Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młody amerykański pisarz David Bourne spędza miesiąc miodowy z piękną i niezwykle bogatą żoną Catherine na francuskiej Riwierze. W ich małżeństwie szybko pojawiają się problemy – David zauważa, że Catherine się zmienia, i niepokoi go, że żona coraz odważniej bada swoją tożsamość seksualną.
Gdy poznają Maritę, oboje się w niej zakochują i wdają się z nią w romans. Cała trójka tworzy skomplikowany układ erotyczny. Relacje Davida z Catherine pogarszają się, gdy ta przestaje trzymać się oczekiwanej od niej roli oraz krytykuje jego twórczość i potrzebę uznania przez krytyków. Tymczasem Marita stopniowo przechodzi do roli wspierającej żony. David znajduje u niej podziw dla swoich bardzo osobistych opowiadań.
W Rajskim ogrodzie Hemingway po raz kolejny eksploruje relacje damsko-męskie, tym razem jednak idzie o krok dalej i skupia się na androginizmie swoich bohaterów. Pisarz pracował nad powieścią przez piętnaście lat, nigdy jej jednak nie ukończył. Opublikowano ją dopiero dwadzieścia pięć lat po jego śmierci i choć spotkała się z bardzo burzliwym przyjęciem, weszła do kanonu najważniejszych dzieł Hemingwaya.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział pierwszy
Mieszkali wtedy w Grau-du-Roi, hotelik stał nad kanałem biegnącym od warownego miasta Aigues-Mortes do samego morza. Baszty Aigues-Mortes górowały ponad równiną Camargue i niemal codziennie o różnych porach pedałowali tam graniczącą z kanałem białą drogą. Wieczorami i w poranki, w porze przypływu, pojawiały się w nim okonie morskie i obserwowali, jak umykające przed nimi gorączkowo barweny wyskakują na powierzchnię, a w czasie ataku okoni woda miejscami kłębi się i wzbiera.
W głąb spokojnego błękitnego morza ciągnęło się molo; wędkowali na nim, pływali przy brzegu i co dzień pomagali rybakom wciągać na rozległą pochyłą plażę długą sieć wypełnioną rybami. Popijali aperitify w narożnej restauracyjce z widokiem na morze i oglądali unoszące się nad Zatoką Lwią żagle kutrów poławiaczy makreli. Kończyła się wiosna, makrele migrowały i portowi rybacy mieli pełne ręce roboty. Miasteczko było przyjazne i tętniące życiem, a młodej parze podobał się hotelik, który na piętrze miał ledwie cztery pokoje, a na dole dwa stoły bilardowe oraz restaurację z oknami wychodzącymi na kanał i latarnię morską. Ich pokój przypominał ten arlezjański z obrazów van Gogha, tyle że tu stało podwójne łóżko, a z dwóch dużych okien roztaczał się widok na wodę, mokradła i połacie trawy morskiej na tle białych zabudowań oraz jasnej plaży w Palavas.
Byli stale głodni, choć jadali wybornie. Rano głód prowadził ich do restauracyjki, gdzie zamawiali brioszkę, jajka i café au lait[1], z przejęciem wybierając rodzaj konfitury i sposób przyrządzenia jajek. Po nocy bywali tak głodni, że przed poranną kawą dziewczyna często cierpiała na ból głowy. Ale kawa pomagała. Dziewczyna piła ją bez cukru i młody mężczyzna starał się o tym pamiętać.
Tego ranka podano brioszkę, konfiturę malinową i jajka na miękko z odrobiną masła, które topiło się, gdy mieszali je z żółtkiem i przyprawiali szczyptą soli oraz pieprzu. Jajka były duże i świeże, a to zaserwowane dziewczynie wyraźnie gotowało się krócej. To mężczyzna zapamiętał bez trudu i delektował się swoim, porcjowanym łyżeczką i tylko zwilżonym masłem oraz posypanym grubo zmielonym pieprzem. Smak wczesnego poranka, gorąca kawa i podawana w miseczce pachnąca cykorią café au lait.
Kutry wyszły już daleko w morze. Wypłynęły przed świtem, z pierwszym powiewem wiatru, a mężczyzna i dziewczyna zbudzili się, po czym zwinęli w kłębek w pościeli i zasnęli z powrotem. Gdy na zewnątrz zrobiło się całkiem jasno, lecz pokój tonął jeszcze w cieniu, kochali się w półśnie, później leżeli, zmęczeni i szczęśliwi, a po pewnym czasie kochali się znowu. Po wszystkim tak zgłodnieli, że wątpili, czy dożyją śniadania, a teraz, gdy nastał nowy dzień, siedzieli w restauracyjce i jedli zapatrzeni w odległe żagle.
– O czym myślisz? – spytała dziewczyna.
– O niczym.
– Musisz o czymś myśleć.
– Tylko czuję.
– Co?
– Szczęście.
– A ja jestem głodna. Myślisz, że to normalne? Że gdy człowiek się kocha, to potem tak głodnieje?
– Gdy kocha kogoś.
– O, znasz się na tym.
– Nie.
– Nieważne. Jestem w siódmym niebie, poza tym nie musimy się o nic martwić, prawda?
– O nic.
– A co dzisiaj robimy?
– Nie wiem – odparł. – A co byś chciała?
– Wszystko mi jedno. Jeśli chcesz iść na ryby, to może zajmę się pisaniem listów, a przed lunchem pójdziemy popływać.
– Żeby zgłodnieć?
– Nie zaczynaj. Już głodnieję, a jeszcze nie zjedliśmy śniadania.
– Możemy się zastanowić nad lunchem.
– A co po nim?
– Utniemy sobie drzemkę jak wszystkie grzeczne dzieci.
– To absolutna nowość. Czemu nie wpadliśmy na to wcześniej?
– Miewam przebłyski intuicji. Mam w sobie twórczą moc.
