Pozostałe opowiadania - Ernest Hemingway - ebook

Pozostałe opowiadania ebook

Ernest Hemingway

5,0

Opis

Kompilacja dwudziestu siedmiu opowiadań Ernesta Hemingwaya spoza kanonicznej antologii 49 opowiadań stanowi dopełnienie dorobku noblisty w krótkiej formie. Hemingway rozważał opublikowanie kolejnego zbioru już w 1939 roku, ale kiedy zaczął pisać powieść – wydaną później jako Komu bije dzwon – wszystkie pozostałe projekty pisarskie zostały odsunięte na bok.

Znalazły się tu teksty dotyczące hiszpańskiej wojny domowej (ujrzały światło dzienne dopiero po śmierci autora), w których bohaterowie mierzą się z wszechobecną przemocą i śmiercią, a normalności i wytchnienia poszukują w madryckim barze u Chicotego. Inne opowiadania rozgrywają się między innymi na Kubie oraz w północnym Michigan, gdzie Hemingway spędził młodość, stąd podejrzewa się, że przynajmniej część wątków ma podłoże autobiograficzne. Kolejne teksty, osadzone również w Stanach Zjednoczonych, nawiązują do doświadczeń pisarza jako męża i ojca. Wśród Pozostałych opowiadań znalazły się dwie bajki dla dzieci opublikowane w 1951 roku, a zbiór zamyka sześć opowiadań z cyklu o Nicku Adamsie.

Ten tom udowadnia, że Hemingway nie tylko osiągnął mistrzostwo w pisaniu powieści, lecz także potrafił w sugestywny sposób wykreować literackie uniwersum w krótkiej formie prozatorskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 563

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ciemny0

Nie oderwiesz się od lektury

Cieszę się, że mogłem przeczytać opowiadania, których jeszcze nie znałem. Dłuższe i krótsze. Lepsze i gorsze. Zawsze to jednak krwisty Hemingway. Silny i słaby. Zwolennicy autora nie będą rozczarowani.
00

Popularność




Prze­kład TO­MASZ S. GA­ŁĄZKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja FI­LIP FIE­REK
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, MARTA STOCH­MIA­ŁEK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych, ilu­stra­cje ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ła­ma­nie
Co­py­ri­ght © by He­min­gway Fo­re­ign Ri­ghts Trust / He­min­gway Co­py­ri­ght Owners 2020. All ri­ghts re­se­rved.
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by To­masz S. Ga­łązka
Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-06-6
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Raz przez cie­śninę

Wie­cie, jak to jest w Ha­wa­nie wcze­snym ran­kiem, kiedy lumpy wciąż jesz­cze śpią pod ścia­nami do­mów, a fur­gony na­wet nie za­częły roz­wo­zić lodu do ba­rów? Więc z przy­stani do ka­wiarni Perła Świę­tego Fran­ciszka prze­szli­śmy przez plac i tylko je­den że­brak na nim nie spał, pił za to z fon­tanny. Kiedy jed­nak we­szli­śmy do ka­wiarni i usie­dli­śmy, cze­kało tam już na nas trzech fa­ce­tów.

Usie­dli­śmy, a je­den z nich pod­szedł.

– No i? – za­czął.

– Nie mogę – od­par­łem. – Chęt­nie bym to zro­bił, w ra­mach przy­sługi. Ale tak jak mó­wi­łem ze­szłej nocy, nie mogę.

– Sam wy­zna­czyłby pan cenę.

– Nie o to cho­dzi. Nie mogę. I tyle.

Po­de­szli też dwaj po­zo­stali, stali ze smęt­nymi mi­nami. Sym­pa­tyczne z wy­glądu chło­paki, na­prawdę chęt­nie zro­bił­bym to dla nich.

– Ty­siąc od łebka – po­wie­dział ten, który do­brze znał an­giel­ski.

– To tylko psuje mi na­strój – od­par­łem. – Mó­wię prawdę, nie mogę i już.

