogą porośniętą przy rowach wierzbami, wciąż jeszcze burymi z powodu zimy, wśród pól pełnych drzew morwowych. Przed nimi pedałował na rowerze mężczyzna, czytając gazetę trzymaną w obu dłoniach.
– Lecz przy ciężkich bombowcach morał mówiłby o zasięgu do dwóch kilometrów – dodał kierowca. – Zgadza się, panie pułkowniku?
– A przy pociskach rakietowych[18]: dla bezpieczeństwa tak do czterystu kilometrów. Zatrąbcie może na tego rowerzystę.
Kierowca zatrąbił, a człowiek na rowerze zjechał na bok, nie podnosząc wzroku i nie dotykając kierownicy. Gdy go mijali, pułkownik usiłował dostrzec, jaką gazetę czyta, ale była złożona.
– Pewnie lepiej w ogóle nie budować teraz pięknych domów i kościołów ani nie zamawiać fresków u tego tam, jak pan mówił?
– Giotta. Ale równie dobrze mógłby to być Piero della Francesca czy Andrea Mantegna. Albo Michał Anioł.
– Dużo pan wie o malarzach, panie pułkowniku? – spytał kierowca.
Jechali teraz prostym odcinkiem drogi i tak pędzili, że kolejne mijane gospodarstwa się rozmywały i zlewały jedno z drugim, widzieli więc tylko to, co było daleko na wprost i stopniowo się zbliżało. Po bokach śmigał jedynie skondensowany obraz płaskiej zimowej niziny. Nie jestem pewien, czy lubię taką prędkość, pomyślał pułkownik. Breughel pewnie by za wiele nie zdziałał, gdyby miał przyglądać się okolicy w taki sposób.
– O malarzach? – zwrócił się do kierowcy. – Coś tam może i wiem, Burnham.
– Ja jestem Jackson, panie pułkowniku. Burnham przebywa w ośrodku wypoczynkowym w Cortinie. To piękne miejsce.
– Głupieję na stare lata – odparł pułkownik. – Przepraszam, Jackson. Tak, to piękne miejsce. Z dobrą wyżerką i sprawnie zarządzane. Nikt tam człowiekowi głowy nie zawraca.
– Tak jest, panie pułkowniku – zgodził się Jackson. – Pytałem o malarzy przez te Madonny. Pomyślałem sobie kiedyś, że warto by pooglądać obrazy, więc poszedłem do tej wielkiej galerii we Florencji.
– Której? Uffizi[19]? Pitti[20]?
– Jak tam ją zwą. Do tej największej. I tyle czasu się tym obrazom przyglądałem, że w końcu Madonny zaczęły mi wychodzić uszami. Mówię panu, panie pułkowniku, jak kto nie jest znawcą tego całego malarstwa, to da radę obejrzeć tylko ileś tam Madonn, a potem już mu odbija. Wie pan, jaką mam teorię? Jak pan wie, oni tu wszyscy mają hopla na punkcie bambini[21], a im mniej mają do jedzenia, tym więcej mają bambini i kolejne w drodze. No więc ja myślę, że ci malarze pewnie tak samo uwielbiali bambini jak inni Włosi. Nie znam tych, o których pan teraz wspominał, więc ich nie uwzględniam w tej teorii, pan to pewnie potem sprostuje. Ale mnie się zdaje, że te Madonny, co to ich naprawdę widziałem sporo, panie pułkowniku, mnie się zdaje, że ci malarze od tych zwykłych Madonn, to oni w pewnym sensie wyrażają tę całą sprawę z tymi bambini, jeśli pan wie, o czym mówię.
– No i oczywiście musieli się ograniczać do tematów religijnych.
– Tak, panie pułkowniku. Więc sądzi pan, że ta moja teoria ma sens?
– Pewnie. Choć myślę, że to nieco bardziej skomplikowane.
– Oczywiście. To tylko taka teoria robocza.
– Macie jeszcze jakieś teorie na temat sztuki, Jackson?
– Nie, panie pułkowniku. Na razie wymyśliłem tylko tę o bambini. Wolałbym natomiast, żeby malowali dobre obrazy przedstawiające góry wokół ośrodka w Cortinie.
– Tycjan pochodził z tamtych okolic – powiedział pułkownik. – Tak przynajmniej mówią. Wybrałem się kiedyś nieco dalej w dolinę i widziałem dom, w którym się ponoć urodził.
– Ładny ten dom, panie pułkowniku?
– Taki sobie.
– No bo gdyby namalował jakiś obraz przedstawiający te okolice tam na górze, z kolorowymi skałami o zachodzie słońca, sosnami, śniegiem i tymi wszystkimi spiczastymi wieżyczkami...
– To kampanile, czyli dzwonnice – powiedział pułkownik. – Takie jak ta przed nami, w Ceggii[22].
– No więc gdyby namalował jakieś takie naprawdę dobre obrazy tamtych okolic, to na pewno parę bym kupił.
– Malował piękne portrety kobiet – zauważył pułkownik.
