Wiosenne wody - Ernest Hemingway - ebook + audiobook + książka

Wiosenne wody ebook i audiobook

Ernest Hemingway

3,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Północne Michigan. Dwóch pracowników fabryki pomp – weteran pierwszej wojny światowej Yogi Johnson i pisarz Scripps O’Neill – szuka idealnej kobiety, choć każdy na swój sposób. O’Neill wyrusza z rodzinnego miasta i trafia do Petoskey. W tamtejszej jadłodajni zaprzyjaźnia się z kelnerką Dianą i natychmiast prosi ją o rękę. Diana próbuje zaimponować ukochanemu, czytając książki z list „New York Timesa” i modne czasopisma, ale uczucia O’Neilla są płoche i daje się on oczarować innej kelnerce, Mandy, która jak z rękawa sypie literackimi (prawdopodobnie zmyślonymi) anegdotami. Z kolei Yogi Johnson cierpi, ponieważ po powrocie z frontu w ogóle nie pożąda kobiety. Czy w końcu spotka taką, która wyleczy go z impotencji?

 

Wydane po raz pierwszy w 1926 roku Wiosenne wody to przezabawna parodia i przejmująca opowieść o niespełnieniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 129

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 58 min

Lektor: Mateusz Weber

Oceny
3,1 (23 oceny)
3
4
10
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka123454321

Nie oderwiesz się od lektury

Humor hemingwaya to najlepsza rzecz na świecie
00
kleczka

Z braku laku…

Najciekawsze jest posłowie
00
pdefiance

Całkiem niezła

doceniam jako parodie i za kilka trafnych scen, ale to wszystko.
00
paniKKa

Dobrze spędzony czas

Jako parodia - genialna!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału The Tor­rents of Spring: A Ro­man­tic No­vel in Ho­nor of the Pas­sing of a Great Race
Prze­kład ADAM PLUSZKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja FI­LIP FIE­REK
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, MAG­DA­LENA MA­TYJA-PIE­TRZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych, ilu­stra­cje ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ła­ma­nie
The Tor­rents of Spring: A Ro­man­tic No­vel in Ho­nor of the Pas­sing of a Great Race Co­py­ri­ght © by He­min­gway Fo­re­ign Ri­ghts Trust / He­min­gway Co­py­ri­ght Owners Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion and after­word by Adam Pluszka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-67510-57-8
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Może dla­tego au­to­rowi utwo­rów ko­micz­nych nie wolno pod żad­nym po­zo­rem od­chy­lać się od na­tury. Au­tor utwo­rów po­waż­nych byłby mniej od­po­wie­dzialny za ta­kie od­chy­le­nie, gdyż nie­czę­sto spo­tyka się z tym, co wiel­kie i godne po­dziwu. Ży­cie po­wsze­dnie zaś na każ­dym kroku do­star­cza by­stremu ob­ser­wa­to­rowi oka­zji do śmie­chu.[1]

Henry Fiel­ding

Dla H.L. Menc­kena

i S. Stan­wo­oda Men­kena

Z po­dzi­wem[2]

.

I

Czer­wony i czarny śmiech

Mnie się wy­daje, że je­dy­nym źró­dłem praw­dzi­wej śmiesz­no­ści jest uda­wa­nie.

