Wyspy na Glofsztromie - Ernest Hemingway - ebook

Wyspy na Glofsztromie ebook

Ernest Hemingway

0,0
51,92 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Bimini, lata trzydzieste XX wieku. Rytm życia malarza Thomasa Hudsona wyznaczają morskie fale i huragany. Przez większą część roku mężczyzna jest odseparowany od swoich trzech synów, nauczył się więc żyć i pracować tak, by nie czuć dojmującej samotności. W końcu chłopcy przybywają na wyspę na letnie wakacje. Pod wpływem wspólnie spędzonych szczęśliwych dni Hudson wraca myślami do przeszłości i rozważa podjęte dawniej decyzje. Tuż po wyjeździe synów otrzymuje tragiczną wiadomość.

Podział powieści na trzy części odzwierciedla trzy etapy życia Hudsona: spokojny pobyt na wyspach Bimini, cyniczny okres spędzony w Hawanie już po wybuchu drugiej wojny światowej oraz czas walki na morzu u wybrzeży Kuby. W tej w dużej mierze autobiograficznej historii Hemingway ukazuje ewolucję bohatera od refleksyjnego artysty i poszukiwacza przygód po mężczyznę ogarniętego żałobą, biorącego udział w działaniach wojennych. Łączy obraz życia wewnętrznego jednej ze swoich najbardziej złożonych i intrygujących postaci z opisami żywiołu.

Wyspy na Golfsztromie to ostatnia książka, którą napisał Hemingway. Została opublikowana dopiero dziewięć lat po jego samobójczej śmierci, w 1970 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 636

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału Is­lands in the Stream
Prze­kład JA­KUB JE­DLIŃ­SKI
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja MA­RIA ZA­JĄC
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, MAG­DA­LENA MA­TYJA-PIE­TRZYK
Kon­sul­ta­cja z ję­zyka fran­cu­skiego JA­KUB JE­DLIŃ­SKI
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych, ilu­stra­cje ANNA POL
Ła­ma­nie
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji ALEK­SAN­DRA KA­NICKA
Is­lands in the Stream Co­py­ri­ght © by He­min­gway Fo­re­ign Ri­ghts Trust / He­min­gway Co­py­ri­ght Owners 2020. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ja­kub Je­dliń­ski Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-99-0
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Dom stał w naj­wyż­szej czę­ści wą­skiego cy­pla, mię­dzy por­tem a otwar­tym oce­anem. Prze­trwał trzy hu­ra­gany i był so­lidny ni­czym łódź. Skry­wał się w cie­niu wy­so­kich, wy­gię­tych pa­sa­tami palm ko­ko­so­wych, a drzwi od strony mo­rza po­zwa­lały zejść z klifu wprost na biały pia­sek i do Golf­sztromu. Woda, gdy w bez­wietrzny dzień pa­trzyło się na nią z lądu, zwy­kle miała tu barwę ciem­no­błę­kitną, ale kiedy się we­szło do za­toki, po­zo­sta­wał tylko zie­lony blask po­nad bia­łym, drob­nym jak mąka pia­skiem i z od­dali można było do­strzec cień każ­dej du­żej ryby, za­nim jesz­cze zbli­żyła się do plaży.

W dzień było to miej­sce bez­pieczne i wy­borne do ką­pieli, ale nocą nie dało się tu pły­wać. Re­kiny tro­piące zdo­bycz na ru­bie­żach Golf­sztromu po zmroku pod­pły­wały do plaży i w ci­che noce do gór­nej we­randy domu do­bie­gał od­głos trze­po­ta­nia ryb, na które po­lo­wały, a je­śli ze­szło się na brzeg, na wo­dzie dało się doj­rzeć fos­fo­ry­zu­jące smugi po­zo­sta­wiane przez dra­pież­niki. Nocą re­kiny ni­czego się nie bały, a wszystko się ich bało. Za to w dzień za­zwy­czaj nie zbli­żały się do czy­stego bia­łego pia­sku, a je­śli ja­kiś nad­pły­wał, wy­star­cza­jąco wcze­śnie można było za­uwa­żyć jego od­le­gły cień.

Przez więk­szą część roku w domu na wy­spie miesz­kał i pra­co­wał czło­wiek, który na­zy­wał się Tho­mas Hud­son i był do­brym ma­la­rzem. Gdy żyje się dość długo na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej, na­stę­pu­jące po so­bie pory roku stają się rów­nie ważne jak w każ­dym in­nym miej­scu i Tho­mas Hud­son, który ko­chał wy­spę, nie chciał stra­cić żad­nej tu­tej­szej wio­sny ani żad­nego tu­tej­szego lata, żad­nej je­sieni czy zimy.

Cza­sem, gdy w sierp­niu usta­wał wiatr albo w czerwcu i lipcu ci­chły pa­saty – lato sta­wało się zbyt upalne. We wrze­śniu, paź­dzier­niku, a na­wet na po­czątku li­sto­pada po­ja­wiały się hu­ra­gany, a po­cząw­szy od czerwca zda­rzały się na­głe tro­pi­kalne bu­rze. Na­wet jed­nak w na­wie­dza­nych przez hu­ra­gany mie­sią­cach w spo­kojne dni po­goda jest tu wspa­niała.

Tho­mas Hud­son od lat stu­dio­wał bu­rze tro­pi­kalne i na długo przed ba­ro­me­trem, ob­ser­wu­jąc je­dy­nie niebo, po­tra­fił prze­wi­dzieć na­dej­ście sztormu. Umiał ob­li­czyć od­le­głość bu­rzy i wie­dział, jak się przed nią za­bez­pie­czyć. Wie­dział też, co zna­czy prze­żyć hu­ra­gan z in­nymi ludźmi na wy­spie, i znał więzi, ja­kie ży­wioł two­rzy mię­dzy tymi, któ­rzy go do­świad­czyli. Wie­dział także, że by­wają szkwały tak groźne, że nic nie jest w sta­nie ich prze­trwać. Za­wsze my­ślał jed­nak, że chciałby tu być, gdy na­dej­dzie ten naj­strasz­niej­szy, i po­zwo­lić wi­chrowi, żeby zmiótł go z po­wierzchni ziemi ra­zem z do­mem.

Dom miał w so­bie nie­mal tyle samo z ło­dzi co z domu. Wznie­siono go w ta­kim miej­scu, by sta­wiał czoło sztor­mom i sta­no­wił jakby część wy­spy – mimo to wszyst­kie jego okna wy­cho­dziły na mo­rze, a prze­wiew za­pew­niał rześ­kie po­wie­trze i do­bry sen na­wet w naj­bar­dziej upalne noce. Miał po­bie­lone ściany, więc la­tem da­wał chłód i był z da­leka wi­doczny na za­toce. Był naj­wyż­szym punk­tem na wy­spie, je­śli nie li­czyć dłu­giego rzędu ka­zu­aryn, które po­ja­wiały się jako pierw­sze, kiedy wy­spa wy­ła­niała się z mo­rza. Chwilę po ciem­nej pla­mie drzew nad li­nią oce­anu wy­ra­stał biały ma­syw domu. Póź­niej, stop­niowo, uka­zy­wała się wy­spa w ca­łej swej dłu­go­ści, z pal­mami ko­ko­so­wymi, do­mami sza­lo­wa­nymi de­skami, bia­łym pa­smem plaży oraz zie­le­nią ja­wią­cej się w tle Wy­spy Po­łu­dnio­wej. Wi­dok domu za każ­dym ra­zem uszczę­śli­wiał Tho­masa Hud­sona. Za­wsze też w my­ślach na­zy­wał swoje do­mo­stwo „ona”, jakby było ło­dzią. Zimą, kiedy wiały wi­chry z pół­nocy i ro­biło się na­prawdę zimno, dom za­pew­niał cie­pło i wy­godę, po­nie­waż jako je­dyny na wy­spie miał ko­mi­nek. Wy­po­sa­żono go w duże, otwarte pa­le­ni­sko, w któ­rym Tho­mas Hud­son pa­lił drew­nem wy­rzu­co­nym przez fale na brzeg.

Pod po­łu­dniową ścianą domu trzy­mał duży stos tego drewna. Było ono zbie­lałe od słońca, wy­gła­dzone pia­skiem i wia­trem, a ka­wałki w róż­nych kształ­tach spra­wiały Hud­so­nowi tak wielką ra­dość, że cza­sem z przy­kro­ścią my­ślał o ich spa­le­niu. Po każ­dym wiel­kim sztor­mie mo­rze jed­nak znów wy­rzu­cało nowe drewno na plażę, więc osta­tecz­nie czer­pał przy­jem­ność z pa­le­nia na­wet tych ka­wał­ków, które mu się po­do­bały. Wie­dział, że woda wy­rzeźbi nowe, w chłodne noce sia­dał za­tem w fo­telu przed ogniem, czy­tał przy lam­pie sto­ją­cej na ma­syw­nym stole z de­sek i od czasu do czasu pod­no­sił wzrok znad książki, żeby po­słu­chać wy­ją­cego na ze­wnątrz pół­nocno-za­chod­niego wia­tru oraz huku bał­wa­nów i za­pa­trzeć się na duże, zbie­lałe, pło­nące po­lana.

Cza­sem ga­sił lampę, kładł się na dy­wa­nie i wpa­try­wał w barwne ob­wódki, które sól mor­ska i pia­sek z pa­lą­cego się drewna two­rzyły wo­kół pło­mieni. Kiedy le­żał na pod­ło­dze, jego oczy znaj­do­wały się do­kład­nie na po­zio­mie ognia, mógł więc ob­ser­wo­wać za­rys pło­mie­nia wy­cho­dzą­cego z drewna i czuł wtedy jed­no­cze­śnie smu­tek i szczę­ście. Każde ogni­sko dzia­łało na niego w taki spo­sób. Ale ogień z drewna przy­no­szo­nego przez mo­rze wy­wie­rał na niego szcze­gólny, nie do końca okre­ślony wpływ. My­ślał, że wrzu­ca­nie tych ka­wał­ków do ognia musi być złe, skoro tak bar­dzo mu się po­do­bają, nie miał jed­nak z tego po­wodu wy­rzu­tów su­mie­nia.

Le­żąc na pod­ło­dze, czuł ude­rze­nia wia­tru, choć w rze­czy­wi­sto­ści wi­cher chło­stał niż­sze par­tie domu, a jesz­cze ni­żej trawę, ko­rze­nie ro­ślin i zielsk nad­mor­skich oraz sam pia­sek. Wy­czu­wał dud­nie­nie bał­wa­nów, przy­po­mi­na­jące mu huk ognia cięż­kiej broni z cza­sów, gdy dawno temu, jesz­cze jako chło­pak, le­żał na ziemi bli­sko ja­kiejś ba­te­rii.

Ko­mi­nek w zi­mie był czymś wspa­nia­łym i przez wszyst­kie inne mie­siące Hud­son spo­glą­dał na niego z sym­pa­tią, my­śląc o tym, jak to bę­dzie, gdy znów na­dej­dzie pora chło­dów. Zima sta­no­wiła naj­lep­szy okres na wy­spie, to­też cze­kał na nią przez po­zo­stałą część roku.

2

Zima do­bie­gła końca i wio­sna nie­mal już mi­nęła, kiedy na wy­spę przy­je­chali trzej sy­no­wie Tho­masa Hud­sona. Usta­lono, że chłopcy spo­tkają się w No­wym Jorku, ra­zem od­będą część po­dróży po­cią­giem, a na­stęp­nie przy­lecą z kon­ty­nentu sa­mo­lo­tem. Matka dwóch spo­śród chłop­ców jak zwy­kle ro­biła trud­no­ści. Za­pla­no­wała wy­jazd do Eu­ropy, nie uprze­dziw­szy oczy­wi­ście o tym ich ojca, i chciała, żeby sy­no­wie z nią spę­dzili całe lato. Mógł mieć ich na fe­rie zi­mowe – rzecz ja­sna po świę­tach. Boże Na­ro­dze­nie na­le­żało do niej.

Był to znany już Tho­ma­sowi Hud­so­nowi układ, który jak zwy­kle za­koń­czył się kom­pro­mi­sem. Dwaj młodsi chłopcy mieli spę­dzić pięć ty­go­dni na wy­spie u ojca, a po­tem wy­pły­nąć z No­wego Jorku stat­kiem fran­cu­skich li­nii, w kla­sie stu­denc­kiej, aby spo­tkać się z matką w Pa­ryżu i tam uzu­peł­nić gar­de­robę. Po­dróż mieli od­być pod opieką star­szego brata, mło­dego Toma. Chło­pak póź­niej za­mie­rzał od­wie­dzić swoją matkę, która krę­ciła film na po­łu­dniu Fran­cji.

Matka mło­dego Toma nie na­le­gała, żeby przy­jeż­dżał, i nie mia­łaby nic prze­ciwko temu, by chło­pak zo­stał u ojca na wy­spie. Cie­szyła się jed­nak, że go zo­ba­czy, był to więc sen­sowny kom­pro­mis wo­bec nie­prze­jed­na­nej de­cy­zji matki młod­szych sy­nów. Była piękną i cza­ru­jącą ko­bietą, która za nic nie zmie­ni­łaby swych pla­nów. Ni­czym do­bry ge­ne­rał za­wsze pla­no­wała w ta­jem­nicy i re­ali­zo­wała swoje za­mie­rze­nia z że­la­zną kon­se­kwen­cją. Kom­pro­mis był moż­liwy. Ale ni­gdy za­sad­ni­cza zmiana planu, bez względu na to, czy tenże plan zo­stał usta­no­wiony w nie­prze­spaną noc, burz­liwy po­ra­nek czy wie­czór za­pra­wiany dżi­nem.