– Po­tem, kiedy wszystko się zmieni, miałby pan dzięki temu do­bre układy.

– Wiem. Po­pie­ram was ca­łym ser­cem. Ale nie mogę.

– Czemu nie?

– Ja tą ło­dzią za­ra­biam na ży­cie. Je­śli ją stracę, nie będę miał z czego żyć.

– Za te pie­nią­dze może pan ku­pić so­bie nową.

– Nie w wię­zie­niu.

Chyba wy­da­wało im się, że wy­star­czy wier­cić mi dziurę w brzu­chu, bo ten je­den wciąż nie od­pusz­czał.

– Bę­dzie pan miał trzy ty­siące do­la­rów i szansę na do­bre układy w przy­szło­ści. Prze­cież to wszystko tu­taj się nie utrzyma, sam pan wie.

– Słu­chaj­cie – od­po­wie­dzia­łem. – Nie ob­cho­dzi mnie, kogo tu ma­cie za pre­zy­denta. Ale nie wożę do Sta­nów ga­da­ją­cych ła­dun­ków.

– Mówi pan, że my by­śmy ga­dali? – ode­zwał się je­den z tych, któ­rzy do­tąd mil­czeli. Zły był.

– Żad­nych ga­da­ją­cych ła­dun­ków, mó­wię.

– My­śli pan, że je­ste­śmy len­guas lar­gas?

– Nie.

– Wie pan, kto to len­gua larga?

– Tak, ktoś, kto ma długi ję­zyk.

– A wie pan, co my ta­kim ro­bimy?

– Od­puść so­bie, czło­wieku – po­wie­dzia­łem mu. – To wy ma­cie dla mnie pro­po­zy­cję. Ja wam ni­czego nie ofe­ro­wa­łem.

– Za­mknij się, Pan­cho – zwró­cił się do tego gniew­nego ten, który do­tąd pro­wa­dził roz­mowę.

– Mówi, że bę­dziemy ga­dali – ci­skał się Pan­cho.

– Słu­chaj – po­wie­dzia­łem. – Mó­wię wam, że nie wożę ni­czego, co gada. Al­ko­hol w wor­kach nie gada. Pełne gą­siory nie ga­dają. Mnó­stwo in­nych rze­czy nie gada. A lu­dzie ga­dają.

– A Chiń­czycy ga­dają? – in­da­go­wał Pan­cho wred­nie.

– Ga­dają, ale ich nie ro­zu­miem – od­po­wie­dzia­łem.

– Czyli nie chce pan tego zro­bić?

– Tak jak mó­wi­łem wam ze­szłej nocy, nie mogę.

– Ale nie bę­dzie pan ga­dał? – drą­żył Pan­cho.

Jed­nej rze­czy nie zro­zu­miał i od tego zro­bił się wredny. Pew­nie było też w tym tro­chę roz­cza­ro­wa­nia. Na­wet mu nie od­po­wie­dzia­łem.

– Nie jest pan len­gua larga, co? – za­py­tał, znów wred­nie.

– Nie są­dzę.

– A to co znowu, groźba?

– Słu­chaj no – po­wie­dzia­łem mu. – Nie ci­skaj się tak z sa­mego rana. Nie wąt­pię, że nie­jed­nemu już po­de­rżną­łeś gar­dło. A ja jesz­cze na­wet kawy nie pi­łem.

– Czyli ma pan pew­ność, że pod­rzy­na­łem lu­dziom gar­dła?

– Nie. I ni dia­bła mnie to nie ob­cho­dzi. Nie po­tra­fisz roz­ma­wiać o in­te­re­sach tak, żeby się nie ro­ze­źlić?

– Te­raz to je­stem zły – od­parł. – Chęt­nie bym pana za­bił.

– A idź w cho­lerę – po­wie­dzia­łem. – I nie ga­daj tyle.

– Pan­cho, chodźmy już – ode­zwał się ten pierw­szy i zwró­cił się do mnie: – Bar­dzo mi przy­kro. Szkoda, że nas pan nie za­bie­rze.