Henry Fiel­ding

1

Yogi John­son stał i wy­glą­dał przez okno du­żej fa­bryki pomp w Mi­chi­gan. Wkrótce bę­dzie wio­sna. Czy moż­liwe, za­sta­na­wiał się Yogi John­son, żeby to, co po­wie­dział ten gry­zi­pió­rek Hut­chin­son[3] – „su­rowa Zima, lecz czy jej śla­dem nie mknie Wio­sna nowa?” – także w tym roku oka­zało się prawdą? Nie­da­leko Yogiego, nie przy tym obok, tylko przy na­stęp­nym oknie, stał Scripps O’Neil, wy­soki, szczu­pły męż­czy­zna o po­cią­głej, szczu­płej twa­rzy. Obaj pa­trzyli na pu­sty plac fa­bryki pomp. Śnieg po­kry­wał skrzy­nie z pom­pami, które wkrótce miały zo­stać stąd za­brane. Gdy przyj­dzie wio­sna i za­czną się roz­topy, ro­bot­nicy z fa­bryki wy­rwą usta­wione w stosy i skle­jone śnie­giem pompy i prze­trans­por­tują je na sta­cję GR&I, tam tra­fią one na plat­formy ko­le­jowe i od­jadą. Yogi John­son wy­glą­dał przez okno na za­śnie­żone pompy, a jego od­dech ma­lo­wał baj­kowe wzorki na zim­nej szy­bie. Yogi John­son po­my­ślał o Pa­ryżu. Być może to wła­śnie baj­kowe wzorki przy­po­mi­nały mu o ra­do­snym mie­ście, w któ­rym spę­dził kie­dyś dwa ty­go­dnie. Naj­szczę­śliw­sze dwa ty­go­dnie w ży­ciu. To było już za nim. To i wszystko inne.

Scripps O’Neil miał dwie żony. Kiedy pa­trzył przez okno, taki wy­soki, szczu­pły i wy­trzy­mały tą swoją wąt­pliwą krzep­ko­ścią, my­ślał o nich obu. Jedna miesz­kała w Man­ce­lo­nie, druga w Pe­to­skey. Żony, która miesz­kała w Man­ce­lo­nie, nie wi­dział od ze­szłej wio­sny. Spoj­rzał na po­kryty śnie­giem plac z pom­pami i po­my­ślał, co ozna­cza wio­sna. Z żoną z Man­ce­lony Scripps czę­sto się upi­jał. Kiedy był pi­jany, oboje czuli się szczę­śliwi. Cho­dzili ra­zem na sta­cję ko­le­jową i szli wzdłuż to­rów, a po­tem sia­dali ra­zem, pili i pa­trzyli na prze­jeż­dża­jące po­ciągi. Sia­dali pod so­sną na nie­wiel­kim wzgó­rzu, z któ­rego roz­cią­gał się wi­dok na li­nię ko­le­jową, i pili. Cza­sami pili całą noc. Cza­sami pili przez ca­lutki ty­dzień. Do­brze im to ro­biło. Dzięki temu Scripps był silny.

Scripps miał córkę, na którą w żar­tach mó­wił Lipa O’Neil. Na­prawdę na­zy­wała się Lucy O’Neil. Pew­nej nocy Scripps stra­cił żonę po tym, jak pił z nią na to­rach przez trzy albo cztery dni. Nie wie­dział, gdzie się po­działa. Kiedy do­szedł do sie­bie, wszystko spo­wi­jała ciem­ność. Szedł wzdłuż to­rów w kie­runku mia­sta. Pod­kłady pod jego sto­pami były sztywne i twarde. Pró­bo­wał iść po szy­nach. Nie po­tra­fił. Od razu się zo­rien­to­wał. Wró­cił do mar­szu po pod­kła­dach. Do mia­sta było da­leko. W końcu do­tarł w miej­sce, z któ­rego mógł zo­ba­czyć świa­tła sta­cji roz­rzą­do­wej. Zszedł z to­rów i mi­nął li­ceum w Man­ce­lo­nie. Był to bu­dy­nek z żół­tej ce­gły. Nie miał w so­bie nic z ro­koko, jak te bu­dynki, które wi­dział w Pa­ryżu. Nie, ni­gdy nie był w Pa­ryżu. To nie on. To jego przy­ja­ciel Yogi John­son.

Yogi John­son wy­glą­dał przez okno. Wkrótce na­dej­dzie czas, żeby po­za­my­kać fa­brykę pomp na noc. Ostroż­nie otwo­rzył okno, tylko odro­binę. Tylko odro­binę, ale to wy­star­czyło. Śnieg na placu za­czął top­nieć. Wiała cie­pła bryza. Wiatr chi­nook, jak na­zy­wali go pom­pia­rze. Cie­pły chi­nook wtar­gnął przez okno do fa­bryki. Wszy­scy ro­bot­nicy zło­żyli na­rzę­dzia. Wielu z nich to In­dia­nie.