Plan był pla­nem, a pod­jęta de­cy­zja – osta­teczna, o czym Tho­mas Hud­son prze­ko­nał się w trak­cie roz­wodu, cie­szył się za­tem z osią­gnię­tego kom­pro­misu oraz z tego, że chłopcy przy­jadą do niego na pięć ty­go­dni. Skoro mo­żemy do­stać pięć ty­go­dni, my­ślał, to niech i tak bę­dzie. Pięć ty­go­dni spę­dzone z tymi, któ­rych ko­chasz i z któ­rymi chciał­byś być na za­wsze, to nie tak znów mało. Dla­czego w ogóle rzu­ci­łem matkę Toma? Le­piej się nad tym nie za­sta­na­wiać, po­wie­dział so­bie. To jest jedna z tych rze­czy, któ­rych le­piej nie roz­trzą­sać. Z drugą żoną masz prze­cież wspa­nia­łych sy­nów. Oso­bliwe to i za­gma­twane, a sam wiesz, jak dużo do­brych cech po niej odzie­dzi­czyli. To zna­ko­mita ko­bieta i od niej też nie trzeba było od­cho­dzić. A póź­niej stwier­dził: Tak. Ale mu­sia­łem.

Nie mar­twił się jed­nak zbyt­nio tym wszyst­kim. Już dawno temu prze­stał się mar­twić i – na tyle, na ile mu się to uda­wało – za­głu­szał po­czu­cie winy pracą. Te­raz li­czyło się tylko to, że chłopcy przy­jadą i mają mieć udane let­nie wa­ka­cje. Do pracy wróci póź­niej.

Pra­wie wszystko, poza dziećmi, po­tra­fił za­stą­pić pracą i sta­tecz­nym, zwy­czaj­nym ak­tyw­nym ży­ciem, ja­kie stwo­rzył so­bie na wy­spie. Wie­rzył, że do­ko­nał tam cze­goś trwa­łego, co go utrzyma na miej­scu. Te­raz, kiedy tę­skno mu było do Pa­ryża, wspo­mi­nał Pa­ryż, za­miast do niego je­chać. To samo do­ty­czyło ca­łej Eu­ropy oraz więk­szo­ści Azji i Afryki.

Przy­po­mi­nał so­bie, co Re­noir po­wie­dział, kiedy usły­szał, że Gau­guin po­je­chał ma­lo­wać na Ta­hiti: „Po co wy­daje tyle pie­nię­dzy i je­dzie tak da­leko, skoro tak do­brze ma­luje się tu­taj, w Ba­ti­gnol­les”. Po fran­cu­sku brzmi to le­piej: qu­and on pe­int si bien aux Ba­ti­gnol­les, a Tho­mas Hud­son my­ślał o wy­spie jako o swo­jej qu­ar­tier[1], za­do­mo­wił się tu, znał swo­ich są­sia­dów i pra­co­wał rów­nie ciężko jak nie­gdyś w Pa­ryżu, kiedy młody Tom był jesz­cze ma­łym dziec­kiem.

Cza­sem opusz­czał wy­spę, by ło­wić ryby u brze­gów Kuby albo je­sie­nią pójść w góry. Ale wy­dzier­ża­wił ran­czo, które miał w Mon­ta­nie, po­nie­waż naj­lep­szymi po­rami roku były tam lato i je­sień, a te­raz je­sie­nią chłopcy za­wsze szli do szkoły.

Zda­rzało się, że mu­siał je­chać do No­wego Jorku spo­tkać się ze swoim mar­szan­dem. Ostat­nio czę­ściej jed­nak to mar­szand przy­jeż­dżał na wy­spę zo­ba­czyć się z nim i za­brać płótna na pół­noc. Hud­son zdo­był do­brą po­zy­cję jako ma­larz, da­rzono go sza­cun­kiem za­równo w Eu­ro­pie, jak i we wła­snym kraju. Re­gu­larne do­chody za­pew­niała mu dzier­żawa te­re­nów naf­to­wych na­le­żą­cych kie­dyś do jego dziadka. Były to pa­stwi­ska, więc po sprze­daży za­cho­wał prawa do znaj­du­ją­cych się tam złóż mi­ne­ral­nych. Mniej wię­cej po­łowa tych pie­nię­dzy szła na ali­menty, ale po­zo­stała część da­wała mu za­bez­pie­cze­nie, dzięki któ­remu mógł ma­lo­wać tylko to, co chciał, i nie ule­gać na­ci­skom rynku. Mógł też miesz­kać, gdzie chciał, i po­dró­żo­wać, kiedy miał na to ochotę.

Od­niósł suk­ces nie­mal we wszyst­kim – choć ni­gdy na­prawdę o to nie dbał – z wy­jąt­kiem ży­cia mał­żeń­skiego. Praw­dzi­wie za­le­żało mu tylko na ma­lar­stwie i dzie­ciach, na­dal był rów­nież za­ko­chany w ko­bie­cie bę­dą­cej jego pierw­szą mi­ło­ścią. Od tam­tej pory ko­chał jesz­cze wiele ko­biet, cza­sem też któ­raś do niego przy­jeż­dżała, żeby dłu­żej z nim zo­stać na wy­spie. Po­trze­bo­wał obec­no­ści ko­biet i przez ja­kiś czas przyj­mo­wał je z za­do­wo­le­niem. Ich to­wa­rzy­stwo spra­wiało mu przy­jem­ność, nie­kiedy na­wet przez dłuż­szą chwilę. Ko­niec koń­ców za­wsze był jed­nak za­do­wo­lony, gdy wy­jeż­dżały – także te, które bar­dzo po­lu­bił. Na­uczył się nie kłó­cić z ko­bie­tami i wie­dział już, co zro­bić, żeby się nie że­nić. Te umie­jęt­no­ści były dla niego nie­mal rów­nie trudne do opa­no­wa­nia jak po­zo­sta­wa­nie w jed­nym miej­scu czy nie­prze­rwana, do­brze zor­ga­ni­zo­wana praca. Ale udało mu się je po­siąść i ży­wił na­dzieję, że zdo­był je raz na za­wsze. Ma­lo­wać umiał od dawna i wie­rzył, że z każ­dym ro­kiem po­głę­biał swoją wie­dzę. Lecz nie było mu ła­two się ustat­ko­wać i pra­co­wać w spo­sób zdy­scy­pli­no­wany, po­nie­waż miał w ży­ciu okres, kiedy nie pod­le­gał żad­nej dys­cy­pli­nie. Ni­gdy nie był cał­ko­wi­cie nie­od­po­wie­dzialny, ale by­wał nie­zdy­scy­pli­no­wany, ego­istyczny i bez­względny. Wie­dział o tym, nie tylko dla­tego, że wiele ko­biet mu to mó­wiło – sam też to w końcu od­krył. Po­sta­no­wił wów­czas, że bę­dzie sa­mo­lubny tylko w ma­lar­stwie, bez­względny w pracy, zdy­scy­pli­nuje sam sie­bie i za­ak­cep­tuje dys­cy­plinę.

Miał za­miar ko­rzy­stać z ży­cia w gra­ni­cach tej sa­mo­dy­scy­pliny i wy­trwale pra­co­wać. Dziś był szczę­śliwy, bo rano przy­jeż­dżały jego dzieci.

– Pa­nie Tom, po­trze­buje pan jesz­cze cze­goś? – za­py­tał go słu­żący Jo­seph. – Koń­czy pan już na dziś?

Jo­seph był wy­soki, miał bar­dzo długą, bar­dzo czarną twarz, duże dło­nie i stopy. No­sił białą kurtkę, spodnie i cho­dził boso.

– Dzię­kuję, Jo­se­phie, chyba już ni­czego nie po­trze­buję.

– Mały dżin z to­ni­kiem?

– Nie. Chyba zejdę na jed­nego do Bobby’ego.

– Niech pan wy­pije tu­taj. Wyj­dzie ta­niej. Pan Bobby był w złym na­stroju, kiedy tam­tędy prze­cho­dzi­łem. Mówi, że za dużo mie­sza­nych drin­ków. Ja­kaś ko­bieta z jachtu za­mó­wiła coś, co się na­zywa White Lady, a on po­dał jej bu­telkę tej ame­ry­kań­skiej wody mi­ne­ral­nej z ety­kietką uka­zu­jącą sie­dzącą nad źró­deł­kiem pa­nią ubraną jakby w mo­ski­tierę.

– Le­piej pójdę na dół.

– Wpierw zro­bię panu drinka. Pi­lot ło­dzi przy­wiózł pocztę. Prze­czyta pan li­sty przy drinku, a po­tem zej­dzie do Bobby’ego.

– W po­rządku.

– To do­brze – od­parł Jo­seph. – Bo już zro­bi­łem tego drinka. Te li­sty to chyba nic waż­nego.

– Gdzie one są?

– Na dole, w kuchni. Przy­niosę. Dwa są za­adre­so­wane ko­bie­cym pi­smem. Je­den z No­wego Jorku. Je­den z Palm Be­ach. Ład­nie za­adre­so­wane. I je­den od tego pana, który sprze­daje pań­skie ob­razy. I jesz­cze kilka od nie wiem kogo.

– Chcesz na nie od­po­wie­dzieć za mnie?

– Tak, pro­szę pana, je­śli ma pan ta­kie ży­cze­nie, je­stem nie­po­mier­nie wy­edu­ko­wany.

– Le­piej już przy­nieś mi te li­sty na górę.

– Tak, pa­nie Tom. Jest też ga­zeta.

– Za­cho­waj ją, pro­szę, do śnia­da­nia.

Tho­mas Hud­son usiadł i za­czął czy­tać pocztę, są­cząc zim­nego drinka. Je­den list prze­czy­tał dwu­krot­nie, a po­tem wszyst­kie wło­żył do szu­flady biurka.

– Jo­se­phie – za­wo­łał – przy­go­to­wa­łeś już wszystko na przy­jazd chłop­ców?

– Tak, pa­nie Tom. I dwie do­dat­kowe skrzynki coli. Młody Tom musi chyba być już te­raz więk­szy ode mnie?

– Jesz­cze nie.

– My­śli pan, że da radę mi wlać?

– Chyba nie.

– Tyle razy po służ­bie bi­łem się z tym chło­pa­kiem – po­wie­dział Jo­seph. – Mó­wić do niego „pan” to do­piero bę­dzie ubaw. Pan Tom, pan Da­vid i pan An­drew. Nie znam rów­nie cho­ler­nie kla­wych chło­pa­ków. A naj­bar­dziej Andy.

– Od po­czątku taki był – od­parł Tho­mas Hud­son.

– I słowo daję, da­lej jest! – po­wie­dział z po­dzi­wem Jo­seph.

– Tego lata dasz im do­bry przy­kład.

– Niech pan nie każe mi da­wać im przy­kładu tego lata. To mo­gło być trzy, cztery lata temu, kiedy jesz­cze nie­wiele wie­dzia­łem. Te­raz to ja mam za­miar wzo­ro­wać się na To­mie. On cho­dzi do zna­ko­mi­tej szkoły i ma zna­ko­mi­cie do­bre ma­niery. Nie mogę wy­glą­dać do­kład­nie tak jak on. Ale mogę się za­cho­wy­wać jak on. Uprzej­mie, ale swo­bod­nie i na­tu­ral­nie. Poza tym mam za­miar być taki mą­dry jak Dave. To naj­trud­niej­sza część planu. A po­tem chcę się do­wie­dzieć, jak Andy stał się taki uszczy­pliwy.

– Nie za­mie­rzasz chyba tu­taj być uszczy­pliwy.

– Nie, pa­nie Tom, pan mnie źle zro­zu­miał. To na po służ­bie.

– Do­brze bę­dzie znów ich tu mieć, prawda?

– Pa­nie Tom, nic nie może się rów­nać z wiel­kim po­ża­rem, który wy­wo­łali. To było jak dru­gie przyj­ście. Pan pyta, czy bę­dzie do­brze. A jak ma być?

– No cóż, mu­szę wy­my­ślić dla nich sporo za­jęć, żeby się do­brze ba­wili.

– Nie, pa­nie Tom – od­rzekł Jo­seph. – Mu­simy wy­my­ślić, jak ich uchro­nić przed ich wła­snymi po­twor­nymi po­my­słami. Eddy może nam po­móc. Zna tych chłop­ców le­piej ode mnie. Ja się z nimi przy­jaź­nię i to kom­pli­kuje sprawy.

– A jak się ma Eddy?

– Tro­chę wy­pił, wy­cze­ku­jąc uro­dzin kró­lo­wej. Jest w świet­nej for­mie.

– Pójdę le­piej do Bobby’ego, do­póki jest w złym hu­mo­rze.

– Py­tał o pana. Je­śli w ogóle ist­nieje ktoś taki jak dżen­tel­men, to pan Bobby nim jest, i cza­sem przy­gnę­bia go ta ha­ła­stra, która przy­pływa na jach­tach. Był strasz­nie przy­gnę­biony, kiedy wy­cho­dzi­łem.

– A co tam ro­bi­łeś?

– Wsze­dłem po colę i za­gra­łem w bi­lard, żeby nie wyjść z formy.

– Jak stół?

– Gor­szy.

– Pójdę na dół – po­wie­dział Tho­mas Hud­son. – We­zmę prysz­nic i się prze­biorę.

– Ubra­nie po­ło­ży­łem na pana łóżku – oznaj­mił Jo­seph. – Chce pan jesz­cze je­den dżin z to­ni­kiem?

– Nie, dzię­kuję.

– Pan Ro­ger jest na ło­dzi.

– To do­brze. Wpadnę do niego.

– Za­trzyma się tu?

– Może.

– Na wszelki wy­pa­dek po­ścielę więc łóżko.

– Do­brze.

