51,92 zł
Bimini, lata trzydzieste XX wieku. Rytm życia malarza Thomasa Hudsona wyznaczają morskie fale i huragany. Przez większą część roku mężczyzna jest odseparowany od swoich trzech synów, nauczył się więc żyć i pracować tak, by nie czuć dojmującej samotności. W końcu chłopcy przybywają na wyspę na letnie wakacje. Pod wpływem wspólnie spędzonych szczęśliwych dni Hudson wraca myślami do przeszłości i rozważa podjęte dawniej decyzje. Tuż po wyjeździe synów otrzymuje tragiczną wiadomość.
Podział powieści na trzy części odzwierciedla trzy etapy życia Hudsona: spokojny pobyt na wyspach Bimini, cyniczny okres spędzony w Hawanie już po wybuchu drugiej wojny światowej oraz czas walki na morzu u wybrzeży Kuby. W tej w dużej mierze autobiograficznej historii Hemingway ukazuje ewolucję bohatera od refleksyjnego artysty i poszukiwacza przygód po mężczyznę ogarniętego żałobą, biorącego udział w działaniach wojennych. Łączy obraz życia wewnętrznego jednej ze swoich najbardziej złożonych i intrygujących postaci z opisami żywiołu.
Wyspy na Golfsztromie to ostatnia książka, którą napisał Hemingway. Została opublikowana dopiero dziewięć lat po jego samobójczej śmierci, w 1970 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 636
1
Dom stał w najwyższej części wąskiego cypla, między portem a otwartym oceanem. Przetrwał trzy huragany i był solidny niczym łódź. Skrywał się w cieniu wysokich, wygiętych pasatami palm kokosowych, a drzwi od strony morza pozwalały zejść z klifu wprost na biały piasek i do Golfsztromu. Woda, gdy w bezwietrzny dzień patrzyło się na nią z lądu, zwykle miała tu barwę ciemnobłękitną, ale kiedy się weszło do zatoki, pozostawał tylko zielony blask ponad białym, drobnym jak mąka piaskiem i z oddali można było dostrzec cień każdej dużej ryby, zanim jeszcze zbliżyła się do plaży.
W dzień było to miejsce bezpieczne i wyborne do kąpieli, ale nocą nie dało się tu pływać. Rekiny tropiące zdobycz na rubieżach Golfsztromu po zmroku podpływały do plaży i w ciche noce do górnej werandy domu dobiegał odgłos trzepotania ryb, na które polowały, a jeśli zeszło się na brzeg, na wodzie dało się dojrzeć fosforyzujące smugi pozostawiane przez drapieżniki. Nocą rekiny niczego się nie bały, a wszystko się ich bało. Za to w dzień zazwyczaj nie zbliżały się do czystego białego piasku, a jeśli jakiś nadpływał, wystarczająco wcześnie można było zauważyć jego odległy cień.
Przez większą część roku w domu na wyspie mieszkał i pracował człowiek, który nazywał się Thomas Hudson i był dobrym malarzem. Gdy żyje się dość długo na tej szerokości geograficznej, następujące po sobie pory roku stają się równie ważne jak w każdym innym miejscu i Thomas Hudson, który kochał wyspę, nie chciał stracić żadnej tutejszej wiosny ani żadnego tutejszego lata, żadnej jesieni czy zimy.
Czasem, gdy w sierpniu ustawał wiatr albo w czerwcu i lipcu cichły pasaty – lato stawało się zbyt upalne. We wrześniu, październiku, a nawet na początku listopada pojawiały się huragany, a począwszy od czerwca zdarzały się nagłe tropikalne burze. Nawet jednak w nawiedzanych przez huragany miesiącach w spokojne dni pogoda jest tu wspaniała.
Thomas Hudson od lat studiował burze tropikalne i na długo przed barometrem, obserwując jedynie niebo, potrafił przewidzieć nadejście sztormu. Umiał obliczyć odległość burzy i wiedział, jak się przed nią zabezpieczyć. Wiedział też, co znaczy przeżyć huragan z innymi ludźmi na wyspie, i znał więzi, jakie żywioł tworzy między tymi, którzy go doświadczyli. Wiedział także, że bywają szkwały tak groźne, że nic nie jest w stanie ich przetrwać. Zawsze myślał jednak, że chciałby tu być, gdy nadejdzie ten najstraszniejszy, i pozwolić wichrowi, żeby zmiótł go z powierzchni ziemi razem z domem.
Dom miał w sobie niemal tyle samo z łodzi co z domu. Wzniesiono go w takim miejscu, by stawiał czoło sztormom i stanowił jakby część wyspy – mimo to wszystkie jego okna wychodziły na morze, a przewiew zapewniał rześkie powietrze i dobry sen nawet w najbardziej upalne noce. Miał pobielone ściany, więc latem dawał chłód i był z daleka widoczny na zatoce. Był najwyższym punktem na wyspie, jeśli nie liczyć długiego rzędu kazuaryn, które pojawiały się jako pierwsze, kiedy wyspa wyłaniała się z morza. Chwilę po ciemnej plamie drzew nad linią oceanu wyrastał biały masyw domu. Później, stopniowo, ukazywała się wyspa w całej swej długości, z palmami kokosowymi, domami szalowanymi deskami, białym pasmem plaży oraz zielenią jawiącej się w tle Wyspy Południowej. Widok domu za każdym razem uszczęśliwiał Thomasa Hudsona. Zawsze też w myślach nazywał swoje domostwo „ona”, jakby było łodzią. Zimą, kiedy wiały wichry z północy i robiło się naprawdę zimno, dom zapewniał ciepło i wygodę, ponieważ jako jedyny na wyspie miał kominek. Wyposażono go w duże, otwarte palenisko, w którym Thomas Hudson palił drewnem wyrzuconym przez fale na brzeg.
Pod południową ścianą domu trzymał duży stos tego drewna. Było ono zbielałe od słońca, wygładzone piaskiem i wiatrem, a kawałki w różnych kształtach sprawiały Hudsonowi tak wielką radość, że czasem z przykrością myślał o ich spaleniu. Po każdym wielkim sztormie morze jednak znów wyrzucało nowe drewno na plażę, więc ostatecznie czerpał przyjemność z palenia nawet tych kawałków, które mu się podobały. Wiedział, że woda wyrzeźbi nowe, w chłodne noce siadał zatem w fotelu przed ogniem, czytał przy lampie stojącej na masywnym stole z desek i od czasu do czasu podnosił wzrok znad książki, żeby posłuchać wyjącego na zewnątrz północno-zachodniego wiatru oraz huku bałwanów i zapatrzeć się na duże, zbielałe, płonące polana.
Czasem gasił lampę, kładł się na dywanie i wpatrywał w barwne obwódki, które sól morska i piasek z palącego się drewna tworzyły wokół płomieni. Kiedy leżał na podłodze, jego oczy znajdowały się dokładnie na poziomie ognia, mógł więc obserwować zarys płomienia wychodzącego z drewna i czuł wtedy jednocześnie smutek i szczęście. Każde ognisko działało na niego w taki sposób. Ale ogień z drewna przynoszonego przez morze wywierał na niego szczególny, nie do końca określony wpływ. Myślał, że wrzucanie tych kawałków do ognia musi być złe, skoro tak bardzo mu się podobają, nie miał jednak z tego powodu wyrzutów sumienia.
Leżąc na podłodze, czuł uderzenia wiatru, choć w rzeczywistości wicher chłostał niższe partie domu, a jeszcze niżej trawę, korzenie roślin i zielsk nadmorskich oraz sam piasek. Wyczuwał dudnienie bałwanów, przypominające mu huk ognia ciężkiej broni z czasów, gdy dawno temu, jeszcze jako chłopak, leżał na ziemi blisko jakiejś baterii.
Kominek w zimie był czymś wspaniałym i przez wszystkie inne miesiące Hudson spoglądał na niego z sympatią, myśląc o tym, jak to będzie, gdy znów nadejdzie pora chłodów. Zima stanowiła najlepszy okres na wyspie, toteż czekał na nią przez pozostałą część roku.
2
Zima dobiegła końca i wiosna niemal już minęła, kiedy na wyspę przyjechali trzej synowie Thomasa Hudsona. Ustalono, że chłopcy spotkają się w Nowym Jorku, razem odbędą część podróży pociągiem, a następnie przylecą z kontynentu samolotem. Matka dwóch spośród chłopców jak zwykle robiła trudności. Zaplanowała wyjazd do Europy, nie uprzedziwszy oczywiście o tym ich ojca, i chciała, żeby synowie z nią spędzili całe lato. Mógł mieć ich na ferie zimowe – rzecz jasna po świętach. Boże Narodzenie należało do niej.
Był to znany już Thomasowi Hudsonowi układ, który jak zwykle zakończył się kompromisem. Dwaj młodsi chłopcy mieli spędzić pięć tygodni na wyspie u ojca, a potem wypłynąć z Nowego Jorku statkiem francuskich linii, w klasie studenckiej, aby spotkać się z matką w Paryżu i tam uzupełnić garderobę. Podróż mieli odbyć pod opieką starszego brata, młodego Toma. Chłopak później zamierzał odwiedzić swoją matkę, która kręciła film na południu Francji.
Matka młodego Toma nie nalegała, żeby przyjeżdżał, i nie miałaby nic przeciwko temu, by chłopak został u ojca na wyspie. Cieszyła się jednak, że go zobaczy, był to więc sensowny kompromis wobec nieprzejednanej decyzji matki młodszych synów. Była piękną i czarującą kobietą, która za nic nie zmieniłaby swych planów. Niczym dobry generał zawsze planowała w tajemnicy i realizowała swoje zamierzenia z żelazną konsekwencją. Kompromis był możliwy. Ale nigdy zasadnicza zmiana planu, bez względu na to, czy tenże plan został ustanowiony w nieprzespaną noc, burzliwy poranek czy wieczór zaprawiany dżinem.
Plan był planem, a podjęta decyzja – ostateczna, o czym Thomas Hudson przekonał się w trakcie rozwodu, cieszył się zatem z osiągniętego kompromisu oraz z tego, że chłopcy przyjadą do niego na pięć tygodni. Skoro możemy dostać pięć tygodni, myślał, to niech i tak będzie. Pięć tygodni spędzone z tymi, których kochasz i z którymi chciałbyś być na zawsze, to nie tak znów mało. Dlaczego w ogóle rzuciłem matkę Toma? Lepiej się nad tym nie zastanawiać, powiedział sobie. To jest jedna z tych rzeczy, których lepiej nie roztrząsać. Z drugą żoną masz przecież wspaniałych synów. Osobliwe to i zagmatwane, a sam wiesz, jak dużo dobrych cech po niej odziedziczyli. To znakomita kobieta i od niej też nie trzeba było odchodzić. A później stwierdził: Tak. Ale musiałem.