– Ja rów­nież ża­łuję. Ale nie mogę.

Tamci trzej ru­szyli do drzwi, a ja od­pro­wa­dza­łem ich wzro­kiem. Przy­stojne chło­paki, w do­brych ciu­chach: ża­den w ka­pe­lu­szu, ale wy­glą­dali na ta­kich, któ­rym pie­nię­dzy nie bra­kuje. W każ­dym ra­zie dużo mó­wili o pie­nią­dzach, a ich an­gielsz­czy­zna pa­so­wała do za­moż­nych Ku­bań­czy­ków.

Dwaj mo­gliby być braćmi, ten trzeci, Pan­cho, był nieco wyż­szy, ale po­dob­nej urody. No wie­cie, szczu­pli, do­brze ubrani, lśniące włosy. Pew­nie tylko w gę­bie był taki wredny. Przy­pusz­cza­łem, że jed­nak nerwy ich żarły.

Gdy wy­szli za drzwi i skrę­cili w prawo, zo­ba­czy­łem, że w ich stronę je­dzie przez plac ja­kiś se­dan. I za­raz po­szła szyba, kula huk­nęła w bu­telki sto­jące rzę­dem na murku wy­sta­wo­wym. Sły­sza­łem strzały, a bu­telki na murku tylko pach, pach, pach.

Rzu­ci­łem się za kon­tuar, od le­wej strony, wyj­rza­łem górą, żeby zo­ba­czyć co i jak. Sa­mo­chód stał, przy­cup­nęli przy nim dwaj, je­den z thomp­so­nem, drugi z sa­mo­pow­ta­rzalną strzelbą. Thomp­sona miał czar­nuch. Ten drugi był ubrany w biały szo­fer­ski pro­cho­wiec.

Je­den z chło­pa­ków był już roz­cią­gnięty na chod­niku, twa­rzą do ziemi, tuż przed tym wiel­kim oknem, które po­szło w drobny mak. Dwaj po­zo­stali kryli się za fur­go­nem z lo­dem z bro­waru Tro­pi­cal, który za­trzy­mał się obok, przy ba­rze Cu­nard. Je­den koń z za­przęgu zwa­lił się, wierz­ga­jąc, mię­dzy dy­szle, drugi szar­pał się, że mało łba so­bie nie urwał.

Któ­ryś chło­pak strze­lił zza tyl­nej kra­wę­dzi fur­gonu, po­szedł ry­ko­szet od chod­nika. Czar­nuch z thomp­so­nem pra­wie przy­kleił się do jezdni i po­cią­gnął od spodu se­rią po tyle fur­gonu, no i pro­szę, je­den z chło­pa­ków padł, ru­nął ku chod­ni­kowi, głowa wy­sta­wała mu nad kra­węż­nik. Wił się tam, osła­nia­jąc głowę dłońmi, ten tam szo­fer wa­lił do niego ze strzelby, kiedy czar­nuch zmie­niał ma­ga­zy­nek bęb­nowy na pełny, ale było zbyt da­leko. Lo­ftki zo­sta­wiały wszę­dzie na chod­niku ślady, jakby ktoś bry­zgał sre­brem.

Ostatni z chło­pa­ków ścią­gnął tego tra­fio­nego za nogi, za fur­gon, zo­ba­czy­łem, że czar­nuch znów kła­dzie się twa­rzą do ulicy, żeby po­cią­gnąć im ko­lejną se­rią. A tu nasz ko­lega Pan­cho wy­szedł zza na­roż­nika fur­gonu, skrył się za tym ko­niem, który jesz­cze trzy­mał się na no­gach, za­raz wy­ło­nił się zza niego, a twarz miał bladą jak nie­prane prze­ście­ra­dło, i krop­nął szo­fe­raka z po­tęż­nego lu­gera, mu­siał ten pi­sto­let trzy­mać obu­rącz, żeby mu nie la­tał. Ru­szył w stronę czar­nu­cha, dwa razy wal­nął mu nad głową, raz ni­sko.