– A ja niszczycielską. Zniszczę cię. Na fasadzie przy naszym pokoju wywieszą tablicę pamiątkową. Zbudzę się w nocy i zrobię ci coś niesłychanego, niewyobrażalnego. Właściwie miałam to zrobić już dzisiaj, ale za bardzo chciało mi się spać.
– Za bardzo chciało ci się spać, żebyś mogła zrobić coś niebezpiecznego.
– Nie daj się zwieść złudnemu poczuciu bezpieczeństwa. Och, skarbie, niech czas szybko upłynie, niech będzie już pora lunchu.
Siedzieli tak w swoich pasiastych marynarskich koszulkach i szortach kupionych w sklepie żeglarskim, mocno opaleni, z włosami przetykanymi blondem, wypłowiałymi od słońca i morskiego powietrza. Większość napotkanych ludzi, nim dowiedziała się, że są małżeństwem, brała ich za rodzeństwo. Niektórzy nie dowierzali ich słowom i dziewczynę ogromnie to cieszyło.
W tamtych czasach niewiele osób spędzało lato nad Morzem Śródziemnym, a już do samego Grau-du-Roi nie przyjeżdżał nikt poza garstką wczasowiczów z Nîmes. Nie było tu kasyna ani innych rozrywek, a i hotel świecił pustkami, poza najgorętszą porą, gdy ściągali do niego amatorzy kąpieli. Koszulek marynarskich się wtedy nie nosiło i nie widział w takim stroju żadnej dziewczyny poza tą, z którą się ożenił. Kupiła je dla nich obojga i uprała w hotelowej umywalce, żeby zmiękły. Były sztywne, przeznaczone do częstego użytku, ale po praniu stały się tak miękkie i delikatne, że gdy patrzył teraz na dziewczynę, jej piersi odznaczały się pięknie pod spraną tkaniną.
Nikt w okolicy nie nosił też szortów i dziewczyna nie mogła ich wkładać na wycieczki rowerowe, ale w samym miasteczku nie miało to większego znaczenia, bo miejscowi byli życzliwi, a krytycznie usposobiony był jedynie ksiądz. Dziewczyna poszła jednak na niedzielną mszę w spódnicy i kaszmirowym swetrze z długimi rękawami, głowę zaś okryła chustą, a młody człowiek stanął w tyle kościoła wraz z innymi mężczyznami. Na tacę dali dwadzieścia franków, wówczas równowartość ponad dolara, a że kapłan zbierał datki osobiście, ich stosunek do Kościoła stał się jasny i chodzenie po miasteczku w szortach traktowano odtąd bardziej jak cudzoziemskie dziwactwo niż zamach na moralność portowych mieścin Camargue. Gdy je nosili, ksiądz się do nich nie odzywał, lecz gdy wieczorami wychodzili w spodniach, uprzejmie odwzajemniał ich ukłon.
– Pójdę na górę popisać listy – oznajmiła dziewczyna, po czym wstała, uśmiechnęła się do kelnera i wyszła z restauracji.
– Monsieur wybiera się na ryby? – spytał kelner, gdy młody człowiek, niejaki David Bourne, wezwał go, żeby zapłacić.
– Chyba tak. Jaki dziś poziom wody?
– W sam raz – odpowiedział kelner. – Mam dla pana przynętę.
– Pozbieram sobie po drodze.
– Nie, proszę wziąć moją. To piaskówki, mam ich pod dostatkiem.
– A pan idzie?
– Mam teraz zmianę, ale może wyjdę na chwilę zobaczyć, jak panu idzie. Ma pan sprzęt?
– W hotelu.
– Proszę wstąpić po robaki.
W hotelu młody człowiek miał ochotę zajrzeć do pokoju, do dziewczyny, ale za kontuarem, gdzie odwieszano klucze, natknął się na swoją długą bambusową tyczkę oraz kosz z resztą ekwipunku wędkarskiego, wyszedł więc z powrotem na zalaną słońcem drogę, zajrzał do restauracji i ruszył w głąb rozjarzonego molo. Słońce prażyło, ale wiała rześka bryza i właśnie zaczynał się odpływ. Mężczyzna pożałował, że nie wziął wędki do błystki i nie może jej zarzucić z końca molo daleko ponad głazami, w nurt kanału. Założył spławik z pióra i korka i zanurzył piaskówkę na domniemanej głębokości żerowania ryb.
Łowił przez pewien czas, obserwując halsujące po błękitnym morzu kutry rybackie i unoszące się na powierzchni wody cienie wysoko zawieszonych chmur. Nagle spławik dał gwałtownie nura, a naprężona linka zaczęła pruć z sykiem wodę i mężczyzna poderwał wędzisko z szamoczącą się pod wodą potężną rybą. Starał się je trzymać jak najsłabiej, choć uparcie kierująca się w głąb morza ryba wygięła tyczkę do granic wytrzymałości linki i przyponu. Mężczyzna szedł za nią po molo, żeby zmniejszyć naprężenie, ale mimo to ryba tak silnie się wyrywała, że wciągnęła pod wodę dobrą ćwierć wędziska.
Z restauracyjki wyszedł ogromnie przejęty kelner i stanąwszy u boku mężczyzny, powtarzał:
– Niech pan trzyma. Niech pan ją trzyma. Jak najdelikatniej. Musi się zmęczyć. Niech pan jej nie pozwoli się wyrwać. Delikatnie z nią. Delikatnie.
Delikatniej już się raczej nie dało, chyba że wszedłby za rybą do wody, a to nie miało sensu, ponieważ kanał był głęboki. Gdybym tylko mógł iść za nią brzegiem, pomyślał. Dotarli jednak do samego końca molo; pod wodą znajdowała się już połowa tyczki.
– Niech pan ostrożnie trzyma – zaklinał go kelner. – To mocny przypon.