Nie martwił się jednak zbytnio tym wszystkim. Już dawno temu przestał się martwić i – na tyle, na ile mu się to udawało – zagłuszał poczucie winy pracą. Teraz liczyło się tylko to, że chłopcy przyjadą i mają mieć udane letnie wakacje. Do pracy wróci później.
Prawie wszystko, poza dziećmi, potrafił zastąpić pracą i statecznym, zwyczajnym aktywnym życiem, jakie stworzył sobie na wyspie. Wierzył, że dokonał tam czegoś trwałego, co go utrzyma na miejscu. Teraz, kiedy tęskno mu było do Paryża, wspominał Paryż, zamiast do niego jechać. To samo dotyczyło całej Europy oraz większości Azji i Afryki.
Przypominał sobie, co Renoir powiedział, kiedy usłyszał, że Gauguin pojechał malować na Tahiti: „Po co wydaje tyle pieniędzy i jedzie tak daleko, skoro tak dobrze maluje się tutaj, w Batignolles”. Po francusku brzmi to lepiej: quand on peint si bien aux Batignolles, a Thomas Hudson myślał o wyspie jako o swojej quartier[1], zadomowił się tu, znał swoich sąsiadów i pracował równie ciężko jak niegdyś w Paryżu, kiedy młody Tom był jeszcze małym dzieckiem.
Czasem opuszczał wyspę, by łowić ryby u brzegów Kuby albo jesienią pójść w góry. Ale wydzierżawił ranczo, które miał w Montanie, ponieważ najlepszymi porami roku były tam lato i jesień, a teraz jesienią chłopcy zawsze szli do szkoły.
Zdarzało się, że musiał jechać do Nowego Jorku spotkać się ze swoim marszandem. Ostatnio częściej jednak to marszand przyjeżdżał na wyspę zobaczyć się z nim i zabrać płótna na północ. Hudson zdobył dobrą pozycję jako malarz, darzono go szacunkiem zarówno w Europie, jak i we własnym kraju. Regularne dochody zapewniała mu dzierżawa terenów naftowych należących kiedyś do jego dziadka. Były to pastwiska, więc po sprzedaży zachował prawa do znajdujących się tam złóż mineralnych. Mniej więcej połowa tych pieniędzy szła na alimenty, ale pozostała część dawała mu zabezpieczenie, dzięki któremu mógł malować tylko to, co chciał, i nie ulegać naciskom rynku. Mógł też mieszkać, gdzie chciał, i podróżować, kiedy miał na to ochotę.
Odniósł sukces niemal we wszystkim – choć nigdy naprawdę o to nie dbał – z wyjątkiem życia małżeńskiego. Prawdziwie zależało mu tylko na malarstwie i dzieciach, nadal był również zakochany w kobiecie będącej jego pierwszą miłością. Od tamtej pory kochał jeszcze wiele kobiet, czasem też któraś do niego przyjeżdżała, żeby dłużej z nim zostać na wyspie. Potrzebował obecności kobiet i przez jakiś czas przyjmował je z zadowoleniem. Ich towarzystwo sprawiało mu przyjemność, niekiedy nawet przez dłuższą chwilę. Koniec końców zawsze był jednak zadowolony, gdy wyjeżdżały – także te, które bardzo polubił. Nauczył się nie kłócić z kobietami i wiedział już, co zrobić, żeby się nie żenić. Te umiejętności były dla niego niemal równie trudne do opanowania jak pozostawanie w jednym miejscu czy nieprzerwana, dobrze zorganizowana praca. Ale udało mu się je posiąść i żywił nadzieję, że zdobył je raz na zawsze. Malować umiał od dawna i wierzył, że z każdym rokiem pogłębiał swoją wiedzę. Lecz nie było mu łatwo się ustatkować i pracować w sposób zdyscyplinowany, ponieważ miał w życiu okres, kiedy nie podlegał żadnej dyscyplinie. Nigdy nie był całkowicie nieodpowiedzialny, ale bywał niezdyscyplinowany, egoistyczny i bezwzględny. Wiedział o tym, nie tylko dlatego, że wiele kobiet mu to mówiło – sam też to w końcu odkrył. Postanowił wówczas, że będzie samolubny tylko w malarstwie, bezwzględny w pracy, zdyscyplinuje sam siebie i zaakceptuje dyscyplinę.
Miał zamiar korzystać z życia w granicach tej samodyscypliny i wytrwale pracować. Dziś był szczęśliwy, bo rano przyjeżdżały jego dzieci.
– Panie Tom, potrzebuje pan jeszcze czegoś? – zapytał go służący Joseph. – Kończy pan już na dziś?
Joseph był wysoki, miał bardzo długą, bardzo czarną twarz, duże dłonie i stopy. Nosił białą kurtkę, spodnie i chodził boso.
– Dziękuję, Josephie, chyba już niczego nie potrzebuję.
– Mały dżin z tonikiem?
– Nie. Chyba zejdę na jednego do Bobby’ego.
– Niech pan wypije tutaj. Wyjdzie taniej. Pan Bobby był w złym nastroju, kiedy tamtędy przechodziłem. Mówi, że za dużo mieszanych drinków. Jakaś kobieta z jachtu zamówiła coś, co się nazywa White Lady, a on podał jej butelkę tej amerykańskiej wody mineralnej z etykietką ukazującą siedzącą nad źródełkiem panią ubraną jakby w moskitierę.
– Lepiej pójdę na dół.
– Wpierw zrobię panu drinka. Pilot łodzi przywiózł pocztę. Przeczyta pan listy przy drinku, a potem zejdzie do Bobby’ego.
– W porządku.
– To dobrze – odparł Joseph. – Bo już zrobiłem tego drinka. Te listy to chyba nic ważnego.
– Gdzie one są?
– Na dole, w kuchni. Przyniosę. Dwa są zaadresowane kobiecym pismem. Jeden z Nowego Jorku. Jeden z Palm Beach. Ładnie zaadresowane. I jeden od tego pana, który sprzedaje pańskie obrazy. I jeszcze kilka od nie wiem kogo.
– Chcesz na nie odpowiedzieć za mnie?
– Tak, proszę pana, jeśli ma pan takie życzenie, jestem niepomiernie wyedukowany.
– Lepiej już przynieś mi te listy na górę.
– Tak, panie Tom. Jest też gazeta.
– Zachowaj ją, proszę, do śniadania.
Thomas Hudson usiadł i zaczął czytać pocztę, sącząc zimnego drinka. Jeden list przeczytał dwukrotnie, a potem wszystkie włożył do szuflady biurka.
– Josephie – zawołał – przygotowałeś już wszystko na przyjazd chłopców?
– Tak, panie Tom. I dwie dodatkowe skrzynki coli. Młody Tom musi chyba być już teraz większy ode mnie?
– Jeszcze nie.
– Myśli pan, że da radę mi wlać?
– Chyba nie.
– Tyle razy po służbie biłem się z tym chłopakiem – powiedział Joseph. – Mówić do niego „pan” to dopiero będzie ubaw. Pan Tom, pan David i pan Andrew. Nie znam równie cholernie klawych chłopaków. A najbardziej Andy.
– Od początku taki był – odparł Thomas Hudson.
– I słowo daję, dalej jest! – powiedział z podziwem Joseph.
– Tego lata dasz im dobry przykład.
– Niech pan nie każe mi dawać im przykładu tego lata. To mogło być trzy, cztery lata temu, kiedy jeszcze niewiele wiedziałem. Teraz to ja mam zamiar wzorować się na Tomie. On chodzi do znakomitej szkoły i ma znakomicie dobre maniery. Nie mogę wyglądać dokładnie tak jak on. Ale mogę się zachowywać jak on. Uprzejmie, ale swobodnie i naturalnie. Poza tym mam zamiar być taki mądry jak Dave. To najtrudniejsza część planu. A potem chcę się dowiedzieć, jak Andy stał się taki uszczypliwy.
– Nie zamierzasz chyba tutaj być uszczypliwy.
– Nie, panie Tom, pan mnie źle zrozumiał. To na po służbie.
– Dobrze będzie znów ich tu mieć, prawda?
– Panie Tom, nic nie może się równać z wielkim pożarem, który wywołali. To było jak drugie przyjście. Pan pyta, czy będzie dobrze. A jak ma być?
– No cóż, muszę wymyślić dla nich sporo zajęć, żeby się dobrze bawili.
– Nie, panie Tom – odrzekł Joseph. – Musimy wymyślić, jak ich uchronić przed ich własnymi potwornymi pomysłami. Eddy może nam pomóc. Zna tych chłopców lepiej ode mnie. Ja się z nimi przyjaźnię i to komplikuje sprawy.
– A jak się ma Eddy?
– Trochę wypił, wyczekując urodzin królowej. Jest w świetnej formie.
– Pójdę lepiej do Bobby’ego, dopóki jest w złym humorze.
– Pytał o pana. Jeśli w ogóle istnieje ktoś taki jak dżentelmen, to pan Bobby nim jest, i czasem przygnębia go ta hałastra, która przypływa na jachtach. Był strasznie przygnębiony, kiedy wychodziłem.
– A co tam robiłeś?
– Wszedłem po colę i zagrałem w bilard, żeby nie wyjść z formy.
– Jak stół?
– Gorszy.
– Pójdę na dół – powiedział Thomas Hudson. – Wezmę prysznic i się przebiorę.
– Ubranie położyłem na pana łóżku – oznajmił Joseph. – Chce pan jeszcze jeden dżin z tonikiem?
– Nie, dziękuję.
– Pan Roger jest na łodzi.
– To dobrze. Wpadnę do niego.
– Zatrzyma się tu?
– Może.
– Na wszelki wypadek pościelę więc łóżko.
– Dobrze.
3
Thomas Hudson wziął prysznic, wyszorował głowę mydłem, a potem spłukał ostrym strumieniem wody. Był dużym mężczyzną, a nagi wydawał się jeszcze większy niż w ubraniu. Miał bardzo ogorzałą skórę i spłowiałe od słońca, przeplatane jaśniejszymi kosmykami włosy. Nie miał zbędnych kilogramów, waga wskazywała sto dziewięćdziesiąt dwa funty.
Trzeba było wcześniej popływać, pomyślał. Ale długo pływałem rano przed pracą i jestem zmęczony. Napływam się, kiedy przyjadą chłopcy. I Roger jest. To dobrze.
