Rajski ogród - Ernest Hemingway - ebook

Rajski ogród ebook

Ernest Hemingway

3,3

Opis

Młody amerykański pisarz David Bourne spędza miesiąc miodowy z piękną i niezwykle bogatą żoną Catherine na francuskiej Riwierze. W ich małżeństwie szybko pojawiają się problemy – David zauważa, że Catherine się zmienia, i niepokoi go, że żona coraz odważniej bada swoją tożsamość seksualną.

Gdy poznają Maritę, oboje się w niej zakochują i wdają się z nią w romans. Cała trójka tworzy skomplikowany układ erotyczny. Relacje Davida z Catherine pogarszają się, gdy ta przestaje trzymać się oczekiwanej od niej roli oraz krytykuje jego twórczość i potrzebę uznania przez krytyków. Tymczasem Marita stopniowo przechodzi do roli wspierającej żony. David znajduje u niej podziw dla swoich bardzo osobistych opowiadań.

W Rajskim ogrodzie Hemingway po raz kolejny eksploruje relacje damsko-męskie, tym razem jednak idzie o krok dalej i skupia się na androginizmie swoich bohaterów. Pisarz pracował nad powieścią przez piętnaście lat, nigdy jej jednak nie ukończył. Opublikowano ją dopiero dwadzieścia pięć lat po jego śmierci i choć spotkała się z bardzo burzliwym przyjęciem, weszła do kanonu najważniejszych dzieł Hemingwaya.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału The Gar­den of Eden
Prze­kład EWA BO­RÓWKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja ZO­FIA SA­WICKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, MAG­DA­LENA MA­TYJA-PIE­TRZYK
Kon­sul­ta­cja z ję­zyka fran­cu­skiego JA­KUB JE­DLIŃ­SKI
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych, ilu­stra­cje ANNA POL
Ła­ma­nie
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
The Gar­den of Eden Co­py­ri­ght © by He­min­gway Fo­re­ign Ri­ghts Trust / He­min­gway Co­py­ri­ght Owners 2020. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ewa Bo­rówka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-03-7
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Roz­dział pierw­szy

Miesz­kali wtedy w Grau-du-Roi, ho­te­lik stał nad ka­na­łem bie­gną­cym od wa­row­nego mia­sta Aigues-Mor­tes do sa­mego mo­rza. Baszty Aigues-Mor­tes gó­ro­wały po­nad rów­niną Ca­mar­gue i nie­mal co­dzien­nie o róż­nych po­rach pe­da­ło­wali tam gra­ni­czącą z ka­na­łem białą drogą. Wie­czo­rami i w po­ranki, w po­rze przy­pływu, po­ja­wiały się w nim oko­nie mor­skie i ob­ser­wo­wali, jak umy­ka­jące przed nimi go­rącz­kowo bar­weny wy­ska­kują na po­wierzch­nię, a w cza­sie ataku okoni woda miej­scami kłębi się i wzbiera.

W głąb spo­koj­nego błę­kit­nego mo­rza cią­gnęło się molo; węd­ko­wali na nim, pły­wali przy brzegu i co dzień po­ma­gali ry­ba­kom wcią­gać na roz­le­głą po­chyłą plażę długą sieć wy­peł­nioną ry­bami. Po­pi­jali ape­ri­tify w na­roż­nej re­stau­ra­cyjce z wi­do­kiem na mo­rze i oglą­dali uno­szące się nad Za­toką Lwią ża­gle ku­trów po­ła­wia­czy ma­kreli. Koń­czyła się wio­sna, ma­krele mi­gro­wały i por­towi ry­bacy mieli pełne ręce ro­boty. Mia­steczko było przy­ja­zne i tęt­niące ży­ciem, a mło­dej pa­rze po­do­bał się ho­te­lik, który na pię­trze miał le­d­wie cztery po­koje, a na dole dwa stoły bi­lar­dowe oraz re­stau­ra­cję z oknami wy­cho­dzą­cymi na ka­nał i la­tar­nię mor­ską. Ich po­kój przy­po­mi­nał ten ar­le­zjań­ski z ob­ra­zów van Go­gha, tyle że tu stało po­dwójne łóżko, a z dwóch du­żych okien roz­ta­czał się wi­dok na wodę, mo­kra­dła i po­ła­cie trawy mor­skiej na tle bia­łych za­bu­do­wań oraz ja­snej plaży w Pa­la­vas.

Byli stale głodni, choć ja­dali wy­bor­nie. Rano głód pro­wa­dził ich do re­stau­ra­cyjki, gdzie za­ma­wiali brioszkę, jajka i café au lait[1], z prze­ję­ciem wy­bie­ra­jąc ro­dzaj kon­fi­tury i spo­sób przy­rzą­dze­nia ja­jek. Po nocy by­wali tak głodni, że przed po­ranną kawą dziew­czyna czę­sto cier­piała na ból głowy. Ale kawa po­ma­gała. Dziew­czyna piła ją bez cu­kru i młody męż­czy­zna sta­rał się o tym pa­mię­tać.

Tego ranka po­dano brioszkę, kon­fi­turę ma­li­nową i jajka na miękko z odro­biną ma­sła, które to­piło się, gdy mie­szali je z żółt­kiem i przy­pra­wiali szczyptą soli oraz pie­przu. Jajka były duże i świeże, a to za­ser­wo­wane dziew­czy­nie wy­raź­nie go­to­wało się kró­cej. To męż­czy­zna za­pa­mię­tał bez trudu i de­lek­to­wał się swoim, por­cjo­wa­nym ły­żeczką i tylko zwil­żo­nym ma­słem oraz po­sy­pa­nym grubo zmie­lo­nym pie­przem. Smak wcze­snego po­ranka, go­rąca kawa i po­da­wana w mi­seczce pach­nąca cy­ko­rią café au lait.

Ku­try wy­szły już da­leko w mo­rze. Wy­pły­nęły przed świ­tem, z pierw­szym po­wie­wem wia­tru, a męż­czy­zna i dziew­czyna zbu­dzili się, po czym zwi­nęli w kłę­bek w po­ścieli i za­snęli z po­wro­tem. Gdy na ze­wnątrz zro­biło się cał­kiem ja­sno, lecz po­kój to­nął jesz­cze w cie­niu, ko­chali się w pół­śnie, póź­niej le­żeli, zmę­czeni i szczę­śliwi, a po pew­nym cza­sie ko­chali się znowu. Po wszyst­kim tak zgłod­nieli, że wąt­pili, czy do­żyją śnia­da­nia, a te­raz, gdy na­stał nowy dzień, sie­dzieli w re­stau­ra­cyjce i je­dli za­pa­trzeni w od­le­głe ża­gle.

– O czym my­ślisz? – spy­tała dziew­czyna.

– O ni­czym.

– Mu­sisz o czymś my­śleć.

– Tylko czuję.

– Co?

– Szczę­ście.

– A ja je­stem głodna. My­ślisz, że to nor­malne? Że gdy czło­wiek się ko­cha, to po­tem tak głod­nieje?

– Gdy ko­cha ko­goś.

– O, znasz się na tym.

– Nie.

– Nie­ważne. Je­stem w siód­mym nie­bie, poza tym nie mu­simy się o nic mar­twić, prawda?

– O nic.

– A co dzi­siaj ro­bimy?

– Nie wiem – od­parł. – A co byś chciała?

– Wszystko mi jedno. Je­śli chcesz iść na ryby, to może zajmę się pi­sa­niem li­stów, a przed lun­chem pój­dziemy po­pły­wać.

– Żeby zgłod­nieć?

– Nie za­czy­naj. Już głod­nieję, a jesz­cze nie zje­dli­śmy śnia­da­nia.