Tra­fił w oponę tego ich sa­mo­chodu, bo wi­dzia­łem, jak z ulicy pod­rywa się smuga ku­rzu od ucie­ka­ją­cego po­wie­trza, a z trzech me­trów czar­nuch wpa­ko­wał mu kulkę z thomp­sona w brzuch, pew­nie ostat­nią, bo zo­ba­czy­łem, jak rzuca tym pe­emem. Twar­dziel Pan­cho klap­nął ciężko na bruk, po­chy­lił się do przodu. Pró­bo­wał wstać, wciąż trzy­mał lu­gera, ale nie był w sta­nie unieść głowy, a wtedy czar­nuch zgar­nął strzelbę le­żącą przy szo­fe­rze i od­wa­lił mu skroń ra­zem z przy­le­gło­ściami. Taki czar­nuch sku­ba­niec.

Po­cią­gną­łem szyb­kiego łyka z pierw­szej otwar­tej flaszki, jaka mi się na­wi­nęła, na­wet nie wiem, co to było, jak­by­ście py­tali. Od tego wszyst­kiego na­strój zu­peł­nie mi się po­psuł. Ni­sko za ba­rem wy­mkną­łem się do kuchni i da­lej, tyl­nym wyj­ściem na ze­wnątrz. Ob­sze­dłem plac sze­ro­kim łu­kiem, na­wet nie zer­k­ną­łem na tłu­mek, który za­raz za­czął gro­ma­dzić się przed ka­wiar­nią, tylko raz-dwa za bramę, na po­most, na po­kład ło­dzi.

Na po­kła­dzie cze­kał już fa­cet, który nas czar­te­ro­wał. Opo­wie­dzia­łem mu, co się stało.

– A gdzie Eddy? – za­py­tał mnie ten gość, na­zy­wał się John­son.

– Nie wi­dzia­łem go od mo­mentu, kiedy za­częli strze­lać.

– My­śli pan, że mógł obe­rwać?

– Gdzie tam, ni cho­lery. Mó­wię panu, wszyst­kie kule, które za­ha­czyły o ka­wiar­nię, po­szły w wy­stawę. W mo­men­cie jak sa­mo­chód pod­jeż­dżał do tam­tych od tyłu. Jak za­strze­lili pierw­szego, przed sa­mym oknem. Pod­je­chali pod ką­tem, o tak...

– Bar­dzo pan tego wszyst­kiego pewny – wtrą­cił.

– Bo pa­trzy­łem.

Wtedy unio­słem wzrok i zo­ba­czy­łem, że po po­mo­ście idzie Eddy, wy­glą­dał na na­wet wyż­szego i bar­dziej roz­cheł­sta­nego niż za­zwy­czaj. Kiedy szedł, wszyst­kie stawy bu­jały mu się w nie­wła­ści­wych kie­run­kach.

– O, idzie.

Eddy nie wy­glą­dał do­brze. Rano ni­gdy nie wy­glą­dał naj­le­piej, ale te­raz to już w ogóle fa­tal­nie.

– Gdzie by­łeś? – za­py­ta­łem go.

– Na pod­ło­dze.

– Wi­dzia­łeś to wszystko? – spy­tał go John­son.

– Nie ma o czym ga­dać, pa­nie John­son – po­wie­dział mu Eddy. – Na samą myśl nie­do­brze mi się robi.

– Le­piej so­bie gol­nij – po­wie­dział mu John­son i zwró­cił się do mnie: – To jak, wy­pły­wamy?

– Pan de­cy­duje.

– Jaki bę­dzie dzień?

– Ra­czej taki jak wczo­raj. Może na­wet lep­szy.

– No to wy­pły­niemy.

– Za­raz, jak tylko do­wiozą przy­nętę.