Włożył świeże szorty, starą baskijską koszulę, wyszedł z domu i zszedł z klifu do bramy w parkanie, gdzie czekał na niego oślepiający blask King’s Highway wyłożonej wybielonym przez słońce koralem.
Zobaczył przed sobą starego Murzyna w czarnej kamizelce z alpaki i ciemnych wyprasowanych spodniach, który wyszedł z jednego z przydrożnych, ocienionych dwoma wysokimi palami baraków z surowych desek i wyprostowany jak struna kroczył ulicą. Kiedy skręcał, Thomas Hudson dojrzał jego piękny czarny profil.
Zza chaty dobiegł go dziecięcy głos śpiewający drwiąco na staroangielską melodię słowa:
Ach, wujcio Edzio przyjechał z Nassau
Sprzedawać cukierki na wagę.
Ja kupię trochę i P.H. kupi,
Na cuksy mamy ochotę.
Wujek Edward zwrócił ku jasnemu popołudniowemu słońcu swoją przystojną twarz, na której malowały się smutek i złość.
– Znam cię – powiedział. – Nie widzę cię, ale wiem, kim jesteś. Zgłoszę to konstablowi.
Dzieciak śpiewał dalej jasnym, wesołym głosikiem:
Och, wujciu Edziu,
Och, wujciu Edziu,
Tyś twardy, hardy, niezdarty,
Lecz cuksy twe całkiem zjełczałe.
– Konstabl się o tym dowie – zagroził wujek Edward. – Już on będzie wiedział, jakie podjąć kroki.
– Masz dziś jakieś zjełczałe cukierki, wujciu Edziu? – zawołało dziecko, które cały czas się przed nim ukrywało.
– Prześladują człowieka! – krzyknął wuj Edward. – Szargają i kalają szatę jego godności. O Boże miłościwy, wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią.
Przy King’s Highway dochodziły też śpiewy z pokojów nad Ponce de León. Nagle koralową ulicą nadbiegł czarny chłopak.
– Panie Tom, ależ była chryja! – krzyknął. – Jeden pan z jachtu ciskał rzeczami przez okno.
– Jakimi rzeczami, Louisie?
– A co mu się nawinęło. Rzucał wszystkim, co mu wpadło w ręce. Jak pani próbowała go powstrzymać, to zagroził, że ją też wyrzuci.
– Skąd on jest?
– To taka gruba szycha z północy. Twierdzi, że może kupić i sprzedać całą wyspę. Jak będzie się tak dalej awanturował, to pewnie dostanie ją tanio.
– Konstabl się nim zajął?
– Nie, panie Tom. Nikt jeszcze nie wezwał konstabla. Ale wszyscy już myślą, że najwyższy czas, żeby się pojawił.
– Jesteś z nimi? Potrzebuję przynęt na jutro.
– Będę miał przynęty. Niech pana o to głowa nie boli. Tak, jestem z nimi. Wynajęli mnie, żebym wziął ich na albule. Odtąd byłem z nimi. Tyle że oni wcale nie wypłynęli łowić. Nic z tych rzeczy. Cały czas tylko rzucanie talerzami, filiżankami, kubkami i krzesłami, a za każdym razem, jak pan Bobby przynosi mu rachunek, to ten mężczyzna go drze i mówi panu Bobby’emu, że jest bandyckim złodziejem i sukinsynem, a całe te albule to jedno wielkie oszustwo.
– Można pomyśleć, że to dość trudny człowiek.
– Panie Tom, ten człowiek to największa cholera, jaką w życiu widziałeś. Kazał mi śpiewać. Wie pan, że nie umiem śpiewać tak dobrze jak Josey, ale daję z siebie wszystko i czasem śpiewam lepiej, niż potrafię. Śpiewam takdobrze, jak umiem. Sam pan wie. Słyszał mnie pan. A on tylko chciał słuchać tej piosnki, że mama nie chce grochu, ryżu ani oleju kokosowego. I tak w kółko. To stara piosenka i w końcu mnie to znużyło, więc mu powiedziałem: „Proszę pana, znam też nowe piosenki. Dobre piosenki. Fajne piosenki. I umiem także stare, takie jak ta o śmierci Johna Jacoba Astora na Titanicu zatopionym przez lodowiec, i wolałbym je śpiewać niż ciągle o grochu i ryżu, jeśli pan sobie życzy”. Zaproponowałem to uprzejmie i miło. Sam pan przecież wie. A on na to: „Słuchaj no, ty głupi czarny gnojku, mam więcej sklepów, fabryk i gazet niż John Jacob Astor nocników do swojej... – no sam pan wie – i zaraz wcisnę ci te nocniki na łepetynę, jeśli będziesz mnie pouczał, czego mam słuchać”. I wtedy odezwała się ta pani: „Kochanie, czy naprawdę musisz być taki niemiły dla tego chłopca? Myślę, że bardzo ładnie śpiewa, i chętnie posłuchałabym sobie kilku nowych piosenek”. A wtedy on do niej powiedział: „Słuchaj no, nie posłuchasz ich sobie, boon ich nie będzie śpiewał”. Panie Tom, on jest jakiś dziwny. Ale jego żona odparła tylko: „Och, kochanie, ty jesteś taki trudny”. Panie Tom, on jest trudniejszy od silnika dieslowskiego dla noworodka małpki drzewnej, co ledwie przyszła na świat. Niech pan wybaczy, jeśli się rozgadałem. Jestem rozeźlony. A jej było przykro przez niego.
– I co zrobiłeś, Louisie?
– Poszedłem po perły konchowe.
Zatrzymali się w cieniu palmy, a Louis, nie przerywając opowieści, wyjął z kieszeni kawałek dość czystej chusteczki, rozwinął ją i pokazał kilka połyskliwych, opalizujących na różowo pereł, zupełnie niepodobnych do tych, które krajowcy czasem znajdują podczas czyszczenia muszli i których żadna kobieta, jaką znał Thomas Hudson – z wyjątkiem angielskiej królowej Marii – nie doceniła jako prezentu. Rzecz jasna Thomas Hudson nie mógł twierdzić, że rzeczywiście zna królową Marię, widywał tylko jej zdjęcia w gazetach, wizerunki i profile w „New Yorkerze”, to jednak, że podobały jej się perły konchowe, dawało mu poczucie, iż wie o niej więcej niż o wielu starych znajomych. Królowa Maria lubiła perły konchowe, a dziś wieczorem na wyspie miano świętować jej urodziny, pomyślał, ale obawiał się, że te perły zbytnio nie poprawią humoru kobiecie z jachtu. Być może królowa Maria też mówiła, że ceni perły konchowe, tylko po to, żeby przypodobać się swoim poddanym na Bahamach.
Poszli w stronę Ponce de León, a Louise opowiadał dalej:
– A jak ta pani szlochała. Płakała gorzkimi łzami, panie Tom. Zaproponowałem więc, że skoczę do Roya i przyniosę jej trochę pereł do obejrzenia.
– To powinno ją pocieszyć – powiedział Thomas Hudson. – O ile lubi perły konchowe.
– Taką mam nadzieję. Pójdę już do niej.
Thomas Hudson wszedł do chłodnego baru, gdzie po jaskrawym słonecznym blasku na drodze koralowej wydawało się niemal zupełnie ciemno, zamówił szklankę dżinu z tonikiem z kawałkiem skórki limonki i kilkoma kropelkami angostury. Rozzłoszczony Bobby stał za barem. Czterech czarnoskórych chłopaków grało w bilard, czasem podwyższali stół, żeby wykonać trudny karambol. Śpiewy na piętrze ustały i w sali zrobiło się bardzo cicho, jeśli nie liczyć dźwięku odbijanych kul. Przy barze znajdowało się dwóch członków załogi przycumowanego w porcie jachtu, a kiedy Thomas Hudson przywykł do braku światła, to ciemne miejsce zdało mu się chłodne i przyjemne. Z góry zszedł Louise.
– Ten pan śpi – powiedział. – Zostawiłem perły pani. Ogląda je i płacze.
Hudson zauważył, że marynarze z jachtu patrzą po sobie, ale się nie odzywają. Stał przy barze ze szklanką przyjemnie gorzkawego drinka w dłoni i kosztując pierwszy łyk napoju, wspominał Tangę, Mombasę, Lamu oraz całe wybrzeże i nagle poczuł tęsknotę za Afryką. Osiadł wprawdzie na tej wyspie, lecz równie dobrze mógł być też w Afryce. Do diabła, pomyślał, zawsze jeszcze mogę tam pojechać. Gdziekolwiek jesteś, musisz nadać temu kształt we własnym wnętrzu. Tu doszedłeś w tym do wprawy.
– Tom, naprawdę ci to smakuje? – zagadnął Bobby.
– Pewnie. Inaczej bym nie pił.
– Raz przez pomyłkę otworzyłem butelkę i ma to posmak chininy.
– Bo w tym jest chinina.
– Ludziom już zupełnie poprzewracało się w głowach – odrzekł Bobby. – Człowiek może pić, co chce. Stać go, sprawiłby sobie jakąś przyjemność, ale nie, on psuje dobry dżin, robiąc z niego jakiś hinduski drink z chininą.
– Mnie to smakuje. Lubię ten posmak chininy ze skórką limonki. To chyba otwiera jakieś pory w żołądku czy coś. Daje mi to większego kopa niż jakikolwiek inny drink. Dobrze się po tym czuję.
– Wiem. Picie zawsze poprawia ci humor. Ja po alkoholu czuję się paskudnie. A gdzie Roger?
Roger był przyjacielem Thomasa Hudsona i miał rybacką chatkę w odleglejszej części wyspy.
– Powinien się niedługo zjawić. Zjemy coś z Johnnym Goodnerem.
– Nie rozumiem, co tacy ludzie jak ty, Roger Davis i Johnny Goodner jeszcze robią na tej wyspie.
– To dobra wyspa. Ty też tu zostajesz, nie?
– Ja tu zarabiam na życie.
– Równie dobrze mógłbyś zarabiać w Nassau.
– Nassau, niech je diabli. Tu jest zabawniej. To dobra wyspa, żeby się rozerwać. Można tu też nieźle zarobić.
– Mnie także się tu podoba.
– A pewnie – odparł Bobby. – I mnie. Przecież sam wiesz. Skoro mogę tu zarobić na życie. A te obrazy, które bez przerwy malujesz, sprzedają się jakoś?
– Sprzedają się całkiem nieźle.