– Mo­żemy się za­sta­no­wić nad lun­chem.

– A co po nim?

– Utniemy so­bie drzemkę jak wszyst­kie grzeczne dzieci.

– To ab­so­lutna no­wość. Czemu nie wpa­dli­śmy na to wcze­śniej?

– Mie­wam prze­bły­ski in­tu­icji. Mam w so­bie twór­czą moc.

– A ja nisz­czy­ciel­ską. Znisz­czę cię. Na fa­sa­dzie przy na­szym po­koju wy­wie­szą ta­blicę pa­miąt­kową. Zbu­dzę się w nocy i zro­bię ci coś nie­sły­cha­nego, nie­wy­obra­żal­nego. Wła­ści­wie mia­łam to zro­bić już dzi­siaj, ale za bar­dzo chciało mi się spać.

– Za bar­dzo chciało ci się spać, że­byś mo­gła zro­bić coś nie­bez­piecz­nego.

– Nie daj się zwieść złud­nemu po­czu­ciu bez­pie­czeń­stwa. Och, skar­bie, niech czas szybko upły­nie, niech bę­dzie już pora lun­chu.

Sie­dzieli tak w swo­ich pa­sia­stych ma­ry­nar­skich ko­szul­kach i szor­tach ku­pio­nych w skle­pie że­glar­skim, mocno opa­leni, z wło­sami prze­ty­ka­nymi blon­dem, wy­pło­wia­łymi od słońca i mor­skiego po­wie­trza. Więk­szość na­po­tka­nych lu­dzi, nim do­wie­działa się, że są mał­żeń­stwem, brała ich za ro­dzeń­stwo. Nie­któ­rzy nie do­wie­rzali ich sło­wom i dziew­czynę ogrom­nie to cie­szyło.

W tam­tych cza­sach nie­wiele osób spę­dzało lato nad Mo­rzem Śród­ziem­nym, a już do sa­mego Grau-du-Roi nie przy­jeż­dżał nikt poza garstką wcza­so­wi­czów z Nîmes. Nie było tu ka­syna ani in­nych roz­ry­wek, a i ho­tel świe­cił pust­kami, poza naj­go­ręt­szą porą, gdy ścią­gali do niego ama­to­rzy ką­pieli. Ko­szu­lek ma­ry­nar­skich się wtedy nie no­siło i nie wi­dział w ta­kim stroju żad­nej dziew­czyny poza tą, z którą się oże­nił. Ku­piła je dla nich obojga i uprała w ho­te­lo­wej umy­walce, żeby zmię­kły. Były sztywne, prze­zna­czone do czę­stego użytku, ale po pra­niu stały się tak mięk­kie i de­li­katne, że gdy pa­trzył te­raz na dziew­czynę, jej piersi od­zna­czały się pięk­nie pod spraną tka­niną.

Nikt w oko­licy nie no­sił też szor­tów i dziew­czyna nie mo­gła ich wkła­dać na wy­cieczki ro­we­rowe, ale w sa­mym mia­steczku nie miało to więk­szego zna­cze­nia, bo miej­scowi byli życz­liwi, a kry­tycz­nie uspo­so­biony był je­dy­nie ksiądz. Dziew­czyna po­szła jed­nak na nie­dzielną mszę w spód­nicy i kasz­mi­ro­wym swe­trze z dłu­gimi rę­ka­wami, głowę zaś okryła chu­stą, a młody czło­wiek sta­nął w tyle ko­ścioła wraz z in­nymi męż­czy­znami. Na tacę dali dwa­dzie­ścia fran­ków, wów­czas rów­no­war­tość po­nad do­lara, a że ka­płan zbie­rał datki oso­bi­ście, ich sto­su­nek do Ko­ścioła stał się ja­sny i cho­dze­nie po mia­steczku w szor­tach trak­to­wano od­tąd bar­dziej jak cu­dzo­ziem­skie dzi­wac­two niż za­mach na mo­ral­ność por­to­wych mie­ścin Ca­mar­gue. Gdy je no­sili, ksiądz się do nich nie od­zy­wał, lecz gdy wie­czo­rami wy­cho­dzili w spodniach, uprzej­mie od­wza­jem­niał ich ukłon.

– Pójdę na górę po­pi­sać li­sty – oznaj­miła dziew­czyna, po czym wstała, uśmiech­nęła się do kel­nera i wy­szła z re­stau­ra­cji.

– Mon­sieur wy­biera się na ryby? – spy­tał kel­ner, gdy młody czło­wiek, nie­jaki Da­vid Bo­urne, we­zwał go, żeby za­pła­cić.

– Chyba tak. Jaki dziś po­ziom wody?

– W sam raz – od­po­wie­dział kel­ner. – Mam dla pana przy­nętę.

– Po­zbie­ram so­bie po dro­dze.

– Nie, pro­szę wziąć moją. To pia­skówki, mam ich pod do­stat­kiem.

– A pan idzie?

– Mam te­raz zmianę, ale może wyjdę na chwilę zo­ba­czyć, jak panu idzie. Ma pan sprzęt?

– W ho­telu.

– Pro­szę wstą­pić po ro­baki.

W ho­telu młody czło­wiek miał ochotę zaj­rzeć do po­koju, do dziew­czyny, ale za kon­tu­arem, gdzie od­wie­szano klu­cze, na­tknął się na swoją długą bam­bu­sową tyczkę oraz kosz z resztą ekwi­punku węd­kar­skiego, wy­szedł więc z po­wro­tem na za­laną słoń­cem drogę, zaj­rzał do re­stau­ra­cji i ru­szył w głąb roz­ja­rzo­nego molo. Słońce pra­żyło, ale wiała rześka bryza i wła­śnie za­czy­nał się od­pływ. Męż­czy­zna po­ża­ło­wał, że nie wziął wędki do błystki i nie może jej za­rzu­cić z końca molo da­leko po­nad gła­zami, w nurt ka­nału. Za­ło­żył spła­wik z pióra i korka i za­nu­rzył pia­skówkę na do­mnie­ma­nej głę­bo­ko­ści że­ro­wa­nia ryb.

Ło­wił przez pe­wien czas, ob­ser­wu­jąc hal­su­jące po błę­kit­nym mo­rzu ku­try ry­bac­kie i uno­szące się na po­wierzchni wody cie­nie wy­soko za­wie­szo­nych chmur. Na­gle spła­wik dał gwał­tow­nie nura, a na­prę­żona linka za­częła pruć z sy­kiem wodę i męż­czy­zna po­de­rwał wę­dzi­sko z sza­mo­czącą się pod wodą po­tężną rybą. Sta­rał się je trzy­mać jak naj­sła­biej, choć upar­cie kie­ru­jąca się w głąb mo­rza ryba wy­gięła tyczkę do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści linki i przy­ponu. Męż­czy­zna szedł za nią po molo, żeby zmniej­szyć na­prę­że­nie, ale mimo to ryba tak sil­nie się wy­ry­wała, że wcią­gnęła pod wodę do­brą ćwierć wę­dzi­ska.

Z re­stau­ra­cyjki wy­szedł ogrom­nie prze­jęty kel­ner i sta­nąw­szy u boku męż­czy­zny, po­wta­rzał:

– Niech pan trzyma. Niech pan ją trzyma. Jak naj­de­li­kat­niej. Musi się zmę­czyć. Niech pan jej nie po­zwoli się wy­rwać. De­li­kat­nie z nią. De­li­kat­nie.

De­li­kat­niej już się ra­czej nie dało, chyba że wszedłby za rybą do wody, a to nie miało sensu, po­nie­waż ka­nał był głę­boki. Gdy­bym tylko mógł iść za nią brze­giem, po­my­ślał. Do­tarli jed­nak do sa­mego końca molo; pod wodą znaj­do­wała się już po­łowa tyczki.