Ryba dała nura, szarpnęła i popłynęła zygzakiem, a długie bambusowe wędzisko ugięło się pod jej ciężarem. Potem wybiła się na powierzchnię i ponownie zanurzyła, a młody człowiek poczuł, że choć ryba ma jeszcze siłę, dramatyczna szarpanina dobiega końca, można zatem obejść z wędziskiem końcówkę molo i ruszyć wzdłuż kanału.
– Tylko delikatnie – powtarzał kelner. – Jak najdelikatniej. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
Ryba jeszcze dwa razy wyrywała się w głąb morza i mężczyzna musiał ją odciągać, lecz teraz już prowadził ją powoli wzdłuż molo w stronę restauracji.
– Co z nią? – spytał kelner.
– Żyje, ale trochęśmy ją sponiewierali.
– Proszę tak nie mówić. Nie, nie. Musimy ją wymęczyć. Całkiem wymęczyć.
– Na razie to ona wymęczyła mi rękę – stwierdził młody mężczyzna.
– Mam ją przejąć? – spytał z nadzieją kelner.
– Broń Boże.
– Tylko ostrożnie, ostrożnie. Delikatnie, delikatnie – powtarzał kelner.
Mężczyzna przeciągnął rybę obok tarasu restauracji i wprowadził ją do kanału. Płynęła tuż pod powierzchnią, ale jeszcze nie brakło jej sił i pomyślał, że może przeprowadzą ją wzdłuż kanału przez całe miasteczko. Wokół zaczęli się już gromadzić gapie, a gdy mijali hotel, dziewczyna wypatrzyła ich przez okno i wykrzyknęła:
– O, co za wspaniała ryba! Czekaj na mnie! Czekaj!
Z góry widziała wyraźnie rybę, jej rozmiar i pobłysk, a także męża ze zgiętą niemal wpół bambusową tyczką oraz ciągnący się za nim pochód. Gdy zbiegła nad kanał i dogoniła gapiów, pochód właśnie się zatrzymał. Kelner stał w wodzie na skraju kanału, a jej mąż kierował wolno rybę ku porośniętemu kępą wodorostów brzegowi. Gdy znalazła się na powierzchni, kelner pochylił się i wetknąwszy jej kciuki w skrzela, podniósł ją i wyszedł na brzeg. Była ciężka; przyciskał ją do piersi i przytrzymywał jej głowę podbródkiem, a trzepoczący ogon obijał mu się o uda.
Mężczyźni poklepywali młodego człowieka po plecach i otaczali go ramionami, a kobieta z targu rybnego nawet go ucałowała. A potem zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go też sama dziewczyna.
– Widziałaś ją? – zapytał.
Podeszli wszyscy obejrzeć leżącą na skraju drogi rybę, srebrzystą jak łosoś, z połyskującą spiżowo pręgą na grzbiecie. Piękną, wspaniale zbudowaną rybę o wielkich, pełnych życia oczach, oddychającą teraz powoli i nierówno.
– Co to takiego?
– Loup – odpowiedział. – Okoń morski. Mówią też na niego bar. Cudowna ryba. Takiej dużej jeszcze nie widziałem.
Kelner, który miał na imię André, otoczył Davida ramionami i ucałował go, po czym pocałował też dziewczynę.
– Tak musi być, madame – powiedział. – Tak naprawdę musi być. Nikt jeszcze nie złowił takiej ryby tego rodzaju sprzętem.
– Lepiej ją zważmy – orzekł David.
Dotarli do restauracyjki. Po ważeniu młody człowiek odstawił sprzęt i umył ręce, a rybę odłożono na niezbędny do przewiezienia makreli lodowy blok, który przyjechał w skrzyni camion[2] z Nîmes. Okoń ważył nieco ponad siedem kilogramów. Na lodzie nadal pięknie się srebrzył, ale pręga na grzbiecie przyszarzała. Tylko w rybich oczach dało się jeszcze dostrzec pozory życia. Do portu wchodziły kutry poławiaczy makreli, a kobiety przeładowywały mieniące się na niebiesko, zielono i srebrno ryby do koszy i na głowach wnosiły ciężkie ładunki do budynku portowego. Połów był bardzo udany, w mieścinie trwała więc radosna krzątanina.
– Co zrobimy z wielką rybą? – spytała dziewczyna.
– Zabiorą ją i sprzedadzą – wyjaśnił młody człowiek. – Tu jej nie przyrządzą, jest na to za duża, a twierdzą, że ćwiartować się jej nie godzi. Może trafi prosto do Paryża, do jakiejś dużej restauracji. Albo kupi ją ktoś bardzo zamożny.
– Tak pięknie wyglądała w wodzie – zauważyła. – I gdy André ją podniósł. Oczom nie dowierzałam, gdy zobaczyłam z okna ją, ciebie i idący za wami tłumek.
– Zamówimy sobie mniejszą. Są naprawdę pyszne. Małe okazy opieka się z masłem i ziołami. Przypominają trochę naszego skalnika.
– Nie mogę się doczekać – odparła. – Te nasze cudowne proste przyjemności.
Zapragnęli już lunchu; dostali butelkę schłodzonego wina i popijali je, zajadając rémoulade[3] z selerem, drobne rzodkiewki i domowej roboty marynowane pieczarki z dużego słoja. Okonia upieczono, na srebrzystej skórze odznaczały się ślady rusztu, na gorącym talerzu rozpływały się kawałki masła. Do ryby podano plasterki cytryny i świeży chleb prosto z piekarni. Sparzone smażonymi ziemniakami języki chłodzili smacznym winem nieznanego pochodzenia, lekkim, wytrawnym i dziarskim, chlubą restauracji.
– Rozmowa przy jedzeniu niezbyt nam się klei – zauważyła dziewczyna. – Czy ty się ze mną nudzisz, kochanie?
Młody człowiek parsknął śmiechem.
– Nie śmiej się ze mnie, David.
– Nie robię tego. Nie. Nie nudzę się. Nawet gdybyś się nie odezwała słowem, wystarczyłby mi twój widok.