– I ludzie płacą za te twoje portrety wuja Edwarda? Murzynów w wodzie. Murzynów na lądzie. Murzynów w łodziach. Widoczki z łodziami do poławiania żółwi. Łodziami do poławiania gąbek. Zbierającym szkwałem. Trąbami wodnymi. Wrakami szkunerów. Budową szkunerów? Wszystko to mogliby zobaczyć za darmo. To naprawdę się sprzedaje?
– Jasne. Wystarczy, że raz w roku zrobię wystawę w Nowym Jorku.
– Wystawiasz je na aukcji?
– Nie, wycenia je marszand, który organizuje pokaz. I ludzie kupują te obrazy. Czasem muzea.
– A ty sam możesz je sprzedawać?
– Pewnie.
– Kupiłbym taką trąbę wodną – powiedział Bobby. – Cholernie olbrzymią trąbę nad oceanem. Czarną jak samo piekło. A może lepiej dwie trąby, sunące nad płyciznami z ogłuszającym rykiem. Takie, co wsysają całą wodę na swojej drodze i budzą śmiertelną grozę. I żebym ja tam był, w czasie łowienia gąbek w dingi, zupełnie bezbronny. Trąba wyrywa mi z rąk wodowskaz. Niemal wsysa dingi. Jest piekielnym narzędziem w ręku Boga. Ile coś takiego by kosztowało? Mógłbym tutaj powiesić ten obraz. Albo na górze, w domu, tylko żeby moja stara nie zlękła się na śmierć.
– Cena zależałaby od wielkości.
– Maluj, jak ci wygodnie – powiedział Bobby z pańska. – Taki cholernie dobry obraz nigdy nie będzie za duży. Daj trzy trąby wodne. Jednego razu przy wyspie Andros widziałem trzy trąby, były bliżej siebie niż te dwie przeciwległe ściany. Sięgały do nieba i jedna wessała łódkę poławiacza gąbek, a kiedy spadła, motor wyleciał przez dziurę w kadłubie.
– Kosztowałoby cię to tyle, co płótno – stwierdził Thomas Hudson. – Policzyłbym ci tylko za płótno.
– Niech mnie diabli, weźże więc duże płótno! – krzyknął Bobby. – Namalujemy takie trąby, że ludzie struchleją ze strachu nie tylko w tym barze, ale i na całej tej cholernej wyspie.
Rozmach tego przedsięwzięcia zrobił na nim wrażenie, uważał jednak, że wszystkie możliwości stoją jeszcze przed nim otworem.
– Tom, chłopie, a myślisz, że dałbyś radę namalować wielką nawałnicę? W samym oku cyklonu, kiedy dmie z jednej strony, cichnie i znów zrywa się z drugiej. Namalujesz wszystko, od Murzynów przywiązanych do palm po statki wyrzucone przez wiatr w głąb wyspy? I wielki hotel zmiatany z powierzchni ziemi. I bale unoszone przez wicher jak zapałki, i martwe pelikany spadające niczym deszcz. Niech barometr wskazuje dwadzieścia siedem, a prędkości wiatru nawet nie da się zmierzyć. Niech fale na morzu rozbijają się o skały zanurzone dziesięć sążni pod wodą, a księżyc pojawi się w samym oku cyklonu. Niech przyjdzie fala pływowa i zatopi wszystko, co znajdzie się na jej drodze. Niech wicher ciska do morza nagie kobiety, z których żywioł zerwał ubrania. I wszędzie – na wodzie i w powietrzu – unoszą się ciała martwych Murzynów...
– To będzie strasznie duże płótno – zauważył Thomas Hudson.
– Do diabła z płótnem! – zawołał Bobby. – Zdobędę główny żagiel ze szkunera. Namalujemy najwspanialsze cholerne obrazy na świecie i razem przejdziemy do historii. Zawsze malowałeś tylko te proste obrazeczki.
– Zacznę od trąb wodnych – powiedział Thomas Hudson.
– Zgoda – odparł Bobby, zły, że sprowadzono go na ziemię. – To ma sens. Ale niech mnie kule, z naszą wiedzą i twoim doświadczeniem moglibyśmy stworzyć wspaniałe płótna.
– Jutro zacznę malować trąby.
– W porządku – odrzekł Bobby. – To na początek. Ale niech mnie kule, chciałbym, żebyśmy namalowali też ten szkwał. Czy ktoś już namalował zatonięcie Titanica?
– Nie w naprawdę dużych rozmiarach.
– Moglibyśmy więc to namalować. Ten temat zawsze działał mi na wyobraźnię. Oddać lodowaty spokój góry lodowej oddalającej się po uderzeniu. Wszystko to spowite gęstą mgłą. Uchwycić każdy szczegół. Tego mężczyznę, co zabrał się z kobietami do szalupy ratunkowej, bo uważał, że jako żeglarz może im pomóc. Pokazać, jak wsiadając, depcze po tych kobietach. Kojarzy mi się z nim ten facet, którego mamy na górze. Może byś wszedł na piętro naszkicować go, jak śpi, a potem wykorzystał do obrazu?
– Chyba lepiej już zacznę od tych trąb wodnych.
– Tom, ja chcę, żebyś został wielkim artystą – powiedział Bobby. – Rzućże w cholerę całą tę drobnicę. Marnujesz się. W ciągu niespełna pół godziny naszkicowaliśmy tematy trzech obrazów, a ja dopiero się rozgrzewam. Co takiego dotychczas namalowałeś? Murzyna odwracającego na plaży żółwia karettę. To nawet nie był szylkret. Albo dwóch Murzynów w dingi mocujących się z siecią pełną homarów. Zmarnowałeś życie, człowieku! – Przerwał i nalał sobie spod lady jednego małego. – To się nie liczy – powiedział. – Nic nie widziałeś. Zrozum, Tom, to są trzy wspaniałe obrazy. Wielkie obrazy. Światowej rangi. Pasowałyby nawet do Pałacu Kryształowego razem ze wszystkimi innymi ponadczasowymi arcydziełami. Oczywiście poza pierwszym, to jest drobny temat. Ale jeszcze żeśmy nie zaczęli. Równie dobrze możemy namalować jeden, który będzie lepszy od nich wszystkich. Co o tym sądzisz? – Nalał sobie kolejnego małego.
– O czym?
Pochylił się nad ladą w obawie, że inni usłyszą.
– Nie pękaj, Tom – zaczął przekonywać. – Niechże cię nie obezwładnia skala tego przedsięwzięcia. Musisz mieć odpowiednią wizję swego dzieła. Możemy namalować koniec świata. – Zamilkł. – Pełnowymiarowy.
– Skaranie boskie... – powiedział Thomas Hudson.
– Nie. Kara boska to będzie później. Czeluści piekielne dopiero się otworzą. Rollersi wyprawiają harce w swojej świątyni na skarpie i mówią obcymi językami. A diabeł ładuje ich widłami na wóz. Oni krzyczą, jęczą i wzywają Jehowę. Murzyni zaś leżą pokotem, a węgorze, homary i kraby pełzają wkoło i po ich ciałach. Rozwiera się otchłań, do której diabli wleką i wpychają Murzynów, klechów i rollersów. Ocean wokół wyspy się podnosi i rekiny młoty, ostronosy, rekiny tygrysie, żarłacze krążą i polują na tych, którzy próbują uciec wpław przed widłami i bezkresną, rozwartą, ziejącą wyziewami otchłanią. Opijusy po raz ostatni pociągają z butelek i rzucają się na diabły. Ale one strącają ich widłami do czeluści albo pochłania ich wezbrane morze, gdzie rekiny wielorybie, żarłacze białe, orki i inne ogromne ryby krążą dookoła żarłaczy rozszarpujących ludzi. W najwyższym miejscu na wyspie zgromadziły się wszystkie tutejsze psy i koty, a diabli też te zwierzaki zagarniają widłami: psy kulą się ze strachu i wyją, koty zaś uciekają i ze zjeżoną sierścią rzucają się z pazurami na demony. W końcu i one ile sił w nogach uciekają do wody. Czasem któryś rekin dorwie jakiegoś kota i wtedy on znika pod wodą. Ale większości udaje się odpłynąć. Z otchłani wyziewa koszmarny gorąc i diabli muszą targać ludzi do dziury, bo wcześniej połamali widły, zagarniając klechów. Ty i ja stoimy w centrum obrazu, obserwując to wszystko ze spokojem. Ty robisz jakieś notatki, a ja pokrzepiam się butelką i raz po raz daję ci łyk. W pewnym momencie jeden z diabłów, cały spocony od roboty, mija nas, wlekąc potężnego klechę, który próbuje uchwycić się piasku pazurami, żeby nie dać się wepchnąć do włazu, i drze się wniebogłosy, wzywając Jehowę, a diabeł zwraca się do nas: „Pan wybaczy, panie Tom. Pan wybaczy, panie Bobby. Mamy dziś ręce pełne roboty”. Proponuję drinka spoconemu, mijającemu nas z zaciętą miną diabłu, kiedy wraca po kolejnego klechę. Ale on odmawia: „Nie, dziękuję, panie Bobby. Nie tykam tego, kiedy pracuję”. To byłby sakramencki obraz, Tom, gdyby udało nam się uchwycić cały ten ruch i rozmach.
– No to chyba na razie mamy wszystko, co zdołalibyśmy namalować.
– Niech to diabli, myślę, że masz rację – odparł Bobby. – Od tego planowania zaschło mi w gardle.
– Jest taki malarz, nazywa się Bosch, który całkiem nieźle radzi sobie z tego rodzaju klimatami.
– To ten od magneto?
– Nie. Hieronim Bosch. Stary fachura. Bardzo dobry. Pieter Bruegel też nad tym pracował.
– To kolejny stary fachura?
– Bardzo stary. Bardzo dobry. Spodobałby ci się.
– Niech to diabli – odpowiedział Bobby. – Żaden stary fachura nas nie prześcignie. Poza tym jeszcze nigdy nie było końca świata, skąd, do cholery, miałby wiedzieć na ten temat więcej od nas?
– Nie będzie łatwo go prześcignąć.
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo – odparł Bobby. – Mamy obraz, przez który będzie musiał pożegnać się z tym biznesem.
– A co z tym drugim?
– No tak, cholera z tym. Zapomniałem, że to bar. Boże, chroń królową. Tom, zapomnieliśmy też, jaki dziś mamy dzień. Stawiam ci jednego i wypijmy za jej zdrowie.
Nalał sobie szklaneczkę rumu i podał Thomasowi Hudsonowi butelkę żółtego dżinu Bootha, kilka limonek na talerzu, nóż i butelkę schweppesa.