– Gdybym miał, powiedzmy, knajpę, gospodę czy zajazd, to taki widoczek by mi się przydał – ciągnął kierowca. – Ale gdybym przyniósł do domu podobiznę jakiejś baby, to moja stara by mnie przegoniła z Rawlins do Buffalo[23]. O ile w ogóle dałaby mi zwiać.
– Mógłbyś przekazać obraz miejscowemu muzeum.
– W naszym muzeum[24] mają tylko groty od strzał, pióropusze, skalpy i noże do skalpowania, skamieniałe ryby, fajki pokoju, zdjęcia Johnstona Wątrobożercy[25], no i jeszcze skórę jakiegoś złoczyńcy[26], którego powiesili, a jeden doktor mu ją ściągnął. Portret kobiety nie bardzo by tam pasował.
– Widzisz tę kampanilę, tam dalej, na równinie? – spytał pułkownik. – Pokażę ci jedno miejsce, gdzieśmy walczyli, gdy byłem młodym chłopakiem.
– Pan też tu walczył, panie pułkowniku?
– Tak.
– Kto w tamtej wojnie zajął Triest?[27]
– Szkopy. To znaczy Austriacy.
– A myśmy go odbili?
– Dopiero na koniec, jak już było po wszystkim.
– A kto zajął Florencję i Rzym?
– My.
– No to nie mieliście chyba aż tak znowu najgorzej.
– Panie pułkowniku – dodał łagodnie pułkownik.
– Bardzo przepraszam – powiedział szybko kierowca. – Ja byłem w Trzydziestej Szóstej Dywizji[28], panie pułkowniku.
– Widziałem naszywkę.
– Myślałem o bitwie nad Rapido. Nie chciałem, żeby to zabrzmiało niegrzecznie czy lekceważąco.
– Rozumiem. Po prostu myśleliście o bitwie nad Rapido. Słuchajcie, Jackson, każdy, kto spędził trochę czasu na wojnie, ma swoje Rapido, czasem nawet niejedno.
– Ja bym nie zniósł więcej niż jednego, panie pułkowniku.
Wjechali do przyjemnego miasteczka San Donà di Piave[29]. Zostało odbudowane i składało się głównie z nowych budynków, lecz nie było brzydsze od miasteczek na Midweście, a przy tym równie dostatnie i wesołe, jak nędzna i ponura jest Fossalta[30], ledwie kawałek dalej w górę rzeki, pomyślał pułkownik. Czy Fossalta po pierwszej wojnie światowej jeszcze się nie podźwignęła? Oberwała, zanim ją ujrzałem, pomyślał. W osiemnastym roku mocno ją ostrzelali przed wielką ofensywą z piętnastego czerwca[31]. A później myśmy ją jeszcze mocniej ostrzelali i dopiero potem przejęli. Wspominał, jak szli do ataku przez Monastier[32], a potem Fornaci[33]. W ten zimowy dzień wspominał, jak było wtedy w lecie.
Kilka tygodni wcześniej przejeżdżał przez Fossaltę i skierował samochód na drogę na nasypie, żeby odnaleźć miejsce na brzegu rzeki, gdzie wtedy oberwał[34]. Łatwo je było namierzyć, bo rzeka w tym miejscu tworzy zakole[35], a dół, w którym stał wówczas ciężki karabin maszynowy, równo zarósł trawą. Przystrzygły ją owce czy kozy, tak że wyglądał jak specjalnie przygotowane zagłębienie na polu golfowym. Rzeka w tym miejscu płynęła leniwie, błotnisto-niebieska, przy brzegach porośnięta trzciną, a że nikogo nie było nigdzie widać, pułkownik przykucnął ze wzrokiem utkwionym w przeciwległym brzegu, choć wtedy nie wolno było za dnia wystawiać nawet głowy, i się wypróżnił, dokładnie w tym samym punkcie, w którym, jak ocenił za pomocą triangulacji[36], trzydzieści lat wcześniej został ciężko ranny.
– Niezbyt ambitne dzieło – powiedział na głos do rzeki i jej brzegu, ociężałych od jesiennej ciszy i zalanych deszczem. – Ale przynajmniej moje własne.
Wstał i się rozejrzał. Nikogo nie dostrzegł, a samochód stał nieco dalej na drodze, przed ostatnim, najsmutniejszym odbudowanym domem w Fossalcie.
– To teraz dokończę pomnik – powiedział na głos, choć słuchali go tylko umarli, po czym wyjął z kieszeni stary solingeński scyzoryk[37], taki, jakie noszą niemieccy kłusownicy. Otworzył go do końca, aż cyknęła blokada, a potem okrężnym ruchem wyciął równy płat wilgotnej ziemi. Otarł nóż o swój prawy but wojskowy, a następnie wetknął w dołek brązowy banknot o nominale dziesięciu tysięcy lirów[38], ubił na nim ziemię i położył na to odłożoną wcześniej na bok trawiastą pokrywę.
– To będzie dwadzieścia lat po pięćset lirów rocznie za Medaglia d’Argento al Valor Militare[39]. Krzyż Wiktorii[40] wart jest może z dziesięć gwinei[41], Krzyż za Wybitną Służbę[42] nic, a Srebrna Gwiazda[43] jest gratis. Resztę zachowam dla siebie.