Dolał jej trochę wina, uzupełnił też swój kieliszek.
– Mam dla ciebie prawdziwą niespodziankę. Nie wspominałam jeszcze o niej, prawda? – spytała.
– Jaką niespodziankę?
– Och, coś bardzo prostego i zarazem bardzo złożonego.
– Powiedz.
– Nie. Może ci się spodoba, a może okaże się nieznośna.
– Jak to niebezpiecznie brzmi.
– Bo jest niebezpieczne. Ale nie dopytuj. Pójdę do pokoju, jeśli pozwolisz.
Młody mężczyzna zapłacił za posiłek, dopił pozostałe w butelce wino i udał się na górę. Ubrania dziewczyny leżały złożone na jednym z vangoghowskich krzeseł, a ona czekała na niego w pościeli. Włosy rozsypane miała na poduszce i śmiały jej się oczy, a gdy uniósł okrywające ją prześcieradło, powiedziała:
– Cześć, skarbie. Smakował ci lunch?
Leżeli potem przytuleni, ona z głową na jego ramieniu, rozleniwieni i szczęśliwi; czuł, jak kręci lekko głową i gładzi go nią po policzku. Włosy były jedwabiste w dotyku i nieznacznie tylko zmatowiałe od słońca i morskiego powietrza. A później, z twarzą osłoniętą włosami, tak że sunęły po jego skórze, gdy się nad nim nachylała, zaczęła swobodnie badać jego ciało, delikatnie i z upodobaniem, po czym spytała:
– Kochasz mnie, prawda?
Przytaknął i cmoknął ją w czubek głowy, a następnie obrócił jej twarz ku sobie, ujął ją w dłonie i pocałował dziewczynę w usta.
– Och – powiedziała. – Och.
Po dłuższym czasie leżeli ciasno w siebie wtuleni, a ona zapytała:
– I kochasz mnie właśnie taką, jaka jestem? Na pewno?
– Tak. Jak najbardziej.
– Bo zajdzie we mnie pewna zmiana.
– Nie. Zmiana nie.
– Zajdzie. Ze względu na ciebie. I na mnie też. Nie będę udawać, że jest inaczej. Ale to w jakiś sposób dotknie ciebie. Na pewno, choć nie powinnam tego mówić.
– Lubię niespodzianki, ale w tej chwili chciałbym, żeby wszystko zostało po staremu.
– W takim razie może nie powinnam tego robić – stwierdziła. – O, jak mi smutno. To miała być taka cudownie niebezpieczna niespodzianka. Myślałam o niej od wielu dni i dziś rano podjęłam decyzję.
– Skoro naprawdę tego chcesz.
– Chcę – potwierdziła. – I zrobię to. Podobało ci się wszystko, cośmy do tej pory robili, prawda?
– Prawda.
– Dobrze.
Wyśliznęła się z łóżka i wstała, odsłaniając długie brązowe nogi i piękne ciało opalone równomiernie na ustronnej plaży, na której pływali bez strojów. Ściągnęła łopatki, zadarła podbródek i potrząsnęła głową, aż ciężkie płowe włosy uderzyły ją w policzki, a potem nachyliła się, a kosmyki opadły i zasłoniły jej twarz. Wciągnęła przez głowę pasiastą koszulkę, strząsnęła włosy na plecy, usiadła na krześle przed lustrem toaletki i nie spuszczając z nich krytycznego spojrzenia, zaczesała je do tyłu. Gdy opadły jej na ramiona, pokręciła głową do lustra. Włożyła spodnie, zapięła pasek i wsunęła espadryle w kolorze zgaszonego błękitu.
– Muszę pojechać do Aigues-Mortes – oznajmiła.
– Świetnie. Pojadę z tobą.
– Nie. Muszę jechać sama. Chodzi o niespodziankę.
Pocałowała go na do widzenia i zeszła, patrzył, jak wsiada na rower i jedzie pewnie i swobodnie drogą, a wiatr rozwiewa jej włosy.
Przez okno zaglądało już popołudniowe słońce i w pokoju zrobiło się za ciepło. Młody człowiek umył się, ubrał i zszedł na przechadzkę po plaży. Wiedział, że należałoby popływać, ale czuł zmęczenie, a po spacerze wybrzeżem i wiodącą w głąb lądu ścieżką wśród traw wrócił plażą do portu i wstąpił do restauracyjki. Ponieważ po uprawianiu miłości czuł się czczy i wyjałowiony, zamówił fine à l’eau i sięgnął po leżącą w lokalu gazetę.
Ślub wzięli trzy tygodnie wcześniej i przyjechali pociągiem z Paryża do Awinionu, z rowerami, walizką pełną miejskich ubrań oraz plecakiem i chlebakiem. Zatrzymali się w porządnym hotelu, zostawili tam walizkę i sądzili, że dotrą rowerami do Pont du Gard. Wiał jednak mistral, dojechali więc z wiatrem do Nîmes, przenocowali w Imperatorze, po czym, nadal gnani silnym podmuchem, dotarli do Aigues-Mortes, a stamtąd do Grau-du-Roi. I tam już zostali.
Było cudnie, czuli się naprawdę szczęśliwi; nie wiedział wcześniej, że można kochać kogoś tak mocno, że nie dba się o nic innego i reszta świata mogłaby nie istnieć. Gdy brał ślub, trapiło go tyle spraw, ale tu nie myślał ani o nich, ani o pisaniu, ani o niczym innym, a tylko o tym, że jest z dziewczyną, którą kocha i z którą się ożenił, i że opuściła go ta osobliwa ostrość widzenia, która nachodziła go wcześniej po każdym stosunku. Ostatnio znikła bez śladu. Kochali się, a potem jedli, pili i znów się kochali. To była prosta rzeczywistość, a w żadnej innej nie czuł się dotąd naprawdę szczęśliwy. Pomyślał, że to samo można pewnie powiedzieć o niej, świadczyłoby o tym wyraźnie jej zachowanie, ale dziś wypłynął temat zmiany i niespodzianki. Ale może to będzie zadowalająca zmiana i miła niespodzianka. Być może za sprawą brandy z wodą, którą popijał podczas czytania lokalnej gazety, ogarnął go wręcz nastrój radosnego wyczekiwania.
