Zaś słońce wschodzi - Ernest Hemingway - ebook + audiobook

Zaś słońce wschodzi ebook i audiobook

Ernest Hemingway

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Paryż, lata dwudzieste. Środowisko młodych amerykańskich artystów, którzy po wojnie przebywają w Europie. Czas spędzają na rozmowach, romansach i odwiedzaniu barów. Postanawiają także wybrać się do Pampeluny, aby obejrzeć walki byków podczas lokalnej fiesty. Ta sielanka i pozorna beztroska podszyta jest jednak rozgoryczeniem i pesymizmem. W powściągliwym stylu i wartkich dialogach Hemingway oddaje nastroje panujące wśród jego rówieśników – przedstawicieli „straconego pokolenia”, nad którego dojrzewaniem zaciążyły wojenne tragedie.

Zaś słońce wschodzi to pierwsza powieść Ernesta Hemingwaya. Wydana w 1926 roku, wywołała sensację towarzyską i mimo rozbieżnych opinii krytyków cieszyła się dużą popularnością. Czytano ją jako powieść z kluczem, portretującą Amerykanów przebywających wówczas w Paryżu, a w postaci Jake’a Barnesa dopatrzono się autoportretu pisarza, nieżałującego swoim rywalom osobistych złośliwości. Za sprawą powieści wyjazdy do Francji i Hiszpanii stały się modne wśród zamożnych amerykańskich studentów, a młode czytelniczki stylizowały się na główną bohaterkę Brett Ashley, którą uznano za wzór kobiety wyzwolonej. Obecnie Zaś słońce wschodzi uważa się za jedno z najważniejszych dzieł Hemingwaya, a nowatorski styl utworu stał się inspiracją dla wielu późniejszych pisarzy.

Ernest Hemingway (1899–1961) – amerykański pisarz i reporter. W 1918 roku zgłosił się na ochotnika do oddziałów Czerwonego Krzyża we Francji, został ranny podczas walk we Włoszech. Po powrocie do Stanów rozpoczął pracę dla „Toronto Star”. Wtedy zaczęły się ukazywać jego pierwsze powieści: Zaś słońce wschodzi (1926) i Pożegnanie z bronią (1929). W latach trzydziestych jako korespondent relacjonował z Hiszpanii tamtejszą wojnę domową, opisaną potem w powieści Komu bije dzwon (1940). W latach czterdziestych osiedlił się na Kubie, gdzie mieszkał do 1959 roku. W tym czasie powstała powieść Za rzekę, w cień drzew (1950) oraz opowiadanie Stary człowiek i morze (1952), uznawane za jedno z jego szczytowych osiągnięć i wyróżnione Nagrodą Pulitzera. W 1954 roku pisarz otrzymał Literacką Nagrodę Nobla. Zginął śmiercią samobójczą w 1961 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 12 min

Lektor: Grzegorz Małecki

Oceny
4,0 (83 oceny)
38
19
16
5
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ksurg

Całkiem niezła

nie wiem czy to nowe tłumaczenie ale średnio mi się podobało.
10
esencja_ksiazek

Nie polecam

Nudna.
00
patsong

Nie oderwiesz się od lektury

Tak jak Stary człowiek był dla mnie męczarnią i bardzo bałam się podejść do tej książki, tak stwierdzam, że chyba będzie moją książką roku! Ale dopiero zaczynam odkrywać pozostałe książki Hemingwaya
00
kocislaw36

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre dzieło literackie. Obraz zagubionego pokolenia w obliczu globalnej wojny, niestety ciagle aktualny. Styl Hemingwaya, prosty i dynamiczny, trochę jak szczęknięcia psa na podwórku, sprawia, że ciężko się od jego historii oderwać.
00
Thizzil

Dobrze spędzony czas

Ta historia to swoista kapsuła czasu, szansa na doznanie choć małej części zagubienia, strachu, ale przede wszystkim wewnętrznych konfliktów młodych ludzi, którzy właśnie przeszli przez jedno z najbardziej traumatyzujących wydarzeń w historii - pierwszą wojnę światową. Jeżeli ciekawi was intrygująca refleksja na temat męskości lub jej braku, znaczenia kobiecości, odwrócenia norm społecznych i konsekwencji tak nagłych zmian w światopoglądzie ludzi należących do "The Lost Generation", sięgnijcie po tę książkę. Być może po jej przeczytaniu będziecie sobie w stanie odpowiedzieć na pytanie kto jest bykiem, kto torreadorem, a kto biernym widzem corridy przeżywającym tożsamościowy kryzys. Nowe tłumaczenie wspaniałe.
00

Popularność




Tytuł oryginału The Sun Also Rises
Przekład MACIEJ POTULNY
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redaktor prowadzący ANDRZEJ SZEWCZYK
Redakcja MARIA WIRCHANOWSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, BEATA WÓJCIK
Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje ANNA POL
Koordynatorka produkcji PAULINA KUREK
Łamanie | manufaktu-ar.com
The Sun Also Rises Copyright © Hemingway Foreign Rights Trust / Hemingway Copyright Owners Copyright © for the translation by Maciej Potulny Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67262-22-4
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 [email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

To powieść dla Hadley

i dla Johna Hadleya Nicanora

Wszyscy należycie do zagubionego pokolenia.

– Gertrude Stein podczas rozmowy

Jedno pokolenie przychodzi, a drugie odchodzi; ale ziemia pozostaje na wieki... Zaś słońce wschodzi i słońce znowu zachodzi oraz zdąża do swego miejsca, gdzie ma wzejść... Wiatr idzie, stale krążąc; idzie na południe, a zwraca się ku północy i wraca po swoich wirach... Wszystkie rzeki idą do morza, a jednak morze się nie zapełnia; do miejsca skąd wychodzą rzeki – tam wciąż wracają.

– Księga Koheleta (Nowa Biblia Gdańska)

1

Kiedyś, jeszcze w Princeton, Robert Cohn był bokserem wagi średniej. Niech ci się nie zdaje, że ten fakt robi na mnie szczególne wrażenie jako wyróżnik w świecie boksu, ale dla Cohna znaczył wiele. Boks nie obchodził Cohna, wręcz go mierził, ale chłopak poznał dogłębnie i w bolesny sposób jego tajniki po to, żeby zneutralizować poczucie niższości i wstydu, które odczuwał, ponieważ na Uniwersytecie Princeton ciągle mu wypominano, że jest Żydem. Pewne ukojenie dawała mu świadomość, że mógłby znokautować każdego, kto zachowywał się wobec niego jak bufon, choć jako nieśmiały i na wskroś układny młodzieniec bił się jedynie na sali treningowej. Był ulubieńcem Kelly’ego zwanego Pająkiem. Kelly Pająk trenował każdego ze swoich młodych gentlemanów tak, by walczyli jak zawodnicy wagi piórkowej bez względu na to, czy ważyli czterdzieści siedem, czy dziewięćdziesiąt siedem kilogramów. Ten styl zdawał się jednak odpowiadać Cohnowi, który był naprawdę bardzo szybki. I na tyle dobry, że Pająk wkrótce zaczął go wystawiać przeciwko silniejszym rywalom, zatem Cohn niemal bez przerwy chodził z rozbitym nosem. Ten fakt umacniał jego niechęć do boksu, lecz jednocześnie dawał mu pewien dziwny rodzaj satysfakcji i na pewno pozytywnie wpłynął na kształt jego nosa. Ostatniego roku studiów w Princeton Cohn dużo czytał i zaczął nosić okulary. Nie poznałem ani jednego byłego studenta z jego roku, który by go pamiętał. Nikt nie pamiętał go nawet jako mistrza boksu wagi średniej.