3

Tho­mas Hud­son wziął prysz­nic, wy­szo­ro­wał głowę my­dłem, a po­tem spłu­kał ostrym stru­mie­niem wody. Był du­żym męż­czy­zną, a nagi wy­da­wał się jesz­cze więk­szy niż w ubra­niu. Miał bar­dzo ogo­rzałą skórę i spło­wiałe od słońca, prze­pla­tane ja­śniej­szymi ko­smy­kami włosy. Nie miał zbęd­nych ki­lo­gra­mów, waga wska­zy­wała sto dzie­więć­dzie­siąt dwa funty.

Trzeba było wcze­śniej po­pły­wać, po­my­ślał. Ale długo pły­wa­łem rano przed pracą i je­stem zmę­czony. Na­pły­wam się, kiedy przy­jadą chłopcy. I Ro­ger jest. To do­brze.

Wło­żył świeże szorty, starą ba­skij­ską ko­szulę, wy­szedł z domu i zszedł z klifu do bramy w par­ka­nie, gdzie cze­kał na niego ośle­pia­jący blask King’s Hi­gh­way wy­ło­żo­nej wy­bie­lo­nym przez słońce ko­ra­lem.

Zo­ba­czył przed sobą sta­rego Mu­rzyna w czar­nej ka­mi­zelce z al­paki i ciem­nych wy­pra­so­wa­nych spodniach, który wy­szedł z jed­nego z przy­droż­nych, ocie­nio­nych dwoma wy­so­kimi pa­lami ba­ra­ków z su­ro­wych de­sek i wy­pro­sto­wany jak struna kro­czył ulicą. Kiedy skrę­cał, Tho­mas Hud­son doj­rzał jego piękny czarny pro­fil.

Zza chaty do­biegł go dzie­cięcy głos śpie­wa­jący drwiąco na sta­ro­an­giel­ską me­lo­dię słowa:

Ach, wuj­cio Edzio przy­je­chał z Na­ssau

Sprze­da­wać cu­kierki na wagę.

Ja ku­pię tro­chę i P.H. kupi,

Na cuksy mamy ochotę.

Wu­jek Edward zwró­cił ku ja­snemu po­po­łu­dnio­wemu słońcu swoją przy­stojną twarz, na któ­rej ma­lo­wały się smu­tek i złość.

– Znam cię – po­wie­dział. – Nie wi­dzę cię, ale wiem, kim je­steś. Zgło­szę to kon­sta­blowi.

Dzie­ciak śpie­wał da­lej ja­snym, we­so­łym gło­si­kiem:

Och, wuj­ciu Edziu,

Och, wuj­ciu Edziu,

Tyś twardy, hardy, nie­zdarty,

Lecz cuksy twe cał­kiem zjeł­czałe.

– Kon­stabl się o tym do­wie – za­gro­ził wu­jek Edward. – Już on bę­dzie wie­dział, ja­kie pod­jąć kroki.

– Masz dziś ja­kieś zjeł­czałe cu­kierki, wuj­ciu Edziu? – za­wo­łało dziecko, które cały czas się przed nim ukry­wało.

– Prze­śla­dują czło­wieka! – krzyk­nął wuj Edward. – Szar­gają i ka­lają szatę jego god­no­ści. O Boże mi­ło­ściwy, wy­bacz im, bo nie wie­dzą, co czy­nią.

Przy King’s Hi­gh­way do­cho­dziły też śpiewy z po­ko­jów nad Ponce de León. Na­gle ko­ra­lową ulicą nad­biegł czarny chło­pak.

– Pa­nie Tom, ależ była chryja! – krzyk­nął. – Je­den pan z jachtu ci­skał rze­czami przez okno.

– Ja­kimi rze­czami, Lo­uisie?

– A co mu się na­wi­nęło. Rzu­cał wszyst­kim, co mu wpa­dło w ręce. Jak pani pró­bo­wała go po­wstrzy­mać, to za­gro­ził, że ją też wy­rzuci.

– Skąd on jest?

– To taka gruba szy­cha z pół­nocy. Twier­dzi, że może ku­pić i sprze­dać całą wy­spę. Jak bę­dzie się tak da­lej awan­tu­ro­wał, to pew­nie do­sta­nie ją ta­nio.

– Kon­stabl się nim za­jął?

– Nie, pa­nie Tom. Nikt jesz­cze nie we­zwał kon­sta­bla. Ale wszy­scy już my­ślą, że naj­wyż­szy czas, żeby się po­ja­wił.

– Je­steś z nimi? Po­trze­buję przy­nęt na ju­tro.

– Będę miał przy­nęty. Niech pana o to głowa nie boli. Tak, je­stem z nimi. Wy­na­jęli mnie, że­bym wziął ich na al­bule. Od­tąd by­łem z nimi. Tyle że oni wcale nie wy­pły­nęli ło­wić. Nic z tych rze­czy. Cały czas tylko rzu­ca­nie ta­le­rzami, fi­li­żan­kami, kub­kami i krze­słami, a za każ­dym ra­zem, jak pan Bobby przy­nosi mu ra­chu­nek, to ten męż­czy­zna go drze i mówi panu Bobby’emu, że jest ban­dyc­kim zło­dzie­jem i su­kin­sy­nem, a całe te al­bule to jedno wiel­kie oszu­stwo.

– Można po­my­śleć, że to dość trudny czło­wiek.

– Pa­nie Tom, ten czło­wiek to naj­więk­sza cho­lera, jaką w ży­ciu wi­dzia­łeś. Ka­zał mi śpie­wać. Wie pan, że nie umiem śpie­wać tak do­brze jak Jo­sey, ale daję z sie­bie wszystko i cza­sem śpie­wam le­piej, niż po­tra­fię. Śpie­wam takdobrze, jak umiem. Sam pan wie. Sły­szał mnie pan. A on tylko chciał słu­chać tej piosnki, że mama nie chce gro­chu, ryżu ani oleju ko­ko­so­wego. I tak w kółko. To stara pio­senka i w końcu mnie to znu­żyło, więc mu po­wie­dzia­łem: „Pro­szę pana, znam też nowe pio­senki. Do­bre pio­senki. Fajne pio­senki. I umiem także stare, ta­kie jak ta o śmierci Johna Ja­coba Astora na Ti­ta­nicu za­to­pio­nym przez lo­do­wiec, i wo­lał­bym je śpie­wać niż cią­gle o gro­chu i ryżu, je­śli pan so­bie ży­czy”. Za­pro­po­no­wa­łem to uprzej­mie i miło. Sam pan prze­cież wie. A on na to: „Słu­chaj no, ty głupi czarny gnojku, mam wię­cej skle­pów, fa­bryk i ga­zet niż John Ja­cob Astor noc­ni­ków do swo­jej... – no sam pan wie – i za­raz wci­snę ci te noc­niki na łe­pe­tynę, je­śli bę­dziesz mnie po­uczał, czego mam słu­chać”. I wtedy ode­zwała się ta pani: „Ko­cha­nie, czy na­prawdę mu­sisz być taki nie­miły dla tego chłopca? My­ślę, że bar­dzo ład­nie śpiewa, i chęt­nie po­słu­cha­ła­bym so­bie kilku no­wych pio­se­nek”. A wtedy on do niej po­wie­dział: „Słu­chaj no, nie po­słu­chasz ich sobie, boon ich nie bę­dzie śpie­wał”. Pa­nie Tom, on jest ja­kiś dziwny. Ale jego żona od­parła tylko: „Och, ko­cha­nie, ty je­steś taki trudny”. Pa­nie Tom, on jest trud­niej­szy od sil­nika die­slow­skiego dla no­wo­rodka małpki drzew­nej, co le­d­wie przy­szła na świat. Niech pan wy­ba­czy, je­śli się roz­ga­da­łem. Je­stem ro­ze­źlony. A jej było przy­kro przez niego.

– I co zro­bi­łeś, Lo­uisie?

– Po­sze­dłem po perły kon­chowe.

Za­trzy­mali się w cie­niu palmy, a Lo­uis, nie prze­ry­wa­jąc opo­wie­ści, wy­jął z kie­szeni ka­wa­łek dość czy­stej chu­s­teczki, roz­wi­nął ją i po­ka­zał kilka po­ły­skli­wych, opa­li­zu­ją­cych na ró­żowo pe­reł, zu­peł­nie nie­po­dob­nych do tych, które kra­jowcy cza­sem znaj­dują pod­czas czysz­cze­nia muszli i któ­rych żadna ko­bieta, jaką znał Tho­mas Hud­son – z wy­jąt­kiem an­giel­skiej kró­lo­wej Ma­rii – nie do­ce­niła jako pre­zentu. Rzecz ja­sna Tho­mas Hud­son nie mógł twier­dzić, że rze­czy­wi­ście zna kró­lową Ma­rię, wi­dy­wał tylko jej zdję­cia w ga­ze­tach, wi­ze­runki i pro­file w „New Yor­ke­rze”, to jed­nak, że po­do­bały jej się perły kon­chowe, da­wało mu po­czu­cie, iż wie o niej wię­cej niż o wielu sta­rych zna­jo­mych. Kró­lowa Ma­ria lu­biła perły kon­chowe, a dziś wie­czo­rem na wy­spie miano świę­to­wać jej uro­dziny, po­my­ślał, ale oba­wiał się, że te perły zbyt­nio nie po­pra­wią hu­moru ko­bie­cie z jachtu. Być może kró­lowa Ma­ria też mó­wiła, że ceni perły kon­chowe, tylko po to, żeby przy­po­do­bać się swoim pod­da­nym na Ba­ha­mach.

Po­szli w stronę Ponce de León, a Lo­uise opo­wia­dał da­lej:

– A jak ta pani szlo­chała. Pła­kała gorz­kimi łzami, pa­nie Tom. Za­pro­po­no­wa­łem więc, że sko­czę do Roya i przy­niosę jej tro­chę pe­reł do obej­rze­nia.

– To po­winno ją po­cie­szyć – po­wie­dział Tho­mas Hud­son. – O ile lubi perły kon­chowe.

– Taką mam na­dzieję. Pójdę już do niej.

Tho­mas Hud­son wszedł do chłod­nego baru, gdzie po ja­skra­wym sło­necz­nym bla­sku na dro­dze ko­ra­lo­wej wy­da­wało się nie­mal zu­peł­nie ciemno, za­mó­wił szklankę dżinu z to­ni­kiem z ka­wał­kiem skórki li­monki i kil­koma kro­pel­kami an­go­stury. Roz­złosz­czony Bobby stał za ba­rem. Czte­rech czar­no­skó­rych chło­pa­ków grało w bi­lard, cza­sem pod­wyż­szali stół, żeby wy­ko­nać trudny ka­ram­bol. Śpiewy na pię­trze ustały i w sali zro­biło się bar­dzo ci­cho, je­śli nie li­czyć dźwięku od­bi­ja­nych kul. Przy ba­rze znaj­do­wało się dwóch człon­ków za­łogi przy­cu­mo­wa­nego w por­cie jachtu, a kiedy Tho­mas Hud­son przy­wykł do braku świa­tła, to ciemne miej­sce zdało mu się chłodne i przy­jemne. Z góry zszedł Lo­uise.

– Ten pan śpi – po­wie­dział. – Zo­sta­wi­łem perły pani. Ogląda je i pła­cze.

Hud­son za­uwa­żył, że ma­ry­na­rze z jachtu pa­trzą po so­bie, ale się nie od­zy­wają. Stał przy ba­rze ze szklanką przy­jem­nie gorz­ka­wego drinka w dłoni i kosz­tu­jąc pierw­szy łyk na­poju, wspo­mi­nał Tangę, Mom­basę, Lamu oraz całe wy­brzeże i na­gle po­czuł tę­sk­notę za Afryką. Osiadł wpraw­dzie na tej wy­spie, lecz rów­nie do­brze mógł być też w Afryce. Do dia­bła, po­my­ślał, za­wsze jesz­cze mogę tam po­je­chać. Gdzie­kol­wiek je­steś, mu­sisz nadać temu kształt we wła­snym wnę­trzu. Tu do­sze­dłeś w tym do wprawy.

– Tom, na­prawdę ci to sma­kuje? – za­gad­nął Bobby.

– Pew­nie. Ina­czej bym nie pił.

– Raz przez po­myłkę otwo­rzy­łem bu­telkę i ma to po­smak chi­niny.

– Bo w tym jest chi­nina.

– Lu­dziom już zu­peł­nie po­przew­ra­cało się w gło­wach – od­rzekł Bobby. – Czło­wiek może pić, co chce. Stać go, spra­wiłby so­bie ja­kąś przy­jem­ność, ale nie, on psuje do­bry dżin, ro­biąc z niego ja­kiś hin­du­ski drink z chi­niną.

– Mnie to sma­kuje. Lu­bię ten po­smak chi­niny ze skórką li­monki. To chyba otwiera ja­kieś pory w żo­łądku czy coś. Daje mi to więk­szego kopa niż ja­ki­kol­wiek inny drink. Do­brze się po tym czuję.

– Wiem. Pi­cie za­wsze po­pra­wia ci hu­mor. Ja po al­ko­holu czuję się pa­skud­nie. A gdzie Ro­ger?

Ro­ger był przy­ja­cie­lem Tho­masa Hud­sona i miał ry­backą chatkę w od­le­glej­szej czę­ści wy­spy.

– Po­wi­nien się nie­długo zja­wić. Zjemy coś z John­nym Go­od­ne­rem.

– Nie ro­zu­miem, co tacy lu­dzie jak ty, Ro­ger Da­vis i Johnny Go­od­ner jesz­cze ro­bią na tej wy­spie.

– To do­bra wy­spa. Ty też tu zo­sta­jesz, nie?

– Ja tu za­ra­biam na ży­cie.

– Rów­nie do­brze mógł­byś za­ra­biać w Na­ssau.

– Na­ssau, niech je dia­bli. Tu jest za­baw­niej. To do­bra wy­spa, żeby się ro­ze­rwać. Można tu też nie­źle za­ro­bić.

– Mnie także się tu po­doba.