Pierwszy raz w tej podróży poślubnej napił się brandy czy tam whiskey pod jej nieobecność. Ale przecież nie pracował, a jeśli chodzi o alkohol, to przestrzegał tylko jednej reguły: nigdy nie pił w czasie pisania ani przed nim. Dobrze by było wrócić do pracy, ale wiedział doskonale, że niebawem i tak do niej zasiądzie i nie może zachować się jak egoista: będzie musiał jasno dać dziewczynie do zrozumienia, że ubolewa nad swoją potrzebą pisania w samotności i nie jest z niej dumny. Był pewien, że nie będzie miała nic przeciwko temu, że nie zabraknie jej własnych pomysłów, lecz niechętnie myślał o rozpoczęciu pracy akurat na tym etapie ich związku. Oczywiście nie mógł zacząć bez owej ostrości widzenia i zadawał sobie pytanie, czy ona ma tego świadomość i czy właśnie dlatego przesuwa granicę tego, co nieznane, żeby jeszcze bardziej umocnić ich więź. Tylko w jaki sposób? Nie da się jej zacieśnić jeszcze bardziej, a bylejakość im nie grozi. Teraz towarzyszyły im tylko szczęście i miłość, a potem niedosyt, nasycenie, i tak w kółko.
Przekonał się, że wypił już całe fine à l’eau i zrobiło się późne popołudnie. Zamówił sobie jeszcze jednego drinka i próbował się skupić na czytaniu gazety. Nie zaciekawiła go jednak tak, jak powinna, siedział więc zapatrzony w morze z ciążącym nad nim późnopopołudniowym słońcem, gdy usłyszał jej kroki i chropawy głos:
– Cześć, kochanie.
Podeszła żwawo do stolika, usiadła, zadarła podbródek i zwróciwszy ku niemu pozłoconą, poznaczoną drobnymi piegami twarz, spojrzała na niego roześmianymi oczami. Gładkie, płowe włosy miała ścięte na chłopaka. Ostrzyżone całkiem bezkompromisowo, zaczesane do góry i ciężkie jak zwykle, ale o mocno skróconych bokach, przez co odsłoniły się jej przylegające do czaszki uszy. Wypięła pierś i powiedziała:
– Pocałuj mnie, proszę.
Pocałował ją, spojrzał na jej twarz i włosy i pocałował znowu.
– Podobają ci się? Dotknij, jakie gładkie. Dotknij z tyłu.
Dotknął z tyłu.
– Dotknij policzka i skóry przed uchem. Przesuń palcami po bokach, w górę. Widzisz, to właśnie niespodzianka. Jestem dziewczyną. Ale teraz też chłopakiem i mogę robić, co mi się żywnie podoba.
– Siadaj, brachu – powiedział. – Czego się napijesz?
– O, dziękuję. Wezmę to co ty. Rozumiesz już, dlaczego to niebezpieczna gra, prawda?
– Tak. Rozumiem.
– Ale dobrze, że to zrobiłam?
– Może.
– Nie „może”. Nic z tych rzeczy. Przemyślałam to. Przemyślałam to starannie. Po co nam cudze normy? My to my.
– Dobrze się bawiliśmy, normy mi nie przeszkadzały.
– Proszę, przesuń mi jeszcze dłonią po włosach.
Zrobił, jak prosiła, a potem ją pocałował.
– Och, kochany jesteś. I podoba ci się moje nowe wcielenie. Czuję to i widzę. Nie musisz się zachwycać. Na początek wystarczy, że ci się podoba.
– Podoba mi się – potwierdził. – I masz tak cudownie kształtną głowę, że pięknie to wygląda z tymi twoimi kośćmi policzkowymi.
– A boki ci się nie podobają? – spytała. – To nie żadna lipa, żadna imitacja. To prawdziwa chłopięca fryzura, a nie fałszywka z salonu piękności.
– Kto cię strzygł?
– Fryzjer z Aigues-Mortes. Ten, który tydzień temu strzygł ciebie. Powiedziałeś mu wtedy, jaką chcesz fryzurę, a ja poprosiłam o dokładnie taką samą. Był bardzo uprzejmy i wcale się nie zdziwił. Ani nie zmartwił. Spytał tylko: dokładnie taką jak u tego pana? A ja na to: dokładnie taką. Czy to cię nie rusza, David?
– Owszem.
– Jak ktoś jest głupi, to weźmie to za dziwactwo. Ale my musimy być hardzi. Zresztą bardzo to lubię.
– Ja też. Zacznijmy od razu.
Siedzieli w restauracji, popijali fine à l’eau i patrzyli, jak w wodzie odbija się zachodzące słońce, a do miasteczka podpełza zmrok. Przechodnie nie przyglądali się nachalnie dziewczynie, bo oprócz tej dwójki w mieścinie nie było więcej cudzoziemców, poza tym przebywali tam już od niemal trzech tygodni, a dziewczyna była niezwykłej urody i budziła powszechną sympatię. Normalnie wszyscy rozprawialiby o ogromnej rybie, ale ta druga sprawa też wywołała niemałą sensację. W tym rejonie Francji żadna przyzwoita dziewczyna nie strzygła się na krótko, a i w Paryżu należało to do osobliwych rzadkości i mogło uchodzić za piękne bądź przeciwnie – nie wróżyć niczego dobrego. O czymś świadczyć lub oznaczać tylko niepowtarzalną okazję do odsłonięcia wyjątkowo kształtnej głowy.