Nie darzę zaufaniem szczerych, zwyczajnych ludzi, zwłaszcza gdy opowiadane przez nich historie trzymają się kupy, więc zawsze podejrzewałem, że Robert Cohn wcale nie zdobył tytułu mistrza wagi średniej w boksie, lecz raczej że koń nadepnął mu na twarz albo że jego matka czegoś się przelękła, zobaczyła straszną rzecz czy coś w tym rodzaju, albo że po prostu w dzieciństwie zderzył się z czymś twardym, jednak w końcu ktoś potwierdził dla mnie jego wersję u samego Kelly’ego Pająka. Kelly Pająk nie tylko pamiętał Cohna, lecz także zastanawiał się często nad jego dalszymi losami.

Dzięki swojemu ojcu Robert Cohn należał do jednej z najbogatszych żydowskich rodzin w Nowym Jorku, a dzięki matce – do najstarszych. W szkole wojskowej, w której przygotowywał się do Princeton i udzielał się z wielkim powodzeniem w drużynie futbolowej, nikt nie wypominał mu jego żydowskiej rasy. Nie dawano mu odczuć, że jest Żydem, więc nie czuł się z tego powodu inny, dopóki nie znalazł się w Princeton. Był miłym, koleżeńskim chłopakiem, a do tego skromnym, to zaś sprawiło, że wezbrała w nim gorycz. Wyładowywał frustrację za pomocą boksowania, a z Princeton wyniósł pojęcie o swojej tożsamości kulturowej, rozbity nos oraz żonę – pierwszą dziewczynę, która okazała mu sympatię. Cohn był żonaty pięć lat, miał troje dzieci, stracił większość z pięćdziesięciu tysięcy dolarów zostawionych mu przez ojca – resztę schedy otrzymała matka – i zakrzepł w dość nieciekawym szablonie parszywego szczęścia rodzinnego u boku zamożnej małżonki; kiedy zaś zdecydował się w końcu odejść od żony, ona rzuciła go pierwsza, uciekając z pewnym malarzem miniaturzystą. Po tym, jak przez wiele miesięcy snuł plany przerwania nieudanego związku jedynie po to, by z nich rezygnować, uznawszy, że pozbawienie żony jego towarzystwa byłoby dla niej zbyt okrutnym ciosem, jej zniknięcie zdrowo nim wstrząsnęło.

Załatwiono formalności rozwodowe, po czym Robert Cohn udał się na Zachodnie Wybrzeże. W Kalifornii wpadł w towarzystwo literatów, a ponieważ zostało mu nieco pieniędzy z tamtych pięćdziesięciu tysięcy, wkrótce zajął się sponsorowaniem czasopisma poświęconego krytyce sztuki. Magazyn zaczął ukazywać się w Carmel w Kalifornii, a ostatni numer wyszedł w Provincetown w Massachusetts. W owym czasie Cohn – uważany powszechnie za anioła, którego nazwisko figurowało w stopce redakcyjnej zaledwie w charakterze członka kolegium doradczego – już był jego jedynym wydawcą. Bądź co bądź zainwestował w niego swoje pieniądze, a ponadto odkrył, że władza wynikająca z zarządzania redakcją sprawia mu przyjemność. Było mu żal, gdy wydawanie magazynu stało się zbyt drogie i musiał z niego zrezygnować.

Jednak wtedy już zaprzątały go inne rzeczy. Usidliła go bowiem pewna dama, która liczyła na awans społeczny dzięki czasopismu. Była bardzo zdeterminowana, więc Cohn nie miał szans nie ulec usidleniu. Zresztą zdawał się pewny swoich uczuć. Kiedy wspomniana dama zorientowała się, że czasopismo nie zapewni jej awansu, ogarnęło ją pewne zniesmaczenie Cohnem i zdecydowała, że dopóki może, powinna sięgnąć po to, co jeszcze jest do wzięcia, toteż namówiła go na wspólny wyjazd do Europy, gdzie Robert mógłby się zająć pisarstwem. Pojechali więc do Europy, gdzie przedtem dama serca Cohna pobierała nauki, i mieszkali tam trzy lata. W ciągu tych trzech lat – z których pierwszy rok spędzili na podróżach, a pozostałe dwa w Paryżu – Robert Cohn zyskał dwóch przyjaciół, Braddocksa i mnie. Braddocks był jego partnerem literackim. Ja byłem jego partnerem do tenisa.

Dama trzymająca Cohna w garści – miała na imię Frances – pod koniec drugiego roku uznała, że jej uroda gaśnie, więc zmieniła swój stosunek do Roberta. Miejsce niefrasobliwej zaborczości i wyzysku zajęło niezwykle gorliwe dążenie do ślubu. W tym czasie matka Roberta ustanowiła dla niego rentę wynoszącą mniej więcej trzysta dolarów na miesiąc. Nie sądzę, by podczas dwu i pół roku Robert Cohn choćby spojrzał na inną kobietę. Osiągnął stan szczęścia – o ile nie liczyć faktu, że tak jak wielu ludzi żyjących w Europie wolałby spędzić ten czas w Ameryce – i odkrył w sobie talent literacki. Napisał powieść, która naprawdę nie była aż tak zła, jak o niej pisali krytycy, chociaż była bardzo słaba. Czytał wiele książek, grał w brydża, grał w tenisa i boksował się w lokalnym klubie sportowym.

Pierwszy sygnał tego, jak traktuje Cohna dama jego serca, dotarł do mnie, gdy pewnego dnia udaliśmy się we troje na kolację. Zjedliśmy w l’Avenue, a potem poszliśmy na kawę do Café de Versailles. Po kawie zamówiliśmy kilka kolejek brandy i w końcu stwierdziłem, że muszę się zbierać. Cohn namawiał mnie na weekendowy wyjazd. Miał chęć na porządną wędrówkę za miastem. Zaproponowałem, żebyśmy polecieli do Strasburga i wspięli się na Górę Świętej Otylii albo wybrali inne miejsce w Alzacji.

– Znam w Strasburgu pewną dziewczynę, która może nas oprowadzić – rzekłem. Poczułem kopnięcie pod stołem. Sądząc, że to przypadek, mówiłem dalej: – Mieszka tam już od dwóch lat i wie wszystko, co warto wiedzieć o tym mieście. Jest fajna. – Znowu zostałem poczęstowany kopniakiem. Uniosłem wzrok i ujrzałem twarz Frances, damy Roberta, z wysuniętą brodą i coraz bardziej zaciętą miną. – Do diabła – rzuciłem. – Zresztą pal licho Strasburg. Może być Brugia albo Ardeny.