Już trzy ty­go­dnie pły­wa­li­śmy z tym go­ściem na ryby na Golf­sztro­mie, jego pie­nię­dzy na­wet jesz­cze nie po­wą­cha­łem, nie li­cząc stówy, którą mi dał, żeby opła­cić kon­sula i sprzą­ta­nie, i na żar­cie i pa­liwo, za­nim wy­pły­nę­li­śmy z Flo­rydy. Ja za­pew­nia­łem cały sprzęt, jemu tylko bił licz­nik, trzy­dzie­ści pięć do­la­rów dzien­nie. Fa­cet spał w ho­telu, co rano przy­cho­dził na łódź. Na­go­nił mi go Eddy, więc mu­sia­łem brać go jako za­ło­ganta. Pła­ci­łem mu cztery do­lary dzien­nie.

– Mu­szę za­tan­ko­wać łódź – po­wie­dzia­łem John­so­nowi.

– Do­bra.

– Przy­da­łyby się ja­kieś pie­nią­dze.

– Ile?

– Tro­chę po­nad sześć cen­tów za litr. Po­wi­nie­nem wziąć tak ze sto osiem­dzie­siąt, więc wy­cho­dzi je­de­na­ście do­la­rów dwa­dzie­ścia cen­tów.

Wy­cią­gnął pięt­na­ście do­la­rów.

– Reszta ma pójść na piwo i lód? – za­py­ta­łem.

– Nie trzeba – od­parł. – Od­li­czy pan so­bie od tego, co je­stem wi­nien.

Po­my­śla­łem so­bie: Wożę fa­ceta na kre­chę już trzy ty­go­dnie, ale skoro jest wy­pła­calny, to co za róż­nica? Ow­szem, po­wi­nien roz­li­czać się po każ­dym ty­go­dniu. Ale nie­któ­rych wo­zi­łem tak przez mie­siąc i po­tem pła­cili wszystko. Zgoda, moja wina, ale z po­czątku faj­nie się z nim pły­wało. Do­piero przez kilka ostat­nich dni za­czął mnie stre­so­wać, ale wo­la­łem nic nie mó­wić, żeby się na mnie nie ze­źlił. O ile był wy­pła­calny, im dłu­żej go wo­zi­łem, tym le­piej.

– Piwko? – za­pro­po­no­wał, otwie­ra­jąc skrzy­nię z lo­dem.

– Nie, dzięki.

Aku­rat wtedy na po­most wszedł ten czar­nuch, od któ­rego bra­li­śmy przy­nętę, więc po­le­ci­łem Eddy’emu, żeby szy­ko­wał się do rzu­ce­nia cum.

Czar­nuch wniósł przy­nętę na łódź, od­cu­mo­wa­li­śmy i wy­szli­śmy z portu, a on za­jął się przy­go­to­wy­wa­niem paru ma­kreli: hak w pysk, przez skrzela, po­tem roz­ci­nał bok, wbi­jał hak od dru­giej strony i prze­cią­gał na wy­lot, za­wią­zy­wał pysk na dru­cia­nym przy­po­nie i po­rząd­nie mo­co­wał hak, żeby się nie wy­su­nął i żeby przy­nęta dała się cią­gnąć gładko, bez ko­zioł­ko­wa­nia.

Ten czar­nuch to był au­ten­tycz­nie czarny, do tego by­stry i po­nury, pod ko­szulą no­sił wo­kół szyi błę­kitne pa­ciorki wudu, na gło­wie stary sło­miany ka­pe­lusz. Na po­kła­dzie naj­chęt­niej spał albo czy­tał ga­zety. Ale przy­nętę szy­ko­wał ele­gancko i szybko.

– Pan by nie dał rady przy­go­to­wać ta­kiej przy­nęty, pa­nie szy­per? – za­py­tał John­son.

– Dał­bym, oczy­wi­ście.

– Więc po co brać do tego czar­nu­cha?

– Jak tra­fimy na duże ryby, to pan zo­ba­czy – po­wie­dzia­łem.

– W ja­kim sen­sie?

– Czar­nuch ra­dzi so­bie z tym szyb­ciej ode mnie.

– A Eddy nie dałby rady?

– Nie, pro­szę pana.