Na kolację zjedli krwisty stek z purée ziemniaczanym, fasolką i sałatą, a dziewczyna poprosiła o tavel.
– To wspaniałe wino dla zakochanych – orzekła.
Pomyślał, że zawsze wyglądała dokładnie na swój wiek, a miała lat dwadzieścia jeden. Zwykle napawało go to dumą, dziś jednak prezentowała się jakoś inaczej. Kości policzkowe rysowały się wyraźnie jak nigdy wcześniej, a gdy się uśmiechnęła, ścisnęło mu się serce.
W pokoju panował mrok rozjaśniony tylko nieznacznie światłem z zewnątrz. Wiatr znad morza przyniósł chłód, a z łóżka znikło prześcieradło, którym się okrywali.
– Dave, chyba ci nie przeszkadza, że zeszliśmy na złą drogę?
– Nie, dziewczyno.
– Nie mów do mnie „dziewczyno”.
– W dotyku jesteś dziewczyną.
Otoczył dłońmi jej piersi i w miarę jak rozsuwał i zsuwał palce, wyczuwał między nimi jej zuchwale sztywniejące sutki.
– One należą do mnie od zawsze – powiedziała. – A moja niespodzianka to coś nowego. Zostaw je. Nie uciekną. Dotknij moich policzków i karku. O, jakie to cudowne uczucie, ma w sobie coś świeżego i czystego. David, proszę, kochaj mnie taką, jaka jestem. Proszę, zrozum mnie i kochaj.
Przymknął powieki i poczuł, jak rozciąga się na nim jej wiotki ciężar, piersi przywierają do jego ciała, a wargi do jego warg. Leżał skupiony na doznaniach, ujęła go w dłoń i błądziła niżej, a on dopomógł jej oburącz i leżał w ciemności z pustką w głowie, czuł tylko ciężar i coś obcego w środku.
– I teraz nie wiadomo, kto jest kim, prawda? – zapytała.
– Tak.
– Ty się zmieniasz – stwierdziła. – Zmieniasz się. Naprawdę. Jesteś moją dziewczyną Catherine. Zmienisz się, zostaniesz moją dziewczyną i pozwolisz, żebym to ja cię wziął?
– Przecież to ty jesteś Catherine.
– Nie. Ja jestem Peter. A ty to moja cudowna Catherine. Śliczna, urocza Catherine. Jak miło z twojej strony, że się zmieniłaś. Dziękuję, Catherine, bardzo ci dziękuję. Proszę, zrozum. Proszę, przyjmij to do wiadomości i zrozum. Będę się z tobą kochać do końca świata.
Po wszystkim dopadła ich martwa pustka, ale nic nie zostało domknięte. Leżeli zetknięci nogami, ona z głową na jego ramieniu. Wzeszedł księżyc i w pokoju zrobiło się nieco widniej. Badała po omacku dłonią skórę na jego brzuchu i niżej, po czym zapytała:
– Nie uważasz mnie za zboczoną?
– Nie, pewnie, że nie. Od dawna o tym myślałaś?
– Nie cały czas. Ale dosyć często. Wspaniale, że się zgodziłeś.
Młody człowiek przygarnął do siebie dziewczynę, przytulił bardzo mocno i czując napór jej ślicznych piersi, ucałował ją w ukochane wargi. Trzymał ją w ciasnym uścisku i powtarzał w duchu żegnaj i jeszcze raz żegnaj i jeszcze żegnaj.
– Poleżmy wtuleni bez słowa i bez ruchu i nie myślmy o niczym – poprosił, a jego serce mówiło żegnaj Catherine żegnaj moja śliczna dziewczyno żegnaj i niech ci się wiedzie i jeszcze raz żegnaj.
Rozdział drugi
Wstał, rozejrzał się po plaży, zatkał flakonik z olejkiem, wsunął go do bocznej kieszeni plecaka i poszedł w stronę morza, czując pod podeszwami chłodniejący piasek. Spojrzał na dziewczynę leżącą na wznak na pochyłej plaży, z zamkniętymi oczami i rękami ułożonymi wzdłuż ciała; za nią dostrzegał romb brezentowej płachty i pierwsze kępy nadmorskiej trawy. Nie powinna tak leżeć nieruchomo w słońcu, pomyślał, po czym wszedł do wody, dał nura tuż pod powierzchnię, obrócił się na grzbiet i popłynął w głąb morza, obserwując plażę ponad swoimi miarowo uderzającymi stopami. Zawrócił, zanurkował do dna, dotknął gruboziarnistego piasku, wyczuwając toporne krawędzie odłamków, po czym wynurzył się i popłynął równym, jak najwolniejszym kraulem. Podszedł do dziewczyny i przekonał się, że śpi. Wygrzebał z plecaka swój zegarek, żeby sprawdzić, o której powinien ją obudzić. Natknął się na owiniętą w gazetę i ręczniki butelkę chłodnego białego wina. Wyjął korek bez odwijania gazety i ręczników i pociągnął zimny łyk z nieporęcznego zawiniątka, a następnie usiadł i popatrywał to na dziewczynę, to na morze.
To morze jest zawsze zimniejsze, niż mogłoby się zdawać, pomyślał. Poza mieliznami nagrzewało się dopiero w pełni lata. Plaża kończyła się tu gwałtownym uskokiem, woda była przenikliwie zimna i człowieka rozgrzewało dopiero pływanie. Popatrzył na morze i na zawieszone wysoko w górze chmury i zauważył, że flota rybacka wypłynęła dziś wyjątkowo daleko na zachód. Potem przyjrzał się dziewczynie śpiącej na piasku, który zdążył już prawie całkiem wyschnąć i dawał się lekko wzbijać narastającemu wiatrowi, gdy mężczyzna przebierał w nim palcami stóp.