Bry­ga­dzi­sta był ni­skim męż­czy­zną o że­la­znej szczęce. Kie­dyś wy­brał się aż do Du­luth. Du­luth znaj­do­wało się da­leko za błę­kit­nymi wo­dami je­ziora, na wzgó­rzach Min­ne­soty. Przy­da­rzyła mu się tam cu­downa rzecz.

Bry­ga­dzi­sta wło­żył pa­lec do ust, żeby go zwil­żyć, i uniósł. Po­czuł na nim cie­płą bryzę. Po­trzą­snął głową ze smut­kiem i uśmiech­nął się do męż­czyzn, może na­wet tro­chę po­nuro.

– No cóż, chłopcy, to zwy­kły chi­nook – po­wie­dział.

Ro­bot­nicy, w więk­szo­ści bez słowa, od­wie­sili na­rzę­dzia. Na wpół ukoń­czone pompy po­wę­dro­wały na półki. Męż­czyźni je­den za dru­gim skie­ro­wali się do umy­walni, jedni roz­ma­wiali, inni mil­czeli, kilku mam­ro­tało coś pod no­sem.

Z ze­wnątrz przez okno dał się sły­szeć in­diań­ski okrzyk wo­jenny.

2

Scripps O’Neil stał przed li­ceum w Man­ce­lo­nie i pa­trzył w oświe­tlone okna. Było ciemno i pa­dał śnieg. Pa­dał, od­kąd Scripps pa­mię­tał. Prze­cho­dzień za­trzy­mał się i wle­pił wzrok w Scrip­psa. Ale kimże był dla niego ten czło­wiek? Ru­szył da­lej.

Scripps stał w śniegu i wpa­try­wał się w oświe­tlone okna li­ceum. W środku lu­dzie uczyli się róż­nych rze­czy. Pra­co­wali do póź­nej nocy, chłopcy ry­wa­li­zo­wali z dziew­czę­tami w zdo­by­wa­niu wie­dzy, tej żą­dzy przy­swa­ja­nia rze­czy, która ogar­nęła Ame­rykę. Uczyła się tam jego dziew­czynka, mała Lipa, dziew­czynka, która kosz­to­wała go kon­kretne sie­dem­dzie­siąt pięć do­la­rów, bo tyle po­szło na opła­ce­nie le­ka­rzy. Scripps czuł dumę. Dla niego na na­ukę już było za późno, ale Lipa, dzień po dniu i noc po nocy, się tam uczyła. Ta dziew­czyna coś w so­bie miała.

Scripps po­szedł do domu. Nie był to duży dom, ale dla sta­rej Scrip­psa wiel­kość nie miała zna­cze­nia.

– Scripps – po­wta­rzała czę­sto, gdy pili ra­zem. – Nie chcę pa­łacu. Chcę je­dy­nie miej­sca, w któ­rym nie hula wiatr.

Scripps wie­rzył jej na słowo. Te­raz, gdy szedł póź­nym wie­czo­rem przez śnieg i zo­ba­czył świa­tła wła­snego domu, ucie­szył się, że uwie­rzył jej na słowo. Tak było le­piej, niż gdyby wra­cał do pa­łacu. On, Scripps, nie był ty­pem fa­ceta, który chciał mieć pa­łac.