– Niech pan ostroż­nie trzyma – za­kli­nał go kel­ner. – To mocny przy­pon.

Ryba dała nura, szarp­nęła i po­pły­nęła zyg­za­kiem, a dłu­gie bam­bu­sowe wę­dzi­sko ugięło się pod jej cię­ża­rem. Po­tem wy­biła się na po­wierzch­nię i po­now­nie za­nu­rzyła, a młody czło­wiek po­czuł, że choć ryba ma jesz­cze siłę, dra­ma­tyczna szar­pa­nina do­biega końca, można za­tem obejść z wę­dzi­skiem koń­cówkę molo i ru­szyć wzdłuż ka­nału.

– Tylko de­li­kat­nie – po­wta­rzał kel­ner. – Jak naj­de­li­kat­niej. Tak bę­dzie le­piej dla wszyst­kich.

Ryba jesz­cze dwa razy wy­ry­wała się w głąb mo­rza i męż­czy­zna mu­siał ją od­cią­gać, lecz te­raz już pro­wa­dził ją po­woli wzdłuż molo w stronę re­stau­ra­cji.

– Co z nią? – spy­tał kel­ner.

– Żyje, ale tro­chę­śmy ją spo­nie­wie­rali.

– Pro­szę tak nie mó­wić. Nie, nie. Mu­simy ją wy­mę­czyć. Cał­kiem wy­mę­czyć.

– Na ra­zie to ona wy­mę­czyła mi rękę – stwier­dził młody męż­czy­zna.

– Mam ją prze­jąć? – spy­tał z na­dzieją kel­ner.

– Broń Boże.

– Tylko ostroż­nie, ostroż­nie. De­li­kat­nie, de­li­kat­nie – po­wta­rzał kel­ner.

Męż­czy­zna prze­cią­gnął rybę obok ta­rasu re­stau­ra­cji i wpro­wa­dził ją do ka­nału. Pły­nęła tuż pod po­wierzch­nią, ale jesz­cze nie bra­kło jej sił i po­my­ślał, że może prze­pro­wa­dzą ją wzdłuż ka­nału przez całe mia­steczko. Wo­kół za­częli się już gro­ma­dzić ga­pie, a gdy mi­jali ho­tel, dziew­czyna wy­pa­trzyła ich przez okno i wy­krzyk­nęła:

– O, co za wspa­niała ryba! Cze­kaj na mnie! Cze­kaj!

Z góry wi­działa wy­raź­nie rybę, jej roz­miar i po­błysk, a także męża ze zgiętą nie­mal wpół bam­bu­sową tyczką oraz cią­gnący się za nim po­chód. Gdy zbie­gła nad ka­nał i do­go­niła ga­piów, po­chód wła­śnie się za­trzy­mał. Kel­ner stał w wo­dzie na skraju ka­nału, a jej mąż kie­ro­wał wolno rybę ku po­ro­śnię­temu kępą wo­do­ro­stów brze­gowi. Gdy zna­la­zła się na po­wierzchni, kel­ner po­chy­lił się i we­tknąw­szy jej kciuki w skrzela, pod­niósł ją i wy­szedł na brzeg. Była ciężka; przy­ci­skał ją do piersi i przy­trzy­my­wał jej głowę pod­bród­kiem, a trze­po­czący ogon obi­jał mu się o uda.

Męż­czyźni po­kle­py­wali mło­dego czło­wieka po ple­cach i ota­czali go ra­mio­nami, a ko­bieta z targu ryb­nego na­wet go uca­ło­wała. A po­tem za­rzu­ciła mu ręce na szyję i po­ca­ło­wała go też sama dziew­czyna.

– Wi­dzia­łaś ją? – za­py­tał.

Po­de­szli wszy­scy obej­rzeć le­żącą na skraju drogi rybę, sre­brzy­stą jak ło­soś, z po­ły­sku­jącą spi­żowo pręgą na grzbie­cie. Piękną, wspa­niale zbu­do­waną rybę o wiel­kich, peł­nych ży­cia oczach, od­dy­cha­jącą te­raz po­woli i nie­równo.

– Co to ta­kiego?

– Loup – od­po­wie­dział. – Okoń mor­ski. Mó­wią też na niego bar. Cu­downa ryba. Ta­kiej du­żej jesz­cze nie wi­dzia­łem.

Kel­ner, który miał na imię An­dré, oto­czył Da­vida ra­mio­nami i uca­ło­wał go, po czym po­ca­ło­wał też dziew­czynę.

– Tak musi być, ma­dame – po­wie­dział. – Tak na­prawdę musi być. Nikt jesz­cze nie zło­wił ta­kiej ryby tego ro­dzaju sprzę­tem.

– Le­piej ją zważmy – orzekł Da­vid.

Do­tarli do re­stau­ra­cyjki. Po wa­że­niu młody czło­wiek od­sta­wił sprzęt i umył ręce, a rybę odło­żono na nie­zbędny do prze­wie­zie­nia ma­kreli lo­dowy blok, który przy­je­chał w skrzyni ca­mion[2] z Nîmes. Okoń wa­żył nieco po­nad sie­dem ki­lo­gra­mów. Na lo­dzie na­dal pięk­nie się sre­brzył, ale pręga na grzbie­cie przy­sza­rzała. Tylko w ry­bich oczach dało się jesz­cze do­strzec po­zory ży­cia. Do portu wcho­dziły ku­try po­ła­wia­czy ma­kreli, a ko­biety prze­ła­do­wy­wały mie­niące się na nie­bie­sko, zie­lono i srebrno ryby do ko­szy i na gło­wach wno­siły cięż­kie ła­dunki do bu­dynku por­to­wego. Po­łów był bar­dzo udany, w mie­ści­nie trwała więc ra­do­sna krzą­ta­nina.

– Co zro­bimy z wielką rybą? – spy­tała dziew­czyna.

– Za­biorą ją i sprze­da­dzą – wy­ja­śnił młody czło­wiek. – Tu jej nie przy­rzą­dzą, jest na to za duża, a twier­dzą, że ćwiar­to­wać się jej nie go­dzi. Może trafi pro­sto do Pa­ryża, do ja­kiejś du­żej re­stau­ra­cji. Albo kupi ją ktoś bar­dzo za­możny.

– Tak pięk­nie wy­glą­dała w wo­dzie – za­uwa­żyła. – I gdy An­dré ją pod­niósł. Oczom nie do­wie­rza­łam, gdy zo­ba­czy­łam z okna ją, cie­bie i idący za wami tłu­mek.

– Za­mó­wimy so­bie mniej­szą. Są na­prawdę pyszne. Małe okazy opieka się z ma­słem i zio­łami. Przy­po­mi­nają tro­chę na­szego skal­nika.

– Nie mogę się do­cze­kać – od­parła. – Te na­sze cu­downe pro­ste przy­jem­no­ści.

Za­pra­gnęli już lun­chu; do­stali bu­telkę schło­dzo­nego wina i po­pi­jali je, za­ja­da­jąc rémo­ulade[3] z se­le­rem, drobne rzod­kiewki i do­mo­wej ro­boty ma­ry­no­wane pie­czarki z du­żego słoja. Oko­nia upie­czono, na sre­brzy­stej skó­rze od­zna­czały się ślady rusztu, na go­rą­cym ta­le­rzu roz­pły­wały się ka­wałki ma­sła. Do ryby po­dano pla­sterki cy­tryny i świeży chleb pro­sto z pie­karni. Spa­rzone sma­żo­nymi ziem­nia­kami ję­zyki chło­dzili smacz­nym wi­nem nie­zna­nego po­cho­dze­nia, lek­kim, wy­traw­nym i dziar­skim, chlubą re­stau­ra­cji.