W nocy poczuł na sobie jej dłonie, a gdy się zbudził, zobaczył w świetle księżyca, że znów dokonała mrocznego rytuału przemiany, i nie sprzeciwił się, gdy przemawiała do niego i zadawała pytania, choć zmianę odczuł boleśnie i dogłębnie, i gdy było już po wszystkim, gdy leżeli wyczerpani, ona, drżąc na całym ciele, szepnęła:
– Tym razem to się stało. Tym razem to się naprawdę stało.
Tak, pomyślał. Tym razem to się naprawdę stało. A kiedy zasnęła nagle jak zwyczajnie zmęczona młoda dziewczyna i leżała przy nim na boku, taka urocza w świetle księżyca podkreślającym obco piękny zarys głowy, przysunął się bliżej i powiedział niegłośno:
– Wiem, co czujesz. Cokolwiek się jeszcze kryje w tej twojej głowie, wiem, co czujesz, i cię kocham.
Obudził się bardzo głodny, ale czekał ze śniadaniem na nią. W końcu ją pocałował, a ona ocknęła się, uśmiechnęła, wstała zaspana, umyła się przy dużej umywalce, uczesała przygarbiona przed lustrem w drzwiach szafy, przyjrzała się poważnie swojemu odbiciu, a potem uśmiechnęła się, opuszkami palców dotknęła policzków, wciągnęła przez głowę pasiastą koszulkę i go pocałowała. Wyprostowała się, tak że jej piersi dotknęły jego torsu, i powiedziała:
– Nie przejmuj się, David. Twoja grzeczna dziewczynka wróciła.
Tylko że on, poważnie już zmartwiony, zadawał sobie pytanie: co będzie z nami dalej, skoro wszystko dzieje się tak szybko, jest takie nieokiełznane i niebezpieczne? Czy istnieje coś, czego by nie spalił taki rozszalały ogień? Byliśmy szczęśliwi, ona niewątpliwie też. Choć kto wie? Nie tobie oceniać, zresztą kto przystał na zmianę, stał się jej częścią, wcielił ją w życie? Skoro ona tego chce, to jakim prawem miałbyś jej tego odmawiać? Szczęściarz z ciebie, że trafiła ci się taka żona; kto zgrzeszył, ten ma wyrzuty sumienia, a ty ich nie masz. Nie masz ich, bo pijesz wino, powiedział sobie, a co będziesz pił, gdy wino przestanie ci dostarczać wymówek?
Wyjął z brezentowego plecaka flakonik z olejkiem, nałożył odrobinę na brodę, policzki i nos dziewczyny, a potem rozłożył jej na dekolcie znalezioną w kieszeni plecaka błękitną chusteczkę w wyblakłe wzory.
– To już? – spytała dziewczyna. – Mam taki cudowny sen.
– Dokończ sobie – powiedział.
– Dziękuję.
Po kilku minutach odetchnęła bardzo głęboko, potrząsnęła głową i usiadła.
– Chodźmy do wody.
Weszli razem, wypłynęli w morze i baraszkowali pod wodą jak para morświnów. Na plaży wytarli się nawzajem ręcznikami, podał jej chłodne jeszcze wino w gazecie, wzięli po łyku, a ona spojrzała na niego i parsknęła śmiechem.
– Miło zaspokajać pragnienie winem – stwierdziła. – Nie przeszkadza ci, że jesteśmy braćmi?
– Nie.
Musnął jej czoło, nos, policzki i brodę palcem z olejkiem, nałożył jej go też starannie za i nad uszami.
– Chcę opalić skórę za uszami i na karku, i na kościach policzkowych. We wszystkich nowych miejscach.
– Okropnie już pociemniałeś, bracie – powiedział. – Nawet nie wiesz, jak bardzo.
– I dobrze – odparła dziewczyna. – Ale chcę jeszcze bardziej.
Leżeli na plaży na twardym piasku, całkiem już suchym, ale jeszcze chłodnawym po odpływie. Młody człowiek wylał sobie na dłoń trochę olejku i rozsmarował go delikatnie palcami po udach dziewczyny, a natłuszczona skóra zalśniła ciepłym brązem. Nasmarował jej też brzuch i dekolt, a dziewczyna odezwała się sennie:
– Nie bardzo wyglądamy teraz na braci, co?
– No nie.
– Staram się być bardzo grzeczną dziewczynką. Póki nie nadejdzie noc, nie musisz się niczym przejmować, skarbie. Niech sprawy nocy nie przesłaniają nam dnia.
W hotelu siedział, popijając wino, listonosz czekający, aż dziewczyna potwierdzi odbiór grubej koperty z listami przekierowanymi z paryskiego oddziału jej banku. Przesłano też trzy koperty z banku Davida. To była ich pierwsza korespondencja, odkąd podali nowy adres. Mężczyzna wręczył listonoszowi pięć franków i zaprosił go na kolejny kieliszek wina przy barze. Dziewczyna zdjęła z tablicy klucz i powiedziała:
– Pójdę do pokoju, oporządzę się i spotkamy się w restauracji.
Po dopiciu wina mężczyzna pożegnał się z listonoszem i poszedł brzegiem kanału do restauracyjki. Wnętrze było przyjemnie chłodne i miło było posiedzieć w cieniu po tym, jak w pełnym słońcu wracali z odkrytymi głowami z odległej plaży. Zamówił wermut z wodą sodową, wyjął scyzoryk i rozciął koperty. Wszystkie trzy pochodziły od wydawcy, dwie z nich zawierały liczne wycinki prasowe i próbki tekstów promocyjnych. Rzucił okiem na wycinki i przystąpił do czytania długiego listu. Napisano go w pogodnym tonie pełnym ostrożnego optymizmu. Nie sposób było jeszcze przewidzieć, jak sprzeda się książka, ale na razie sprawy wyglądały całkiem dobrze. Recenzje okazały się w większości entuzjastyczne. Nie wszystkie, rzecz jasna, lecz to było do przewidzenia. W niektórych recenzjach podkreślono fragmenty, które zostaną prawdopodobnie wykorzystane w celach reklamowych. Wydawca żałował, że nie może dokładniej przepowiedzieć poziomu sprzedaży, ale z zasady nie snuł takich prognoz. Uważał, że to szkodliwy zwyczaj. Najważniejsze, że książka została nadzwyczaj dobrze przyjęta. Wprost rewelacyjnie. Sam się zresztą o tym przekona z lektury wycinków. Nakład pierwszego wydania wyniósł pięć tysięcy egzemplarzy i na podstawie recenzji wydawca podjął decyzję o dodruku. W przekazie reklamowym pojawi się hasło: „Drugie wydanie w drodze”. Wydawca wyraża nadzieję, że pisarz zareaguje na te wieści uzasadnioną radością i że w pełni korzysta z zasłużonego odpoczynku. Prosi również o przekazanie serdecznych pozdrowień żonie.