– A pew­nie – od­parł Bobby. – I mnie. Prze­cież sam wiesz. Skoro mogę tu za­ro­bić na ży­cie. A te ob­razy, które bez prze­rwy ma­lu­jesz, sprze­dają się ja­koś?

– Sprze­dają się cał­kiem nie­źle.

– I lu­dzie płacą za te twoje por­trety wuja Edwarda? Mu­rzy­nów w wo­dzie. Mu­rzy­nów na lą­dzie. Mu­rzy­nów w ło­dziach. Wi­doczki z ło­dziami do po­ła­wia­nia żółwi. Ło­dziami do po­ła­wia­nia gą­bek. Zbie­ra­ją­cym szkwa­łem. Trą­bami wod­nymi. Wra­kami szku­ne­rów. Bu­dową szku­ne­rów? Wszystko to mo­gliby zo­ba­czyć za darmo. To na­prawdę się sprze­daje?

– Ja­sne. Wy­star­czy, że raz w roku zro­bię wy­stawę w No­wym Jorku.

– Wy­sta­wiasz je na au­kcji?

– Nie, wy­ce­nia je mar­szand, który or­ga­ni­zuje po­kaz. I lu­dzie ku­pują te ob­razy. Cza­sem mu­zea.

– A ty sam mo­żesz je sprze­da­wać?

– Pew­nie.

– Ku­pił­bym taką trąbę wodną – po­wie­dział Bobby. – Cho­ler­nie ol­brzy­mią trąbę nad oce­anem. Czarną jak samo pie­kło. A może le­piej dwie trąby, su­nące nad pły­ci­znami z ogłu­sza­ją­cym ry­kiem. Ta­kie, co wsy­sają całą wodę na swo­jej dro­dze i bu­dzą śmier­telną grozę. I że­bym ja tam był, w cza­sie ło­wie­nia gą­bek w dingi, zu­peł­nie bez­bronny. Trąba wy­rywa mi z rąk wo­do­wskaz. Nie­mal wsysa dingi. Jest pie­kiel­nym na­rzę­dziem w ręku Boga. Ile coś ta­kiego by kosz­to­wało? Mógł­bym tu­taj po­wie­sić ten ob­raz. Albo na gó­rze, w domu, tylko żeby moja stara nie zlę­kła się na śmierć.

– Cena za­le­ża­łaby od wiel­ko­ści.

– Ma­luj, jak ci wy­god­nie – po­wie­dział Bobby z pań­ska. – Taki cho­ler­nie do­bry ob­raz ni­gdy nie bę­dzie za duży. Daj trzy trąby wodne. Jed­nego razu przy wy­spie An­dros wi­dzia­łem trzy trąby, były bli­żej sie­bie niż te dwie prze­ciw­le­głe ściany. Się­gały do nieba i jedna we­ssała łódkę po­ła­wia­cza gą­bek, a kiedy spa­dła, mo­tor wy­le­ciał przez dziurę w ka­dłu­bie.

– Kosz­to­wa­łoby cię to tyle, co płótno – stwier­dził Tho­mas Hud­son. – Po­li­czył­bym ci tylko za płótno.

– Niech mnie dia­bli, weźże więc duże płótno! – krzyk­nął Bobby. – Na­ma­lu­jemy ta­kie trąby, że lu­dzie stru­chleją ze stra­chu nie tylko w tym ba­rze, ale i na ca­łej tej cho­ler­nej wy­spie.

Roz­mach tego przed­się­wzię­cia zro­bił na nim wra­że­nie, uwa­żał jed­nak, że wszyst­kie moż­li­wo­ści stoją jesz­cze przed nim otwo­rem.

– Tom, chło­pie, a my­ślisz, że dał­byś radę na­ma­lo­wać wielką na­wał­nicę? W sa­mym oku cy­klonu, kiedy dmie z jed­nej strony, cich­nie i znów zrywa się z dru­giej. Na­ma­lu­jesz wszystko, od Mu­rzy­nów przy­wią­za­nych do palm po statki wy­rzu­cone przez wiatr w głąb wy­spy? I wielki ho­tel zmia­tany z po­wierzchni ziemi. I bale uno­szone przez wi­cher jak za­pałki, i mar­twe pe­li­kany spa­da­jące ni­czym deszcz. Niech ba­ro­metr wska­zuje dwa­dzie­ścia sie­dem, a pręd­ko­ści wia­tru na­wet nie da się zmie­rzyć. Niech fale na mo­rzu roz­bi­jają się o skały za­nu­rzone dzie­sięć sążni pod wodą, a księ­życ po­jawi się w sa­mym oku cy­klonu. Niech przyj­dzie fala pły­wowa i za­topi wszystko, co znaj­dzie się na jej dro­dze. Niech wi­cher ci­ska do mo­rza na­gie ko­biety, z któ­rych ży­wioł ze­rwał ubra­nia. I wszę­dzie – na wo­dzie i w po­wie­trzu – uno­szą się ciała mar­twych Mu­rzy­nów...

– To bę­dzie strasz­nie duże płótno – za­uwa­żył Tho­mas Hud­son.

– Do dia­bła z płót­nem! – za­wo­łał Bobby. – Zdo­będę główny ża­giel ze szku­nera. Na­ma­lu­jemy naj­wspa­nial­sze cho­lerne ob­razy na świe­cie i ra­zem przej­dziemy do hi­sto­rii. Za­wsze ma­lo­wa­łeś tylko te pro­ste ob­ra­zeczki.

– Za­cznę od trąb wod­nych – po­wie­dział Tho­mas Hud­son.

– Zgoda – od­parł Bobby, zły, że spro­wa­dzono go na zie­mię. – To ma sens. Ale niech mnie kule, z na­szą wie­dzą i twoim do­świad­cze­niem mo­gli­by­śmy stwo­rzyć wspa­niałe płótna.

– Ju­tro za­cznę ma­lo­wać trąby.

– W po­rządku – od­rzekł Bobby. – To na po­czą­tek. Ale niech mnie kule, chciał­bym, że­by­śmy na­ma­lo­wali też ten szkwał. Czy ktoś już na­ma­lo­wał za­to­nię­cie Ti­ta­nica?

– Nie w na­prawdę du­żych roz­mia­rach.

– Mo­gli­by­śmy więc to na­ma­lo­wać. Ten te­mat za­wsze dzia­łał mi na wy­obraź­nię. Od­dać lo­do­waty spo­kój góry lo­do­wej od­da­la­ją­cej się po ude­rze­niu. Wszystko to spo­wite gę­stą mgłą. Uchwy­cić każdy szcze­gół. Tego męż­czy­znę, co za­brał się z ko­bie­tami do sza­lupy ra­tun­ko­wej, bo uwa­żał, że jako że­glarz może im po­móc. Po­ka­zać, jak wsia­da­jąc, dep­cze po tych ko­bie­tach. Ko­ja­rzy mi się z nim ten fa­cet, któ­rego mamy na gó­rze. Może byś wszedł na pię­tro na­szki­co­wać go, jak śpi, a po­tem wy­ko­rzy­stał do ob­razu?

– Chyba le­piej już za­cznę od tych trąb wod­nych.

– Tom, ja chcę, że­byś zo­stał wiel­kim ar­ty­stą – po­wie­dział Bobby. – Rzućże w cho­lerę całą tę drob­nicę. Mar­nu­jesz się. W ciągu nie­spełna pół go­dziny na­szki­co­wa­li­śmy te­maty trzech ob­ra­zów, a ja do­piero się roz­grze­wam. Co ta­kiego do­tych­czas na­ma­lo­wa­łeś? Mu­rzyna od­wra­ca­ją­cego na plaży żół­wia ka­rettę. To na­wet nie był szyl­kret. Albo dwóch Mu­rzy­nów w dingi mo­cu­ją­cych się z sie­cią pełną ho­ma­rów. Zmar­no­wa­łeś ży­cie, czło­wieku! – Prze­rwał i na­lał so­bie spod lady jed­nego ma­łego. – To się nie li­czy – po­wie­dział. – Nic nie wi­dzia­łeś. Zro­zum, Tom, to są trzy wspa­niałe ob­razy. Wiel­kie ob­razy. Świa­to­wej rangi. Pa­so­wa­łyby na­wet do Pa­łacu Krysz­ta­ło­wego ra­zem ze wszyst­kimi in­nymi po­nad­cza­so­wymi ar­cy­dzie­łami. Oczy­wi­ście poza pierw­szym, to jest drobny te­mat. Ale jesz­cze że­śmy nie za­częli. Rów­nie do­brze mo­żemy na­ma­lo­wać je­den, który bę­dzie lep­szy od nich wszyst­kich. Co o tym są­dzisz? – Na­lał so­bie ko­lej­nego ma­łego.

– O czym?

Po­chy­lił się nad ladą w oba­wie, że inni usły­szą.

– Nie pę­kaj, Tom – za­czął prze­ko­ny­wać. – Niechże cię nie obez­wład­nia skala tego przed­się­wzię­cia. Mu­sisz mieć od­po­wied­nią wi­zję swego dzieła. Mo­żemy na­ma­lo­wać ko­niec świata. – Za­milkł. – Peł­no­wy­mia­rowy.

– Ska­ra­nie bo­skie... – po­wie­dział Tho­mas Hud­son.

– Nie. Kara bo­ska to bę­dzie póź­niej. Cze­lu­ści pie­kielne do­piero się otwo­rzą. Rol­lersi wy­pra­wiają harce w swo­jej świą­tyni na skar­pie i mó­wią ob­cymi ję­zy­kami. A dia­beł ła­duje ich wi­dłami na wóz. Oni krzy­czą, ję­czą i wzy­wają Je­howę. Mu­rzyni zaś leżą po­ko­tem, a wę­go­rze, ho­mary i kraby peł­zają wkoło i po ich cia­łach. Roz­wiera się ot­chłań, do któ­rej dia­bli wleką i wpy­chają Mu­rzy­nów, kle­chów i rol­ler­sów. Ocean wo­kół wy­spy się pod­nosi i re­kiny młoty, ostro­nosy, re­kiny ty­gry­sie, żar­ła­cze krążą i po­lują na tych, któ­rzy pró­bują uciec wpław przed wi­dłami i bez­kre­sną, roz­wartą, zie­jącą wy­zie­wami ot­chła­nią. Opi­jusy po raz ostatni po­cią­gają z bu­te­lek i rzu­cają się na dia­bły. Ale one strą­cają ich wi­dłami do cze­lu­ści albo po­chła­nia ich wez­brane mo­rze, gdzie re­kiny wie­lo­ry­bie, żar­ła­cze białe, orki i inne ogromne ryby krążą do­okoła żar­ła­czy roz­szar­pu­ją­cych lu­dzi. W naj­wyż­szym miej­scu na wy­spie zgro­ma­dziły się wszyst­kie tu­tej­sze psy i koty, a dia­bli też te zwie­rzaki za­gar­niają wi­dłami: psy kulą się ze stra­chu i wyją, koty zaś ucie­kają i ze zje­żoną sier­ścią rzu­cają się z pa­zu­rami na de­mony. W końcu i one ile sił w no­gach ucie­kają do wody. Cza­sem któ­ryś re­kin do­rwie ja­kie­goś kota i wtedy on znika pod wodą. Ale więk­szo­ści udaje się od­pły­nąć. Z ot­chłani wy­ziewa kosz­marny go­rąc i dia­bli mu­szą tar­gać lu­dzi do dziury, bo wcze­śniej po­ła­mali wi­dły, za­gar­nia­jąc kle­chów. Ty i ja sto­imy w cen­trum ob­razu, ob­ser­wu­jąc to wszystko ze spo­ko­jem. Ty ro­bisz ja­kieś no­tatki, a ja po­krze­piam się bu­telką i raz po raz daję ci łyk. W pew­nym mo­men­cie je­den z dia­błów, cały spo­cony od ro­boty, mija nas, wle­kąc po­tęż­nego kle­chę, który pró­buje uchwy­cić się pia­sku pa­zu­rami, żeby nie dać się we­pchnąć do włazu, i drze się wnie­bo­głosy, wzy­wa­jąc Je­howę, a dia­beł zwraca się do nas: „Pan wy­ba­czy, pa­nie Tom. Pan wy­ba­czy, pa­nie Bobby. Mamy dziś ręce pełne ro­boty”. Pro­po­nuję drinka spo­co­nemu, mi­ja­ją­cemu nas z za­ciętą miną dia­błu, kiedy wraca po ko­lej­nego kle­chę. Ale on od­ma­wia: „Nie, dzię­kuję, pa­nie Bobby. Nie ty­kam tego, kiedy pra­cuję”. To byłby sa­kra­mencki ob­raz, Tom, gdyby udało nam się uchwy­cić cały ten ruch i roz­mach.

– No to chyba na ra­zie mamy wszystko, co zdo­ła­li­by­śmy na­ma­lo­wać.

– Niech to dia­bli, my­ślę, że masz ra­cję – od­parł Bobby. – Od tego pla­no­wa­nia za­schło mi w gar­dle.

– Jest taki ma­larz, na­zywa się Bosch, który cał­kiem nie­źle ra­dzi so­bie z tego ro­dzaju kli­ma­tami.

– To ten od ma­gneto?

– Nie. Hie­ro­nim Bosch. Stary fa­chura. Bar­dzo do­bry. Pie­ter Bru­egel też nad tym pra­co­wał.

– To ko­lejny stary fa­chura?

– Bar­dzo stary. Bar­dzo do­bry. Spodo­bałby ci się.

– Niech to dia­bli – od­po­wie­dział Bobby. – Ża­den stary fa­chura nas nie prze­ści­gnie. Poza tym jesz­cze ni­gdy nie było końca świata, skąd, do cho­lery, miałby wie­dzieć na ten te­mat wię­cej od nas?

– Nie bę­dzie ła­two go prze­ści­gnąć.