– Roz­mowa przy je­dze­niu nie­zbyt nam się klei – za­uwa­żyła dziew­czyna. – Czy ty się ze mną nu­dzisz, ko­cha­nie?

Młody czło­wiek par­sk­nął śmie­chem.

– Nie śmiej się ze mnie, Da­vid.

– Nie ro­bię tego. Nie. Nie nu­dzę się. Na­wet gdy­byś się nie ode­zwała sło­wem, wy­star­czyłby mi twój wi­dok.

Do­lał jej tro­chę wina, uzu­peł­nił też swój kie­li­szek.

– Mam dla cie­bie praw­dziwą nie­spo­dziankę. Nie wspo­mi­na­łam jesz­cze o niej, prawda? – spy­tała.

– Jaką nie­spo­dziankę?

– Och, coś bar­dzo pro­stego i za­ra­zem bar­dzo zło­żo­nego.

– Po­wiedz.

– Nie. Może ci się spodoba, a może okaże się nie­zno­śna.

– Jak to nie­bez­piecz­nie brzmi.

– Bo jest nie­bez­pieczne. Ale nie do­py­tuj. Pójdę do po­koju, je­śli po­zwo­lisz.

Młody męż­czy­zna za­pła­cił za po­si­łek, do­pił po­zo­stałe w bu­telce wino i udał się na górę. Ubra­nia dziew­czyny le­żały zło­żone na jed­nym z van­go­ghow­skich krze­seł, a ona cze­kała na niego w po­ścieli. Włosy roz­sy­pane miała na po­duszce i śmiały jej się oczy, a gdy uniósł okry­wa­jące ją prze­ście­ra­dło, po­wie­działa:

– Cześć, skar­bie. Sma­ko­wał ci lunch?

Le­żeli po­tem przy­tu­leni, ona z głową na jego ra­mie­niu, roz­le­ni­wieni i szczę­śliwi; czuł, jak kręci lekko głową i gła­dzi go nią po po­liczku. Włosy były je­dwa­bi­ste w do­tyku i nie­znacz­nie tylko zma­to­wiałe od słońca i mor­skiego po­wie­trza. A póź­niej, z twa­rzą osło­niętą wło­sami, tak że su­nęły po jego skó­rze, gdy się nad nim na­chy­lała, za­częła swo­bod­nie ba­dać jego ciało, de­li­kat­nie i z upodo­ba­niem, po czym spy­tała:

– Ko­chasz mnie, prawda?

Przy­tak­nął i cmok­nął ją w czu­bek głowy, a na­stęp­nie ob­ró­cił jej twarz ku so­bie, ujął ją w dło­nie i po­ca­ło­wał dziew­czynę w usta.

– Och – po­wie­działa. – Och.

Po dłuż­szym cza­sie le­żeli cia­sno w sie­bie wtu­leni, a ona za­py­tała:

– I ko­chasz mnie wła­śnie taką, jaka je­stem? Na pewno?

– Tak. Jak naj­bar­dziej.

– Bo zaj­dzie we mnie pewna zmiana.

– Nie. Zmiana nie.

– Zaj­dzie. Ze względu na cie­bie. I na mnie też. Nie będę uda­wać, że jest ina­czej. Ale to w ja­kiś spo­sób do­tknie cie­bie. Na pewno, choć nie po­win­nam tego mó­wić.

– Lu­bię nie­spo­dzianki, ale w tej chwili chciał­bym, żeby wszystko zo­stało po sta­remu.

– W ta­kim ra­zie może nie po­win­nam tego ro­bić – stwier­dziła. – O, jak mi smutno. To miała być taka cu­dow­nie nie­bez­pieczna nie­spo­dzianka. My­śla­łam o niej od wielu dni i dziś rano pod­ję­łam de­cy­zję.

– Skoro na­prawdę tego chcesz.

– Chcę – po­twier­dziła. – I zro­bię to. Po­do­bało ci się wszystko, co­śmy do tej pory ro­bili, prawda?

– Prawda.

– Do­brze.

Wy­śli­znęła się z łóżka i wstała, od­sła­nia­jąc dłu­gie brą­zowe nogi i piękne ciało opa­lone rów­no­mier­nie na ustron­nej plaży, na któ­rej pły­wali bez stro­jów. Ścią­gnęła ło­patki, za­darła pod­bró­dek i po­trzą­snęła głową, aż cięż­kie płowe włosy ude­rzyły ją w po­liczki, a po­tem na­chy­liła się, a ko­smyki opa­dły i za­sło­niły jej twarz. Wcią­gnęła przez głowę pa­sia­stą ko­szulkę, strzą­snęła włosy na plecy, usia­dła na krze­śle przed lu­strem to­a­letki i nie spusz­cza­jąc z nich kry­tycz­nego spoj­rze­nia, za­cze­sała je do tyłu. Gdy opa­dły jej na ra­miona, po­krę­ciła głową do lu­stra. Wło­żyła spodnie, za­pięła pa­sek i wsu­nęła espa­dryle w ko­lo­rze zga­szo­nego błę­kitu.

– Mu­szę po­je­chać do Aigues-Mor­tes – oznaj­miła.

– Świet­nie. Po­jadę z tobą.

– Nie. Mu­szę je­chać sama. Cho­dzi o nie­spo­dziankę.

Po­ca­ło­wała go na do wi­dze­nia i ze­szła, pa­trzył, jak wsiada na ro­wer i je­dzie pew­nie i swo­bod­nie drogą, a wiatr roz­wiewa jej włosy.

Przez okno za­glą­dało już po­po­łu­dniowe słońce i w po­koju zro­biło się za cie­pło. Młody czło­wiek umył się, ubrał i zszedł na prze­chadzkę po plaży. Wie­dział, że na­le­ża­łoby po­pły­wać, ale czuł zmę­cze­nie, a po spa­ce­rze wy­brze­żem i wio­dącą w głąb lądu ścieżką wśród traw wró­cił plażą do portu i wstą­pił do re­stau­ra­cyjki. Po­nie­waż po upra­wia­niu mi­ło­ści czuł się czczy i wy­ja­ło­wiony, za­mó­wił fine à l’eau i się­gnął po le­żącą w lo­kalu ga­zetę.

Ślub wzięli trzy ty­go­dnie wcze­śniej i przy­je­chali po­cią­giem z Pa­ryża do Awi­nionu, z ro­we­rami, wa­lizką pełną miej­skich ubrań oraz ple­ca­kiem i chle­ba­kiem. Za­trzy­mali się w po­rząd­nym ho­telu, zo­sta­wili tam wa­lizkę i są­dzili, że do­trą ro­we­rami do Pont du Gard. Wiał jed­nak mi­stral, do­je­chali więc z wia­trem do Nîmes, prze­no­co­wali w Im­pe­ra­to­rze, po czym, na­dal gnani sil­nym po­dmu­chem, do­tarli do Aigues-Mor­tes, a stam­tąd do Grau-du-Roi. I tam już zo­stali.