Mężczyzna pożyczył od kelnera ołówek i przemnożył dwa i pół dolara przez tysiąc. Nic trudnego. Dziesięć procent tej sumy to dwieście pięćdziesiąt dolarów. Razy pięć równa się tysiąc dwieście pięćdziesiąt dolarów. Z tego należy potrącić siedemset pięćdziesiąt dolarów zaliczki. Z pierwszego wydania zostaje zatem pięćset dolarów.
Teraz dodruk. Powiedzmy, że dwa tysiące. Dwanaście i pół procent z pięciu tysięcy dolarów, o ile dobrze pamięta warunki kontraktu. To daje sześćset dwadzieścia pięć dolarów. A może dwanaście i pół procent przysługiwało mu dopiero po sprzedaniu dziesięciu tysięcy egzemplarzy? Tak czy siak, należało mu się co najmniej pięćset dolarów. Czyli łącznie tysiąc.
Przystąpił do czytania recenzji i zorientował się, że zdążył bezwiednie wypić cały wermut. Zamówił kolejny i zwrócił kelnerowi ołówek. Wrócił do lektury recenzji, a tymczasem nadeszła dziewczyna z własną ciężką od listów kopertą.
– Nie wiedziałam, że przyjdą – powiedziała. – Pokaż. Pokaż mi je, proszę.
Rozłożyła jeden z wycinków, a kelner, który właśnie podawał jej wermut, rzucił okiem na fotografię.
– C’est Monsieur?[4] – zapytał.
– Tak – potwierdziła dziewczyna i podsunęła mu zdjęcie.
– Tylko w innym stroju – zauważył kelner. – Czy piszą o ślubie? Mogę zobaczyć zdjęcie madame?
– Nie, nie o ślubie. To recenzja książki monsieur.
– Znakomicie! – Kelner nie krył poruszenia. – Czy madame również pisze?
– Nie – odparła dziewczyna, nie podnosząc wzroku znad wycinków. – Madame jest gospodynią domową.
Kelner zaśmiał się z dumą.
– Madame pewnie gra w filmach.
Czytali dalej, po czym dziewczyna odłożyła jeden z wycinków i powiedziała:
– Przeraża mnie to, co tu piszą. Jak pogodzić to, jacy jesteśmy, co mamy i robimy, z tym, jak przedstawia cię prasa?
– To żadna nowość – odparł młody człowiek. – Szkodliwa, ale tylko przez chwilę.
– Straszne są te recenzje. Jeśli weźmiesz je do siebie albo w nie uwierzysz, mogą cię zniszczyć. Chyba nie sądzisz, że za ciebie wyszłam z powodu tego, co o tobie piszą?
– Nie. Chcę je przeczytać, a potem włożymy je do koperty i zakleimy.
– Wiem, że musisz to zrobić. Nie będę załamywać rąk z tego powodu, ale nie chcę ich nawet w kopercie. To jak noszenie przy sobie słoika z cudzymi prochami.
– Niejedna kobieta by się cieszyła, gdyby jej zasrany mąż miał takie dobre recenzje.
– Nie jestem niejedną kobietą, a ty nie jesteś moim zasranym mężem. Wiem, że bywam porywcza, ale to samo można powiedzieć o tobie. Nie kłóćmy się, bardzo cię proszę. Przeczytaj je i powiedz mi, jak znajdziesz celną opinię albo jak napiszą o książce coś mądrego i odkrywczego.
– Trochę już na niej zarobiłem – powiedział.
– Cudownie. Cieszę się bardzo. Ale i bez tego wiemy, że jest coś warta. Nawet gdybyś nie zarobił ani centa, a krytycy pisaliby, że jest do niczego, byłabym równie dumna i szczęśliwa.
A ja nie, pomyślał młody człowiek, lecz nie powiedział tego głośno. Wrócił do czytania recenzji: rozkładał i składał kolejne wycinki, po czym chował je z powrotem do koperty. Dziewczyna otwierała swoje listy i czytała je bez większego zainteresowania. W pewnej chwili uniosła głowę i zapatrzyła się na morze. Włosy zaczesane gładko do tyłu, jakby dopiero wyszła z morza, na skroniach, gdzie przycięto je na krótko, pojaśniały mocno od słońca i odcinały się od jej smagłej skóry jak srebro od ciemnego złota. Patrzyła przez chwilę na morze bardzo smutnym wzrokiem, a potem wróciła do lektury listów. Jeden, napisany na maszynie, przestudiowała ze szczególną uwagą. Otwierała kopertę za kopertą i czytała ich zawartość. Młody człowiek przypatrzył jej się i pomyślał, że wygląda trochę, jakby łuskała groch.
– Coś ciekawego przyszło? – spytał.
– Między innymi czeki.
– Na większe sumy?
– Dwa z nich owszem.
– Świetnie.
– Nie rób takich uników. Zawsze mówiłeś, że to ci nie robi różnicy.
– Czy ja coś powiedziałem?
– Nie. Tylko zrobiłeś unik.
– Przepraszam – powiedział. – Ile?