Cohn odetchnął z wyraźną ulgą. Już mnie nie kopał. Pożegnałem się i wyszedłem. Cohn powiedział, że musi kupić gazetę, więc odprowadzi mnie do rogu ulic.

– Na litość boską – powiedział na zewnątrz. – Po co mówiłeś o tej dziewczynie ze Strasburga? Nie widziałeś Frances?

– Dlaczego? Co jej do tego, że znam Amerykankę mieszkającą w Strasburgu?

– Nie chodzi o nią. Liczy się, że to dziewczyna. Nie mógłbym pojechać, i tyle.

– Wygłupiasz się.

– Nie znasz Frances. Żadna dziewczyna nie wchodzi w grę. Widziałeś, jak na ciebie spojrzała?

– Dobra – mruknąłem. – Jedźmy po prostu do Senlis.

– Nie dąsaj się.

– Nie dąsam się. Senlis brzmi nieźle. Możemy się zatrzymać w Grand Cerf, powłóczyć się po lesie i wrócić do domu.

– Dobrze, to świetny pomysł.

– A więc do jutra na korcie – powiedziałem.

– Dobrej nocy, Jake – odparł i ruszył z powrotem do kawiarni.

– Zapomniałeś kupić gazetę – rzuciłem.

– Ach tak. – Podszedł ze mną do kiosku przy skrzyżowaniu. – Nie obraziłeś się, prawda, Jake? – Obrócił się z gazetą w ręce.

– Nie, o co?

– Do zobaczenia na tenisie – powiedział.

Patrzyłem, jak oddala się w kierunku kawiarni, mnąc gazetę. Nawet lubiłem tego faceta, a Frances bez wątpienia trzymała go na krótkiej smyczy.

2

Zimą Robert Cohn udał się do Ameryki ze swoją powieścią, którą całkiem dobry wydawca przyjął do druku. Słyszałem, że jego wyjazd doprowadził do strasznej kłótni, i sądzę, że właśnie wtedy Frances go straciła, bo w Nowym Jorku kilka kobiet miło go potraktowało i wrócił stamtąd całkiem odmieniony. Mówiąc o Ameryce, ekscytował się jeszcze bardziej, nie był już taki zwyczajny, nie był też taki układny jak kiedyś. Wydawcy dość pochlebnie opiniowali jego pisaninę i ich słowa uderzyły mu do głowy. A potem tych kilka kobiet okazało mu sympatię, sprawiając, że horyzont jego świata uległ przesunięciu. Przez cztery lata absolutną granicę tego uniwersum wyznaczała żona. Przez następne trzy, albo niemal trzy, Cohn nie widział świata poza Frances. Jestem pewien, że nigdy w życiu nie czuł się zakochany.

Ożenił się, żeby zapomnieć o gównianych przeżyciach w college’u, a odkrywszy, że dla żony nie był najważniejszy, szukał pocieszenia w ramionach Frances. Jeszcze się nie zakochał, ale zdał sobie sprawę z tego, że stanowi atrakcyjną partię oraz że do poznania kobiety dbającej o jego uczucia i chcącej z nim żyć nie jest potrzebny cud. Świadomość tych rzeczy zmieniła go na tyle, że nie spędzało się już czasu w jego towarzystwie tak przyjemnie. Ponadto uczestniczył w agresywnych partiach brydża ze swoimi nowymi znajomymi z Nowego Jorku, ryzykując zbyt wysokie stawki, na które nie powinien się godzić. Karta mu szła, więc wygrał kilkaset dolarów. Nabrał wręcz pewnej nonszalancji dotyczącej gier karcianych, twierdząc raz po raz, że człowiek mógłby utrzymać się z wygranych w brydżu, gdyby zmusiła go do tego sytuacja życiowa.

Na domiar złego naczytał się W.H. Hudsona. Brzmi to z pozoru nieszkodliwie, lecz Cohn czytał na okrągło Purpurową ziemię. CzytaniePurpurowej ziemi może mieć ponure konsekwencje, kiedy człowiek weźmie się do tego na zbyt późnym etapie życia. Powieść opowiada o wspaniałych podbojach miłosnych, których dokonuje idealny angielski gentleman w kraju o intensywnie romantycznym charakterze. Krajobrazy zostały w niej bardzo dobrze opisane, jednak dla mężczyzny, który w wieku trzydziestu czterech lat traktuje ją jak przewodnik po prawdziwym życiu, jest równie bezpieczna jak wejście na Wall Street dla wychowanka francuskiego klasztoru uzbrojonego jedynie w komplet dzieł Algera[1] – zresztą bardziej praktycznych niż książka Hudsona. Domyślam się, że Cohn potraktował każde słowo Purpurowej ziemi tak dosłownie, jakby miał do czynienia z raportem R.G. Duna[2]. Rozumiesz? Wziął pod uwagę kilka zastrzeżeń, ale opowiedziana tam historia zdawała mu się wielce wiarygodna. Tyle wystarczyło, żeby namieszać mu w głowie. Nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów owego pomieszania zmysłów, dopóki pewnego dnia Cohn nie zajrzał do mojego gabinetu.

– Cześć, Robert – powitałem go. – Wpadłeś poprawić mi humor?

– Jake, chciałbyś zwiedzić Amerykę Południową? – zapytał.

– Nie.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Nigdy mnie nie pociągała. Za drogo. Zresztą w Paryżu możesz spotkać wszystkich mieszkańców Ameryki Południowej, jakich sobie wymarzysz.

– To nie są prawdziwi mieszkańcy Ameryki Południowej.

– Mnie się zdają bardzo prawdziwi.

Musiałem zdążyć na pociąg kursujący do portu, żeby wysłać nim pocztę z depeszami o wydarzeniach z ubiegłego tygodnia, a napisałem dopiero połowę z nich.

– Pomożesz mi wywlec jakieś ciekawe brudy? – zapytałem.

– Nie.

– Żaden z twoich wysoko postawionych znajomków się nie rozwodzi?

– Nie. Słuchaj, Jake, a gdybym tak płacił za nas obu, popłynąłbyś ze mną do Ameryki Południowej?

– Dlaczego właśnie ja?

– Bo mówisz po hiszpańsku. Poza tym we dwóch byłoby weselej.

– Nie – odparłem. – Podoba mi się tutaj, zresztą latem jadę do Hiszpanii.

– Całe życie marzyłem o takiej wyprawie – jęczał Cohn. Usiadł. – Ani się obejrzę, a będę na to za stary.

– Nie wydurniaj się – powiedziałem. – Możesz jechać, gdzie tylko zechcesz. Masz forsy jak lodu.

– Wiem, ale trudno mi się zebrać.

– Głowa do góry – pocieszałem go. – Każdy kraj wygląda dokładnie tak jak w kinie.

Było mi go jednak żal. Mocno go przypiliło.

– Nie mogę znieść myśli, że życie pędzi jak szalone, a ja nie czuję, że żyję na sto procent.

– Nikt nie czuje, że żyje na sto procent. Oprócz matadorów.