Było cud­nie, czuli się na­prawdę szczę­śliwi; nie wie­dział wcze­śniej, że można ko­chać ko­goś tak mocno, że nie dba się o nic in­nego i reszta świata mo­głaby nie ist­nieć. Gdy brał ślub, tra­piło go tyle spraw, ale tu nie my­ślał ani o nich, ani o pi­sa­niu, ani o ni­czym in­nym, a tylko o tym, że jest z dziew­czyną, którą ko­cha i z którą się oże­nił, i że opu­ściła go ta oso­bliwa ostrość wi­dze­nia, która na­cho­dziła go wcze­śniej po każ­dym sto­sunku. Ostat­nio zni­kła bez śladu. Ko­chali się, a po­tem je­dli, pili i znów się ko­chali. To była pro­sta rze­czy­wi­stość, a w żad­nej in­nej nie czuł się do­tąd na­prawdę szczę­śliwy. Po­my­ślał, że to samo można pew­nie po­wie­dzieć o niej, świad­czy­łoby o tym wy­raź­nie jej za­cho­wa­nie, ale dziś wy­pły­nął te­mat zmiany i nie­spo­dzianki. Ale może to bę­dzie za­do­wa­la­jąca zmiana i miła nie­spo­dzianka. Być może za sprawą brandy z wodą, którą po­pi­jał pod­czas czy­ta­nia lo­kal­nej ga­zety, ogar­nął go wręcz na­strój ra­do­snego wy­cze­ki­wa­nia.

Pierw­szy raz w tej po­dróży po­ślub­nej na­pił się brandy czy tam whi­skey pod jej nie­obec­ność. Ale prze­cież nie pra­co­wał, a je­śli cho­dzi o al­ko­hol, to prze­strze­gał tylko jed­nej re­guły: ni­gdy nie pił w cza­sie pi­sa­nia ani przed nim. Do­brze by było wró­cić do pracy, ale wie­dział do­sko­nale, że nie­ba­wem i tak do niej za­sią­dzie i nie może za­cho­wać się jak ego­ista: bę­dzie mu­siał ja­sno dać dziew­czy­nie do zro­zu­mie­nia, że ubo­lewa nad swoją po­trzebą pi­sa­nia w sa­mot­no­ści i nie jest z niej dumny. Był pe­wien, że nie bę­dzie miała nic prze­ciwko temu, że nie za­brak­nie jej wła­snych po­my­słów, lecz nie­chęt­nie my­ślał o roz­po­czę­ciu pracy aku­rat na tym eta­pie ich związku. Oczy­wi­ście nie mógł za­cząć bez owej ostro­ści wi­dze­nia i za­da­wał so­bie py­ta­nie, czy ona ma tego świa­do­mość i czy wła­śnie dla­tego prze­suwa gra­nicę tego, co nie­znane, żeby jesz­cze bar­dziej umoc­nić ich więź. Tylko w jaki spo­sób? Nie da się jej za­cie­śnić jesz­cze bar­dziej, a by­le­ja­kość im nie grozi. Te­raz to­wa­rzy­szyły im tylko szczę­ście i mi­łość, a po­tem nie­do­syt, na­sy­ce­nie, i tak w kółko.

Prze­ko­nał się, że wy­pił już całe fine à l’eau i zro­biło się późne po­po­łu­dnie. Za­mó­wił so­bie jesz­cze jed­nego drinka i pró­bo­wał się sku­pić na czy­ta­niu ga­zety. Nie za­cie­ka­wiła go jed­nak tak, jak po­winna, sie­dział więc za­pa­trzony w mo­rze z cią­żą­cym nad nim póź­no­po­po­łu­dnio­wym słoń­cem, gdy usły­szał jej kroki i chro­pawy głos:

– Cześć, ko­cha­nie.

Po­de­szła żwawo do sto­lika, usia­dła, za­darła pod­bró­dek i zwró­ciw­szy ku niemu po­zło­coną, po­zna­czoną drob­nymi pie­gami twarz, spoj­rzała na niego ro­ze­śmia­nymi oczami. Gład­kie, płowe włosy miała ścięte na chło­paka. Ostrzy­żone cał­kiem bez­kom­pro­mi­sowo, za­cze­sane do góry i cięż­kie jak zwy­kle, ale o mocno skró­co­nych bo­kach, przez co od­sło­niły się jej przy­le­ga­jące do czaszki uszy. Wy­pięła pierś i po­wie­działa:

– Po­ca­łuj mnie, pro­szę.

Po­ca­ło­wał ją, spoj­rzał na jej twarz i włosy i po­ca­ło­wał znowu.

– Po­do­bają ci się? Do­tknij, ja­kie gład­kie. Do­tknij z tyłu.

Do­tknął z tyłu.

– Do­tknij po­liczka i skóry przed uchem. Prze­suń pal­cami po bo­kach, w górę. Wi­dzisz, to wła­śnie nie­spo­dzianka. Je­stem dziew­czyną. Ale te­raz też chło­pa­kiem i mogę ro­bić, co mi się żyw­nie po­doba.

– Sia­daj, bra­chu – po­wie­dział. – Czego się na­pi­jesz?

– O, dzię­kuję. We­zmę to co ty. Ro­zu­miesz już, dla­czego to nie­bez­pieczna gra, prawda?

– Tak. Ro­zu­miem.

– Ale do­brze, że to zro­bi­łam?

– Może.

– Nie „może”. Nic z tych rze­czy. Prze­my­śla­łam to. Prze­my­śla­łam to sta­ran­nie. Po co nam cu­dze normy? My to my.

– Do­brze się ba­wi­li­śmy, normy mi nie prze­szka­dzały.

– Pro­szę, prze­suń mi jesz­cze dło­nią po wło­sach.

Zro­bił, jak pro­siła, a po­tem ją po­ca­ło­wał.

– Och, ko­chany je­steś. I po­doba ci się moje nowe wcie­le­nie. Czuję to i wi­dzę. Nie mu­sisz się za­chwy­cać. Na po­czą­tek wy­star­czy, że ci się po­doba.

– Po­doba mi się – po­twier­dził. – I masz tak cu­dow­nie kształtną głowę, że pięk­nie to wy­gląda z tymi two­imi ko­śćmi po­licz­ko­wymi.

– A boki ci się nie po­do­bają? – spy­tała. – To nie żadna lipa, żadna imi­ta­cja. To praw­dziwa chło­pięca fry­zura, a nie fał­szywka z sa­lonu pięk­no­ści.

– Kto cię strzygł?

– Fry­zjer z Aigues-Mor­tes. Ten, który ty­dzień temu strzygł cie­bie. Po­wie­dzia­łeś mu wtedy, jaką chcesz fry­zurę, a ja po­pro­si­łam o do­kład­nie taką samą. Był bar­dzo uprzejmy i wcale się nie zdzi­wił. Ani nie zmar­twił. Spy­tał tylko: do­kład­nie taką jak u tego pana? A ja na to: do­kład­nie taką. Czy to cię nie ru­sza, Da­vid?

– Ow­szem.

– Jak ktoś jest głupi, to weź­mie to za dzi­wac­two. Ale my mu­simy być har­dzi. Zresztą bar­dzo to lu­bię.

– Ja też. Za­cznijmy od razu.

Sie­dzieli w re­stau­ra­cji, po­pi­jali fine à l’eau i pa­trzyli, jak w wo­dzie od­bija się za­cho­dzące słońce, a do mia­steczka pod­pełza zmrok. Prze­chod­nie nie przy­glą­dali się na­chal­nie dziew­czy­nie, bo oprócz tej dwójki w mie­ści­nie nie było wię­cej cu­dzo­ziem­ców, poza tym prze­by­wali tam już od nie­mal trzech ty­go­dni, a dziew­czyna była nie­zwy­kłej urody i bu­dziła po­wszechną sym­pa­tię. Nor­mal­nie wszy­scy roz­pra­wia­liby o ogrom­nej ry­bie, ale ta druga sprawa też wy­wo­łała nie­małą sen­sa­cję. W tym re­jo­nie Fran­cji żadna przy­zwo­ita dziew­czyna nie strzy­gła się na krótko, a i w Pa­ryżu na­le­żało to do oso­bli­wych rzad­ko­ści i mo­gło ucho­dzić za piękne bądź prze­ciw­nie – nie wró­żyć ni­czego do­brego. O czymś świad­czyć lub ozna­czać tylko nie­po­wta­rzalną oka­zję do od­sło­nię­cia wy­jąt­kowo kształt­nej głowy.