Teraz już w porządku, pomyślał. Są pieniądze, łajno i krew. Tylko spójrz, jak rośnie tu trawa, a w ziemi leży żelazo wraz z nogą Gina, obiema nogami Randolfa oraz moją prawą rzepką[44]. To wspaniały pomnik, zawiera wszystko: żyzność, pieniądze, krew i żelazo. Można na nim budować naród. Tam gdzie są pieniądze, żyzność, krew i żelazo, tam jest ojczyzna. Potrzeba nam jednak węgla. Musimy zdobyć węgiel.
Potem spojrzał na stojący na drugim brzegu odbudowany biały dom, który dawniej był kupą gruzu, i splunął do rzeki. Ledwo trafił do wody, bo stał dość daleko.
– Tamtej nocy i jeszcze długo potem nie byłem w stanie splunąć – powiedział. – Ale teraz nieźle mi idzie jak na kogoś, kto nie żuje gumy.
Powolnym krokiem wrócił do miejsca, gdzie stał samochód. Kierowca spał.
– Obudź się, synu – powiedział pułkownik. – Zawracamy i jedziemy drogą na Treviso[45]. Na tym odcinku niepotrzebna nam mapa, będę mówił, gdzie skręcać.
4
Teraz, w drodze do Wenecji, pilnował się i usiłował nie myśleć o swojej ogromnej potrzebie wizyty w tym mieście. Wielki buick[46] minął ostatnie zabudowania San Donà di Piave i wjechał na most[47].
Znaleźli się po włoskiej stronie rzeki[48]. Znów zobaczył tę starą drogę na nasypie biegnącym wzdłuż brzegu, tak samo równą i zwyczajną jak na pozostałych odcinkach. Dostrzegał jednak zajmowane dawniej pozycje. Pędzili teraz prostą, równą szosą po obu stronach obsadzoną wierzbami rosnącymi wzdłuż dwóch kanałów, w których kiedyś unosiły się zwłoki. Pod koniec ofensywy mnóstwo ludzi zginęło, ktoś więc ze względu na upał wydał rozkaz wyrzucenia ciał do kanałów, tak by oczyścić z nich drogę i pozycje nad rzeką. Niestety jednak śluzy kanałów w dole rzeki wciąż znajdowały się w rękach Austriaków i pozostawały zamknięte.
Woda w kanałach niemal stała w miejscu, a trupy przez dłuższy czas po niej dryfowały, pęczniejąc i osiągając kolosalne rozmiary, z twarzami do dołu lub do góry, niezależnie od narodowości. W końcu, gdy udało się nieco opanować sytuację, oddziały robocze powyciągały je nocą z wody i pogrzebały przy drodze. Pułkownik wypatrywał bardziej obfitej zieleni w pasie wzdłuż szosy, lecz jej nie dostrzegł. W kanałach pływało za to mnóstwo kaczek i gęsi, a na całej długości drogi stali mężczyźni i łowili ryby.
Zresztą i tak ich potem wykopano, myślał pułkownik, i przeniesiono do wielkiego ossuarium pod Nervesą[49].
– Walczyliśmy tutaj, gdy byłem młodym chłopakiem – powiedział do kierowcy.
– Cholernie płaski teren do walki. Udawało się trzymać pozycje nad rzeką?
– Tak – odparł pułkownik. – Utrzymywaliśmy je, potem utraciliśmy i odzyskaliśmy.
– Nie ma tu w zasięgu wzroku żadnych wzniesień.
– Z tym właśnie był problem. Musieliśmy korzystać z tych, których nie dawało się dostrzec, takie były nieznaczne, a także z rowów, domów, żywopłotów i brzegów kanałów. Jak w Normandii[50], tylko jeszcze bardziej płasko. Pewnie podobnie wyglądały walki w Holandii.
– Ta rzeka z pewnością nie przypomina Rapido.
– Całkiem przyzwoita stara rzeka – odparł pułkownik. – Tam wyżej wody było całkiem sporo, zanim porobili te wszystkie zapory wodne. A na płyciźnie zdarzały się głębokie i zdradliwe kanały między kamykami. Było takie miejsce o nazwie Grave di Papadopoli[51], pełne pułapek.
Wiedział, jak nudne dla innych są cudze opowieści wojenne, przestał więc o tym mówić. Każdy zawsze odnosi wszystko do siebie, pomyślał. Nikt nie jest zainteresowany tak ogólnie, tylko żołnierze, a tych nie jest wielu. Kolegujesz się z nimi, potem ci najlepsi giną, a pozostali tak o coś wiecznie zabiegają, że w ogóle nie patrzą ani nie słuchają. Wciąż tylko myślą o tym, co sami widzieli, a gdy mówisz, już planują, co zaraz powiedzą, jak wzmocnią tym swoją pozycję i jakie zapewnią sobie przywileje. Nie było sensu zanudzać tego chłopaka, który pomimo Bojowej Odznaki Piechoty[52], Purpurowego Serca[53] i różnych naszywek tak naprawdę nie był wcale żołnierzem, tylko człowiekiem wsadzonym w mundur wbrew własnej woli, który z jakichś osobistych przyczyn postanowił zostać w wojsku.