– Nie obchodzą mnie matadorzy. Ich życie jest nienormalne. Marzy mi się wyprawa w dzicz, do Ameryki Południowej. Moglibyśmy przeżyć wspaniałą przygodę.

– Nie przyszło ci nigdy na myśl, żeby się wybrać na polowanie do brytyjskiej Afryki Wschodniej?

– Nie, to mnie nie pociąga.

– Tam mógłbym z tobą pojechać.

– Nie. Nie dbam o polowania w Afryce.

– Bo nie przeczytałeś żadnej książki na ich temat. Spróbuj poczytać o miłosnych igraszkach z pięknymi księżniczkami o lśniącej czarnej skórze.

– Chcę jechać do Ameryki Południowej.

Miał w sobie zawzięty upór prawdziwego Żyda.

– Chodźmy na dół na drinka.

– Nie masz przypadkiem czegoś do roboty?

– Nie – powiedziałem.

Zeszliśmy schodami do kawiarni na parterze. Odkryłem, że to najlepszy sposób, by pozbyć się uciążliwych kolegów. Po wypiciu drinka wystarczyło powiedzieć: „No dobra, muszę już lecieć puścić w świat kilka newsów”, i załatwione. Opracowanie manewru wdzięcznego ulatniania się stanowi bardzo ważny element etyki w branży reporterskiej, w której tak istotne jest udawanie, że właściwie nigdy nie jesteś w pracy. A zatem zeszliśmy do baru i piliśmy whisky z wodą. Cohn popatrzył na pełne butelek kosze pod ścianą.

– Dobre miejsce – ocenił.

– Mają tu dużo alkoholi. – Zgodziłem się z nim.

– Słuchaj no, Jake. – Pochylił się nad barem. – Nie nachodzi cię czasem myśl, że życie cię omija? Że nie w pełni korzystasz z jego uroków? Dociera do ciebie, że już masz za sobą niemal połowę czasu, który został ci dany?

– Uhm, zdarza się.

– Wiesz, że mniej więcej za trzydzieści pięć lat będziemy martwi?

– Co ty pleciesz, Robert? – powiedziałem. – Co ty pleciesz?

– Mówię poważnie.

– Akurat tym się nie troskam – odparłem.

– A powinieneś.

– Miałem w życiu dosyć trosk. Przestałem zawracać sobie nimi głowę.

– Cóż, mnie się marzy Ameryka Południowa.

– Wiesz, Robert, wyjazd za granicę nic nie zmieni. Próbowałem. Nie uciekniesz przed sobą, przenosząc się z miejsca na miejsce. Nic w ten sposób nie osiągniesz.

– Jednak nigdy nie byłeś w Ameryce Południowej.

– Do diabła z Ameryką Południową! Gdybyś pojechał tam w obecnym stanie ducha, czułbyś się dokładnie tak samo. Paryż to dobre miasto. Zacznij korzystać z życia tutaj.

– Rzygam już Paryżem. I rzygam Dzielnicą Łacińską.

– W takim razie tam nie chodź. Powłócz się samotnie po mieście i zobacz, co się wydarzy.

– Nic się nie wydarzy. Pewnej nocy szedłem sam i zdarzyło się tylko tyle, że gliniarz na rowerze zatrzymał się, żeby mnie wylegitymować.

– Nie podobało ci się miasto nocą?

– Mam gdzieś Paryż.

A więc to tak. Było mi szkoda Cohna, ale nic nie mogłem zrobić, bo od razu odbijałem się od muru wzniesionego przez dwie prześladujące go myśli – że Ameryka Południowa uleczy jego duszę i że nie lubi Paryża. Pierwszą z nich zaczerpnął z książki. Domyślam się, że ta druga też wykształciła się pod wpływem lektury.

– No dobra, muszę już lecieć, puścić w świat kilka newsów.

– Naprawdę już idziesz?

– Tak, trzeba wysłać te newsy.

– Mogę posiedzieć u ciebie w biurze?

– Pewno, chodź.

Usiadł w poczekalni i czytał gazety, ja tymczasem ciężko pracowałem przez dwie godziny z redaktorem oraz wydawcą. W końcu posortowałem kopie depesz, przystawiłem stempel z moim nazwiskiem, włożyłem wszystko do dwóch dużych szarych kopert i zadzwoniłem po chłopaka, który miał je dostarczyć na Gare Saint-Lazare. Wyszedłem do drugiego pomieszczenia, gdzie zastałem Roberta Cohna drzemiącego w głębokim fotelu. Spał z głową wspartą na rękach. Wolałbym go nie budzić, ale chciałem zamknąć biuro i już spadać. Dotknąłem jego barku. Pokręcił głową.

– Nie mogę – wymamrotał i osunął się jeszcze głębiej w złożone na blacie ramiona. – Nie zrobię tego. Nikt mnie nie zmusi.

– Robert – powiedziałem i potrząsnąłem nim lekko.

Uniósł głowę. Uśmiechnął się i zamrugał.

– Mówiłem przez sen?

– Coś mamrotałeś. Ale nie dało się zrozumieć.

– Boże, co za gówniany sen!

– Uśpił cię stukot maszyn do pisania?

– Chyba tak. Zarwałem ubiegłą noc.

– A co robiłeś?

– Rozmawiałem – odparł.

Umiałem to sobie wyobrazić. Mam pieprzony nawyk wyobrażania sobie moich znajomych w sypialni. Poszliśmy do Café Napolitain na aperitif i żeby popatrzeć na popołudniowy tłum przechodniów na bulwarze.

3

Był ciepły wiosenny wieczór. Po rozstaniu z Robertem siedziałem przy stoliku na tarasie Napolitain i patrzyłem, jak się ściemnia, obserwowałem czerwono-zielone światła regulujące ruch, sunący chodnikiem tłum ludzi i dorożki zaprzężone w konie stukające kopytami na skraju strumienia zmotoryzowanych taksówek oraz poules[3] spacerujące pojedynczo lub parami w poszukiwaniu szansy na wieczorny posiłek. Zobaczyłem dziewczynę o przyjemnym wyglądzie, która minęła mój stolik, i odprowadziłem ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła mi z oczu, potem przyglądałem się innej, a po chwili wróciła ta pierwsza. Znowu mnie minęła, nasze spojrzenia się skrzyżowały, więc podeszła i przysiadła się do stolika. Podszedł kelner.

– Czego się napijesz? – zapytałem.

– Pernoda.

– To nie służy małym dziewczynkom.

– Sam jesteś małą dziewczynką. Dites garçon, un pernod[4].

– Dla mnie też pernod.

– Co u ciebie? – zapytała. – Wybierasz się na imprezę?

– Jasne. A ty?

– Jeszcze nie wiem. W tym mieście nigdy nic nie wiadomo.

– Nie przepadasz za Paryżem?

– Nie.

– To dlaczego się nie przeprowadzisz gdzie indziej?

– Gdzie indziej nie istnieje.

– A więc jesteś szczęśliwa.

– Szczęśliwa! Do diabła!