Na ko­la­cję zje­dli krwi­sty stek z pu­rée ziem­nia­cza­nym, fa­solką i sa­łatą, a dziew­czyna po­pro­siła o ta­vel.

– To wspa­niałe wino dla za­ko­cha­nych – orze­kła.

Po­my­ślał, że za­wsze wy­glą­dała do­kład­nie na swój wiek, a miała lat dwa­dzie­ścia je­den. Zwy­kle na­pa­wało go to dumą, dziś jed­nak pre­zen­to­wała się ja­koś ina­czej. Ko­ści po­licz­kowe ry­so­wały się wy­raź­nie jak ni­gdy wcze­śniej, a gdy się uśmiech­nęła, ści­snęło mu się serce.

W po­koju pa­no­wał mrok roz­ja­śniony tylko nie­znacz­nie świa­tłem z ze­wnątrz. Wiatr znad mo­rza przy­niósł chłód, a z łóżka zni­kło prze­ście­ra­dło, któ­rym się okry­wali.

– Dave, chyba ci nie prze­szka­dza, że ze­szli­śmy na złą drogę?

– Nie, dziew­czyno.

– Nie mów do mnie „dziew­czyno”.

– W do­tyku je­steś dziew­czyną.

Oto­czył dłońmi jej piersi i w miarę jak roz­su­wał i zsu­wał palce, wy­czu­wał mię­dzy nimi jej zu­chwale sztyw­nie­jące sutki.

– One na­leżą do mnie od za­wsze – po­wie­działa. – A moja nie­spo­dzianka to coś no­wego. Zo­staw je. Nie uciekną. Do­tknij mo­ich po­licz­ków i karku. O, ja­kie to cu­downe uczu­cie, ma w so­bie coś świe­żego i czy­stego. Da­vid, pro­szę, ko­chaj mnie taką, jaka je­stem. Pro­szę, zro­zum mnie i ko­chaj.

Przy­mknął po­wieki i po­czuł, jak roz­ciąga się na nim jej wiotki cię­żar, piersi przy­wie­rają do jego ciała, a wargi do jego warg. Le­żał sku­piony na do­zna­niach, ujęła go w dłoń i błą­dziła ni­żej, a on do­po­mógł jej obu­rącz i le­żał w ciem­no­ści z pustką w gło­wie, czuł tylko cię­żar i coś ob­cego w środku.

– I te­raz nie wia­domo, kto jest kim, prawda? – za­py­tała.

– Tak.

– Ty się zmie­niasz – stwier­dziła. – Zmie­niasz się. Na­prawdę. Je­steś moją dziew­czyną Ca­the­rine. Zmie­nisz się, zo­sta­niesz moją dziew­czyną i po­zwo­lisz, że­bym to ja cię wziął?

– Prze­cież to ty je­steś Ca­the­rine.

– Nie. Ja je­stem Pe­ter. A ty to moja cu­downa Ca­the­rine. Śliczna, uro­cza Ca­the­rine. Jak miło z two­jej strony, że się zmie­ni­łaś. Dzię­kuję, Ca­the­rine, bar­dzo ci dzię­kuję. Pro­szę, zro­zum. Pro­szę, przyj­mij to do wia­do­mo­ści i zro­zum. Będę się z tobą ko­chać do końca świata.

Po wszyst­kim do­pa­dła ich mar­twa pustka, ale nic nie zo­stało do­mknięte. Le­żeli ze­tknięci no­gami, ona z głową na jego ra­mie­niu. Wze­szedł księ­życ i w po­koju zro­biło się nieco wid­niej. Ba­dała po omacku dło­nią skórę na jego brzu­chu i ni­żej, po czym za­py­tała:

– Nie uwa­żasz mnie za zbo­czoną?

– Nie, pew­nie, że nie. Od dawna o tym my­śla­łaś?

– Nie cały czas. Ale do­syć czę­sto. Wspa­niale, że się zgo­dzi­łeś.

Młody czło­wiek przy­gar­nął do sie­bie dziew­czynę, przy­tu­lił bar­dzo mocno i czu­jąc na­pór jej ślicz­nych piersi, uca­ło­wał ją w uko­chane wargi. Trzy­mał ją w cia­snym uści­sku i po­wta­rzał w du­chu że­gnaj i jesz­cze raz że­gnaj i jesz­cze że­gnaj.

– Po­leżmy wtu­leni bez słowa i bez ru­chu i nie myślmy o ni­czym – po­pro­sił, a jego serce mó­wiło że­gnaj Ca­the­rine że­gnaj moja śliczna dziew­czyno że­gnaj i niech ci się wie­dzie i jesz­cze raz że­gnaj.

Roz­dział drugi

Wstał, ro­zej­rzał się po plaży, za­tkał fla­ko­nik z olej­kiem, wsu­nął go do bocz­nej kie­szeni ple­caka i po­szedł w stronę mo­rza, czu­jąc pod po­de­szwami chłod­nie­jący pia­sek. Spoj­rzał na dziew­czynę le­żącą na wznak na po­chy­łej plaży, z za­mknię­tymi oczami i rę­kami uło­żo­nymi wzdłuż ciała; za nią do­strze­gał romb bre­zen­to­wej płachty i pierw­sze kępy nad­mor­skiej trawy. Nie po­winna tak le­żeć nie­ru­chomo w słońcu, po­my­ślał, po czym wszedł do wody, dał nura tuż pod po­wierzch­nię, ob­ró­cił się na grzbiet i po­pły­nął w głąb mo­rza, ob­ser­wu­jąc plażę po­nad swo­imi mia­rowo ude­rza­ją­cymi sto­pami. Za­wró­cił, za­nur­ko­wał do dna, do­tknął gru­bo­ziar­ni­stego pia­sku, wy­czu­wa­jąc to­porne kra­wę­dzie odłam­ków, po czym wy­nu­rzył się i po­pły­nął rów­nym, jak naj­wol­niej­szym krau­lem. Pod­szedł do dziew­czyny i prze­ko­nał się, że śpi. Wy­grze­bał z ple­caka swój ze­ga­rek, żeby spraw­dzić, o któ­rej po­wi­nien ją obu­dzić. Na­tknął się na owi­niętą w ga­zetę i ręcz­niki bu­telkę chłod­nego bia­łego wina. Wy­jął ko­rek bez od­wi­ja­nia ga­zety i ręcz­ni­ków i po­cią­gnął zimny łyk z nie­po­ręcz­nego za­wi­niątka, a na­stęp­nie usiadł i po­pa­try­wał to na dziew­czynę, to na mo­rze.

To mo­rze jest za­wsze zim­niej­sze, niż mo­głoby się zda­wać, po­my­ślał. Poza mie­li­znami na­grze­wało się do­piero w pełni lata. Plaża koń­czyła się tu gwał­tow­nym usko­kiem, woda była prze­ni­kli­wie zimna i czło­wieka roz­grze­wało do­piero pły­wa­nie. Po­pa­trzył na mo­rze i na za­wie­szone wy­soko w gó­rze chmury i za­uwa­żył, że flota ry­backa wy­pły­nęła dziś wy­jąt­kowo da­leko na za­chód. Po­tem przyj­rzał się dziew­czy­nie śpią­cej na pia­sku, który zdą­żył już pra­wie cał­kiem wy­schnąć i da­wał się lekko wzbi­jać na­ra­sta­ją­cemu wia­trowi, gdy męż­czy­zna prze­bie­rał w nim pal­cami stóp.