Otwo­rzył drzwi swo­jego domu i wszedł do środka. Coś tłu­kło mu się po gło­wie. Pró­bo­wał się tego po­zbyć, ale na próżno. Co na­pi­sał ten po­eta, któ­rego jego kum­pel Harry Par­ker spo­tkał kie­dyś w De­troit? Harry czę­sto to re­cy­to­wał: „Przez roz­ko­sze i pa­łace czło­wiek się te­le­pie. Kiedy coś tam, coś tam, lecz w domu naj­le­piej”. Nie pa­mię­tał słów. Nie wszyst­kich. Uło­żył do nich pro­stą me­lo­dię i na­uczył Lucy ją śpie­wać. W cza­sach jego pierw­szego mał­żeń­stwa. Gdyby Scripps miał szansę pójść tą drogą, mógłby zo­stać kom­po­zy­to­rem, jed­nym z tych go­ści, któ­rzy pi­szą rze­czy grane po­tem przez Chi­ca­gow­ską Or­kie­strę Sym­fo­niczną. Dziś wie­czo­rem sprawi, że Lucy za­śpiewa tę pio­senkę. Już ni­gdy nie bę­dzie pił. Pi­cie ode­brało mu słuch mu­zyczny. W cza­sach pi­jań­stwa gwizdy noc­nych po­cią­gów prze­jeż­dża­ją­cych przez pa­górki Boyne Falls wy­da­wały się pięk­niej­sze niż wszystko, co kie­dy­kol­wiek na­pi­sał ten ko­leś Stra­wiń­ski. Pi­cie to spra­wiło. To było złe. Po­wi­nien był uciec do Pa­ryża. Jak ten cały Al­bert Spal­ding, który grał na skrzyp­cach.

Scripps otwo­rzył drzwi. Wszedł.

– Lucy – za­wo­łał – to ja, Scripps.

Już ni­gdy nie bę­dzie pił. Ko­niec z no­cami na to­rach. Może Lucy po­trze­bo­wała no­wego fu­tra. Może mimo wszystko za­miast tego miej­sca chciała mieć pa­łac. Ni­gdy nie wiesz, jak trak­to­wać ko­bietę. Może jed­nak w tym miej­scu hu­lał wiatr. Wspa­niale. Za­pa­lił za­pałkę.

– Lucy! – za­wo­łał, a z jego ust do­była się nuta nie­mego prze­ra­że­nia.

Jego przy­ja­ciel Walt Sim­mons usły­szał kie­dyś wła­śnie taki wizg ogiera, kiedy ude­rzył w niego prze­jeż­dża­jący au­to­bus na placu Ven­dôme w Pa­ryżu. W Pa­ryżu nie było wa­ła­chów. Wszyst­kie ko­nie były ogie­rami. Nie ho­do­wali kla­czy. Nie od wojny. Wojna wszystko zmie­niła.

– Lucy! – za­wo­łał. I jesz­cze raz: – Lucy!

Od­po­wiedź nie na­de­szła. Dom był pu­sty. Gdy Scripps tak stał sa­mot­nie, wy­soki i szczu­pły, we wła­snym opusz­czo­nym domu, do jego uszu przez opró­szane śnie­giem po­wie­trze do­biegł od­le­gły in­diań­ski okrzyk wo­jenny.

3

Scripps opu­ścił Man­ce­lonę. Skoń­czył z tym miej­scem. Co ta­kie mia­sto mo­gło mu dać? Nic w nim nie było. Prze­pra­co­wa­łeś całe ży­cie, a po­tem wy­da­rzyło się coś ta­kiego. Oszczęd­no­ści wielu lat znik­nęły. Wszystko prze­pa­dło. Wy­ru­szył za pracą do Chi­cago. Chi­cago to do­piero było miej­sce. Spójrz na jego po­ło­że­nie geo­gra­ficzne, na sa­mym końcu je­ziora Mi­chi­gan. Chi­cago aż rwie się do wiel­kich rze­czy. Każdy głu­piec mógł to do­strzec. Kupi zie­mię w Loop, jak się dziś na to mówi, wiel­kiej dziel­nicy han­dlowo-pro­duk­cyj­nej. Kupi zie­mię po ni­skiej ce­nie, a po­tem bę­dzie się jej trzy­mał. Niech no spró­bują mu ją wy­rwać. Te­raz wie­dział już co nieco.

Sa­motny, z gołą głową i ze śnie­giem we wło­sach, szedł po to­rach ko­le­jo­wych GR&I. Nie pa­mię­tał zim­niej­szej nocy. Pod­niósł sztyw­nego ptaka, który za­marzł i spadł na tory, i wło­żył go pod ko­szulę, żeby go ogrzać. Ptak przy­tu­lił się do jego cie­płego ciała i z wdzięcz­no­ścią dziob­nął go w klatkę pier­siową.