– Wy­daje mi się, że to zbędny wy­da­tek. – Za każdy dzień pła­cił czar­nu­chowi do­lara, a on co wie­czór szedł w tango. Wi­dzia­łem, że już go bie­rze na sen.

– Bez niego się nie obej­dziemy – od­par­łem.

Te­raz mi­nę­li­śmy już ko­twi­czące przed Ca­ba­ñas ku­try ża­glowe i cze­ka­jące na nie sa­mo­chody do prze­wozu ryby, i łódki do po­łowu lu­cja­nów, za­ko­twi­czone przy Morro, tam gdzie dno jest ka­mie­ni­ste, i wy­pro­wa­dzi­łem łódź na za­tokę, tam gdzie ciemno zna­czyła się głę­bia. Eddy wy­pu­ścił dwie duże za­nęty, czar­nuch za­ło­żył przy­nęty na trzy wędki.

Prąd pod­cho­dził tu bli­sko, pra­wie do pły­cizn, gdy zbli­ża­li­śmy się ku jego kra­wę­dzi, wi­dać było jego nie­mal fio­le­towe wody, po­zna­czone wi­rami w re­gu­lar­nych od­stę­pach. Za­częła cią­gnąć lekka bryza od wschodu, pod­ry­wało się przy nas mnó­stwo la­ta­ją­cych ryb, tych du­żych, które wy­ska­ku­jąc z wody, wy­glą­dają jak zdję­cie ma­szyny Lind­ber­gha pod­czas lotu przez Atlan­tyk.

Te duże ryby la­ta­jące to naj­lep­szy znak, jaki może się tra­fić. Jak okiem się­gnąć, wi­dać było drobne kępki bla­do­żół­tych wo­do­ro­stów z Golf­sztromu, znak, że główny nurt prądu szedł wła­śnie tędy, a przed nami ptaki ob­ra­biały ła­wicę drob­nych tuń­czy­ków. Wi­dać było, jak ska­czą, ta­kie małe, le­d­wie po kilo z ha­kiem sztuka.

– Może pan za­rzu­cić, kiedy tylko pan ze­chce – po­wie­dzia­łem John­so­nowi.

Wło­żył pas i uprząż, wy­sta­wił dłu­gie wę­dzi­sko z ko­ło­wrot­kiem firmy Hardy, na szpuli do­brze po­nad pół ki­lo­me­tra ple­cionki z trzy­dzie­stu sze­ściu ży­łek. Spoj­rza­łem za rufę, jego przy­nęta cią­gnęła ład­nie, pod­ska­ki­wała le­ciutko na fa­lach, a dwie za­nęty wy­ska­ki­wały i nur­ko­wały. Szli­śmy z ide­alną pręd­ko­ścią, plus mi­nus, więc skrę­ci­łem w prąd.

– We­tknie pan ko­niec wę­dzi­ska w gniazdo na fo­telu – przy­po­mnia­łem John­so­nowi. – Wtedy nie bę­dzie tak cią­żyło. Zwolni pan ha­mu­lec, bę­dzie ła­twiej po­pu­ścić, jak coś weź­mie. Jak któ­ryś panu weź­mie, a ha­mu­lec bę­dzie włą­czony, wy­rwie pana za burtę.

Dzień w dzień mu­sia­łem po­wta­rzać mu to samo, ale to nie ból. Może co pięć­dzie­siąty klient wie, jak się łowi ryby. A jak już wie­dzą, to co drugi jest ba­ran i chciałby uży­wać żyłki, którą ze­rwie każda więk­sza sztuka.

– Jaki dzień się nam szy­kuje? – za­py­tał.

– Lep­szy być nie może – po­wie­dzia­łem. Fak­tycz­nie, ład­nie było.

Od­da­łem ster czar­nu­chowi, po­wie­dzia­łem mu, żeby cią­gnął przy skraju prądu, na wschód, i wró­ci­łem na rufę, gdzie John­son sie­dział i pa­trzył, jak hopsa mu przy­nęta.