– Nie wie­rzę w ani jedno twoje słowo – od­parł Bobby. – Mamy ob­raz, przez który bę­dzie mu­siał po­że­gnać się z tym biz­ne­sem.

– A co z tym dru­gim?

– No tak, cho­lera z tym. Za­po­mnia­łem, że to bar. Boże, chroń kró­lową. Tom, za­po­mnie­li­śmy też, jaki dziś mamy dzień. Sta­wiam ci jed­nego i wy­pijmy za jej zdro­wie.

Na­lał so­bie szkla­neczkę rumu i po­dał Tho­ma­sowi Hud­so­nowi bu­telkę żół­tego dżinu Bo­otha, kilka li­mo­nek na ta­le­rzu, nóż i bu­telkę schwep­pesa.

– Sam so­bie zrób swo­jego cho­ler­nego drinka. Niech dia­bli we­zmą te fi­ku­śne drinki.

Kiedy Tho­mas Hud­son zmie­szał drinka i do­pra­wił pa­roma kro­plami gorz­kiej wódki z bu­telki, która miała pióro mewy w korku, uniósł szklankę i ro­zej­rzał się po ba­rze.

– Co tam, pa­no­wie, pi­je­cie? Po­wiedz­cie, je­śli to coś pro­stego.

– Dog’s Head – po­wie­dział je­den z ma­ry­na­rzy.

– Bar­dzo pro­szę, Dog’s Head – po­wie­dział Bobby, się­ga­jąc do lo­dówki, i wrę­czył im dwie bu­telki piwa. – Szklanki się skoń­czyły. Opi­jusy co­dzien­nie rzu­cają szkłem. Każdy ma co pić? Pa­no­wie, zdro­wie kró­lo­wej. Nie są­dzę, żeby da­rzyła tę wy­spę wiel­kim po­wa­ża­niem, i je­stem pewny, że zdro­wie jej te­raz do­pi­suje. Mimo wszystko zdro­wie kró­lo­wej. Boże, chroń kró­lową.

Wszy­scy wy­pili zdro­wie mo­nar­chini.

– To musi być wspa­niała nie­wia­sta – rzekł Bobby. – Choć jak na mój gust tro­chę sztywna. Za­wsze po­do­bała mi się za to kró­lowa Alek­san­dra. Wspa­niała ko­bieta. Ale po­sta­ramy się w ju­bi­le­usz od­dać kró­lo­wej na­le­żyte ho­nory. To jest nie­wielka wy­sepka, ale pa­trio­tyczna. Lu­dzie. Je­den gość stąd po­szedł na ostat­nią wojnę i stra­cił rękę. Trudno być więk­szym pa­triotą.

– O czy­ich to uro­dzi­nach pan mówi? – za­py­tał je­den z ma­ry­na­rzy.

– Kró­lo­wej An­glii, Ma­rii – wy­ja­śnił Bobby. – Matki obec­nego króla i ce­sa­rza.

– To ta, od któ­rej sta­tek na­zwano Qu­een Mary, nie? – spy­tał drugi ma­ry­narz.

– Tom – ode­zwał się Bobby. – Na­stępny to­ast wznie­siemy sami, tylko ty i ja.

4

Po zmroku ze­rwała się bryza, więc w po­wie­trzu nie było ko­ma­rów ani mo­ski­tów, wszyst­kie ło­dzie już wró­ciły do portu – po wej­ściu do ka­nału pod­cią­gały wy­się­gniki – i te­raz stały przy­cu­mo­wane do trzech kei bie­gną­cych od plaży w głąb portu. Od­pływ był szybki i świa­tła ło­dzi od­bi­jały się w wo­dzie, która na­bie­rała zie­lo­nej barwy, a co­fała się tak gwał­tow­nie, że za­sy­sała się przy pa­lach na­brzeża i two­rzyła ogromny wir w po­bliżu rufy du­żego jachtu mo­to­ro­wego, na któ­rym sie­dzieli. Wzdłuż ło­dzi, w wo­dzie, świa­tło od­bi­jało się od ka­dłuba i oświe­tlało nie­po­ma­lo­wane pale po­mo­stu, do któ­rego przy­mo­co­wano stare opony sa­mo­cho­dów i cię­ża­ró­wek, by słu­żyły jako od­bi­ja­cze. Two­rzyły one ciemne kręgi w po­mroce pod skałą, a be­lony zwa­bione świa­tłem wal­czyły prze­ciw prą­dowi. Cien­kie, dłu­gie ryby po­ły­ski­wały zie­le­nią tak samo jak woda – nie szu­kały po­ży­wie­nia ani nie swa­wo­liły, a tylko za­fa­scy­no­wane świa­tłem sta­rały się utrzy­mać w miej­scu, po­ru­sza­jąc sa­mymi ogo­nami.

Jacht Johnny’ego Go­od­nera, Na­rwal, na któ­rego po­kła­dzie cze­kali na Ro­gera Da­visa, zwró­cony był dzio­bem w stronę od­pływu, a za nim, przy tym sa­mym sli­pie, stała za­cu­mo­wana rufę w rufę łódź za­łogi, która cały dzień spę­dziła w ba­rze Bobby’ego. Na ru­fie Johnny Go­od­ner sie­dział roz­party na krze­śle, nogi po­ło­żył na dru­gie sie­dzi­sko, w pra­wej dłoni trzy­mał kok­tajl Tom Col­lins, a w le­wej długą, zie­loną mek­sy­kań­ską pa­pryczkę.

– To jest wy­borne – ode­zwał się. – Ugryzę ka­wa­łe­czek i czuję żywy ogień, który ga­szę tym.

Nad­gryzł pa­prykę, prze­łknął kęs, wy­pu­ścił po­wie­trze przez zwi­nięty ję­zyk i po­rząd­nie łyk­nął ze szklanki. Wy­datną dolną wargą zwil­żył górną, po ir­landzku cienką wargę i uśmiech­nął się sza­rymi oczami. Miał na­tu­ral­nie unie­sione ką­ciki ust, za­wsze więc wy­glą­dał, jakby za­mie­rzał się uśmiech­nąć albo uśmie­chał się przed chwilą, i z jego mi­miki nie­wiele można było wy­czy­tać, o ile nie zwró­ciło się uwagi na cien­kość gór­nej wargi. Na­le­żało ob­ser­wo­wać jego oczy. Był wzro­stu i bu­dowy bok­sera wagi śred­niej, który tro­chę przy­tył, ale roz­party w zre­lak­so­wa­nej po­zie wy­da­wał się w do­brej for­mie – a ktoś w złej kon­dy­cji wła­śnie wtedy wy­gląda kiep­sko. Twarz miał ogo­rzałą, skóra scho­dziła mu z nosa i wy­so­kiego czoła pod ustę­pu­jącą li­nią wło­sów. Brodę prze­ci­nała bli­zna, którą można by wziąć za do­łek, gdyby le­żała nieco bar­dziej po­środku, a grzbiet jego nosa był lekko spłasz­czony. Nie był to pła­ski nos. Wy­glą­dał po pro­stu tak, jakby był dzie­łem współ­cze­snego, pra­cu­ją­cego bez­po­śred­nio w ka­mie­niu rzeź­bia­rza, który w cza­sie ob­róbki usu­nął odro­binę za dużo ma­te­riału.

– Tom, ty la­daco, co się z tobą działo?

– Pra­co­wa­łem, i to dość re­gu­lar­nie.

– Do­prawdy? – za­py­tał z po­wąt­pie­wa­niem i wziął ko­lejny gryz pa­pryczki. To była bar­dzo po­marsz­czona i zwię­dła pa­pryczka, dłu­go­ści ja­kichś sze­ściu cali. – Cier­pisz tylko za pierw­szym ra­zem – po­wie­dział. – To jak w mi­ło­ści.

– Do dia­bła z tym. Chili po­trafi dać w kość za każ­dym ra­zem.

– A mi­łość?

– Do dia­bła z mi­ło­ścią – od­parł Tho­mas Hud­son.

– A co to znów za na­strój? Co to za ga­da­nie? Co z tobą? Chcesz, żeby cię do­padł obłęd owcza­rza?

– Tu nie ma owiec.

– Niech ci bę­dzie, obłęd pa­ste­rza kra­bów. Nikt nie chce, że­byś dał się usi­dlić. Spró­buj pa­pryczki.

– Już pró­bo­wa­łem – od­rzekł Tho­mas Hud­son.

– Och, do­sko­nale znam twoją prze­szłość. Nie wci­skaj mi swo­jej świe­tla­nej hi­sto­rii ży­cia. Za­raz po­wiesz, że to ty od­kry­łeś pa­pryczki. Już ja wiem. Pew­nie to ty spro­wa­dzi­łeś je do Pa­ta­go­nii na jaku. Ale ja ucie­le­śniam no­wo­cze­sność. Słu­chaj, Tommy, mam pa­pryki na­dzie­wane ło­so­siem. Ba­ca­lao. Chi­lij­skimi bo­nito. Pier­siami mek­sy­kań­skich tur­ka­wek. In­dy­czym mię­sem i so­sem mole. Czym­kol­wiek je na­dzieją, ja je ku­pię. Bo dzięki temu czuję się ni­czym ja­kiś cho­lerny po­ten­tat. Ale to wszystko to per­wer­sja. Naj­lep­sza jest długa, zwię­dła, nie­ape­tyczna, po­zba­wiona na­dzie­nia, nie­wiele obie­cu­jąca, po­czciwa chili z bru­nat­nym so­sem chu­pango. Ty franco! – Znów wy­pu­ścił po­wie­trze. – Tym ra­zem prze­sa­dzi­łem. – Wziął na­prawdę duży haust Toma Col­linsa. – Dają mi po­wód do pi­cia – wy­ja­śnił. – Mu­szę prze­cież czymś prze­płu­kać mordę. A ty, czego się na­pi­jesz?

– Może jesz­cze je­den dżin z to­ni­kiem.

– Chło­pak! Jesz­cze je­den dżin z to­ni­kiem dla bwana m’ku­bwy! – za­wo­łał Johnny.

Fred, je­den z kra­jow­ców za­trud­nio­nych przez ka­pi­tana Johnny’ego, przy­niósł drinka.

– Pro­szę, pa­nie Tom.

– Dzię­kuję, Fred – po­wie­dział Tho­mas Hud­son. – Za kró­lową, niech Bóg jej bło­go­sławi.

Wy­pili.

– Gdzie się po­dziewa ten stary dziw­karz?

– Na gó­rze, u sie­bie. Zej­dzie do nas.

Bez słowa wziął ko­lejny kęs pa­pryczki, do­koń­czył drinka i za­gad­nął:

– A jak ty się masz, Tom, tak na­prawdę?

– W po­rządku – od­parł Tho­mas Hud­son. – Na­uczy­łem się cał­kiem do­brze żyć sam i in­ten­syw­nie pra­cuję.

– Po­doba ci się tu­taj? Zna­czy się na stałe?

– Tak. Nie mam naj­mniej­szej ochoty się stąd wy­no­sić. Już wolę to tu­taj. Jest mi tu cał­kiem nie­źle, Johnny. Cho­ler­nie do­brze.

– To do­bre miej­sce – stwier­dził Johnny. – Do­bre miej­sce dla fa­ceta o bo­ga­tym wnę­trzu, jak ty. A cho­ler­nie złe dla ko­goś ta­kiego jak ja, co albo za czymś goni, albo przed tym ucieka. Czy to prawda, że Ro­ger znów ma kło­poty?

– A więc już się o tym mówi.

– Ta­kie mnie do­szły słu­chy na wy­brzeżu.

– Co mu się do­kład­nie przy­da­rzyło?

– Nie znam szcze­gó­łów. Ale coś dość złego.

– Bar­dzo?

– Oni ina­czej po­strze­gają to, co złe. Ale nie, nie cho­dzi o żadną ma­ło­latę, je­śli to masz na my­śli. W każ­dym ra­zie tam, z ich kli­ma­tem, świe­żymi wa­rzy­wami i tak da­lej, wszystko jest rów­nie ro­słe jak ich rug­bi­ści. Niech je kule biją, pięt­na­sto­latka wy­gląda, jakby miała dwa­dzie­ścia cztery. W wieku dwu­dzie­stu czte­rech lat przy­po­mi­nają Dame May Whitty. Je­śli nie szu­kasz żony, le­piej uważ­nie przyj­rzyj się ich zę­bom. A i tak za cho­lerę ni­czego się w ten spo­sób nie do­wiesz. I wszyst­kie one mają matki i oj­ców, albo oboje, i wszyst­kie są wy­głod­niałe. Kli­mat oczy­wi­ście też spra­wia, że mają ape­tyt. Kło­pot w tym, że czło­wieka cza­sem po­nosi i za­po­mina spraw­dzić ich prawo jazdy czy po­lisę. Uwa­żam, że nie po­winno się tego oce­niać tylko na pod­sta­wie wieku, ale rów­nież wzro­stu, wagi i ogól­nych moż­li­wo­ści. Zwra­ca­nie uwagi wy­łącz­nie na wiek pro­wa­dzi do zbyt wielu nie­spra­wie­dli­wo­ści. Wszę­dzie jest tak samo. A prze­cież przed­wcze­sny roz­wój nie jest ka­rany w żad­nym in­nym spo­rcie. Prze­ciw­nie. Naj­spra­wie­dli­wiej by­łoby uza­leż­niać to od pre­dys­po­zy­cji za­wod­niczki. Jak na wy­ści­gach. Nie­raz już zmyto mi głowę za ta­kie opi­nie. Ale nie za to wsa­dzili sta­rego Ro­gera.

– A za co mnie wsa­dzili? – za­py­tał Ro­ger Da­vis.

Bez­sze­lest­nie zszedł z po­mo­stu na po­kład w swo­ich espa­dry­lach i wy­da­wał się ol­brzymi w o trzy nu­mery za du­żej blu­zie i ob­ci­słych, sta­rych ro­bo­czych spodniach.