– Coście robili w cywilu, Jackson? – spytał.
– Miałem z bratem warsztat samochodowy w Rawlins w stanie Wyoming, panie pułkowniku.
– Zamierzacie tam wrócić?
– Mój brat zginął na Pacyfiku[54], a facet, który prowadził nam warsztat, był do niczego. Straciliśmy wszystko, cośmy w to włożyli.
– To kiepsko.
– Pewnie, kiepsko jak diabli – potwierdził kierowca, po czym dodał: – panie pułkowniku.
Pułkownik patrzył na drogę.
Wiedział, że jeśli będą się jej trzymać, wkrótce dojadą do zakrętu, na który czekał, ale i tak się niecierpliwił.
– Miejcie oczy otwarte i skręćcie w lewo w boczną drogę – powiedział do kierowcy.
– Myśli pan, że te drogi gruntowe nadają się do jazdy takim dużym wozem?
– Zobaczymy – odparł pułkownik. – Do diabła, przecież nie padało już od trzech tygodni.
– Nie bardzo ufam bocznym drogom na tej nizinie.
– Jak utkniemy, to nas wyciągnę wołami.
– Myślałem tylko o samochodzie, panie pułkowniku.
– No dobrze, to myślcie lepiej o tym, co mówiłem, i skręćcie w pierwszą drogę w lewo, jeśli tylko się nada.
– Tam się coś wyłania za krzakami – powiedział kierowca.
– Za nami nic nie jedzie. Zatrzymajcie się przed zjazdem, to podejdę i zerknę.
Wysiadł, przeszedł na drugą stronę szerokiej utwardzonej szosy i spojrzał na wąską drogę gruntową, wzdłuż której ciągnął się kanał o wartkim nurcie, a dalej gęsty żywopłot. Za żywopłotem stał niski czerwony dom ze sporą stodołą. Droga była sucha. Nie było nawet kolein. Pułkownik wrócił do samochodu.
– Istny bulwar – orzekł. – Nie ma czym się martwić.
– Tak jest, panie pułkowniku. To w końcu pana samochód.
– Wiem, wciąż go spłacam. Wyjaśnijcie mi, Jackson, zawsze tak się martwicie przy zjeździe z szosy na gorszą drogę?
– Nie, panie pułkowniku. Ale co innego dżip, a co innego tak nisko zawieszone auto. Zna pan prześwit tego pojazdu, przy mechanizmie różnicowym i na całej długości podwozia?
– Mam w bagażniku saperkę i łańcuchy. Zobaczycie jeszcze, dokąd się wybierzemy po wyjeździe z Wenecji.
– Całą drogę mamy pokonać tym samochodem?
– Nie wiem. Jeszcze zobaczę.
– Proszę też pomyśleć o błotnikach, panie pułkowniku.
– Odetniemy je, jak Indianie w Oklahomie[55]. Za dużo tu zresztą błotników. W ogóle wszystkiego w tym aucie jest za dużo, poza silnikiem. Słuchajcie, Jackson, to naprawdę niezły silnik. Sto pięćdziesiąt koni.
– Pewnie, panie pułkowniku. Przyjemnie się prowadzi auto z takim silnikiem po dobrej drodze. Dlatego nie chciałbym, żeby coś mu się przydarzyło.
– To miło z waszej strony, Jackson. A teraz przestańcie się zamartwiać.
– Wcale się nie zamartwiam, panie pułkowniku.
– To dobrze.
Pułkownik też się teraz nie martwił, bo za linią ciasno skupionych brunatnych drzew na wprost dostrzegł poruszający się żagiel. Duży, czerwony, na górze ostro ścięty, sunął wolno za drzewami.
Dlaczego zawsze człowieka tak porusza widok przesuwającego się żagla, zastanawiał się. Dlaczego tak mnie wzrusza widok dużych, powolnych, bladych wołów? To pewnie ich ruch i wygląd, wielkość i kolor, wszystko razem.
Lecz piękny duży muł lub sznur zadbanych jucznych mułów też mnie przecież porusza. Podobnie jak każdy dostrzeżony kojot oraz wilk, chodzący jak żadne inne zwierzę, szary i pewny siebie, niosący tę ciężką głowę o złowrogich oczach.
– Jackson, widzieliście kiedyś wilki w okolicach Rawlins?
– Nie, panie pułkowniku. Za moich czasów już ich nie było, wszystkie wytruli. Jest za to mnóstwo kojotów.
– Lubicie kojoty?
– Lubię ich nocą słuchać.
– Ja też. Nie ma nic lepszego, oprócz widoku statku żeglującego pośród pól.
– Właśnie tam jeden płynie, panie pułkowniku.
– Po kanale Sile[56]. To barka żaglowa zmierzająca do Wenecji. Dość szybko się porusza, bo wiatr wieje od gór. Jeśli kierunek się utrzyma, to nocą zrobi się naprawdę zimno, powinno więc być sporo kaczek. Skręćcie tu w lewo, pojedziemy wzdłuż kanału. Tam jest dobra droga.