– Sam sobie zrób swojego cholernego drinka. Niech diabli wezmą te fikuśne drinki.
Kiedy Thomas Hudson zmieszał drinka i doprawił paroma kroplami gorzkiej wódki z butelki, która miała pióro mewy w korku, uniósł szklankę i rozejrzał się po barze.
– Co tam, panowie, pijecie? Powiedzcie, jeśli to coś prostego.
– Dog’s Head – powiedział jeden z marynarzy.
– Bardzo proszę, Dog’s Head – powiedział Bobby, sięgając do lodówki, i wręczył im dwie butelki piwa. – Szklanki się skończyły. Opijusy codziennie rzucają szkłem. Każdy ma co pić? Panowie, zdrowie królowej. Nie sądzę, żeby darzyła tę wyspę wielkim poważaniem, i jestem pewny, że zdrowie jej teraz dopisuje. Mimo wszystko zdrowie królowej. Boże, chroń królową.
Wszyscy wypili zdrowie monarchini.
– To musi być wspaniała niewiasta – rzekł Bobby. – Choć jak na mój gust trochę sztywna. Zawsze podobała mi się za to królowa Aleksandra. Wspaniała kobieta. Ale postaramy się w jubileusz oddać królowej należyte honory. To jest niewielka wysepka, ale patriotyczna. Ludzie. Jeden gość stąd poszedł na ostatnią wojnę i stracił rękę. Trudno być większym patriotą.
– O czyich to urodzinach pan mówi? – zapytał jeden z marynarzy.
– Królowej Anglii, Marii – wyjaśnił Bobby. – Matki obecnego króla i cesarza.
– To ta, od której statek nazwano Queen Mary, nie? – spytał drugi marynarz.
– Tom – odezwał się Bobby. – Następny toast wzniesiemy sami, tylko ty i ja.
4
Po zmroku zerwała się bryza, więc w powietrzu nie było komarów ani moskitów, wszystkie łodzie już wróciły do portu – po wejściu do kanału podciągały wysięgniki – i teraz stały przycumowane do trzech kei biegnących od plaży w głąb portu. Odpływ był szybki i światła łodzi odbijały się w wodzie, która nabierała zielonej barwy, a cofała się tak gwałtownie, że zasysała się przy palach nabrzeża i tworzyła ogromny wir w pobliżu rufy dużego jachtu motorowego, na którym siedzieli. Wzdłuż łodzi, w wodzie, światło odbijało się od kadłuba i oświetlało niepomalowane pale pomostu, do którego przymocowano stare opony samochodów i ciężarówek, by służyły jako odbijacze. Tworzyły one ciemne kręgi w pomroce pod skałą, a belony zwabione światłem walczyły przeciw prądowi. Cienkie, długie ryby połyskiwały zielenią tak samo jak woda – nie szukały pożywienia ani nie swawoliły, a tylko zafascynowane światłem starały się utrzymać w miejscu, poruszając samymi ogonami.
Jacht Johnny’ego Goodnera, Narwal, na którego pokładzie czekali na Rogera Davisa, zwrócony był dziobem w stronę odpływu, a za nim, przy tym samym slipie, stała zacumowana rufę w rufę łódź załogi, która cały dzień spędziła w barze Bobby’ego. Na rufie Johnny Goodner siedział rozparty na krześle, nogi położył na drugie siedzisko, w prawej dłoni trzymał koktajl Tom Collins, a w lewej długą, zieloną meksykańską papryczkę.
– To jest wyborne – odezwał się. – Ugryzę kawałeczek i czuję żywy ogień, który gaszę tym.
Nadgryzł paprykę, przełknął kęs, wypuścił powietrze przez zwinięty język i porządnie łyknął ze szklanki. Wydatną dolną wargą zwilżył górną, po irlandzku cienką wargę i uśmiechnął się szarymi oczami. Miał naturalnie uniesione kąciki ust, zawsze więc wyglądał, jakby zamierzał się uśmiechnąć albo uśmiechał się przed chwilą, i z jego mimiki niewiele można było wyczytać, o ile nie zwróciło się uwagi na cienkość górnej wargi. Należało obserwować jego oczy. Był wzrostu i budowy boksera wagi średniej, który trochę przytył, ale rozparty w zrelaksowanej pozie wydawał się w dobrej formie – a ktoś w złej kondycji właśnie wtedy wygląda kiepsko. Twarz miał ogorzałą, skóra schodziła mu z nosa i wysokiego czoła pod ustępującą linią włosów. Brodę przecinała blizna, którą można by wziąć za dołek, gdyby leżała nieco bardziej pośrodku, a grzbiet jego nosa był lekko spłaszczony. Nie był to płaski nos. Wyglądał po prostu tak, jakby był dziełem współczesnego, pracującego bezpośrednio w kamieniu rzeźbiarza, który w czasie obróbki usunął odrobinę za dużo materiału.
– Tom, ty ladaco, co się z tobą działo?
– Pracowałem, i to dość regularnie.
– Doprawdy? – zapytał z powątpiewaniem i wziął kolejny gryz papryczki. To była bardzo pomarszczona i zwiędła papryczka, długości jakichś sześciu cali. – Cierpisz tylko za pierwszym razem – powiedział. – To jak w miłości.
– Do diabła z tym. Chili potrafi dać w kość za każdym razem.
– A miłość?
– Do diabła z miłością – odparł Thomas Hudson.
– A co to znów za nastrój? Co to za gadanie? Co z tobą? Chcesz, żeby cię dopadł obłęd owczarza?
– Tu nie ma owiec.
– Niech ci będzie, obłęd pasterza krabów. Nikt nie chce, żebyś dał się usidlić. Spróbuj papryczki.
– Już próbowałem – odrzekł Thomas Hudson.
– Och, doskonale znam twoją przeszłość. Nie wciskaj mi swojej świetlanej historii życia. Zaraz powiesz, że to ty odkryłeś papryczki. Już ja wiem. Pewnie to ty sprowadziłeś je do Patagonii na jaku. Ale ja ucieleśniam nowoczesność. Słuchaj, Tommy, mam papryki nadziewane łososiem. Bacalao. Chilijskimi bonito. Piersiami meksykańskich turkawek. Indyczym mięsem i sosem mole. Czymkolwiek je nadzieją, ja je kupię. Bo dzięki temu czuję się niczym jakiś cholerny potentat. Ale to wszystko to perwersja. Najlepsza jest długa, zwiędła, nieapetyczna, pozbawiona nadzienia, niewiele obiecująca, poczciwa chili z brunatnym sosem chupango. Ty franco! – Znów wypuścił powietrze. – Tym razem przesadziłem. – Wziął naprawdę duży haust Toma Collinsa. – Dają mi powód do picia – wyjaśnił. – Muszę przecież czymś przepłukać mordę. A ty, czego się napijesz?
– Może jeszcze jeden dżin z tonikiem.
– Chłopak! Jeszcze jeden dżin z tonikiem dla bwana m’kubwy! – zawołał Johnny.
Fred, jeden z krajowców zatrudnionych przez kapitana Johnny’ego, przyniósł drinka.
– Proszę, panie Tom.
– Dziękuję, Fred – powiedział Thomas Hudson. – Za królową, niech Bóg jej błogosławi.
Wypili.
– Gdzie się podziewa ten stary dziwkarz?
– Na górze, u siebie. Zejdzie do nas.
Bez słowa wziął kolejny kęs papryczki, dokończył drinka i zagadnął:
– A jak ty się masz, Tom, tak naprawdę?
– W porządku – odparł Thomas Hudson. – Nauczyłem się całkiem dobrze żyć sam i intensywnie pracuję.
– Podoba ci się tutaj? Znaczy się na stałe?
– Tak. Nie mam najmniejszej ochoty się stąd wynosić. Już wolę to tutaj. Jest mi tu całkiem nieźle, Johnny. Cholernie dobrze.
– To dobre miejsce – stwierdził Johnny. – Dobre miejsce dla faceta o bogatym wnętrzu, jak ty. A cholernie złe dla kogoś takiego jak ja, co albo za czymś goni, albo przed tym ucieka. Czy to prawda, że Roger znów ma kłopoty?
– A więc już się o tym mówi.
– Takie mnie doszły słuchy na wybrzeżu.
– Co mu się dokładnie przydarzyło?
– Nie znam szczegółów. Ale coś dość złego.
– Bardzo?
– Oni inaczej postrzegają to, co złe. Ale nie, nie chodzi o żadną małolatę, jeśli to masz na myśli. W każdym razie tam, z ich klimatem, świeżymi warzywami i tak dalej, wszystko jest równie rosłe jak ich rugbiści. Niech je kule biją, piętnastolatka wygląda, jakby miała dwadzieścia cztery. W wieku dwudziestu czterech lat przypominają Dame May Whitty. Jeśli nie szukasz żony, lepiej uważnie przyjrzyj się ich zębom. A i tak za cholerę niczego się w ten sposób nie dowiesz. I wszystkie one mają matki i ojców, albo oboje, i wszystkie są wygłodniałe. Klimat oczywiście też sprawia, że mają apetyt. Kłopot w tym, że człowieka czasem ponosi i zapomina sprawdzić ich prawo jazdy czy polisę. Uważam, że nie powinno się tego oceniać tylko na podstawie wieku, ale również wzrostu, wagi i ogólnych możliwości. Zwracanie uwagi wyłącznie na wiek prowadzi do zbyt wielu niesprawiedliwości. Wszędzie jest tak samo. A przecież przedwczesny rozwój nie jest karany w żadnym innym sporcie. Przeciwnie. Najsprawiedliwiej byłoby uzależniać to od predyspozycji zawodniczki. Jak na wyścigach. Nieraz już zmyto mi głowę za takie opinie. Ale nie za to wsadzili starego Rogera.
– A za co mnie wsadzili? – zapytał Roger Davis.
Bezszelestnie zszedł z pomostu na pokład w swoich espadrylach i wydawał się olbrzymi w o trzy numery za dużej bluzie i obcisłych, starych roboczych spodniach.
– Cześć – powiedział Johnny. – Nie usłyszałem dzwonka. Mówiłem właśnie Tomowi, że nie wiem, za co cię wsadzili, ale to nie była małolata.
– Jasne – odparł Roger. – Zmieńmy temat.
– Nie bądź taki władczy – powiedział Johnny.
– Nie jestem. Grzecznie przecież poprosiłem. Czy na tej łodzi się pije? – Patrzył na jacht zwrócony rufą do nich. – A to kto?
– Ci z Ponce. Nie słyszałeś?