W nocy po­czuł na so­bie jej dło­nie, a gdy się zbu­dził, zo­ba­czył w świe­tle księ­życa, że znów do­ko­nała mrocz­nego ry­tu­ału prze­miany, i nie sprze­ci­wił się, gdy prze­ma­wiała do niego i za­da­wała py­ta­nia, choć zmianę od­czuł bo­le­śnie i do­głęb­nie, i gdy było już po wszyst­kim, gdy le­żeli wy­czer­pani, ona, drżąc na ca­łym ciele, szep­nęła:

– Tym ra­zem to się stało. Tym ra­zem to się na­prawdę stało.

Tak, po­my­ślał. Tym ra­zem to się na­prawdę stało. A kiedy za­snęła na­gle jak zwy­czaj­nie zmę­czona młoda dziew­czyna i le­żała przy nim na boku, taka uro­cza w świe­tle księ­życa pod­kre­śla­ją­cym obco piękny za­rys głowy, przy­su­nął się bli­żej i po­wie­dział nie­gło­śno:

– Wiem, co czu­jesz. Co­kol­wiek się jesz­cze kryje w tej two­jej gło­wie, wiem, co czu­jesz, i cię ko­cham.

Obu­dził się bar­dzo głodny, ale cze­kał ze śnia­da­niem na nią. W końcu ją po­ca­ło­wał, a ona ock­nęła się, uśmiech­nęła, wstała za­spana, umyła się przy du­żej umy­walce, ucze­sała przy­gar­biona przed lu­strem w drzwiach szafy, przyj­rzała się po­waż­nie swo­jemu od­bi­ciu, a po­tem uśmiech­nęła się, opusz­kami pal­ców do­tknęła po­licz­ków, wcią­gnęła przez głowę pa­sia­stą ko­szulkę i go po­ca­ło­wała. Wy­pro­sto­wała się, tak że jej piersi do­tknęły jego torsu, i po­wie­działa:

– Nie przej­muj się, Da­vid. Twoja grzeczna dziew­czynka wró­ciła.

Tylko że on, po­waż­nie już zmar­twiony, za­da­wał so­bie py­ta­nie: co bę­dzie z nami da­lej, skoro wszystko dzieje się tak szybko, jest ta­kie nie­okieł­znane i nie­bez­pieczne? Czy ist­nieje coś, czego by nie spa­lił taki roz­sza­lały ogień? By­li­śmy szczę­śliwi, ona nie­wąt­pli­wie też. Choć kto wie? Nie to­bie oce­niać, zresztą kto przy­stał na zmianę, stał się jej czę­ścią, wcie­lił ją w ży­cie? Skoro ona tego chce, to ja­kim pra­wem miał­byś jej tego od­ma­wiać? Szczę­ściarz z cie­bie, że tra­fiła ci się taka żona; kto zgrze­szył, ten ma wy­rzuty su­mie­nia, a ty ich nie masz. Nie masz ich, bo pi­jesz wino, po­wie­dział so­bie, a co bę­dziesz pił, gdy wino prze­sta­nie ci do­star­czać wy­mó­wek?

Wy­jął z bre­zen­to­wego ple­caka fla­ko­nik z olej­kiem, na­ło­żył odro­binę na brodę, po­liczki i nos dziew­czyny, a po­tem roz­ło­żył jej na de­kol­cie zna­le­zioną w kie­szeni ple­caka błę­kitną chu­s­teczkę w wy­bla­kłe wzory.

– To już? – spy­tała dziew­czyna. – Mam taki cu­downy sen.

– Do­kończ so­bie – po­wie­dział.

– Dzię­kuję.

Po kilku mi­nu­tach ode­tchnęła bar­dzo głę­boko, po­trzą­snęła głową i usia­dła.

– Chodźmy do wody.

We­szli ra­zem, wy­pły­nęli w mo­rze i ba­rasz­ko­wali pod wodą jak para mor­świ­nów. Na plaży wy­tarli się na­wza­jem ręcz­ni­kami, po­dał jej chłodne jesz­cze wino w ga­ze­cie, wzięli po łyku, a ona spoj­rzała na niego i par­sk­nęła śmie­chem.

– Miło za­spo­ka­jać pra­gnie­nie wi­nem – stwier­dziła. – Nie prze­szka­dza ci, że je­ste­śmy braćmi?

– Nie.

Mu­snął jej czoło, nos, po­liczki i brodę pal­cem z olej­kiem, na­ło­żył jej go też sta­ran­nie za i nad uszami.

– Chcę opa­lić skórę za uszami i na karku, i na ko­ściach po­licz­ko­wych. We wszyst­kich no­wych miej­scach.

– Okrop­nie już po­ciem­nia­łeś, bra­cie – po­wie­dział. – Na­wet nie wiesz, jak bar­dzo.

– I do­brze – od­parła dziew­czyna. – Ale chcę jesz­cze bar­dziej.

Le­żeli na plaży na twar­dym pia­sku, cał­kiem już su­chym, ale jesz­cze chłod­na­wym po od­pły­wie. Młody czło­wiek wy­lał so­bie na dłoń tro­chę olejku i roz­sma­ro­wał go de­li­kat­nie pal­cami po udach dziew­czyny, a na­tłusz­czona skóra za­lśniła cie­płym brą­zem. Na­sma­ro­wał jej też brzuch i de­kolt, a dziew­czyna ode­zwała się sen­nie:

– Nie bar­dzo wy­glą­damy te­raz na braci, co?

– No nie.

– Sta­ram się być bar­dzo grzeczną dziew­czynką. Póki nie na­dej­dzie noc, nie mu­sisz się ni­czym przej­mo­wać, skar­bie. Niech sprawy nocy nie prze­sła­niają nam dnia.

W ho­telu sie­dział, po­pi­ja­jąc wino, li­sto­nosz cze­ka­jący, aż dziew­czyna po­twier­dzi od­biór gru­bej ko­perty z li­stami prze­kie­ro­wa­nymi z pa­ry­skiego od­działu jej banku. Prze­słano też trzy ko­perty z banku Da­vida. To była ich pierw­sza ko­re­spon­den­cja, od­kąd po­dali nowy ad­res. Męż­czy­zna wrę­czył li­sto­no­szowi pięć fran­ków i za­pro­sił go na ko­lejny kie­li­szek wina przy ba­rze. Dziew­czyna zdjęła z ta­blicy klucz i po­wie­działa:

– Pójdę do po­koju, opo­rzą­dzę się i spo­tkamy się w re­stau­ra­cji.

Po do­pi­ciu wina męż­czy­zna po­że­gnał się z li­sto­no­szem i po­szedł brze­giem ka­nału do re­stau­ra­cyjki. Wnę­trze było przy­jem­nie chłodne i miło było po­sie­dzieć w cie­niu po tym, jak w peł­nym słońcu wra­cali z od­kry­tymi gło­wami z od­le­głej plaży. Za­mó­wił we­rmut z wodą so­dową, wy­jął scy­zo­ryk i roz­ciął ko­perty. Wszyst­kie trzy po­cho­dziły od wy­dawcy, dwie z nich za­wie­rały liczne wy­cinki pra­sowe i próbki tek­stów pro­mo­cyj­nych. Rzu­cił okiem na wy­cinki i przy­stą­pił do czy­ta­nia dłu­giego li­stu. Na­pi­sano go w po­god­nym to­nie peł­nym ostroż­nego opty­mi­zmu. Nie spo­sób było jesz­cze prze­wi­dzieć, jak sprzeda się książka, ale na ra­zie sprawy wy­glą­dały cał­kiem do­brze. Re­cen­zje oka­zały się w więk­szo­ści en­tu­zja­styczne. Nie wszyst­kie, rzecz ja­sna, lecz to było do prze­wi­dze­nia. W nie­któ­rych re­cen­zjach pod­kre­ślono frag­menty, które zo­staną praw­do­po­dob­nie wy­ko­rzy­stane w ce­lach re­kla­mo­wych. Wy­dawca ża­ło­wał, że nie może do­kład­niej prze­po­wie­dzieć po­ziomu sprze­daży, ale z za­sady nie snuł ta­kich pro­gnoz. Uwa­żał, że to szko­dliwy zwy­czaj. Naj­waż­niej­sze, że książka zo­stała nad­zwy­czaj do­brze przy­jęta. Wprost re­we­la­cyj­nie. Sam się zresztą o tym prze­kona z lek­tury wy­cin­ków. Na­kład pierw­szego wy­da­nia wy­niósł pięć ty­sięcy eg­zem­pla­rzy i na pod­sta­wie re­cen­zji wy­dawca pod­jął de­cy­zję o do­druku. W prze­ka­zie re­kla­mo­wym po­jawi się ha­sło: „Dru­gie wy­da­nie w dro­dze”. Wy­dawca wy­raża na­dzieję, że pi­sarz za­re­aguje na te wie­ści uza­sad­nioną ra­do­ścią i że w pełni ko­rzy­sta z za­słu­żo­nego od­po­czynku. Prosi rów­nież o prze­ka­za­nie ser­decz­nych po­zdro­wień żo­nie.