– W moich stronach nieczęsto się polowało na kaczki. Ale w Nebrasce nad rzeką Platte było ich mnóstwo[57].
– Chcecie sobie postrzelać, jak dojedziemy na miejsce?
– Chyba nie, panie pułkowniku. Marny ze mnie strzelec, wolę poleżeć w łóżku. Wie pan, jutro niedziela.
– Wiem – odparł pułkownik. – Możecie sobie leżeć do południa, jeśli macie ochotę.
– Wziąłem środek na owady, więc może się wyśpię.
– Nie jestem pewien, czy się przyda. A zabraliście racje K[58] lub Ten in One[59]? Bo tam raczej będzie tylko włoskie żarcie.
– Na wszelki wypadek wziąłem kilka puszek i parę rzeczy do rozdania.
– To dobrze – powiedział pułkownik.
Patrzył teraz przed siebie, próbując dostrzec punkt, w którym droga biegnąca wzdłuż kanału łączy się z główną szosą. Wiedział, że w tak pogodny dzień będzie je stamtąd widać. Ponad moczarami, brunatnymi jak te wokół Pilottown[60] u ujścia Missisipi zimą i porośniętymi trzciną przygiętą pod naporem silnego północnego wiatru, sterczała kwadratowa wieża kościoła w Torcello[61], a dalej wysoka kampanila Burano[62]. Morze było szaroniebieskie, przesuwały się po nim żagle dwunastu barek płynących z wiatrem ku Wenecji.
Będę musiał zaczekać, aż przekroczymy rzekę Dese w okolicach Noghery, dopiero stamtąd wyraźnie je widać, pomyślał. Dziwnie jest wspominać, że tamtej zimy walczyliśmy w jego obronie tu, nad tym kanałem[63], ale nigdyśmy go nie widzieli. A potem raz w taki pogodny, zimny dzień jak dziś znalazłem się w okolicach Noghery i wtedy je dostrzegłem, daleko za wodą. Chociaż nigdy tam nie dotarłem. Ale to przecież moje miasto, bo walczyłem za nie jako młody chłopak, a teraz, gdy przeżyłem już pół wieku, dobrze mnie traktują, bo wiedzą, że o nie walczyłem, więc jestem poniekąd jego współwłaścicielem.
Uważasz, że to dlatego dobrze cię traktują? – spytał sam siebie.
Być może, pomyślał. A może traktują mnie dobrze, bo jestem pułkownikiem zwycięskiej armii. Chociaż nie sądzę. W każdym razie mam nadzieję, że tak nie jest. To nie Francja, pomyślał.
Tam człowiek przedziera się w walce do miasta, które kocha, i bardzo uważa, żeby niczego nie zniszczyć, lecz potem, jeśli ma odrobinę oleju w głowie, stara się już nigdy tam nie wracać, bo jeszcze spotka jakichś wojskowych, którzy będą mu mieli za złe, że w ogóle się tam pchał. Niech żyje Francja i jej frytki! Liberté, venalité et stupidité[64]. Geniusz francuskiej pensée militaire[65]. Od czasów du Picqa[66] nie mieli przyzwoitego myśliciela wojskowego. On też zresztą dochrapał się tylko cholernej rangi pułkownika. Mangin[67], Maginot[68] i Gamelin[69], do wyboru, do koloru, panowie. Trzy strategie. Pierwsza: walę ich w nos. Druga: chowam się za czymś, co nie osłania mi lewej flanki. Trzecia: chowam głowę w piasek jak struś, przekonany o militarnej potędze Francji, a następnie się oddalam.
Co oczywiście jest bardzo delikatnym ujęciem sprawy. Pewnie, nadmierne uproszczenia zawsze są niesprawiedliwe. Pamiętaj o szlachetności członków ruchu oporu, o Fochu[70], który walczył i organizował walkę, o różnych wspaniałych przedstawicielach tego narodu. Pamiętaj o swoich przyjaciołach i o swoich zmarłych. Pamiętaj o mnóstwie rzeczy i znów o przyjaciołach, i o najwspanialszych znanych ci osobach. Nie bądź zgorzkniały ani durny. A co to ma wspólnego z fachem żołnierza? Daj spokój, powiedział sam do siebie. Wybrałeś się na wycieczkę, żeby się rozerwać.
– Jackson, jesteście szczęśliwi? – spytał.
– Tak, panie pułkowniku.
– To dobrze. Zaraz ukaże się ten widok, który chcę wam pokazać. Starczy jeden rzut oka. Cała operacja będzie właściwie bezbolesna.
Ciekawe, o co mu chodzi, zastanawiał się kierowca. Był kiedyś generałem i teraz myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. Skoro tak świetnie się sprawdzał jako generał, dlaczego już nim nie jest? Chyba tyle oberwał, że mu całkiem odbiło.
– O, to ten widok, Jackson – powiedział pułkownik. – Zjedźmy na bok, popatrzymy sobie.