– Biedny chło­paczku – po­wie­dział Scripps. – To­bie też zimno.

Łzy na­pły­nęły mu do oczu.

– Szlag by tra­fił ten wiatr – żach­nął się Scripps i po raz ko­lejny śnieg dmuch­nął mu w twarz.

Wiało pro­sto znad Je­ziora Gór­nego. Druty te­le­gra­ficzne nad głową Scrip­psa śpie­wały na wie­trze. W ciem­no­ści Scripps zo­ba­czył zbli­ża­jące się do niego wiel­kie żółte oko. Ol­brzy­mia lo­ko­mo­tywa zbli­żyła się przez za­mieć śnieżną. Scripps zszedł z to­rów, żeby go mi­nęła. Co ta­kiego mówi ten stary gry­zi­pió­rek Szek­spir? „Sil­niej­szy ma za­wsze ra­cję”? Scripps my­ślał o tym cy­ta­cie, gdy po­ciąg mi­jał go w za­śnie­żo­nej ciem­no­ści. Naj­pierw prze­je­chała lo­ko­mo­tywa. Zo­ba­czył pa­la­cza po­chy­la­ją­cego się, żeby wrzu­cić wielką szu­flę wę­gla w otwarte drzwiczki pieca. Ma­szy­ni­sta no­sił go­gle. Jego twarz oświe­tlał blask z otwar­tych drzwi­czek. Był ma­szy­ni­stą. To on trzy­mał rękę na prze­pust­nicy dła­wią­cej do­pływ pary. Scripps po­my­ślał o chi­ca­gow­skich anar­chi­stach[4], któ­rzy gdy mieli zo­stać po­wie­szeni, po­wie­dzieli: „Cho­ciaż nas dzi­siaj zdła­wi­cie, ni­gdy nie zdo­ła­cie coś tam, coś tam, w na­szych du­szach”. Na cmen­ta­rzu Wal­dheim, gdzie zo­stali po­cho­wani, tuż obok we­so­łego mia­steczka Fo­rest Park w Chi­cago, stał po­mnik. Oj­ciec co nie­dzielę za­bie­rał tam Scrip­psa. Po­mnik był cały czarny, znaj­do­wał się tam też czarny anioł. Scripps był wtedy ma­łym chłop­cem. Czę­sto py­tał ojca: „Oj­cze, skoro przy­cho­dzimy w nie­dzielę po­pa­trzeć na anar­chi­stów, to dla­czego nie mo­żemy po­jeź­dzić na ka­ru­zeli?”. Od­po­wiedź ojca ni­gdy go nie za­do­wa­lała. Był wtedy ma­łym chłop­cem w krót­kich spoden­kach. Jego oj­ciec zaś wiel­kim kom­po­zy­to­rem. Jego matka była Włoszką z pół­noc­nych Włoch. Ci Włosi z pół­nocy to dziwni lu­dzie.

Scripps stał w śniegu obok to­rów, a obok niego stu­kały dłu­gie czarne seg­menty po­ciągu. Same wa­gony od Pul­l­mana[5]. Miały opusz­czone ro­lety. Świa­tło prze­do­sta­wało się przez cien­kie szcze­liny z dołu ciem­nych okien. Po­ciąg nie pę­dził tak, jak by mógł, gdyby je­chał w in­nym kie­runku, po­nie­waż wspi­nał się pod górę Boyne Falls. Po­su­wał się wol­niej, niż gdyby zjeż­dżał. Mimo to je­chał zbyt szybko, żeby Scripps mógł wsko­czyć. Przy­po­mniał so­bie, że jako mały chło­piec w krót­kich spoden­kach był spe­cem od wska­ki­wa­nia na wozy do­staw­cze.

Długi czarny po­ciąg z wa­go­nami od Pul­l­mana mi­jał Scrip­psa, gdy ten stał obok to­rów. Kto sie­dział w tych wa­go­nach? Ame­ry­ka­nie, któ­rym pod­czas snu wy­pię­trzała się for­tuna? Były tam matki? Oj­co­wie? Czy wśród nich byli ko­chan­ko­wie? A może Eu­ro­pej­czycy, zmę­czeni wojną człon­ko­wie wy­eks­plo­ato­wa­nej cy­wi­li­za­cji? za­sta­na­wiał się Scripps.