– Cześć – po­wie­dział Johnny. – Nie usły­sza­łem dzwonka. Mó­wi­łem wła­śnie To­mowi, że nie wiem, za co cię wsa­dzili, ale to nie była ma­ło­lata.

– Ja­sne – od­parł Ro­ger. – Zmieńmy te­mat.

– Nie bądź taki wład­czy – po­wie­dział Johnny.

– Nie je­stem. Grzecz­nie prze­cież po­pro­si­łem. Czy na tej ło­dzi się pije? – Pa­trzył na jacht zwró­cony rufą do nich. – A to kto?

– Ci z Ponce. Nie sły­sza­łeś?

– A – od­rzekł Ro­ger. – Mimo to na­pijmy się, choć dali nam zły przy­kład.

– Chło­pak! – za­wo­łał Johnny.

Fred wy­szedł z ka­biny.

– Tak, pro­szę pana?

– Do­wiedz się, czego so­bie ży­czą ci sa­hi­bo­wie.

– Słu­cham pa­nów?

– We­zmę to samo, co pan Tom – po­wie­dział Ro­ger. – Jest moim prze­wod­ni­kiem i do­radcą.

– Dużo was w obo­zie tego roku? – za­py­tał Johnny.

– Na ra­zie tylko dwoje – od­po­wie­dział Ro­ger. – Mój do­radca i ja.

– Dwóch, mój do­radca i ja – po­pra­wił go Johnny. – Jak ty, do li­cha, mo­żesz pi­sać książki?

– Za­wsze mogę ko­goś na­jąć, żeby mi spraw­dził gra­ma­tykę.

– Albo ktoś ci to zrobi za darmo – od­parł Johnny. – Roz­ma­wia­łem wła­śnie z twoim do­radcą.

– Do­radca twier­dzi, że jest tu cał­kiem szczę­śliwy i kon­tent. Na do­bre utknął na tej plaży.

– Po­wi­nie­neś zo­ba­czyć jego dom – wtrą­cił Tom. – Od czasu do czasu po­zwala mi wyjść na drinka.

– Ko­biety?

– Żad­nych ko­biet.

– To co wy, chłopcy, tu ro­bi­cie?

– Ja ro­bię to cały dzień.

– Ale ty by­łeś tu już przed­tem. Co wtedy ro­bi­łeś?

– Pły­wa­łem, ja­dłem, pi­łem. Tom pra­cuje, czyta, gada, łowi ryby, łowi ryby, pływa, pije, śpi...

– Żad­nych ko­biet?

– Żad­nych.

– Dla mnie to jest chore. Ja­kaś nie­zdrowa at­mos­fera. Dużo, chłopcy, pa­li­cie opium?

– Tom? – za­py­tał Ro­ger.

– Tylko naj­przed­niej­szego ga­tunku – od­parł Tho­mas Hud­son.

– Ma­cie ładną grządkę ma­ri­hu­any?

– Coś sa­dzi­łeś, Tom? – za­py­tał Ro­ger.

– To był bar­dzo kiep­ski rok – od­rzekł Tho­mas Hud­son. – Desz­cze spra­wiły, że plony po­szły w cho­lerę.

– Wszystko to wy­gląda mi nie­zbyt zdrowo. – Johnny wy­chy­lił szklankę. – Tyle do­brego, że na­dal pi­je­cie. Chłopcy, a może to ja­kaś re­li­gia? Tom uj­rzał świa­tłość?

– Tom? – za­py­tał Ro­ger.

– Sto­sunki z Bó­stwem bez więk­szych zmian – od­po­wie­dział Tho­mas Hud­son.

– Ser­deczne?

– Je­ste­śmy to­le­ran­cyjni – stwier­dził Tho­mas Hud­son. – Mo­żesz tu prak­ty­ko­wać do­słow­nie każdą re­li­gię. Na wy­spie mamy bo­isko, gdzie można się od­da­wać kul­towi.

– Strzelę Bó­stwu szybką, wy­soką piłkę, je­śli bę­dzie wy­cho­dzić poza li­nię.

– Ro­ger – ode­zwał się Johnny z wy­rzu­tem. – Już po zmroku. Nie za­uwa­ży­łeś, że za­padł zmierzch, na­de­szły mroki i ciem­ność? I ty je­steś pi­sa­rzem? Po zmroku ni­gdy nie na­leży mó­wić lek­ce­wa­żąco o Bó­stwie. Prze­cież ono może stać tuż za tobą z ki­jem bejs­bo­lo­wym.

– Idę o za­kład, że wy­szło poza li­nię – po­wie­dział Ro­ger. – Pa­mię­tam, jak było ostat­nim ra­zem.

– Zga­dza się – od­parł Johnny. – Od­bije twoją szybką piłkę i roz­wali ci łeb. Wi­dzia­łem, ja­kie ma ude­rze­nie.

– To pew­nie prawda – zgo­dził się Ro­ger. – Tom i ja my­ślimy tak samo. Ale mimo to nie od­pusz­czę i wy­pró­buję swoją szybką piłkę.

– Skończmy już tę teo­lo­giczną dys­ku­sję – od­rzekł Johnny. – I zjedzmy coś.

– A ten ste­try­czały sta­ruch, któ­rego wo­zisz po oce­anie, umie jesz­cze go­to­wać? – za­py­tał Tho­mas Hud­son.

– Chow­der – od­po­wie­dział Johnny. – A dziś wie­czo­rem żółty ryż z siew­kami. Zło­tymi siew­kami.

– Jak­bym sły­szał ja­kie­goś cho­ler­nego de­ko­ra­tora wnętrz – ode­zwał się Tom. – O tej po­rze roku nie ma prze­cież na nich złota. Gdzieś ty ustrze­lił te ptaki?

– Na Wy­spie Po­łu­dnio­wej, kiedy do niej pod­pły­nę­li­śmy, żeby rzu­cić ko­twicę i so­bie po­pły­wać. Dwu­krot­nie udało mi się zwa­bić stado pta­ków gwiz­da­niem i raz za ra­zem je ubi­ja­łem. Przy­pa­dają dwie sztuki na głowę.

Noc była piękna, więc po ko­la­cji za­sie­dli na ru­fie z kawą i cy­ga­rami, a z in­nej ło­dzi przy­szło do nich jesz­cze dwóch lek­ko­du­chów i swa­wol­ni­ków z gi­tarą oraz ban­dżo, na nad­brzeżu ze­brali się zaś Mu­rzyni i od czasu do czasu roz­le­gały się ich śpiewy. W ciem­no­ściach, na molo, chłopcy za­czy­nali pio­senkę, a wtedy Fred Wil­son, który miał gi­tarę, po­dej­mo­wał słowa, Frank Hart na­to­miast przy­gry­wał na ban­dżo. Tho­mas Hud­son nie umiał śpie­wać, to­też tylko sie­dział w ciem­no­ści i słu­chał.

U Bobby’ego hucz­nie świę­to­wano i świa­tło pa­dało z otwar­tych drzwi na wodę. Od­pływ był na­dal silny, a ryby ska­kały w oświe­tlo­nych miej­scach. To w więk­szo­ści lu­cjany szare, po­my­ślał Tom, po­lu­jące na ryby, które zo­stały po od­pły­wie. Kilku czar­nych chło­pa­ków ło­wiło je na wędki i sły­szał ich ci­che prze­kleń­stwa, kiedy stra­cili rybę, oraz rzu­ca­nie się lą­du­ją­cych na po­mo­ście lu­cja­nów. Były to duże ryby i chłopcy jako przy­nęty uży­wali ka­wał­ków mięsa mar­lina, któ­rego jedna z ło­dzi przy­ho­lo­wała wcze­snym po­po­łu­dniem i któ­rego zdą­żono już pod­wie­sić, sfo­to­gra­fo­wać, zwa­żyć oraz spra­wić.

Na molo było te­raz cał­kiem tłoczno, lu­dzie śpie­wali, a Ru­pert Pin­der – po­tężny czar­no­skóry, o któ­rym mó­wiono, że kie­dyś bez ni­czy­jej po­mocy prze­niósł na ple­cach pia­nino z nad­brzeża rzą­do­wego na King’s Hi­gh­way do sta­rego klubu, zmie­cio­nego póź­niej przez hu­ra­gan, i który uwa­żał, że jest za­pa­śni­kiem, za­wo­łał z kei:

– Ka­pi­ta­nie Joh­nie, chłopcy skarżą się, że za­schło im w gar­dłach!

– Kup im coś ta­niego i zdro­wego, Ru­pert!

– Tak jest, ka­pi­ta­nie. Rum.

– To wła­śnie mia­łem na my­śli – od­po­wie­dział John. – Może od razu cały gą­sio­rek? Chyba wyj­dzie ta­niej.

– Wiel­kie dzięki, ka­pi­ta­nie – od­parł Ru­pert.

Ru­szył przez roz­stę­pu­jący się przed nim tłum lu­dzi, któ­rzy po­dą­żyli za nim. Tho­mas Hud­son do­strzegł, że wszy­scy po­szli do Roya.

Wtedy z jed­nej z ło­dzi przy­cu­mo­wa­nych do doku Browna z pi­skiem wy­strze­liła wy­soko w niebo raca, po czym roz­bły­snęła z hu­kiem i oświe­tliła ka­nał. Ko­lejna z sy­kiem wy­le­ciała pod sko­sem z bliż­szego im końca po­mo­stu.

– Niech to – ode­zwał się Fred Wil­son. – Trzeba było po­słać po kilka do Miami.

Noc roz­świe­tlały te­raz sy­czące i wy­bu­cha­jące w po­wie­trzu race, w ich świe­tle Ru­pert i reszta to­wa­rzy­stwa wra­cali na molo, a Ru­pert niósł na ra­mie­niu duży, ople­ciony wi­kliną gą­sior.

Z któ­rejś ło­dzi wy­strze­lono ko­lejną racę. Wy­bu­chła nad molo, oświe­tla­jąc tłum, ciemne twa­rze, szyje i dło­nie oraz pła­ską twarz Ru­perta, jego sze­ro­kie bary i po­tężny kark, na któ­rym czule i dum­nie niósł, obok głowy, opla­taną bu­tlę.

– Kubki – po­wie­dział przez ra­mię do swo­ich to­wa­rzy­szy. – Ema­lio­wane kubki.

– Mamy bla­szane – od­parł je­den z chłop­ców.

– Ema­lio­wane – po­wtó­rzył Ru­pert. – Zdo­bądź­cie je. Kup­cie od Roya. Tu są pie­nią­dze.

– Przy­nieś na­szą ra­kiet­nicę, Frank – po­le­cił Fred Wil­son. – Mo­żemy wy­strze­lić te race, a po­tem się­gnąć po nowe.

Pod­czas gdy Ru­pert wy­nio­śle cze­kał na kubki, ktoś przy­niósł ron­del, na­lał do niego rumu i pu­ścił w obieg.

– To dla ma­lucz­kich – po­wie­dział Ru­pert. – Pij­cie na zdro­wie, sza­raczki.

Spon­ta­niczne śpiewy na­dal trwały. Wy­strza­łom ra­kiet z nie­któ­rych ło­dzi to­wa­rzy­szyło strze­la­nie ze strzelb i pi­sto­le­tów, a z doku Browna pi­sto­let ma­szy­nowy wy­pusz­czał nad ka­na­łem smu­ga­cze. Strze­lał se­riami po trzy lub cztery, po czym opróż­nił cały ma­ga­zy­nek, wy­sy­ła­jąc wspa­nia­łym łu­kiem czer­wone smugi po­nad por­tem.

Kubki na­de­szły, kiedy Frank Hart spusz­czał się na rufę z wa­lizką, w któ­rej znaj­do­wały się ra­kiet­nica oraz ze­staw rac, a po­moc­nicy Ru­perta za­częli na­le­wać rum i roz­da­wać na­pi­tek.

– Niech Bóg bło­go­sławi kró­lową – wzniósł to­ast Frank Hart, a po­tem na­ła­do­wał i wy­strze­lił racę z końca po­mo­stu, ce­lu­jąc pro­sto w otwarte drzwi baru Bobby’ego. Raca ude­rzyła w ce­men­towy mur obok drzwi, wy­bu­chła i za­pa­liła się na ulicy ko­ra­lo­wej, oświe­tla­jąc na biało wszystko do­okoła.

– Ostroż­nie – ode­zwał się Tho­mas. – Bo ko­goś po­pa­rzysz.

– Cho­lera z tym – od­parł Frank. – Chcę spraw­dzić, czy uda mi się tra­fić w dom ko­mi­sa­rza.

– Wy­wo­łasz po­żar – po­wie­dział Ro­ger.

– Je­śli wy­wo­łam po­żar, za­płacę za to – od­parł Frank.

Raca po­le­ciała łu­kiem w stronę oka­za­łego domu z bia­łym gan­kiem z przodu, ale nie do­tarła do celu i roz­bły­snęła ja­snym świa­tłem przed fron­tem do­mo­stwa ko­mi­sa­rza.

– Stary, po­czciwy ko­mi­sarz. – Frank po­now­nie za­ła­do­wał ra­kiet­nicę. – Drań się prze­kona, czy je­ste­śmy pa­trio­tami czy nie.

– Ostroż­nie – za­czął na­le­gać Tom. – Nie róbmy burdy.

– Ta noc na­leży do mnie. Do kró­lo­wej i do mnie. Zejdź mi z drogi, Tom, to tra­fię w dok Browna.

– On tam trzyma ben­zynę – po­wie­dział Ro­ger.

– Już nie­długo – od­parł Frank.

Nie spo­sób było stwier­dzić, czy Frank spe­cjal­nie za każ­dym ra­zem chy­biał, żeby do­piec Ro­ge­rowi i Tho­ma­sowi Hud­so­nowi, czy też na­prawdę nie miał cela. Nie byli tego też pewni Ro­ger ani Tho­mas Hud­son, ale wie­dzieli, że nikt nie do­rów­ny­wał mu w pre­cy­zyj­nym strze­la­niu z ra­kiet­nicy. A na nad­brzeżu była ben­zyna.