– Mam wy­sta­wić dru­gie wę­dzi­sko? – za­py­ta­łem.

– My­ślę, że nie – od­parł. – Chcę sam zła­pać rybę, wal­czyć z nią i ją wy­cią­gnąć.

– Do­brze. To może Eddy ma wy­sta­wić swoje i odda panu, je­śli coś weź­mie przy­nętę, żeby pan mógł wal­czyć da­lej?

– Nie. Wolę, kiedy jest tylko jedno wę­dzi­sko.

– W po­rządku.

Czar­nuch wciąż pil­no­wał steru, unio­słem wzrok, zo­ba­czy­łem, że za­uwa­żył przed nami wy­ska­ku­jącą ła­wicę la­ta­ją­cych ryb, troszkę pod prąd. Ob­ró­ci­łem się, za nami wi­dać było Ha­wanę, piękną w po­ran­nym słońcu, i sta­tek wy­cho­dzący wła­śnie z portu, koło twier­dzy Morro.

– My­ślę, pa­nie John­son, że dziś bę­dzie miał pan oka­zję z ja­kimś po­wal­czyć – po­wie­dzia­łem.

– Naj­wyż­sza pora. Ile to już krą­żymy po mo­rzu?

– Dziś będą trzy ty­go­dnie.

– Długo jak na węd­ko­wa­nie.

– Bo ta­kie to już są te ryby. Póki nie przyjdą, to ich nie ma. Ale jak już przyjdą, to jest ich mnó­stwo. A za­wsze przy­cho­dzą. Je­śli nie przyjdą te­raz, to już wcale. Księ­życ we wła­ści­wej fa­zie. Prąd jak trzeba, bę­dziemy też mieli do­bry wiatr.

– Naj­pierw, kiedy za­czy­na­li­śmy, było tro­chę ma­łych.

– Więc wła­śnie tak, jak mó­wię. Naj­pierw małe się wy­kru­szają, koń­czą, i do­piero wtedy przy­cho­dzą duże.

– Wy, szy­pro­wie tych ło­dzi do wy­na­ję­cia, wszy­scy zna­cie jedną śpiewkę. Jak nie jest za wcze­śnie, to za późno, wiatr nie ten albo księ­życ w złej fa­zie. Ale pie­nią­dze bie­rze­cie za­wsze.

– Cóż – ja mu na to – tak to wła­śnie jest, cho­lera, że naj­czę­ściej jest za wcze­śnie albo za późno i czę­sto wiatr nie taki. Aż na­gle przy­cho­dzi ide­alny dzień, a ja stoję w por­cie bez klienta.

– Ale my­śli pan, że dziś bę­dzie do­bry dzień?

– Je­śli o mnie cho­dzi, atrak­cji mia­łem już dziś aż nadto. Ale je­stem go­tów się za­ło­żyć, że pan też bę­dzie miał co ro­bić.

– Mam na­dzieję – od­parł.

Po­zo­stało już tylko cią­gnąć przy­nętę. Eddy po­szedł na dziób się zdrzem­nąć. Ja sta­łem i roz­glą­da­łem się, czy nie po­jawi się ja­kiś ogon. Chwi­lami zda­rzało się, że czar­nuch nam przy­sy­piał, więc i na niego mia­łem oko. Ten też pew­nie miał nie­złe ży­cie nocne.

– Mógł­bym pana po­pro­sić o bu­telkę piwa, ka­pi­ta­nie? – za­gad­nął mnie John­son.

– Ja­sne, pro­szę pana. – We­tkną­łem dłoń głę­boko w lód, żeby miał zimne.

– A pan so­bie nie weź­mie?

– Nie, dzię­kuję – od­par­łem. – Po­cze­kam do wie­czora.

Otwo­rzy­łem bu­telkę i kiedy mu ją po­da­wa­łem, zo­ba­czy­łem tego wiel­kiego brą­zo­wego su­kin­kota z dzio­bem dłuż­szym niż ręka u czło­wieka, jak wy­sta­wia łeb i pół ciała z wody i wali w tę ma­krelę. Na oko gruby był jak ko­pal­niak.