– A – odrzekł Roger. – Mimo to napijmy się, choć dali nam zły przykład.
– Chłopak! – zawołał Johnny.
Fred wyszedł z kabiny.
– Tak, proszę pana?
– Dowiedz się, czego sobie życzą ci sahibowie.
– Słucham panów?
– Wezmę to samo, co pan Tom – powiedział Roger. – Jest moim przewodnikiem i doradcą.
– Dużo was w obozie tego roku? – zapytał Johnny.
– Na razie tylko dwoje – odpowiedział Roger. – Mój doradca i ja.
– Dwóch, mój doradca i ja – poprawił go Johnny. – Jak ty, do licha, możesz pisać książki?
– Zawsze mogę kogoś nająć, żeby mi sprawdził gramatykę.
– Albo ktoś ci to zrobi za darmo – odparł Johnny. – Rozmawiałem właśnie z twoim doradcą.
– Doradca twierdzi, że jest tu całkiem szczęśliwy i kontent. Na dobre utknął na tej plaży.
– Powinieneś zobaczyć jego dom – wtrącił Tom. – Od czasu do czasu pozwala mi wyjść na drinka.
– Kobiety?
– Żadnych kobiet.
– To co wy, chłopcy, tu robicie?
– Ja robię to cały dzień.
– Ale ty byłeś tu już przedtem. Co wtedy robiłeś?
– Pływałem, jadłem, piłem. Tom pracuje, czyta, gada, łowi ryby, łowi ryby, pływa, pije, śpi...
– Żadnych kobiet?
– Żadnych.
– Dla mnie to jest chore. Jakaś niezdrowa atmosfera. Dużo, chłopcy, palicie opium?
– Tom? – zapytał Roger.
– Tylko najprzedniejszego gatunku – odparł Thomas Hudson.
– Macie ładną grządkę marihuany?
– Coś sadziłeś, Tom? – zapytał Roger.
– To był bardzo kiepski rok – odrzekł Thomas Hudson. – Deszcze sprawiły, że plony poszły w cholerę.
– Wszystko to wygląda mi niezbyt zdrowo. – Johnny wychylił szklankę. – Tyle dobrego, że nadal pijecie. Chłopcy, a może to jakaś religia? Tom ujrzał światłość?
– Tom? – zapytał Roger.
– Stosunki z Bóstwem bez większych zmian – odpowiedział Thomas Hudson.
– Serdeczne?
– Jesteśmy tolerancyjni – stwierdził Thomas Hudson. – Możesz tu praktykować dosłownie każdą religię. Na wyspie mamy boisko, gdzie można się oddawać kultowi.
– Strzelę Bóstwu szybką, wysoką piłkę, jeśli będzie wychodzić poza linię.
– Roger – odezwał się Johnny z wyrzutem. – Już po zmroku. Nie zauważyłeś, że zapadł zmierzch, nadeszły mroki i ciemność? I ty jesteś pisarzem? Po zmroku nigdy nie należy mówić lekceważąco o Bóstwie. Przecież ono może stać tuż za tobą z kijem bejsbolowym.
– Idę o zakład, że wyszło poza linię – powiedział Roger. – Pamiętam, jak było ostatnim razem.
– Zgadza się – odparł Johnny. – Odbije twoją szybką piłkę i rozwali ci łeb. Widziałem, jakie ma uderzenie.
– To pewnie prawda – zgodził się Roger. – Tom i ja myślimy tak samo. Ale mimo to nie odpuszczę i wypróbuję swoją szybką piłkę.
– Skończmy już tę teologiczną dyskusję – odrzekł Johnny. – I zjedzmy coś.
– A ten stetryczały staruch, którego wozisz po oceanie, umie jeszcze gotować? – zapytał Thomas Hudson.
– Chowder – odpowiedział Johnny. – A dziś wieczorem żółty ryż z siewkami. Złotymi siewkami.
– Jakbym słyszał jakiegoś cholernego dekoratora wnętrz – odezwał się Tom. – O tej porze roku nie ma przecież na nich złota. Gdzieś ty ustrzelił te ptaki?
– Na Wyspie Południowej, kiedy do niej podpłynęliśmy, żeby rzucić kotwicę i sobie popływać. Dwukrotnie udało mi się zwabić stado ptaków gwizdaniem i raz za razem je ubijałem. Przypadają dwie sztuki na głowę.
Noc była piękna, więc po kolacji zasiedli na rufie z kawą i cygarami, a z innej łodzi przyszło do nich jeszcze dwóch lekkoduchów i swawolników z gitarą oraz bandżo, na nadbrzeżu zebrali się zaś Murzyni i od czasu do czasu rozlegały się ich śpiewy. W ciemnościach, na molo, chłopcy zaczynali piosenkę, a wtedy Fred Wilson, który miał gitarę, podejmował słowa, Frank Hart natomiast przygrywał na bandżo. Thomas Hudson nie umiał śpiewać, toteż tylko siedział w ciemności i słuchał.
U Bobby’ego hucznie świętowano i światło padało z otwartych drzwi na wodę. Odpływ był nadal silny, a ryby skakały w oświetlonych miejscach. To w większości lucjany szare, pomyślał Tom, polujące na ryby, które zostały po odpływie. Kilku czarnych chłopaków łowiło je na wędki i słyszał ich ciche przekleństwa, kiedy stracili rybę, oraz rzucanie się lądujących na pomoście lucjanów. Były to duże ryby i chłopcy jako przynęty używali kawałków mięsa marlina, którego jedna z łodzi przyholowała wczesnym popołudniem i którego zdążono już podwiesić, sfotografować, zważyć oraz sprawić.
Na molo było teraz całkiem tłoczno, ludzie śpiewali, a Rupert Pinder – potężny czarnoskóry, o którym mówiono, że kiedyś bez niczyjej pomocy przeniósł na plecach pianino z nadbrzeża rządowego na King’s Highway do starego klubu, zmiecionego później przez huragan, i który uważał, że jest zapaśnikiem, zawołał z kei:
– Kapitanie Johnie, chłopcy skarżą się, że zaschło im w gardłach!
– Kup im coś taniego i zdrowego, Rupert!
– Tak jest, kapitanie. Rum.
– To właśnie miałem na myśli – odpowiedział John. – Może od razu cały gąsiorek? Chyba wyjdzie taniej.
– Wielkie dzięki, kapitanie – odparł Rupert.
Ruszył przez rozstępujący się przed nim tłum ludzi, którzy podążyli za nim. Thomas Hudson dostrzegł, że wszyscy poszli do Roya.
Wtedy z jednej z łodzi przycumowanych do doku Browna z piskiem wystrzeliła wysoko w niebo raca, po czym rozbłysnęła z hukiem i oświetliła kanał. Kolejna z sykiem wyleciała pod skosem z bliższego im końca pomostu.
– Niech to – odezwał się Fred Wilson. – Trzeba było posłać po kilka do Miami.
Noc rozświetlały teraz syczące i wybuchające w powietrzu race, w ich świetle Rupert i reszta towarzystwa wracali na molo, a Rupert niósł na ramieniu duży, opleciony wikliną gąsior.
Z którejś łodzi wystrzelono kolejną racę. Wybuchła nad molo, oświetlając tłum, ciemne twarze, szyje i dłonie oraz płaską twarz Ruperta, jego szerokie bary i potężny kark, na którym czule i dumnie niósł, obok głowy, oplataną butlę.
– Kubki – powiedział przez ramię do swoich towarzyszy. – Emaliowane kubki.
– Mamy blaszane – odparł jeden z chłopców.
– Emaliowane – powtórzył Rupert. – Zdobądźcie je. Kupcie od Roya. Tu są pieniądze.
– Przynieś naszą rakietnicę, Frank – polecił Fred Wilson. – Możemy wystrzelić te race, a potem sięgnąć po nowe.
Podczas gdy Rupert wyniośle czekał na kubki, ktoś przyniósł rondel, nalał do niego rumu i puścił w obieg.
– To dla maluczkich – powiedział Rupert. – Pijcie na zdrowie, szaraczki.
Spontaniczne śpiewy nadal trwały. Wystrzałom rakiet z niektórych łodzi towarzyszyło strzelanie ze strzelb i pistoletów, a z doku Browna pistolet maszynowy wypuszczał nad kanałem smugacze. Strzelał seriami po trzy lub cztery, po czym opróżnił cały magazynek, wysyłając wspaniałym łukiem czerwone smugi ponad portem.
Kubki nadeszły, kiedy Frank Hart spuszczał się na rufę z walizką, w której znajdowały się rakietnica oraz zestaw rac, a pomocnicy Ruperta zaczęli nalewać rum i rozdawać napitek.
– Niech Bóg błogosławi królową – wzniósł toast Frank Hart, a potem naładował i wystrzelił racę z końca pomostu, celując prosto w otwarte drzwi baru Bobby’ego. Raca uderzyła w cementowy mur obok drzwi, wybuchła i zapaliła się na ulicy koralowej, oświetlając na biało wszystko dookoła.
– Ostrożnie – odezwał się Thomas. – Bo kogoś poparzysz.
– Cholera z tym – odparł Frank. – Chcę sprawdzić, czy uda mi się trafić w dom komisarza.
– Wywołasz pożar – powiedział Roger.
– Jeśli wywołam pożar, zapłacę za to – odparł Frank.
Raca poleciała łukiem w stronę okazałego domu z białym gankiem z przodu, ale nie dotarła do celu i rozbłysnęła jasnym światłem przed frontem domostwa komisarza.
– Stary, poczciwy komisarz. – Frank ponownie załadował rakietnicę. – Drań się przekona, czy jesteśmy patriotami czy nie.
– Ostrożnie – zaczął nalegać Tom. – Nie róbmy burdy.
– Ta noc należy do mnie. Do królowej i do mnie. Zejdź mi z drogi, Tom, to trafię w dok Browna.
– On tam trzyma benzynę – powiedział Roger.
– Już niedługo – odparł Frank.
Nie sposób było stwierdzić, czy Frank specjalnie za każdym razem chybiał, żeby dopiec Rogerowi i Thomasowi Hudsonowi, czy też naprawdę nie miał cela. Nie byli tego też pewni Roger ani Thomas Hudson, ale wiedzieli, że nikt nie dorównywał mu w precyzyjnym strzelaniu z rakietnicy. A na nadbrzeżu była benzyna.
Frank wstał, dokładnie wycelował, opuszczając lewą rękę wzdłuż boku jak przy pojedynku, i wystrzelił. Raca uderzyła w kraniec nabrzeża przeciwny do tego, gdzie składowano beczki z paliwem, odbiła się i wpadła do kanału.