Pułkownik i kierowca przeszli na drugą stronę szosy i spojrzeli na Wenecję ponad laguną smaganą silnym, zimnym wiatrem od gór, w którym kontury budynków zdawały się ostre i geometrycznie wyraziste.
– Na wprost nas jest Torcello. – Pułkownik wskazał ręką wyspę. – Mieszkali tam ludzie, którzy uciekli ze stałego lądu przed Wizygotami[71]. Zbudowali ten kościół z kwadratową wieżą, który tam widać. Żyło tu kiedyś trzydzieści tysięcy osób. Wznieśli ten kościół na chwałę Pana, żeby mu oddawać cześć. Lecz potem, gdy już go zbudowali, ujście rzeki Sile się zamuliło czy też może przeobraziła je powódź, w każdym razie zalało cały ten teren, przez który teraz jechaliśmy, zalęgły się tam komary i przyszła malaria. Ludzie zaczęli umierać, więc starszyzna uradziła, że należy się przenieść w zdrowsze miejsce, którego można by bronić z użyciem łodzi i gdzie Wizygoci, Longobardowie[72] i inne łotry[73] nie mogliby ich dosięgnąć, bo te łotry nie radziły sobie dobrze na morzu. A chłopcy z Torcello radzili sobie świetnie. Załadowali więc kamienie ze swoich rozebranych domów na barki, takie jak ta, którą dopiero co widzieliśmy, i zbudowali Wenecję. – Pułkownik przerwał. – Przynudzam, Jackson?
– Nie, panie pułkowniku. Nie miałem pojęcia, kto założył Wenecję.
– No więc byli to chłopcy z Torcello. Twardzi i z dobrym smakiem architektonicznym. Pochodzili z Caorle[74], niewielkiej miejscowości na wybrzeżu. Ale uciekając przed Wizygotami, pociągnęli za sobą ludzi z okolicznych miasteczek i gospodarstw. To właśnie jeden z tych chłopców z Torcello, który dostarczał broń do Aleksandrii, odnalazł tam ciało Świętego Marka i wywiózł je stamtąd[75], przykryte płatami świeżej wieprzowiny, żeby go nie odkryli pogańscy celnicy. To on sprowadził do Wenecji szczątki Świętego Marka, który teraz jest jej patronem i któremu postawili katedrę. W owym czasie jednak kupcy weneccy wyprawiali się tak daleko na wschód, że jak na mój gust architektura miasta jest dość bizantyjska. Nigdy nie budowali lepiej niż na początku, w Torcello. To właśnie Torcello, o tam.
Rzeczywiście mieli je przed sobą.
– Plac Świętego Marka to ten z gołębiami, gdzie stoi ta ogromna katedra[76], co to wygląda trochę jak wielkie kino, prawda?
– Zgadza się, Jackson. Świetnie się orientujecie. Można i tak na to patrzeć. A teraz spójrzcie dalej, za Torcello, dostrzeżecie tam uroczą kampanilę na wyspie Burano, tak diabelnie pochyłą jak Krzywa Wieża w Pizie. Burano to przeludniona wysepka, gdzie kobiety robią przepiękne koronki, mężczyźni robią bambini, a w dzień pracują w hutach szkła na sąsiedniej wyspie, czyli Murano[77], którą tam widać, z kolejną kampanilą. Za dnia produkują tam cudowne szkło dla bogaczy z całego świata, a potem wracają do domu niewielkim vaporetto[78] i robią te swoje bambini. Chociaż nie każdy spędza noc z żoną. Nocami wypływają też na skraj mokradeł w tej lagunie przed nami i polują na kaczki za pomocą ogromnych strzelb montowanych na łodziach[79]. W księżycowe noce do rana słychać strzały. – Na chwilę zamilkł. – Jeśli sięgniecie wzrokiem za Murano, zobaczycie Wenecję. To moje miasto. Mógłbym wam pokazać jeszcze sporo rzeczy, lecz chyba powinniśmy ruszać w drogę. Ale przyjrzyjcie się dobrze. Tu właśnie widać jak na dłoni, jak to przebiegało. Chociaż nikt nigdy stąd laguny nie ogląda.
– Piękny widok. Dziękuję, panie pułkowniku.
– Dobra, jedziemy – powiedział pułkownik.
5
Wciąż jednak patrzył i wszystko zdawało mu się równie cudowne i tak samo go poruszało jak wtedy, gdy miał osiemnaście lat i zobaczył tę okolicę po raz pierwszy, nic nie rozumiejąc i wiedząc tylko, że jest piękna. W tamtym roku nadeszła bardzo ostra zima i góry za równiną były całkiem białe. Austriacy nie mieli więc wyboru i próbowali się przebijać pod takim kątem, że rzeka Sile i stare łożysko Piawy stanowiły jedyną linię obrony.