Mi­nął go ostatni wa­gon i po­ciąg za­czął pod­jeż­dżać pod górę. Scripps ob­ser­wo­wał, jak czer­wone świa­tełko na ostat­nim wa­go­nie znika w ciem­no­ści, w któ­rej de­li­kat­nie opa­dają płatki śniegu. Ptak pod jego ko­szulą za­trze­po­tał skrzy­dłami. Scripps ru­szył po pod­kła­dach. Chciał, o ile to moż­liwe, jesz­cze tej nocy do­trzeć do Chi­cago, żeby rano za­cząć pracę. Ptak znów za­trze­po­tał. Te­raz nie był już taki słaby. Scripps po­ło­żył na nim rękę, żeby uspo­koić jego trze­po­ta­nie. Ptak znie­ru­cho­miał. Scripps szedł wzdłuż to­rów.

Prze­cież nie mu­siał iść aż do Chi­cago. Były inne miej­sca. A gdyby ten kry­tyk, ten cały Henry Menc­ken, na­zwał Chi­cago Li­te­racką Sto­licą Ame­ryki? Było Grand Ra­pids. Gdyby Scripps tra­fił do Grand Ra­pids, mógłby za­cząć pracę w branży me­blar­skiej. W ten spo­sób zbi­jano for­tuny. Me­ble z Grand Ra­pids znano wszę­dzie tam, gdzie młode pary spa­ce­ro­wały wie­czo­rami, roz­ma­wia­jąc o urzą­dza­niu domu. Przy­po­mniał so­bie szyld, który jako mały chło­piec wi­dział w Chi­cago. Zwró­ciła mu na niego uwagę matka, gdy szli boso przez dziel­nicę, która te­raz praw­do­po­dob­nie na­zywa się Loop, że­brząc od drzwi do drzwi. Jego matce po­do­bały się w szyl­dzie ja­sne bły­ski elek­trycz­nych świa­teł.

– Są jak San Mi­niato w mo­jej ro­dzin­nej Flo­ren­cji – po­wie­działa Scrip­p­sowi. – Spójrz na nie. Mój synu – do­dała – pew­nego dnia twoją mu­zykę za­gra tam Flo­rencka Or­kie­stra Sym­fo­niczna.

Scripps czę­sto go­dzi­nami ob­ser­wo­wał szyld, pod­czas gdy matka spała owi­nięta sta­rym sza­lem w miej­scu, w któ­rym te­raz praw­do­po­dob­nie stoi ho­tel Black­stone. Szyld zro­bił na nim ogromne wra­że­nie.

Gło­sił:

NIECH HART­MAN UMO­ŚCI CI GNIAZDKO

Bły­skał w wielu róż­nych ko­lo­rach. Naj­pierw czy­sta, olśnie­wa­jąca biel. Wła­śnie to Scripps ko­chał naj­bar­dziej. Po­tem ja­śniał uro­czą zie­le­nią. Po­tem bły­skał na czer­wono. Pew­nej nocy, gdy Scripps wtu­lał się w cie­płe ciało matki i ob­ser­wo­wał mi­ga­jący szyld, pod­szedł do nich po­li­cjant.

– Bę­dzie­cie mu­sieli stąd pójść – po­wie­dział.

No tak, w branży me­blar­skiej dało się za­ro­bić masę pie­nię­dzy, je­śli wie­działo się, jak się do tego za­brać. On, Scripps, znał wszyst­kie za­gwozdki tej gry. W gło­wie wszystko już po­za­ła­twiał. Za­trzyma się w Grand Ra­pids. Mały pta­szek za­trze­po­tał, te­raz szczę­śliwy.

– Ach, jaką piękną zło­coną klatkę ci zbu­duję, mój piękny – po­wie­dział ra­do­śnie Scripps.