Pernod jest zielonkawą namiastką absyntu. Kiedy dolejesz do niego wody, mętnieje. Smakuje lukrecją i skutecznie poprawia humor, ale później z równą mocą spycha cię w otchłań. Siedzieliśmy i popijali, a dziewczyna wciąż zdawała się chmurna.

– No to jak? – zagadnąłem. – Postawisz mi kolację?

Gdy wyszczerzyła zęby, już wiedziałem, dlaczego tak uparcie unika śmiechu. Dopóki trzymała usta zamknięte, mogła się zdawać całkiem ładna. Zapłaciłem za drinki i wyszliśmy na ulicę. Na mój sygnał dorożka zatrzymała się przy krawężniku. Umościwszy się wygodnie w fiakrze, toczyliśmy się wolno, dostojnie Avenue de l’Opéra, mijając zamknięte na cztery spusty sklepy o oświetlonych witrynach, aleja zaś była szeroka, lśniąca i wyludniona. Przejechaliśmy koło redakcji „New York Heralda”, której okno wypełniały tarcze zegarów.

– Po co te wszystkie zegary? – zapytała dziewczyna.

– Wskazują czas jednocześnie we wszystkich miejscach Ameryki.

– Bez kitu.

Skręciliśmy z alei w rue des Pyramides, włączyliśmy się w ruch na Rivoli, a potem wjechaliśmy ciemną bramą na teren Tuileries. Dziewczyna wtuliła się we mnie, a ja objąłem ją ramieniem. Uniosła twarz do pocałunku. Dotknęła mnie dłonią, ale ją odsunąłem.

– Dajmy sobie z tym spokój.

– O co chodzi? Jesteś chory?

– Tak.

– Wszyscy są chorzy. Ja też.

Wydostaliśmy się z mroku Tuileries w światło i przejechali na drugi brzeg Sekwany, tam zaś skręcili w rue des Saints Pères.

– Skoro chorujesz, nie powinieneś pić pernoda.

– Ty też.

– Mnie to nie sprawia różnicy. Kobiety tak mają.

– Jak cię nazywają?

– Georgette. A ciebie?

– Jacob.

– To flamandzkie imię.

– Oraz amerykańskie.

– Nie jesteś Flamandem?

– Nie, Amerykaninem.

– To dobrze, bo czuję wstręt do Flamandów.

Do tej pory zdążyliśmy już dotrzeć pod restaurację. Krzyknąłem, żeby cocher[5] się zatrzymał. Wysiedliśmy, ale Georgette nie spodobał się lokal.

– Nie za wytworna ta restauracja.

– Nie. – Przyznałem jej rację. – A co? Wolałabyś Foyota? Zawsze możesz wsiąść z powrotem do dorożki i tam pojechać.

Poderwałem ją kierowany mglistą sentymentalną nadzieją, że miło będzie zjeść w towarzystwie. Upłynęło dużo czasu, odkąd ostatni raz zaprosiłem poule do restauracji, i już zapomniałem, jakie to bywa nudne. Weszliśmy do środka, minęli madame Lavigne siedzącą przy kontuarze i zajęli miejsca w małej salce. Napełniwszy żołądek, Georgette nieco się rozchmurzyła.

– Nie jest tu aż tak źle – stwierdziła. – Niezbyt stylowo, ale jedzenie dają przyzwoite.

– Lepsze, niż jadłaś w Liège.

– Raczej w Brukseli.

Zamówiliśmy jeszcze jedną butelkę wina, po której Georgette zebrało się na żarty. Uśmiechnęła się, odsłaniając wszystkie zepsute zęby, i stuknęliśmy się kieliszkami.

– Nie jesteś łajdakiem – stwierdziła. – Szkoda, że coś ci dolega. Dobrze się dogadujemy. A co ci się w ogóle stało?

– Zostałem ranny na wojnie – powiedziałem.

– Ech, ta paskudna wojna.

Pewno mogliśmy podyskutować o wojnie i dojść do wspólnego wniosku, że naprawdę stanowiła katastrofę cywilizacyjną oraz że prawdopodobnie dałoby się jej uniknąć. Już czułem znudzenie. Wtem w sąsiedniej sali ktoś krzyknął:

– Barnes! Toż to Barnes! Jacob Barnes!

– To kolega. Woła mnie – wytłumaczyłem Georgette i poszedłem się przywitać.

Braddocks siedział przy długim stole w licznym towarzystwie złożonym z Cohna, Frances Clyne, pani Braddocks i kilku nieznanych mi osób.

– Przyjdziesz na imprezę, co nie? – zapytał Braddocks.

– Na jaką imprezę?

– No, na potańcówkę. Nie słyszałeś, że odnowiliśmy ten zwyczaj? – wtrąciła pani Braddocks.

– Koniecznie musisz przyjść, Jake! Wszyscy się tam wybieramy – dorzuciła Frances z drugiego końca stołu.

Była wysoka i miała uśmiech na twarzy.

– Oczywiście, że przyjdzie – zapewnił ją Braddocks. – Chodź, Barnes, wypij z nami kawę.

– Dobra.

– I poproś tu swoją przyjaciółkę – zaproponowała ze śmiechem pani Braddocks.

Jako Kanadyjkę cechowała ją typowa dla jej nacji swoboda w sytuacjach towarzyskich.

– Dzięki, zaraz dołączymy – obiecałem i wróciłem do mniejszej sali.

– Kim są twoi znajomi? – zapytała Georgette.

– Pisarzami i artystami.

– Wielu ich po tej stronie rzeki.

– Uhm, zbyt wielu.

– No właśnie. Ale niektórzy zarabiają kupę forsy.

– O tak.

Dokończyliśmy posiłek i wino.

– Chodź – powiedziałem. – Wypijemy z nimi kawę.

Georgette otworzyła torebkę, żeby poprawić twarz. Przeglądając się w małym lusterku, podkreśliła szminką usta i poprawiła kapelusz.

– Dobrze – stwierdziła.

Gdy weszliśmy do sali pełnej ludzi, Braddocks i inni mężczyźni wstali.

– Mam zaszczyt przedstawić moją narzeczoną, mademoiselle Georgette Leblanc – powiedziałem.

Georgette zaprezentowała swój cudowny uśmiech i wymieniliśmy ze wszystkimi uściski dłoni.

– Jesteś spokrewniona z tą śpiewaczką, Georgette Leblanc? – zapytała żona Braddocksa.

– Connais pas[6] – odparła Georgette.

– Jednak nosisz to samo nazwisko – upierała się kordialnie pani Braddocks.

– Nie – zaprzeczyła Georgette. – Wcale nie. Nazywam się Hobin.

– Przecież pan Barnes przedstawił cię jako mademoiselle Georgette Leblanc. Jestem tego pewna. – Pani Braddocks była tak podekscytowana sposobnością rozmowy po francusku, że nie miała pojęcia, o czym mówi.

– Bo jest błaznem – rzekła Georgette.

– Och, a więc to był żart! – Pani Braddocks wreszcie zrozumiała.

– Tak – powiedziała Georgette. – Dla śmiechu.