Jeśli zajmowało się stare łożysko Piawy, to można się było wycofać ku rzece Sile, gdyby pierwsza linia frontu nie zdołała odeprzeć ataku. Dalej nie było już nic, tylko goła równina i przyzwoita sieć dróg prowadzących w głąb Niziny Weneckiej oraz na równiny Lombardii. Austriacy przez całą zimę raz za razem przypuszczali atak, żeby się przebić do tej pięknej drogi, po której teraz jechali, prowadzącej prosto do Wenecji. Tamtej zimy pułkownik, który wówczas był jeszcze porucznikiem i służył w obcym wojsku[80], co później w rodzimej armii czyniło go nieco podejrzanym i niezbyt mu pomogło w karierze, stale cierpiał na ból gardła[81], który brał się stąd, że sporo czasu spędzali w wodzie. Nie było kiedy wyschnąć i bardziej się opłacało szybko się zamoczyć i pozostać mokrym.
Ofensywa Austriaków była słabo skoordynowana, lecz nieustanna i desperacka. Najpierw szedł ciężki ostrzał artyleryjski, który miał nas unieszkodliwić, a potem, gdy ustawał, sprawdzało się pozycje i liczyło ludzi. Nie było jednak czasu, żeby zająć się rannymi, bo człowiek wiedział, że zaraz nastąpi atak, więc zabijało się żołnierzy brodzących w bagnie, trzymających karabiny nad wodą i powolnych, jak to przy brodzeniu w wodzie po pas.
Gdyby ostrzał artyleryjski nie cichł przed natarciem, myślał często pułkownik, a wówczas porucznik, to nie wiem, czybyśmy cokolwiek zdołali zdziałać. Ale zawsze przed atakiem wycofywali działa, zgodnie z procedurą.
Gdybyśmy stracili stare łożysko Piawy i znaleźli się nad Sile, to oni przesunęliby ostrzał na drugą i trzecią linię frontu, choć ich się zwykle nie daje utrzymać, i powinni ustawić działa bliżej nas i walić z nich przez cały czas natarcia, ażby się przez nas przebili. Lecz dzięki Bogu wszystkim zawiaduje zwykle jakiś wysoko postawiony dureń, myślał pułkownik, więc przesuwali się stopniowo.
Z silnym bólem gardła przez całą zimę zabijał nacierających żołnierzy, wyposażonych w granaty trzonkowe przymocowane do pasów pod ramionami, z ciężkimi plecakami z cielęcej skóry i w stalowych hełmach. To był wróg.
Nigdy jednak nie czuł do nich nienawiści, nie był zresztą w stanie obdarzyć ich jakimkolwiek uczuciem. Sprawował dowództwo z gardłem owiniętym starą skarpetą nasączoną terpentyną. Odpierali ataki ogniem z karabinów i tych cekaemów, które przetrwały ostrzał artyleryjski i wciąż nadawały się do użycia. Właściwie uczył swoich ludzi strzelać, co stanowi rzadką umiejętność w europejskich armiach, oraz patrzeć na nacierającego wroga, a ponieważ wciąż zdarzały się chwile ciszy, gdy mogli swobodnie postrzelać, nabrali w tym sporej wprawy.
Ale po ostrzale zawsze trzeba było liczyć, i to szybko, żeby wiedzieć, ilu ma się strzelców. Tamtej zimy oberwał trzy razy, każda z tych ran była jednak drobnostką, niewielkim obrażeniem bez uszkodzenia kości, nabrał więc przekonania, że jest nieśmiertelny, bo wiedział, że powinien był zginąć podczas tych ciężkich ostrzałów artyleryjskich, które zawsze poprzedzały natarcie. W końcu jednak oberwał porządnie i na dobre. Żadna z poprzednich ran nie zrobiła z nim tego, co ta pierwsza ciężka. Pewnie straciłem wtedy poczucie nieśmiertelności, myślał. No cóż, w pewnym sensie to całkiem spora strata.
Ten kraj dużo dla niego znaczył, więcej, niż potrafiłby czy chciał komukolwiek wyznać, a teraz siedział w samochodzie zadowolony, że za pół godziny będą w Wenecji. Połknął dwie tabletki nitromannitu, bo od tysiąc dziewięćset osiemnastego radził już sobie ze spluwaniem, mógł więc łykać leki bez popijania, po czym spytał:
– Jak sobie radzicie, Jackson?
– W porządku, panie pułkowniku.
– Skręćcie w boczną drogę w lewo przy zjeździe na Mestre[82], to będziemy mogli pooglądać łodzie płynące kanałem i unikniemy tłoku na głównej drodze.
– Tak jest, panie pułkowniku – odparł kierowca. – Przypomni mi pan jeszcze przed zjazdem?
– Oczywiście.
Zbliżali się prędko do Mestre. Poczuł się jak przy pierwszej wizycie w Nowym Jorku, za dawnych czasów, gdy ten był jeszcze lśniący, biały i piękny. Ukradłem ten obraz, pomyślał. Ale wtedy jeszcze nie było smogu. Dojeżdżamy do mojego miasta, myślał. Chryste Panie, jakie ono cudowne.
Skręcili w lewo i jechali teraz wzdłuż kanału, w którym cumowały łodzie rybackie, a pułkownik patrzył na nie i czuł radość w sercu na widok brunatnych sieci i wiklinowych koszy na ryby, a także czystych, pięknych konturów łodzi. Nie chodzi o to, że są malownicze. Do diabła z malowniczością. One są po prostu cholernie piękne.