Frank wstał, do­kład­nie wy­ce­lo­wał, opusz­cza­jąc lewą rękę wzdłuż boku jak przy po­je­dynku, i wy­strze­lił. Raca ude­rzyła w kra­niec na­brzeża prze­ciwny do tego, gdzie skła­do­wano beczki z pa­li­wem, od­biła się i wpa­dła do ka­nału.

– Hej tam! – krzyk­nął ktoś z ło­dzi przy doku Browna. – Co jest, do cho­lery?

– Pra­wie ide­alny strzał – po­wie­dział Frank. – Te­raz jesz­cze raz spró­buję tra­fić w dom ko­mi­sa­rza.

– Le­piej byś już prze­stał, psia­krew – ode­zwał się Tho­mas Hud­son.

– Ru­pert – po­wie­dział Frank, nie zwra­ca­jąc uwagi na Tho­masa Hud­sona. – Na­le­jesz mi tro­chę tego?

– Tak jest, ka­pi­ta­nie Frank – od­rzekł Ru­pert. – Ma pan ku­bek?

– Przy­nieś mi ku­bek – po­wie­dział Frank do Freda, który stał i wszystko ob­ser­wo­wał.

– Tak jest. – Fred ze­rwał się i wró­cił z kub­kiem. Twarz ja­śniała mu od eks­cy­ta­cji i za­do­wo­le­nia. – Za­mie­rza pan spa­lić ko­mi­sa­rza?

– Tylko je­śli dom się zaj­mie.

Po­dał ku­bek Ru­per­towi, który na­peł­nił go do trzech czwar­tych.

– Za kró­lową, niech Bóg jej bło­go­sławi. – Frank opróż­nił ku­bek.

To była nie­zła por­cja rumu.

– Niech Bóg jej bło­go­sławi. Niech Bóg jej bło­go­sławi, ka­pi­ta­nie Frank – po­wie­dział uro­czy­stym to­nem Ru­pert, a po­zo­stali po­wtó­rzyli chó­rem:

– Niech Bóg jej bło­go­sławi. Niech Bóg jej bło­go­sławi, bez dwóch zdań.

– A te­raz za ko­mi­sa­rza – za­rzą­dził Frank. Wy­strze­lił z ra­kiet­nicy pio­nowo w po­wie­trze, tro­chę pod wiatr. Użył spa­do­chro­no­wej, wiatr zniósł więc białe świa­tło nad rufę jachtu.

– Tym ra­zem z pew­no­ścią nie tra­fi­łeś w ko­mi­sa­rza – orzekł Ru­pert. – Co z tobą, ka­pi­ta­nie Frank?

– Chcia­łem oświe­tlić tę piękną sce­ne­rię – wy­ja­śnił Frank. – Z ko­mi­sa­rzem mi się nie spie­szy.

– Ko­mi­sarz do­brze by się pa­lił – do­ra­dził Ru­pert. – Nie chciał­bym na pana na­ci­skać, ale na wy­spie od dwóch mie­sięcy nie pa­dało i dom ko­mi­sa­rza jest su­chy jak pod­pałka.

– Gdzie się po­dział kon­stabl? – za­py­tał Frank.

– Kon­stabl trzyma się z dala od ta­kich spraw – od­po­wie­dział Ru­pert. – Nie przej­muj się kon­sta­blem. Nikt na tym molo nie wi­działby strzału, gdy­byś wy­strze­lił.

– Wszy­scy na tym molo kładą się twa­rzą do dołu i nikt nic nie wi­dzi – roz­legł się głos z tłumu. – Nikt nic nie sły­szał. Nikt nic nie zo­ba­czy.

– Wy­daję roz­kaz: wszy­scy od­wra­cają głowy – po­wie­dział Ru­pert z na­ci­skiem. – Gma­szy­sko jest su­che jak pod­pałka – do­dał za­chę­ca­jąco.

– Po­każę ci, jak to zro­bić – za­pro­po­no­wał Frank.

Za­ła­do­wał ko­lejną racę spa­do­chro­nową i wy­strze­lił ją w po­wie­trze pod wiatr. W opa­da­ją­cym, ośle­pia­ją­cym świe­tle wi­dać było, że wszy­scy na po­mo­ście leżą twa­rzami do dołu albo za­kry­wają oczy na czwo­raka.

– Niech Bóg cię bło­go­sławi, ka­pi­ta­nie Frank – roz­legł się w ciem­no­ściach głę­boki, uro­czy­sty głos Ru­perta, kiedy flara zga­sła. – Niech w swym bez­gra­nicz­nym mi­ło­sier­dziu Bóg da ci od­wagę spa­lić ko­mi­sa­rza.

– Gdzie są jego żona i dzieci? – za­py­tał Frank.

– Wy­pro­wa­dzimy ich. Nic się nie martw – od­parł Ru­pert. – Nie­win­nym nic się nie sta­nie.

– Mamy go spa­lić? – zwró­cił się Frank do po­zo­sta­łych osób w ka­bi­nie.

– Och, skończ już z tym – ode­zwał się Tho­mas Hud­son. – Na mi­łość bo­ską!

– Ja rano opusz­czam wy­spę – po­wie­dział Frank. – Je­śli o to cho­dzi, je­stem już na­wet skla­ro­wany.

– Spalmy go – po­wie­dział Fred Wil­son. – Wy­daje się, że kra­jowcy są za tym.

– Spal go, ka­pi­ta­nie Frank – za­czął za­chę­cać Ru­pert. – A co wy są­dzi­cie? – za­py­tał zgro­ma­dzo­nych.

– Spal go. Spal go. Niech Bóg da ci siłę, żeby go spa­lić – od­po­wie­dzieli chłopcy z nad­brzeża.

– Nikt nie jest prze­ciw? – za­py­tał Frank.

– Spal go, ka­pi­ta­nie Frank. Nikt ni­czego nie wi­dzi. Ani ni­czego nie sły­szał. Nie pa­dło na ten te­mat ani słowo. Spal go.

– Mu­szę strze­lić kilka razy na próbę – od­parł Frank.

– Wy­no­cha z tej łajby, je­śli masz za­miar to zro­bić – po­wie­dział Johnny.

Frank spoj­rzał na niego i po­krę­cił głową, tak lekko, że nie za­uwa­żyli tego ani Ro­ger, ani chłopcy z nad­brzeża.

– Wła­ści­wie to już jest po­pio­łem – stwier­dził. – Na­lej mi, Ru­per­cie, jesz­cze jed­nego, że­bym się utwier­dził.

Ru­pert od­dał ku­bek.

– Ka­pi­ta­nie Frank. – Ru­pert na­chy­lił się do niego i po­wie­dział: – To bę­dzie dzieło two­jego ży­cia.

Chłopcy z nad­brzeża za­częli nową pio­senkę.

Ka­pi­tan Frank jest w por­cie,

Dziś w nocy bę­dzie za­bawa, że hej!

Po­tem na chwilę uci­chli i za­częli o ton wy­żej.

Ka­pi­tan Frank jest w por­cie,

Dziś w nocy bę­dzie za­bawa, że hej!

Ko­lejna zwrotka za­grzmiała jak mu­zyka bębna. A da­lej pio­senka roz­brzmie­wała:

Ko­mi­sarz rzekł do Ru­perta: „Czar­nu­chu, słu­żal­czy psie”,

Ka­pi­tan od­pa­lił więc flarę, od któ­rej dom spa­lił się.

A po­tem za­in­to­no­wali inne stare afry­kań­skie rytmy, które czte­rej męż­czyźni na po­kła­dzie sły­szeli już kie­dyś w wy­ko­na­niu czar­nych cią­gną­cych liny pro­mów na rze­kach wzdłuż drogi nad­brzeż­nej mię­dzy Mom­basą, Ma­lindi a Lamu, gdzie Afry­ka­nie uni­sono im­pro­wi­zo­wali pie­śni pracy, w któ­rych opi­sy­wali bia­łych na pro­mie i się z nich na­trzą­sali.

Ka­pi­tan Frank jest w por­cie,

Dziś w nocy bę­dzie za­bawa, że hej!

Ka­pi­tan Frank jest w por­cie.

Bun­tow­ni­czo, obe­lży­wie, roz­pacz­li­wie wy­zy­wa­jąco roz­brzmie­wały cich­sze tony, któ­rym jak grzmot bębna od­po­wia­dał wers:

Dziś w nocy bę­dzie za­bawa, że hej!

– Wi­dzisz, ka­pi­ta­nie Frank – ode­zwał się po­na­gla­jąco Ru­pert, za­glą­da­jąc do ka­biny. – Do­sta­łeś pieśń, jesz­cze za­nim do­ko­na­łeś czynu.

– To już mnie zo­bo­wią­zuje – po­wie­dział Frank do Tho­masa Hud­sona. A po­tem zwró­cił się do Ru­perta: – Jesz­cze je­den strzał na próbę.

– Prak­tyka czyni mi­strza – za­uwa­żył ra­do­śnie Ru­pert.

– Ka­pi­tan Frank szy­kuje się te­raz na mor­dercę – ode­zwał się ktoś na nad­brzeżu.

– Ka­pi­tan Frank jest dzik­szy od odyńca – stwier­dził inny głos.

– Ka­pi­tan Frank to praw­dziwy facet.

– Ru­pert – po­wie­dział Frank. – Na­lej mi, pro­szę, jesz­cze je­den ku­bek tego. Nie na od­wagę. Na cel­ność.

– Niech Bóg cię pro­wa­dzi, ka­pi­ta­nie Frank. – Ru­pert się­gnął po ku­bek. – Chło­paki, śpie­waj­cie Pieśń ka­pi­tana Franka.

Frank opróż­nił ku­bek.

– Ostatni strzał próbny – oznaj­mił i wy­strze­lił tuż nad ka­biną jachtu sto­ją­cego za rufą, a ra­kieta od­biła się od be­czek z ben­zyną i wpa­dła do wody.

– Ty su­kin­synu – po­wie­dział do niego bar­dzo ci­cho Tho­mas Hud­son.

– Za­mknij się, nic, tylko pra­wisz ka­za­nia – od­parł Frank. – To było moje ar­cy­dzieło.

W tym sa­mym mo­men­cie z ka­biny dru­giego jachtu na rufę wy­szedł męż­czy­zna w spodniach od pi­żamy i z go­łym tor­sem.

– Po­słu­chaj­cie no, świ­nie! Prze­sta­nie­cie czy nie? Tu na dole pewna pani pró­buje spać.

– Pani? – za­py­tał Wil­son.

– Tak, do ja­snej cho­lery, pani – po­twier­dził męż­czy­zna. – Moja żona. A wy, prze­klęte dra­nie, strze­la­cie tymi ra­cami jak na­jęci, nie da­je­cie usnąć ani jej, ani ni­komu in­nemu.

– To daj jej pan śro­dek na­senny – za­pro­po­no­wał Frank. – Ru­pert, po­ślij chło­paka po ja­kieś ta­bletki.

– Wiesz, stary, co trzeba zro­bić? – za­py­tał Wil­son. – Po pro­stu zrób to, co po­wi­nien do­bry mąż. Dzięki temu z pew­no­ścią za­śnie. Pew­nie ma za­ha­mo­wa­nia. Może coś wy­piera. Tak psy­cho­ana­li­tyk za­wsze mówi mo­jej żo­nie.

Chłopcy byli nie­okrze­sani, a Frank za­cho­wał się im­per­ty­nencko, ale męż­czy­zna, który cały dzień pił w ba­rze, też oka­zał się wy­jąt­kowo gru­biań­ski. John, Ro­ger i Tho­mas Hud­son pod­czas ca­łej tej wy­miany zdań nie ode­zwali się ani sło­wem. Po­zo­stali dwaj od chwili, kiedy męż­czy­zna wy­szedł na rufę i wrza­snął: „Świ­nie!”, współ­pra­co­wali ze sobą ni­czym szybki łącz­nik i obrońca dru­giej bazy w trak­cie bejs­bo­lo­wej roz­grywki.

– Ty podła świ­nio – po­wie­dział męż­czy­zna.

Wszystko wska­zy­wało na to, że ma dość ubo­gie słow­nic­two, a wy­glą­dał na trzy­dzie­ści pięć ‒ czter­dzie­ści lat. Trudno było do­kład­niej okre­ślić jego wiek, mimo że po­za­pa­lał świa­tła w ka­bi­nie swo­jego jachtu. Wy­glą­dał znacz­nie le­piej, niż Tho­mas Hud­son by się spo­dzie­wał na pod­sta­wie hi­sto­rii, któ­rych na­słu­chał się o nim przez cały dzień, a poza tym po­my­ślał, że pew­nie jed­nak tro­chę się prze­spał. Wtedy przy­po­mniał so­bie, że prze­cież uciął so­bie drzemkę u Bobby’ego.

– Po­le­cam nem­bu­tal – po­wie­dział po­ufale Frank. – O ile żona nie jest uczu­lona.

– Nie ro­zu­miem, czemu jest aż tak nie­wy­żyta – za­uwa­żył Fred Wil­son. – Prze­cież z pana cał­kiem atrak­cyjny gość. Wy­gląda pan cho­ler­nie do­brze. Za­łożę się, że sieje pan po­strach w Ra­cquet Club. Ile pana kosz­tuje utrzy­ma­nie się w ta­kiej świet­nej for­mie? Spójrz tylko na niego, Frank. Wi­dzia­łeś kiedy rów­nie dro­go­cenny mę­ski tors?

– Tyle że po­my­li­łeś się, sze­fie – stwier­dził Frank. – Za­ło­ży­łeś nie tę część pi­żamy, co trzeba. Szcze­rze mó­wiąc, ni­gdy jesz­cze nie wi­dzia­łem, żeby ktoś za­kła­dał spodnie przed. Na­prawdę ma to na so­bie w łóżku?