– Słyszałeś, Henry? – pani Braddocks głośno zapytała męża siedzącego na drugim końcu stołu. – Pan Barnes przedstawił swoją narzeczoną jako mademoiselle Leblanc, ale ona naprawdę nazywa się Hobin.

– Oczywiście, kochanie. Mademoiselle Hobin. Znam ją od dawna.

– Och, mademoiselle Hobin – rzuciła Frances Clyne po francusku bardzo szybko i bez właściwych pani Braddocks oznak dumy ani zdziwienia faktem, że jej słowa brzmią jak autentyczny francuski. – Od jak dawna mieszka pani w Paryżu? Podoba się tu pani? Na pewno jest pani zachwycona Paryżem, prawda?

– Kim ona jest? – spytała mnie poufale Georgette. – Muszę z nią rozmawiać?

Potem zwróciła się do Frances, która siedziała uśmiechnięta ze skrzyżowanymi rękami, z głową uniesioną wysoko na długiej szyi i ustami już ułożonymi do dalszej serii pytań.

– Nie, nie podoba mi się Paryż. Jest drogi i brudny.

– Naprawdę? A mnie się zdaje niezwykle czysty. Jedno z najczystszych miast w Europie.

– Moim zdaniem jest brudny.

– Zadziwiające! Może więc nie mieszka tu pani zbyt długo.

– Wystarczająco długo.

– No ale przynajmniej jego mieszkańcy są mili. Tyle trzeba mu przyznać.

Georgette zerknęła na mnie.

– Masz miłych przyjaciół.

Frances była już nieco wstawiona, więc miała ochotę jeszcze trochę pociągnąć tę konwersację, ale podano kawę, potem poszliśmy pić w Lavigne i w końcu ruszyliśmy do klubu z potańcówką, o którym mówił Braddocks.

Klubem okazał się bal musette[7] przy rue de la Montagne-Sainte-Geneviève. Pięć razy na tydzień bawiła się tam klasa robotnicza z dzielnicy Panthéon. Raz w tygodniu lokal funkcjonował jako sala taneczna dla wszystkich. W poniedziałki był nieczynny. Kiedy dotarliśmy na miejsce, klub świecił pustkami – zobaczyliśmy jedynie policjanta siedzącego przy drzwiach, żonę właściciela przy barze obitym blachą cynkową oraz samego właściciela. Po naszym wejściu dołączyła do nich córka. Na sali stały długie ławy i stoły, a w głębi znajdował się parkiet do tańca.

– Szkoda, że ludzie nie zaczynają się schodzić wcześniej – powiedział Braddocks.

Córka właścicieli podeszła do nas i przyjęła zamówienia na drinki. Właściciel, usiadłszy na wysokim stołku przy parkiecie, jął grać na akordeonie. Obwiązał nogi w kostkach sznurami dzwonków, którymi podzwaniał do taktu, stukając stopą o podłogę. Wszyscy ruszyli do tańca. Zrobiło się gorąco, więc zeszliśmy z parkietu zlani potem.

– O Boże – westchnęła Georgette. – Prawdziwa łaźnia parowa!

– No tak. Gorąco.

– Gorąco! Mój Boże!

– Zdejmij kapelusz.

– Dobry pomysł.

Ktoś poprosił Georgette do tańca, więc podszedłem do baru. Panowała naprawdę wysoka temperatura, a w tym upale dźwięki akordeonu brzmiały miło dla ucha. Wypiłem piwo, stojąc w drzwiach i chłodząc się w powiewach wiatru. Stromą ulicą nadjechały dwie taksówki. Obie zatrzymały się przed bal musette. Wysiadła z nich gromada młodych mężczyzn – jedni w dżersejowych swetrach, inni w samych koszulach. W świetle padającym z otwartych drzwi zobaczyłem ich dłonie i świeżo umyte falujące włosy. Stojący przy drzwiach policjant zerknął na mnie z uśmiechem. Tamci weszli. Kiedy mnie mijali, widziałem w świetle latarni białe dłonie, starannie ułożone fale włosów, jasne twarze, miny, gesty, rozmowy. Była z nimi Brett. Wyglądała prześlicznie i naprawdę była z nimi.

Jeden z mężczyzn dostrzegł Georgette i krzyknął:

– Melduję wam, chłopcy, że mamy tu autentyczną ladacznicę! Zamierzam wziąć ją do tańca, Lett. Patrz i ucz się.

Wysoki brunet nazwany Lettem odparł:

– Tylko się nie napalaj.

– Nie bój się, kochanie – uspokoił go tamten, blondyn z falującą grzywą.

I to z nimi była Brett.

Wkurzyłem się. Z jakiejś przyczyny ci goście zawsze mnie wkurzali. Wiem, że inni uważają ich za pocieszną gromadę, a ja powinienem być bardziej tolerancyjny, mimo to miałem chęć jednemu z drugim przywalić, nie wybierając konkretnego z nich, byle tylko któremuś roztrzaskać tę wyniosłą, kokieteryjną pewność siebie. Tymczasem poszedłem kawałek dalej ulicą i wypiłem piwo w sąsiednim bal musette. Piwo mi nie smakowało, a chcąc pozbyć się jego smaku z ust, popiłem je jeszcze gorszym koniakiem. Gdy wróciłem do mojego bal, na parkiecie już było tłoczno, a Georgette tańczyła z wysokim młodym blondynem, który podrygiwał arcyradośnie z pochyloną na bok głową i wytrzeszczonymi do góry oczami. Gdy tylko muzyka ucichła, poprosił ją do tańca drugi. Chłopcy wzięli ją w obroty. Wiedziałem, że każdy odtańczy z nią taniec. Tacy właśnie byli.

Usiadłem przy stole. Cohn już tam siedział. Frances tańczyła. Pani Braddocks przyprowadziła osobnika, którego przedstawiła jako Roberta Prentissa. Pochodził z Nowego Jorku, przyjechał z Chicago i był aspirującym autorem powieści. Mówił po angielsku z nieokreślonym brytyjskim akcentem. Zaproponowałem mu drinka.

– Dziękuję bardzo – odparł. – Dopiero co wypiłem.

– Wypij jeszcze jednego.

– Dzięki. Wobec tego skorzystam.

Przywołaliśmy córkę właścicieli i obaj zamówili fine à l’eau.

– A zatem, jak słyszałem, przyjechałeś z Kansas City – zagadnął.

– Tak.

– Paryż dostarcza ci dosyć rozrywek?

– Tak.

– Naprawdę?

Szumiało mi w głowie. Nie na tyle, żeby nazwać ten stan upojeniem, ale dosyć, by czuć się niefrasobliwie.

– Na litość boską – prychnąłem – tak. A tobie nie?

– Och, jak uroczo się złościsz – stwierdził. – Chciałbym też mieć taki dar.

Wstałem i podszedłem do parkietu. Żona Braddocksa pospieszyła za mną.

– Nie złość się na Roberta – powiedziała. – Wiesz, to jeszcze dziecko.

– Nie złoszczę się na niego – zapewniłem ją. – Po prostu bałem się, że puszczę pawia.

– Twoja narzeczona robi furorę.