– Hej tam! – krzyknął ktoś z łodzi przy doku Browna. – Co jest, do cholery?
– Prawie idealny strzał – powiedział Frank. – Teraz jeszcze raz spróbuję trafić w dom komisarza.
– Lepiej byś już przestał, psiakrew – odezwał się Thomas Hudson.
– Rupert – powiedział Frank, nie zwracając uwagi na Thomasa Hudsona. – Nalejesz mi trochę tego?
– Tak jest, kapitanie Frank – odrzekł Rupert. – Ma pan kubek?
– Przynieś mi kubek – powiedział Frank do Freda, który stał i wszystko obserwował.
– Tak jest. – Fred zerwał się i wrócił z kubkiem. Twarz jaśniała mu od ekscytacji i zadowolenia. – Zamierza pan spalić komisarza?
– Tylko jeśli dom się zajmie.
Podał kubek Rupertowi, który napełnił go do trzech czwartych.
– Za królową, niech Bóg jej błogosławi. – Frank opróżnił kubek.
To była niezła porcja rumu.
– Niech Bóg jej błogosławi. Niech Bóg jej błogosławi, kapitanie Frank – powiedział uroczystym tonem Rupert, a pozostali powtórzyli chórem:
– Niech Bóg jej błogosławi. Niech Bóg jej błogosławi, bez dwóch zdań.
– A teraz za komisarza – zarządził Frank. Wystrzelił z rakietnicy pionowo w powietrze, trochę pod wiatr. Użył spadochronowej, wiatr zniósł więc białe światło nad rufę jachtu.
– Tym razem z pewnością nie trafiłeś w komisarza – orzekł Rupert. – Co z tobą, kapitanie Frank?
– Chciałem oświetlić tę piękną scenerię – wyjaśnił Frank. – Z komisarzem mi się nie spieszy.
– Komisarz dobrze by się palił – doradził Rupert. – Nie chciałbym na pana naciskać, ale na wyspie od dwóch miesięcy nie padało i dom komisarza jest suchy jak podpałka.
– Gdzie się podział konstabl? – zapytał Frank.
– Konstabl trzyma się z dala od takich spraw – odpowiedział Rupert. – Nie przejmuj się konstablem. Nikt na tym molo nie widziałby strzału, gdybyś wystrzelił.
– Wszyscy na tym molo kładą się twarzą do dołu i nikt nic nie widzi – rozległ się głos z tłumu. – Nikt nic nie słyszał. Nikt nic nie zobaczy.
– Wydaję rozkaz: wszyscy odwracają głowy – powiedział Rupert z naciskiem. – Gmaszysko jest suche jak podpałka – dodał zachęcająco.
– Pokażę ci, jak to zrobić – zaproponował Frank.
Załadował kolejną racę spadochronową i wystrzelił ją w powietrze pod wiatr. W opadającym, oślepiającym świetle widać było, że wszyscy na pomoście leżą twarzami do dołu albo zakrywają oczy na czworaka.
– Niech Bóg cię błogosławi, kapitanie Frank – rozległ się w ciemnościach głęboki, uroczysty głos Ruperta, kiedy flara zgasła. – Niech w swym bezgranicznym miłosierdziu Bóg da ci odwagę spalić komisarza.
– Gdzie są jego żona i dzieci? – zapytał Frank.
– Wyprowadzimy ich. Nic się nie martw – odparł Rupert. – Niewinnym nic się nie stanie.
– Mamy go spalić? – zwrócił się Frank do pozostałych osób w kabinie.
– Och, skończ już z tym – odezwał się Thomas Hudson. – Na miłość boską!
– Ja rano opuszczam wyspę – powiedział Frank. – Jeśli o to chodzi, jestem już nawet sklarowany.
– Spalmy go – powiedział Fred Wilson. – Wydaje się, że krajowcy są za tym.
– Spal go, kapitanie Frank – zaczął zachęcać Rupert. – A co wy sądzicie? – zapytał zgromadzonych.
– Spal go. Spal go. Niech Bóg da ci siłę, żeby go spalić – odpowiedzieli chłopcy z nadbrzeża.
– Nikt nie jest przeciw? – zapytał Frank.
– Spal go, kapitanie Frank. Nikt niczego nie widzi. Ani niczego nie słyszał. Nie padło na ten temat ani słowo. Spal go.
– Muszę strzelić kilka razy na próbę – odparł Frank.
– Wynocha z tej łajby, jeśli masz zamiar to zrobić – powiedział Johnny.
Frank spojrzał na niego i pokręcił głową, tak lekko, że nie zauważyli tego ani Roger, ani chłopcy z nadbrzeża.
– Właściwie to już jest popiołem – stwierdził. – Nalej mi, Rupercie, jeszcze jednego, żebym się utwierdził.
Rupert oddał kubek.
– Kapitanie Frank. – Rupert nachylił się do niego i powiedział: – To będzie dzieło twojego życia.
Chłopcy z nadbrzeża zaczęli nową piosenkę.
Kapitan Frank jest w porcie,
Dziś w nocy będzie zabawa, że hej!
Potem na chwilę ucichli i zaczęli o ton wyżej.
Kapitan Frank jest w porcie,
Dziś w nocy będzie zabawa, że hej!
Kolejna zwrotka zagrzmiała jak muzyka bębna. A dalej piosenka rozbrzmiewała:
Komisarz rzekł do Ruperta: „Czarnuchu, służalczy psie”,
Kapitan odpalił więc flarę, od której dom spalił się.
A potem zaintonowali inne stare afrykańskie rytmy, które czterej mężczyźni na pokładzie słyszeli już kiedyś w wykonaniu czarnych ciągnących liny promów na rzekach wzdłuż drogi nadbrzeżnej między Mombasą, Malindi a Lamu, gdzie Afrykanie unisono improwizowali pieśni pracy, w których opisywali białych na promie i się z nich natrząsali.
Kapitan Frank jest w porcie,
Dziś w nocy będzie zabawa, że hej!
Kapitan Frank jest w porcie.
Buntowniczo, obelżywie, rozpaczliwie wyzywająco rozbrzmiewały cichsze tony, którym jak grzmot bębna odpowiadał wers:
Dziś w nocy będzie zabawa, że hej!
– Widzisz, kapitanie Frank – odezwał się ponaglająco Rupert, zaglądając do kabiny. – Dostałeś pieśń, jeszcze zanim dokonałeś czynu.
– To już mnie zobowiązuje – powiedział Frank do Thomasa Hudsona. A potem zwrócił się do Ruperta: – Jeszcze jeden strzał na próbę.
– Praktyka czyni mistrza – zauważył radośnie Rupert.
– Kapitan Frank szykuje się teraz na mordercę – odezwał się ktoś na nadbrzeżu.
– Kapitan Frank jest dzikszy od odyńca – stwierdził inny głos.
– Kapitan Frank to prawdziwy facet.
– Rupert – powiedział Frank. – Nalej mi, proszę, jeszcze jeden kubek tego. Nie na odwagę. Na celność.
– Niech Bóg cię prowadzi, kapitanie Frank. – Rupert sięgnął po kubek. – Chłopaki, śpiewajcie Pieśń kapitana Franka.
Frank opróżnił kubek.
– Ostatni strzał próbny – oznajmił i wystrzelił tuż nad kabiną jachtu stojącego za rufą, a rakieta odbiła się od beczek z benzyną i wpadła do wody.
– Ty sukinsynu – powiedział do niego bardzo cicho Thomas Hudson.
– Zamknij się, nic, tylko prawisz kazania – odparł Frank. – To było moje arcydzieło.
W tym samym momencie z kabiny drugiego jachtu na rufę wyszedł mężczyzna w spodniach od piżamy i z gołym torsem.
– Posłuchajcie no, świnie! Przestaniecie czy nie? Tu na dole pewna pani próbuje spać.
– Pani? – zapytał Wilson.
– Tak, do jasnej cholery, pani – potwierdził mężczyzna. – Moja żona. A wy, przeklęte dranie, strzelacie tymi racami jak najęci, nie dajecie usnąć ani jej, ani nikomu innemu.
– To daj jej pan środek nasenny – zaproponował Frank. – Rupert, poślij chłopaka po jakieś tabletki.
– Wiesz, stary, co trzeba zrobić? – zapytał Wilson. – Po prostu zrób to, co powinien dobry mąż. Dzięki temu z pewnością zaśnie. Pewnie ma zahamowania. Może coś wypiera. Tak psychoanalityk zawsze mówi mojej żonie.
Chłopcy byli nieokrzesani, a Frank zachował się impertynencko, ale mężczyzna, który cały dzień pił w barze, też okazał się wyjątkowo grubiański. John, Roger i Thomas Hudson podczas całej tej wymiany zdań nie odezwali się ani słowem. Pozostali dwaj od chwili, kiedy mężczyzna wyszedł na rufę i wrzasnął: „Świnie!”, współpracowali ze sobą niczym szybki łącznik i obrońca drugiej bazy w trakcie bejsbolowej rozgrywki.
– Ty podła świnio – powiedział mężczyzna.
Wszystko wskazywało na to, że ma dość ubogie słownictwo, a wyglądał na trzydzieści pięć ‒ czterdzieści lat. Trudno było dokładniej określić jego wiek, mimo że pozapalał światła w kabinie swojego jachtu. Wyglądał znacznie lepiej, niż Thomas Hudson by się spodziewał na podstawie historii, których nasłuchał się o nim przez cały dzień, a poza tym pomyślał, że pewnie jednak trochę się przespał. Wtedy przypomniał sobie, że przecież uciął sobie drzemkę u Bobby’ego.
– Polecam nembutal – powiedział poufale Frank. – O ile żona nie jest uczulona.
– Nie rozumiem, czemu jest aż tak niewyżyta – zauważył Fred Wilson. – Przecież z pana całkiem atrakcyjny gość. Wygląda pan cholernie dobrze. Założę się, że sieje pan postrach w Racquet Club. Ile pana kosztuje utrzymanie się w takiej świetnej formie? Spójrz tylko na niego, Frank. Widziałeś kiedy równie drogocenny męski tors?
– Tyle że pomyliłeś się, szefie – stwierdził Frank. – Założyłeś nie tę część piżamy, co trzeba. Szczerze mówiąc, nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś zakładał spodnie przed. Naprawdę ma to na sobie w łóżku?
– Nie dasz zasnąć pani, podła świnio? – zapytał mężczyzna.