Męż­czy­zna po­ży­czył od kel­nera ołó­wek i prze­mno­żył dwa i pół do­lara przez ty­siąc. Nic trud­nego. Dzie­sięć pro­cent tej sumy to dwie­ście pięć­dzie­siąt do­la­rów. Razy pięć równa się ty­siąc dwie­ście pięć­dzie­siąt do­la­rów. Z tego na­leży po­trą­cić sie­dem­set pięć­dzie­siąt do­la­rów za­liczki. Z pierw­szego wy­da­nia zo­staje za­tem pięć­set do­la­rów.

Te­raz do­druk. Po­wiedzmy, że dwa ty­siące. Dwa­na­ście i pół pro­cent z pię­ciu ty­sięcy do­la­rów, o ile do­brze pa­mięta wa­runki kon­traktu. To daje sześć­set dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów. A może dwa­na­ście i pół pro­cent przy­słu­gi­wało mu do­piero po sprze­da­niu dzie­się­ciu ty­sięcy eg­zem­pla­rzy? Tak czy siak, na­le­żało mu się co naj­mniej pięć­set do­la­rów. Czyli łącz­nie ty­siąc.

Przy­stą­pił do czy­ta­nia re­cen­zji i zo­rien­to­wał się, że zdą­żył bez­wied­nie wy­pić cały we­rmut. Za­mó­wił ko­lejny i zwró­cił kel­ne­rowi ołó­wek. Wró­cił do lek­tury re­cen­zji, a tym­cza­sem na­de­szła dziew­czyna z wła­sną ciężką od li­stów ko­pertą.

– Nie wie­dzia­łam, że przyjdą – po­wie­działa. – Po­każ. Po­każ mi je, pro­szę.

Roz­ło­żyła je­den z wy­cin­ków, a kel­ner, który wła­śnie po­da­wał jej we­rmut, rzu­cił okiem na fo­to­gra­fię.

– C’est Mon­sieur?[4] – za­py­tał.

– Tak – po­twier­dziła dziew­czyna i pod­su­nęła mu zdję­cie.

– Tylko w in­nym stroju – za­uwa­żył kel­ner. – Czy pi­szą o ślu­bie? Mogę zo­ba­czyć zdję­cie ma­dame?

– Nie, nie o ślu­bie. To re­cen­zja książki mon­sieur.

– Zna­ko­mi­cie! – Kel­ner nie krył po­ru­sze­nia. – Czy ma­dame rów­nież pi­sze?

– Nie – od­parła dziew­czyna, nie pod­no­sząc wzroku znad wy­cin­ków. – Ma­dame jest go­spo­dy­nią do­mową.

Kel­ner za­śmiał się z dumą.

– Ma­dame pew­nie gra w fil­mach.

Czy­tali da­lej, po czym dziew­czyna odło­żyła je­den z wy­cin­ków i po­wie­działa:

– Prze­raża mnie to, co tu pi­szą. Jak po­go­dzić to, jacy je­ste­śmy, co mamy i ro­bimy, z tym, jak przed­sta­wia cię prasa?

– To żadna no­wość – od­parł młody czło­wiek. – Szko­dliwa, ale tylko przez chwilę.

– Straszne są te re­cen­zje. Je­śli weź­miesz je do sie­bie albo w nie uwie­rzysz, mogą cię znisz­czyć. Chyba nie są­dzisz, że za cie­bie wy­szłam z po­wodu tego, co o to­bie pi­szą?

– Nie. Chcę je prze­czy­tać, a po­tem wło­żymy je do ko­perty i za­kle­imy.

– Wiem, że mu­sisz to zro­bić. Nie będę za­ła­my­wać rąk z tego po­wodu, ale nie chcę ich na­wet w ko­per­cie. To jak no­sze­nie przy so­bie sło­ika z cu­dzymi pro­chami.

– Nie­jedna ko­bieta by się cie­szyła, gdyby jej za­srany mąż miał ta­kie do­bre re­cen­zje.

– Nie je­stem nie­jedną ko­bietą, a ty nie je­steś moim za­sra­nym mę­żem. Wiem, że by­wam po­ryw­cza, ale to samo można po­wie­dzieć o to­bie. Nie kłóćmy się, bar­dzo cię pro­szę. Prze­czy­taj je i po­wiedz mi, jak znaj­dziesz celną opi­nię albo jak na­pi­szą o książce coś mą­drego i od­kryw­czego.

– Tro­chę już na niej za­ro­bi­łem – po­wie­dział.

– Cu­dow­nie. Cie­szę się bar­dzo. Ale i bez tego wiemy, że jest coś warta. Na­wet gdy­byś nie za­ro­bił ani centa, a kry­tycy pi­sa­liby, że jest do ni­czego, by­ła­bym rów­nie dumna i szczę­śliwa.

A ja nie, po­my­ślał młody czło­wiek, lecz nie po­wie­dział tego gło­śno. Wró­cił do czy­ta­nia re­cen­zji: roz­kła­dał i skła­dał ko­lejne wy­cinki, po czym cho­wał je z po­wro­tem do ko­perty. Dziew­czyna otwie­rała swoje li­sty i czy­tała je bez więk­szego za­in­te­re­so­wa­nia. W pew­nej chwili unio­sła głowę i za­pa­trzyła się na mo­rze. Włosy za­cze­sane gładko do tyłu, jakby do­piero wy­szła z mo­rza, na skro­niach, gdzie przy­cięto je na krótko, po­ja­śniały mocno od słońca i od­ci­nały się od jej sma­głej skóry jak sre­bro od ciem­nego złota. Pa­trzyła przez chwilę na mo­rze bar­dzo smut­nym wzro­kiem, a po­tem wró­ciła do lek­tury li­stów. Je­den, na­pi­sany na ma­szy­nie, prze­stu­dio­wała ze szcze­gólną uwagą. Otwie­rała ko­pertę za ko­pertą i czy­tała ich za­war­tość. Młody czło­wiek przy­pa­trzył jej się i po­my­ślał, że wy­gląda tro­chę, jakby łu­skała groch.

– Coś cie­ka­wego przy­szło? – spy­tał.

– Mię­dzy in­nymi czeki.

– Na więk­sze sumy?

– Dwa z nich ow­szem.

– Świet­nie.

– Nie rób ta­kich uni­ków. Za­wsze mó­wi­łeś, że to ci nie robi róż­nicy.

– Czy ja coś po­wie­dzia­łem?

– Nie. Tylko zro­bi­łeś unik.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział. – Ile?