Pta­szek dzio­bał go z prze­ko­na­niem. Scripps pew­nie prze­dzie­rał się przez bu­rzę. Śnieg za­czął za­sy­py­wać tory. Do uszu Scrip­psa do­biegł nio­sący się z wia­trem od­le­gły in­diań­ski okrzyk wo­jenny.

4

Gdzie te­raz był Scripps? Kiedy tak szedł w nocy pod­czas bu­rzy, był zdez­o­rien­to­wany. Wy­ru­szył do Chi­cago po tej strasz­nej nocy, kiedy od­krył, że jego dom nie jest już do­mem. Dla­czego Lucy ode­szła? Co się stało z Lipą? On, Scripps, nie wie­dział. Nie żeby go to ob­cho­dziło. To wszystko było już za nim. Te­raz nie miało to zna­cze­nia. Stał po ko­lana w śniegu przed dwor­cem ko­le­jo­wym. Na dworcu wiel­kimi li­te­rami na­pi­sano:

PE­TO­SKEY

Na pe­ro­nie sta­cji pię­trzyła się hałda mu­la­ków przy­wie­zio­nych przez my­śli­wych z Gór­nego Pół­wy­spu w Mi­chi­gan, le­żały je­den na dru­gim, mar­twe i sztywne. Scripps po­now­nie od­czy­tał na­pis. Czyżby to Pe­to­skey?

We­wnątrz sta­cji sie­dział męż­czy­zna i stu­kał w coś za okien­kiem ka­so­wym. Spoj­rzał na Scrip­psa. Czy mógł być te­le­gra­fi­stą? Coś mó­wiło Scrip­p­sowi, że tak.

Scripps wy­szedł z za­spy i pod­szedł do okienka. Męż­czy­zna za szybą pra­co­wał pil­nie przy klu­czu te­le­gra­ficz­nym.

– Jest pan te­le­gra­fi­stą? – za­py­tał Scripps.

– Tak, pro­szę pana – od­po­wie­dział męż­czy­zna. – Je­stem te­le­gra­fi­stą.

– To wspa­niale.

Te­le­gra­fi­sta spoj­rzał po­dejrz­li­wie. No bo kim był dla niego ten czło­wiek?

– Czy trudno być te­le­gra­fi­stą? – za­py­tał Scripps.

Chciał wprost spy­tać męż­czy­znę, czy to Pe­to­skey. Nie znał jed­nak tej wiel­kiej pół­noc­nej czę­ści Ame­ryki i chciał być uprzejmy.

Te­le­gra­fi­sta spoj­rzał na niego z za­cie­ka­wie­niem.

– Niech no pan po­wie – ode­zwał się. – Je­steś pan wróżką?

– Nie – po­wie­dział Scripps. – Nie wiem, co to zna­czy być wróżką.

– No cóż – stwier­dził te­le­gra­fi­sta. – To czemu no­sisz pan ptaka?

– Ptaka? – za­py­tał Scripps. – Ja­kiego ptaka?

– Tego, który wy­staje zza pań­skiej ko­szuli.

Scripps po­czuł się za­gu­biony. Ja­kim fa­ce­tem był ten te­le­gra­fi­sta? Jacy lu­dzie zo­sta­wali te­le­gra­fi­stami? Czy byli jak kom­po­zy­to­rzy? Czy byli jak ar­ty­ści? Czy byli jak pi­sa­rze? Czy byli jak lu­dzie od re­klamy, któ­rzy pi­szą tek­sty re­kla­mowe do na­szych kra­jo­wych ty­go­dni­ków? A może byli jak Eu­ro­pej­czycy, prze­czoł­gani i zmar­no­wani przez wojnę, któ­rzy naj­lep­sze lata mają już za sobą? Czy mógłby opo­wie­dzieć temu te­le­gra­fi­ście całą hi­sto­rię? Czyby zro­zu­miał?

– Wy­ru­szy­łem z domu – za­czął. – Mi­ną­łem li­ceum w Man­ce­lo­nie...

– Zna­łem dziew­czynę w Man­ce­lo­nie – po­wie­dział te­le­gra­fi­sta. – Może ją pan znasz. Ethel En­ri­ght.

Nie