Pani Braddocks zerknęła na parkiet, gdzie Georgette pląsała w ramionach wysokiego bruneta zwanego Lettem.

– Prawda? – zgodziłem się.

– Pewnie – potaknęła pani Braddocks.

Zbliżył się do nas Cohn.

– Chodź, Jake – powiedział. – Napijmy się.

Podeszliśmy do baru.

– Co z tobą? – zagadnął. – Wyglądasz, jakby coś cię ugryzło.

– Nie. Chce mi się rzygać, jak na to patrzę, i tyle.

Przy barze pojawiła się Brett.

– Cześć, chłopaki.

– Cześć, Brett – odpowiedziałem. – Coś ty taka niewstawiona?

– Zamierzam już nigdy nie być wstawiona. Ale postaw dobremu druhowi brandy z wodą.

Stała ze swoją szklaneczką, a ja zauważyłem, że Robert Cohn się jej przygląda. Gapił się z taką miną, jaką musiał mieć jego rodak, patrząc na ziemię obiecaną. Cohn oczywiście był od tamtego o wiele młodszy, ale miał takie samo spojrzenie pełne pożądliwości i nadziei człowieka przekonanego, że zasłużył na nagrodę.

Brett była cholernie atrakcyjna. Miała na sobie wkładany przez głowę dżersejowy sweter i tweedową marynarkę, włosy zaczesała po chłopięcemu do tyłu. Ona to zapoczątkowała. Jej sylwetka składała się z krągłości i łuków podobnych do kadłuba jachtu sportowego, których trudno było nie zauważyć pod wełnianą tkaniną.

– Z niezłą załogą się zadajesz, Brett – powiedziałem.

– Są cudowni, prawda? A ty, kochany? Skąd wytrzasnąłeś swoich kompanów?

– Z Napolitain.

– I masz udany wieczór?

– Och, bezcenny – odparłem.

Brett się zaśmiała.

– Nieładnie, Jake. To afront wobec nas wszystkich. Tylko popatrz na Frances... i Jo – dorzuciła ze względu na Cohna. – Zachwiałeś rynkiem popytu i podaży.

Znowu parsknęła śmiechem.

– Jesteś cudownie trzeźwa – zauważyłem.

– Tak, to prawda. Ale wśród ludzi, z którymi przyszłam, można pić bezpiecznie.

Rozbrzmiała muzyka.

– Lady Brett, zatańczymy? – zapytał Robert Cohn.

Brett obdarzyła go uśmiechem.

– Obiecałam ten taniec Jacobowi. – Zachichotała. – Masz imię biblijne jak wszyscy diabli, Jake.

– To może następny? – nalegał Cohn.

– Potem wychodzimy – odparła Brett. – Mamy umówione spotkanie na Montmartrze.

W tańcu spojrzałem nad jej ramieniem i zobaczyłem, że Cohn dalej stoi przy barze wpatrzony w nią jak w obrazek.

– Zdobyłaś kolejnego – rzekłem do niej.

– Nic nie mów. Biedaczek. Do dzisiaj nawet się o to nie podejrzewałam.

– Mówi się trudno – powiedziałem. – Ale ty chyba lubisz ich kolekcjonować.

– Nie gadaj jak osioł.

– Kiedy to prawda.

– Niech ci będzie. I co z tego?

– Nic.

Tańczyliśmy do muzyki z akordeonu, ktoś dołączył na banjo. Było gorąco i przepełniało mnie szczęście. Minęliśmy na parkiecie Georgette z kolejnym partnerem.

– Co cię podkusiło, żeby ją tu przyprowadzić?

– Nie wiem, po prostu przyszła ze mną.

– Stajesz się cholernie romantyczny.

– Nie, znudzony.

– Teraz?

– Nie, teraz nie.

– Spadajmy stąd. Zostawimy ją w dobrych rękach.

– Naprawdę chcesz?

– A proponowałabym ci, gdybym nie chciała?

Zeszliśmy z parkietu, zdjąłem płaszcz z wieszaka na ścianie i go włożyłem. Brett stanęła przy barze. Cohn coś do niej mówił. Zatrzymałem się koło nich i zapytałem, czy ktoś ma kopertę. Właścicielka klubu znalazła dla mnie jakąś. Wyjąłem z kieszeni banknot pięćdziesięciofrankowy, wsunąłem go do koperty, zakleiłem ją i podałem kobiecie.

– Jeśli tamta dziewczyna będzie o mnie pytać, da jej to pani? – poprosiłem. – A gdyby wyszła z którymś z owych gentlemanów, proszę tę kopertę dla mnie przechować.

– C’est entendu, Monsieur[8] – odparła właścicielka. – Już pan wychodzi? Tak wcześnie?

– Tak.

Po chwili ruszyliśmy ku drzwiom. Cohn nadal zagadywał Brett. Ta pożegnała się z nim i wzięła mnie pod rękę.

– Dobrej nocy, Cohn – rzuciłem na odchodne.

Na ulicy stanęliśmy i rozejrzeli się za taksówkami.

– Przepadnie ci te pięćdziesiąt franków – zauważyła Brett.

– Ech, na pewno.

– Tu nie ma taksówek.

– Moglibyśmy przespacerować się do Panthéonu i tam jakąś złapać.

– Lepiej chodźmy na drinka do pubu obok. Poślemy kogoś po taksówkę.

– Ty nawet na drugą stronę ulicy nie przeszłabyś pieszo.

– Pewnie, gdybym nie musiała.

Weszliśmy do sąsiedniego baru, gdzie poprosiłem kelnera, by zorganizował dla nas taksówkę.

– No dobrze – powiedziałem. – Zatem pozbyliśmy się towarzystwa.

Staliśmy przy wysokim ocynkowanym barze i milcząc, mierzyliśmy się wzrokiem. Kelner po jakimś czasie wrócił i oznajmił, że taksówka czeka za drzwiami. Brett mocno ścisnęła moją dłoń. Wręczyłem kelnerowi franka, po czym wyszliśmy.

– Jaki adres mu podać? – zapytałem.

– Och, każ mu po prostu jechać.

Powiedziałem kierowcy, by zawiózł nas do parku Montsouris, a potem wsiadłem i zatrzasnąłem drzwi. Brett z zamkniętymi oczami rozparła się w kącie. Zająłem miejsce koło niej. Taksówka szarpnęła i ruszyła.

– Ech, kochany, tak mi źle – rzekła Brett.