– Nie dasz za­snąć pani, podła świ­nio? – za­py­tał męż­czy­zna.

– Czemu po pro­stu nie zej­dziesz do ka­juty? – od­parł Frank. – Jesz­cze so­bie pan na­py­tasz biedy tymi wszyst­kimi wy­zwi­skami. Tu twój szo­fer cię nie obroni. Czy szo­fer za­wsze wozi cię do szkoły?

– On już nie cho­dzi do szkoły, Frank – po­wie­dział Fred Wil­son, od­sta­wia­jąc gi­tarę. – To duży chło­pak. Jest biz­nes­me­nem. Nie wi­dzisz, że to re­kin biz­nesu?

– Je­steś biz­nes­me­nem, chłop­cze? – za­py­tał Frank. – Ro­zu­miesz więc, że we wła­snym in­te­re­sie po­wi­nie­neś zejść do ka­biny. Tu nie masz żad­nego in­te­resu.

– Do­brze gada – po­twier­dził Wil­son. – Nic do­brego cię z nami nie czeka. Po pro­stu zejdź do ka­biny. Do ha­łasu da się przy­wyk­nąć.

– Podłe świ­nie – po­wie­dział męż­czy­zna i ob­rzu­cił ich wzro­kiem.

– Tylko weź ze sobą na dół swoje śliczne ciało – rzu­cił Wil­son. – Je­stem pewny, że po­mo­żesz pani za­snąć.

– Świ­nie – po­wie­dział męż­czy­zna. – Par­szywe świ­nie.

– Wy­myśl coś no­wego – od­rzekł Frank. – Te twoje „świ­nie” ro­bią się już nudne. Le­piej zejdź pod po­kład, za­nim zła­piesz pan ka­tar. Gdy­bym ja miał taką cudną klatę, nie na­ra­żał­bym jej w wietrzną noc.

Męż­czy­zna po­pa­trzył na nich, jakby chciał ich so­bie za­pa­mię­tać.

– Po­pa­mięta nas pan – po­wie­dział Frank. – A je­śli nie, będę się przy­po­mi­nał przy każ­dym spo­tka­niu.

– Wy podłe... – od­rzekł męż­czy­zna, od­wró­cił się i zszedł do ka­biny.

– Kim jest ten gość? – za­py­tał Johnny Go­od­ner. – Gdzieś go już spo­tka­łem.

– Znam go i on mnie zna – po­wie­dział Frank. – Wredny typ.

– Nie pa­mię­tasz, kto to? – za­py­tał Johnny.

– To du­pek – od­parł Frank. – Poza tym co za róż­nica?

– Chyba żadna – po­wie­dział Tho­mas Hud­son. – Nie­źle na niego na­pa­dli­ście.

– Jak to z dup­kami. Na nich się na­pada. W grun­cie rze­czy by­li­śmy dla niego grzeczni.

– Dość wy­raź­nie oka­za­li­ście mu brak sym­pa­tii – za­uwa­żył Tho­mas Hud­son.

– Sły­sza­łem szcze­ka­nie – po­wie­dział Ro­ger. – Wy­strzały pew­nie prze­stra­szyły jego psa. Skończmy już z ra­cami. Wiem, Frank, że świet­nie się ba­wisz. Z mor­der­stwa byś się wy­wi­nął, ale po co stra­szyć cho­ler­nego psiaka?

– To szcze­kała jego żona – od­parł we­soło Frank. – Wrzućmy jedną do ich ka­biny i oświe­tlmy całą tę scenę ro­dzinną.

– Zmy­wam się stąd – oświad­czył Ro­ger. – Wa­sze dow­ci­pasy prze­stały mi się po­do­bać. Ka­wały z sa­mo­cho­dami mnie nie ba­wią. La­ta­nia po pi­jaku też nie uwa­żam za za­bawne. Ani stra­sze­nia psów.

– No już, nikt cię nie za­trzy­muje! – od­ciął się Frank. – Ostat­nio strasz­nie je­steś upier­dliwy.

– Do­prawdy?

– Bez dwóch zdań. Ty i Tom tylko cały czas pra­wi­cie ka­za­nia. Psu­je­cie każdą za­bawę. Na­wró­ci­li­ście się, dra­nie, czy co? Kie­dyś umie­li­ście się ba­wić. Te­raz nikt nie może się ro­ze­rwać. Wy i ta wa­sza nowo na­byta wraż­li­wość spo­łeczna.

– A więc wraż­li­wo­ścią spo­łeczną na­zy­wasz to, że wo­lał­bym, że­byś nie spa­lił doku Browna?

– Pew­nie. To je­den z jej wy­ra­zów. Na­słu­cha­łem się o to­bie na wy­brzeżu.

– Dla­czego nie weź­mie­cie ra­kiet­nicy i nie po­ba­wi­cie się gdzie in­dziej? – za­py­tał Franka Johnny Go­od­ner. – Wszy­scy się świet­nie ba­wi­li­śmy do czasu, aż za­czą­łeś chu­li­ga­nić.

– A więc ty też? – od­parł Frank.

– Uspo­kój się – ostrzegł go Ro­ger.

– Tylko ja tu jesz­cze lu­bię się za­ba­wić – po­wie­dział Frank. – Wy sta­li­ście się na­dę­tymi, pod­sta­rza­łymi de­wo­tami, pra­cow­ni­kami spo­łecz­nymi i ob­łud­ni­kami.

– Ka­pi­ta­nie Frank. – Ru­pert prze­chy­lił się przez ba­rierkę mola.

– Ru­pert jest moim je­dy­nym przy­ja­cie­lem. – Frank spoj­rzał w górę. – Prawda?

– Ka­pi­ta­nie Frank – od­po­wie­dział Ru­pert – co z ko­mi­sa­rzem?

– Spa­limy go, chło­pie.

– Niech Bóg cię bło­go­sławi, ka­pi­ta­nie Frank – od­parł Ru­pert. – Jesz­cze kapkę rumu?

– Już mi star­czy. A te­raz wszy­scy na zie­mię.

– Wszy­scy na zie­mię – roz­ka­zał Ru­pert. – Twa­rzą na dół.

Frank wy­strze­lił po­nad kra­wędź nad­brzeża, ra­kieta za­pa­liła się na żwi­ro­wej ścieżce tuż obok ganku ko­mi­sa­rza i tam wy­bu­chła. Chłopcy na molo jęk­nęli.

– Niech to cho­lera – za­klął Ru­pert. – Pra­wie pan tra­fił. Co za pech. Niech pan za­ła­duje na nowo, ka­pi­ta­nie.

W ka­bi­nie jachtu cu­mu­ją­cego przy ich ru­fie za­pa­liły się świa­tła i męż­czy­zna znów wy­szedł na po­kład. Tym ra­zem w bia­łej ko­szuli, bia­łych spodniach i te­ni­sów­kach. Był ucze­sany, a twarz miał czer­woną i po­krytą bia­łymi pla­mami. Naj­bli­żej niego stał zwró­cony ple­cami John, a obok Johna sie­dział na­chmu­rzony Ro­ger. Rufy dzie­liły ja­kieś trzy stopy wody, a męż­czy­zna wska­zał pal­cem Ro­gera.

– Ty szujo – po­wie­dział. – Ty par­szywa szujo.

Ro­ger spoj­rzał na niego ze zdzi­wie­niem.

– Do mnie pan mó­wisz, prawda? – za­py­tał Frank. – I ma być świ­nia, nie szuja.

Męż­czy­zna pu­ścił jego słowa mimo uszu i da­lej mó­wił do Ro­gera:

– Ty wielka, tłu­sta szujo. – Nie­mal się dła­wił. – Ty fał­sze­rzu. Oszu­ście. Tchó­rzu. Szujo. Par­szywa szujo. Ty pi­sa­rzyno i pa­cy­ka­rzu.

– Do kogo pan mówi i o czym? – Ro­ger wstał.

– Ty.... Ty szujo. Ty fał­sze­rzu. Ty tchó­rzu. Ty par­szywa szujo.

– Pan po­stra­dał zmy­sły – po­wie­dział Ro­ger spo­koj­nie.

– Ty szujo – rzu­cił męż­czy­zna po­nad pa­sem wody dzie­lą­cym dwie ło­dzie, tak jak ktoś mógłby lżyć zwie­rzę w no­wo­cze­snym ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym, gdzie zwie­rzęta od wi­dzów od­dzie­lają rowy z wodą, a nie kraty. – Ty fał­sze­rzu.

– On mówi do mnie – po­wie­dział we­soło Frank. – Nie zna­cie mnie? To ja je­stem tą świ­nią.

– Do cie­bie mó­wię. – Męż­czy­zna wska­zał pal­cem na Ro­gera. – Ty krę­ta­czu.

– Po­słu­chaj pan – zwró­cił się do niego Ro­ger. – To wcale nie było do mnie. Mówi pan to tylko po to, żeby móc o tym opo­wia­dać póź­niej w No­wym Jorku.

Prze­ma­wiał roz­sąd­nie i cier­pli­wie, jakby rze­czy­wi­ście chciał, żeby męż­czy­zna zro­zu­miał i za­milkł.

– Ty szujo! – krzyk­nął męż­czy­zna, co­raz bar­dziej za­tra­ca­jąc się w szale, do któ­rego na­wet pa­so­wało to, w co się ubrał. – Ty par­szywy, ob­mier­zły fał­sze­rzu.

– Nie mówi pan do mnie – po­wtó­rzył Ro­ger bar­dzo spo­koj­nie i Tho­mas Hud­son za­uwa­żył, że już pod­jął de­cy­zję. – Za­milk­nij pan więc. A je­śli chcesz pan po­roz­ma­wiać, wyjdź pan na molo.

Ro­ger za­czął wcho­dzić na po­most, a męż­czy­zna – ku za­sko­cze­niu wszyst­kich – także czym prę­dzej wy­szedł na molo. Po to wła­śnie na­krę­cił się i pod­ocho­cił ga­da­niem. Te­raz prze­szedł do dzia­ła­nia. Czarni chłopcy oto­czyli ich, po­zo­sta­wia­jąc wy­star­cza­jąco dużo miej­sca dla nich obu.

Tho­mas Hud­son nie miał po­ję­cia, czego tam­ten się spo­dzie­wał, wcho­dząc na po­most. Nikt się nie od­zy­wał, ota­czały go same czarne twa­rze – męż­czy­zna się za­mach­nął, a Ro­ger za­dał mu cios lewą ręką i z wargi prze­ciw­nika po­lała się krew. Po­now­nie zro­bił za­mach, a Ro­ger dwa razy sier­po­wym mocno ude­rzył go w prawe oko. Chwy­cił Ro­gera i roz­darł mu bluzę, kiedy ten prawą pię­ścią rąb­nął go w brzuch, ode­pchnął i z ca­łej siły na od­lew wal­nął otwartą dło­nią w twarz.

Ża­den z czar­nych nie ode­zwał się sło­wem. Stali tylko wo­kół obu męż­czyzn, po­zo­sta­wia­jąc im miej­sce do walki. Ktoś – To­mowi zda­wało się, że był to słu­żący Johna, Fred – włą­czył świa­tła na nad­brzeżu i wszystko było do­brze wi­dać.

Ro­ger ru­szył za męż­czy­zną i wy­mie­rzył mu trzy szyb­kie sier­powe w głowę. Ten pró­bo­wał go po­wstrzy­mać i po­now­nie roz­darł mu bluzę, po czym Ro­ger go pchnął i dwu­krot­nie zdzie­lił w wargę.

– Daj od­po­cząć le­wej! – krzyk­nął Frank. – Wal prawą i ogłusz su­kin­syna! Ogłusz go!

– Masz mi coś do po­wie­dze­nia? – za­py­tał Ro­ger i trza­snął prze­ciw­nika z ca­łej siły w wargę.

Tam­ten mocno krwa­wił, prawa strona twa­rzy mu pu­chła i pra­wie nie mógł otwo­rzyć pra­wego oka.

Męż­czy­zna chwy­cił Ro­gera, a ten przy­trzy­mał go i unie­ru­cho­mił. Fa­cet ciężko dy­szał i nic nie mó­wił. Ro­ger wbił kciuki w we­wnętrzną stronę łokci ry­wala i Tom za­uwa­żył, że z ca­łej siły prze­suwa nimi w tę i z po­wro­tem po ścię­gnach mię­dzy bi­cep­sami a przed­ra­mio­nami.

– Nie po­plam mnie krwią, ty su­kin­synu! – krzyk­nął Ro­ger, szybko i swo­bod­nie uniósł lewą rękę, pchnął głowę męż­czy­zny do tyłu i po­now­nie trza­snął go otwartą dło­nią w twarz. – Mo­żesz so­bie te­raz zro­bić nowy nos – po­wie­dział.

– Ogłusz go, Ro­ger. Ogłusz! – za­czął pod­po­wia­dać Fred.

– Nie wi­dzisz, co on z nim robi, dur­niu? – za­py­tał Fred Wil­son. – On go nisz­czy.

Męż­czy­zna chwy­cił Ro­gera, a on przy­trzy­mał go i ode­pchnął.

– Uderz mnie – ode­zwał się. – No chodź i uderz.

Prze­ciw­nik się za­mach­nął, a Ro­ger zro­bił unik i chwy­cił go za rękę.

– Jak się na­zy­wasz? – za­py­tał.

Tam­ten nie od­po­wie­dział. Dy­szał tylko, jakby umie­rał na atak astmy.

Ro­ger po­now­nie wbił mu kciuki w we­wnętrzną stronę łokci.

– Silny z cie­bie su­kin­syn – po­wie­dział. – Ale kto, do cho­lery, wmó­wił ci, że umiesz się bić?