Minęli długi rząd łodzi w kanale, którym płynęła leniwie woda z Brenty[83], i pomyślał o jej długim odcinku, przy którym stoją wspaniałe wille w otoczeniu trawników, ogrodów, platanów i cyprysów. Chciałbym, żeby mnie tam pochowano, pomyślał. Świetnie znam to miejsce[84]. Lecz tego chyba nie da się załatwić. Zresztą nie wiem. Znam ludzi, którzy może by się zgodzili, żeby mnie u nich pogrzebano. Spytam Alberta[85]. Choć może to uznać za dość ponury pomysł.
Od dłuższego czasu rozmyślał o różnych pięknych miejscach, w których chciałby zostać pochowany, i o skrawkach ziemi, których chciałby być częścią. Etap smrodu i gnicia tak naprawdę nie trwa zbyt długo, myślał, zresztą człowiek staje się czymś w rodzaju nawozu i ostatecznie nawet kości na coś się przydają. Chciałbym zostać pochowany na skraju posiadłości, ale w miejscu z widokiem na piękny, stary dom i wspaniałe, wysokie drzewa. Chyba nikomu bym szczególnie nie przeszkadzał. Mógłbym stać się częścią terenu, na którym wieczorami bawią się dzieci, rano być może konie ćwiczone są w skokach, kopyta dudnią na darni, a pstrągi w stawie wyskakują ku rojącym się jętkom.
Jechali teraz groblą prowadzącą z Mestre do Wenecji, obok brzydkich zakładów Bredy[86], które równie dobrze mogłyby straszyć w Hammond[87] w stanie Indiana.
– Co tu się produkuje, panie pułkowniku? – spytał Jackson.
– To przedsiębiorstwo robi w Mediolanie lokomotywy – odparł pułkownik. – Tu natomiast zajmują się wszelkiego rodzaju metalurgią.
Od tej strony Wenecja nie prezentowała się najlepiej, a pułkownik nigdy tej drogi na grobli nie lubił, tyle że pozwalała szybko dotrzeć do celu i zobaczyć boje i kanały.
– To miasto samo się utrzymuje – powiedział do Jacksona. – Kiedyś było królową mórz, a ludzie są tu cholernie twardzi i mało się czymkolwiek przejmują, ze świecą takich szukać gdzie indziej. Jak się ich lepiej pozna, okazują się twardsi niż u was w Cheyenne[88], chociaż są bardzo uprzejmi.
– Nie powiedziałbym, że mieszkańcy Cheyenne są szczególnie twardzi, panie pułkowniku.
– W każdym razie twardsi niż ci z Casper[89].
– To według pana miasto twardzieli?
– To miasto naftowe. Bardzo przyzwoite.
– Ale nie jest miastem twardzieli. Nigdy nim nie było.
– No dobrze, Jackson. Może poruszamy się w innych kręgach. Lub inaczej rozumiemy to słowo. Ale tu, w Wenecji, gdzie panuje uprzejmość i dobre wychowanie, ludzie są twardzi jak starzy traperzy w Dzień Smażonej Ryby w Cooke City[90] w Montanie.
– Jak dla mnie miastem najtwardszych ludzi jest Memphis[91].
– Ale nie tak jak Chicago, Jackson. W Memphis ciężko jest tylko czarnym. A w Chicago wszystkim, na północy, południu i zachodzie, bo wschodu nie ma[92]. Tyle że ludzie tam są niewychowani. Za to tu, w tym kraju, jeśli chce się odwiedzić miasto prawdziwych twardzieli, do tego z cudownym żarciem, warto pojechać do Bolonii[93].
– Nigdy tam nie byłem.
– No cóż, oto i parking wielopoziomowy[94], gdzie zostawimy samochód – powiedział pułkownik. – Kluczyki zostawcie w recepcji. Tu nie kradną. Ja pójdę do baru, a wy pojedziecie na górę zaparkować. Mają tu ludzi, którzy zabiorą bagaże.
– A pana strzelbę i sprzęt myśliwski można zostawić w bagażniku?
– Oczywiście. Tu nie kradną. Już mówiłem.
– Chciałem się tylko upewnić, że pana cenny sprzęt jest bezpieczny, panie pułkowniku.
– Tacy jesteście cholernie szlachetni, że aż niedobrze się robi – rzucił pułkownik. – Wyczyśćcie sobie uszy, żeby od razu słyszeć, co mówię.
– Słyszałem, panie pułkowniku – odparł Jackson.
Pułkownik spojrzał na niego przeciągle, z dawną zaciekłością.
Kawał podłego skurczybyka, bez dwóch zdań, pomyślał Jackson. A potrafi być tak diabelnie miły.
– Wyjmijcie nasze bagaże i zaparkujcie na górnym poziomie. Sprawdźcie od razu olej, wodę i opony – rzekł pułkownik i ruszył do baru po betonie pełnym śladów oleju i gumy.