4

Taksówka wspięła się na wzgórze, minęła oświetlony plac, potem znowu zapadła w ciemność, jadąc wciąż pod górę, po jakimś czasie wyrównała bieg w ciemnej uliczce za kościołem Saint-Étienne-du-Mont, gładko sunęła po asfalcie, mijając drzewa oraz autobus stojący przy place de la Contrescarpe, i w końcu skręciła w brukowaną rue Mouffetard. Po obu stronach ciągnęły się rozjarzone bary, a także otwarte do późna sklepy. Siedzieliśmy z Brett oddaleni od siebie, ale gdy jechaliśmy starą ulicą, wstrząsy sprawiły, że odległość między nami zmalała. Brett zdjęła kapelusz. Odchyliła głowę. Zobaczyłem jej twarz w łunie bijącej z witryn sklepowych, potem zasnuła ją ciemność, a po chwili znowu wyraźnie ją ujrzałem, bo wjechaliśmy na avenue des Gobelins. Ulica była rozkopana, budowlańcy kładli tory tramwajowe w świetle lamp acetylenowych. Twarz Brett zdawała się biała, w jasnym blasku lamp ukazał się długi łuk jej szyi. Ulica znowu pociemniała i pocałowałem Brett. Nasze usta mocno przywarły do siebie, a potem ona odwróciła się i wcisnęła w kąt samochodu tak daleko ode mnie, jak to możliwe. Zwiesiła głowę.

– Nie dotykaj mnie – powiedziała. – Proszę, nie dotykaj mnie.

– Co się stało?

– Nie mogę tego znieść.

– Och, Brett.

– Nie pozwalam. Na pewno wiesz. Nie mogę tego znieść. Kochany, proszę, zrozum!

– Nie kochasz mnie?

– Czy cię nie kocham? Cała mięknę i topnieję, kiedy mnie dotykasz.

– Nie dałoby się czegoś z tym zrobić?

Brett usiadła wyprostowana. Objąłem ją ramieniem, wtuliła się we mnie i ogarnął nas spokój. Patrzyła na mnie w ten szczególny sposób, który kazał mi się zastanawiać, czy naprawdę mnie widzi tymi swoimi oczami. Pozostawały utkwione we mnie, kiedy każdy inny człowiek już dawno odwróciłby wzrok. Patrzyła tak, jakby na świecie nie istniało nic, na co nie dałoby się patrzeć w ten sposób, choć przecież tak wiele rzeczy budziło jej lęk.

– I nic, cholera, nie da się zrobić – stwierdziłem.

– Nie wiem – westchnęła. – Nie chcę znowu przechodzić przez to piekło.

– Lepiej trzymajmy się od siebie z daleka.

– Ale, kochany, ja muszę się z tobą widywać. Tamto nie jest najważniejsze.

– Nie, ale wszystko wciąż się do tego sprowadza.

– To moja wina. Czy jednak nie płacimy za wszystkie swoje czyny?

Cały czas nie spuszczała ze mnie oczu. Zmieniały głębię, czasami zdawały się kompletnie płaskie. Teraz mogłem zajrzeć na ich dno.

– Strach pomyśleć o wszystkich facetach, którym zgotowałam piekło. Teraz za to płacę.

– Nie pleć bzdur – odparłem. – Zresztą to, co mi się stało, podobno jest komiczne. W ogóle o tym nie myślę.

– Och nie. Idę o zakład, że nie.

– Dobrze, nie gadajmy o tym.

– Ja też się kiedyś z tego śmiałam. – Już na mnie nie patrzyła. – Znajomy mojego brata wrócił z Mons ranny w taki sam sposób. Wtedy zdawało się, że to cholernie dobry złośliwy żart. Faceci nawet nie podejrzewają, co może ich spotkać, prawda?

– Nie – powiedziałem. – Nikt nie wie, co może go spotkać.

Nie miałem nic do dodania na ten temat. Od czasu do czasu zdarzało mi się analizować problem pod różnymi kątami i dochodziłem między innymi do wniosku, że niektóre urazy i niedoskonałości fizyczne mogą śmieszyć innych, choć są poważną sprawą dla osoby nimi dotkniętej.

– To śmieszne – powiedziałem. – Bardzo śmieszne. Zakochanie też może bawić.

– Tak sądzisz? – Jej oczy znowu stały się płaskie.

– Nie w takim samym sensie. Mam na myśli, że jest przyjemne.

– Nie – odpowiedziała. – Moim zdaniem to piekło na ziemi.

– Przyjemnie jest się spotykać.

– Nie. Bynajmniej.

– To co? Nie chcesz?

– Nie mam wyjścia.

Po tych słowach siedzieliśmy koło siebie jak dwoje obcych sobie ludzi. Po prawej przemknął park Montsouris. Restauracja, w której znajduje się sadzawka z żywymi pstrągami i z której rozciąga się widok na park, była zamknięta i ciemna. Taksiarz wychylił się i zerknął pytająco.

– Dokąd chcesz jechać? – zapytałem Brett.

Odwróciła głowę.

– Och, niech będzie Le Select.

– Kawiarnia Le Select – zwróciłem się do taksówkarza. – Montparnasse.

Pojechaliśmy prosto, objechaliśmy Lwa Belfortu, który czuwa nad mijającymi go tramwajami z i do Montrouge. Brett patrzyła przed siebie. Na boulevard Raspail, skąd już widać było światła Montparnasse’u, zapytała:

– Byłbyś bardzo zły, gdybym cię o coś poprosiła?

– Nie bądź niemądra.

– Pocałuj mnie jeszcze raz, zanim tam dotrzemy.

Kiedy taksówka się zatrzymała, wysiadłem i zapłaciłem. Brett po chwili dołączyła do mnie, wkładając kapelusz. Podała mi rękę, wychodząc na chodnik. Jej dłoń drżała.

– Mam nadzieję, że nie wyglądam jak siedem nieszczęść.

Zsunęła na czoło swój męski kapelusz i ruszyła w kierunku baru. W środku zastaliśmy rozpartą przy barze i stołach większość towarzystwa, które zostawiliśmy na tańcach.

– Cześć, chłopaki! – rzuciła Brett. – Napiłabym się.

– Ach, Brett! Brett! – Zaczął się do niej przepychać drobny Grek, portrecista, który kazał się nazywać księciem, a którego wszyscy nazywali Zizi. – Mam ci do powiedzenia coś niesamowitego.

– Cześć, Zizi – przywitała go Brett.

– Chciałbym przedstawić ci znajomego – oznajmił Zizi. Podszedł do nich jakiś grubas. – Hrabio Mippipopolousie, zechce pan poznać moją przyjaciółkę, lady Ashley.

– Dobry wieczór – rzekła Brett.

– Aha! Czy jaśnie pani dobrze się bawi w Paryżu? – zapytał hrabia Mippipopolous, który na łańcuszku do zegarka nosił ząb łosia.

– Całkiem nieźle – przyznała Brett.

– Paryż to doprawdy wspaniałe miasto – ocenił hrabia. – Ale domyślam się, że w Londynie też macie wielkie atrakcje.

– Och tak! – potaknęła Brett. – Ogromne!

Braddocks przyzwał mnie do swojego stołu.

– Barnes – powiedział. – Napij się. Ta twoja dziewczyna wszczęła okropną burdę.

– O co?

– O coś, co palnęła córka właścicielki. Wyszła z tego większa chryja. Panna była niezła, wiesz? Wyciągnęła swoje żółte papiery[9] i zażądała od córki właścicieli, żeby ta też pokazała swoje. Mówię ci, ale była burda.

– I jak to się skończyło?

– Ech, ktoś ją odwiózł do domu. Wyglądała całkiem do rzeczy. Fantastyczne wyczucie języka. Siadaj i napij się.