– Czemu po prostu nie zejdziesz do kajuty? – odparł Frank. – Jeszcze sobie pan napytasz biedy tymi wszystkimi wyzwiskami. Tu twój szofer cię nie obroni. Czy szofer zawsze wozi cię do szkoły?
– On już nie chodzi do szkoły, Frank – powiedział Fred Wilson, odstawiając gitarę. – To duży chłopak. Jest biznesmenem. Nie widzisz, że to rekin biznesu?
– Jesteś biznesmenem, chłopcze? – zapytał Frank. – Rozumiesz więc, że we własnym interesie powinieneś zejść do kabiny. Tu nie masz żadnego interesu.
– Dobrze gada – potwierdził Wilson. – Nic dobrego cię z nami nie czeka. Po prostu zejdź do kabiny. Do hałasu da się przywyknąć.
– Podłe świnie – powiedział mężczyzna i obrzucił ich wzrokiem.
– Tylko weź ze sobą na dół swoje śliczne ciało – rzucił Wilson. – Jestem pewny, że pomożesz pani zasnąć.
– Świnie – powiedział mężczyzna. – Parszywe świnie.
– Wymyśl coś nowego – odrzekł Frank. – Te twoje „świnie” robią się już nudne. Lepiej zejdź pod pokład, zanim złapiesz pan katar. Gdybym ja miał taką cudną klatę, nie narażałbym jej w wietrzną noc.
Mężczyzna popatrzył na nich, jakby chciał ich sobie zapamiętać.
– Popamięta nas pan – powiedział Frank. – A jeśli nie, będę się przypominał przy każdym spotkaniu.
– Wy podłe... – odrzekł mężczyzna, odwrócił się i zszedł do kabiny.
– Kim jest ten gość? – zapytał Johnny Goodner. – Gdzieś go już spotkałem.
– Znam go i on mnie zna – powiedział Frank. – Wredny typ.
– Nie pamiętasz, kto to? – zapytał Johnny.
– To dupek – odparł Frank. – Poza tym co za różnica?
– Chyba żadna – powiedział Thomas Hudson. – Nieźle na niego napadliście.
– Jak to z dupkami. Na nich się napada. W gruncie rzeczy byliśmy dla niego grzeczni.
– Dość wyraźnie okazaliście mu brak sympatii – zauważył Thomas Hudson.
– Słyszałem szczekanie – powiedział Roger. – Wystrzały pewnie przestraszyły jego psa. Skończmy już z racami. Wiem, Frank, że świetnie się bawisz. Z morderstwa byś się wywinął, ale po co straszyć cholernego psiaka?
– To szczekała jego żona – odparł wesoło Frank. – Wrzućmy jedną do ich kabiny i oświetlmy całą tę scenę rodzinną.
– Zmywam się stąd – oświadczył Roger. – Wasze dowcipasy przestały mi się podobać. Kawały z samochodami mnie nie bawią. Latania po pijaku też nie uważam za zabawne. Ani straszenia psów.
– No już, nikt cię nie zatrzymuje! – odciął się Frank. – Ostatnio strasznie jesteś upierdliwy.
– Doprawdy?
– Bez dwóch zdań. Ty i Tom tylko cały czas prawicie kazania. Psujecie każdą zabawę. Nawróciliście się, dranie, czy co? Kiedyś umieliście się bawić. Teraz nikt nie może się rozerwać. Wy i ta wasza nowo nabyta wrażliwość społeczna.
– A więc wrażliwością społeczną nazywasz to, że wolałbym, żebyś nie spalił doku Browna?
– Pewnie. To jeden z jej wyrazów. Nasłuchałem się o tobie na wybrzeżu.
– Dlaczego nie weźmiecie rakietnicy i nie pobawicie się gdzie indziej? – zapytał Franka Johnny Goodner. – Wszyscy się świetnie bawiliśmy do czasu, aż zacząłeś chuliganić.
– A więc ty też? – odparł Frank.
– Uspokój się – ostrzegł go Roger.
– Tylko ja tu jeszcze lubię się zabawić – powiedział Frank. – Wy staliście się nadętymi, podstarzałymi dewotami, pracownikami społecznymi i obłudnikami.
– Kapitanie Frank. – Rupert przechylił się przez barierkę mola.
– Rupert jest moim jedynym przyjacielem. – Frank spojrzał w górę. – Prawda?
– Kapitanie Frank – odpowiedział Rupert – co z komisarzem?
– Spalimy go, chłopie.
– Niech Bóg cię błogosławi, kapitanie Frank – odparł Rupert. – Jeszcze kapkę rumu?
– Już mi starczy. A teraz wszyscy na ziemię.
– Wszyscy na ziemię – rozkazał Rupert. – Twarzą na dół.
Frank wystrzelił ponad krawędź nadbrzeża, rakieta zapaliła się na żwirowej ścieżce tuż obok ganku komisarza i tam wybuchła. Chłopcy na molo jęknęli.
– Niech to cholera – zaklął Rupert. – Prawie pan trafił. Co za pech. Niech pan załaduje na nowo, kapitanie.
W kabinie jachtu cumującego przy ich rufie zapaliły się światła i mężczyzna znów wyszedł na pokład. Tym razem w białej koszuli, białych spodniach i tenisówkach. Był uczesany, a twarz miał czerwoną i pokrytą białymi plamami. Najbliżej niego stał zwrócony plecami John, a obok Johna siedział nachmurzony Roger. Rufy dzieliły jakieś trzy stopy wody, a mężczyzna wskazał palcem Rogera.
– Ty szujo – powiedział. – Ty parszywa szujo.
Roger spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Do mnie pan mówisz, prawda? – zapytał Frank. – I ma być świnia, nie szuja.
Mężczyzna puścił jego słowa mimo uszu i dalej mówił do Rogera:
– Ty wielka, tłusta szujo. – Niemal się dławił. – Ty fałszerzu. Oszuście. Tchórzu. Szujo. Parszywa szujo. Ty pisarzyno i pacykarzu.
– Do kogo pan mówi i o czym? – Roger wstał.
– Ty.... Ty szujo. Ty fałszerzu. Ty tchórzu. Ty parszywa szujo.
– Pan postradał zmysły – powiedział Roger spokojnie.
– Ty szujo – rzucił mężczyzna ponad pasem wody dzielącym dwie łodzie, tak jak ktoś mógłby lżyć zwierzę w nowoczesnym ogrodzie zoologicznym, gdzie zwierzęta od widzów oddzielają rowy z wodą, a nie kraty. – Ty fałszerzu.
– On mówi do mnie – powiedział wesoło Frank. – Nie znacie mnie? To ja jestem tą świnią.
– Do ciebie mówię. – Mężczyzna wskazał palcem na Rogera. – Ty krętaczu.
– Posłuchaj pan – zwrócił się do niego Roger. – To wcale nie było do mnie. Mówi pan to tylko po to, żeby móc o tym opowiadać później w Nowym Jorku.
Przemawiał rozsądnie i cierpliwie, jakby rzeczywiście chciał, żeby mężczyzna zrozumiał i zamilkł.
– Ty szujo! – krzyknął mężczyzna, coraz bardziej zatracając się w szale, do którego nawet pasowało to, w co się ubrał. – Ty parszywy, obmierzły fałszerzu.
– Nie mówi pan do mnie – powtórzył Roger bardzo spokojnie i Thomas Hudson zauważył, że już podjął decyzję. – Zamilknij pan więc. A jeśli chcesz pan porozmawiać, wyjdź pan na molo.
Roger zaczął wchodzić na pomost, a mężczyzna – ku zaskoczeniu wszystkich – także czym prędzej wyszedł na molo. Po to właśnie nakręcił się i podochocił gadaniem. Teraz przeszedł do działania. Czarni chłopcy otoczyli ich, pozostawiając wystarczająco dużo miejsca dla nich obu.
Thomas Hudson nie miał pojęcia, czego tamten się spodziewał, wchodząc na pomost. Nikt się nie odzywał, otaczały go same czarne twarze – mężczyzna się zamachnął, a Roger zadał mu cios lewą ręką i z wargi przeciwnika polała się krew. Ponownie zrobił zamach, a Roger dwa razy sierpowym mocno uderzył go w prawe oko. Chwycił Rogera i rozdarł mu bluzę, kiedy ten prawą pięścią rąbnął go w brzuch, odepchnął i z całej siły na odlew walnął otwartą dłonią w twarz.
Żaden z czarnych nie odezwał się słowem. Stali tylko wokół obu mężczyzn, pozostawiając im miejsce do walki. Ktoś – Tomowi zdawało się, że był to służący Johna, Fred – włączył światła na nadbrzeżu i wszystko było dobrze widać.
Roger ruszył za mężczyzną i wymierzył mu trzy szybkie sierpowe w głowę. Ten próbował go powstrzymać i ponownie rozdarł mu bluzę, po czym Roger go pchnął i dwukrotnie zdzielił w wargę.
– Daj odpocząć lewej! – krzyknął Frank. – Wal prawą i ogłusz sukinsyna! Ogłusz go!
– Masz mi coś do powiedzenia? – zapytał Roger i trzasnął przeciwnika z całej siły w wargę.
Tamten mocno krwawił, prawa strona twarzy mu puchła i prawie nie mógł otworzyć prawego oka.
Mężczyzna chwycił Rogera, a ten przytrzymał go i unieruchomił. Facet ciężko dyszał i nic nie mówił. Roger wbił kciuki w wewnętrzną stronę łokci rywala i Tom zauważył, że z całej siły przesuwa nimi w tę i z powrotem po ścięgnach między bicepsami a przedramionami.
– Nie poplam mnie krwią, ty sukinsynu! – krzyknął Roger, szybko i swobodnie uniósł lewą rękę, pchnął głowę mężczyzny do tyłu i ponownie trzasnął go otwartą dłonią w twarz. – Możesz sobie teraz zrobić nowy nos – powiedział.
– Ogłusz go, Roger. Ogłusz! – zaczął podpowiadać Fred.
– Nie widzisz, co on z nim robi, durniu? – zapytał Fred Wilson. – On go niszczy.
Mężczyzna chwycił Rogera, a on przytrzymał go i odepchnął.
– Uderz mnie – odezwał się. – No chodź i uderz.
Przeciwnik się zamachnął, a Roger zrobił unik i chwycił go za rękę.
– Jak się nazywasz? – zapytał.
Tamten nie odpowiedział. Dyszał tylko, jakby umierał na atak astmy.
Roger ponownie wbił mu kciuki w wewnętrzną stronę łokci.
– Silny z ciebie sukinsyn – powiedział. – Ale kto, do cholery, wmówił ci, że umiesz się bić?