– Luzu mu daj! – wrza­sną­łem.

– Nie zła­pał jej – od­parł John­son.

– No to trzy­maj.

Wy­szedł z głę­biny i nie tra­fił w ma­krelę. Wie­dzia­łem, że za­raz na­wróci i znów na nią ru­szy.

– Przy­go­tuj się pan, żeby dać mu luzu, jak tylko ją cap­nie.

I za­raz zo­ba­czy­łem, że na­wraca za nami pod wodą. Wi­dać było płe­twy roz­ło­żone sze­roko, jak fio­le­towe skrzy­dła, i fio­le­towe pręgi na brą­zo­wych łu­skach. Cią­gnął jak okręt pod­wodny, górna płe­twa wy­szła na po­wierzch­nię, wi­dać było, jak tnie wodę. Tym ra­zem usta­wił się do­kład­nie za przy­nętą, uniósł też dziób, który jakby ko­le­bał się tro­chę nad wodą.

– Wpuść mu ją w pysk – po­wie­dzia­łem.

John­son zdjął rękę z ko­ło­wrotka, szpula za­fur­czała, a ten stary mar­lin skrę­cił i za­nur­ko­wał, i zo­ba­czy­łem, jak po ca­łej dłu­go­ści bły­ska ja­snym sre­brem, kiedy ob­ró­cił się do nas bo­kiem i całą na­przód ru­szył w stronę brzegu.

– Daj pan tro­chę ha­mulca – po­ra­dzi­łem. – Odro­binę.

A ten już ci­śnie waj­chę.

– Odro­binę – po­wtó­rzy­łem. Już wi­dzia­łem, że linka się na­pręża. – A te­raz mocno i za­ci­naj. Mu­sisz go za­ciąć. I tak za­raz sko­czy.

John­son do­ci­snął ha­mu­lec i po­cią­gnął wędkę do góry.

– Za­tnij go – po­wie­dzia­łem. – Tak so­lid­nie. Co naj­mniej z pięć razy.

Więc go za­ciął, cał­kiem mocno, jesz­cze parę razy, po czym wę­dzi­sko zgięło się wpół, ko­ło­wro­tek wył jak opę­tany, a mar­lin wy­sko­czył, bam, dłu­gim, pro­stym su­sem, za­lśnił w słońcu sre­brem i plu­snął, jakby kto ko­nia z klifu zrzu­cił.

– Po­puść pan ten ha­mu­lec – po­wie­dzia­łem.

– Prze­cież się ze­rwał – od­parł John­son.

– Nic się nie ze­rwało, do cho­lery. Po­puść pan ha­mu­lec, i to już.

Wi­dzia­łem, że linka się za­krzy­wia, a kiedy mar­lin wy­sko­czył ko­lejny raz, to pro­sto za rufą, kie­ro­wał się w stronę mo­rza. I znów wy­sko­czył, huk­nął w wodę, aż bry­znęła biel, za­uwa­ży­łem, że jest za­ha­czony z boku py­ska. Wy­raź­nie było wi­dać jego pręgi. Piękna sztuka, te­raz już ja­sno­sre­brzy­sty w fio­le­towe pasy, i au­ten­tycz­nie gruby jak kłoda.

– Ze­rwał się – po­wie­dział John­son. Linka zwi­sała luźno.

– Ścią­gaj go – od­par­łem. – Jest po­rząd­nie za­ha­czony. Sil­niki cała na­przód! – wrza­sną­łem do czar­nu­cha.

I znów wy­sko­czył, raz, drugi, sztywny jak słup, całą dłu­go­ścią ciała ska­cząc pro­sto na nas, przy każ­dym upadku wy­rzu­ca­jąc wy­soko wodę. Linka się na­pięła, wi­dzia­łem, że znów kie­ruje się ku brze­gowi, znów na­wraca.

– Te­raz spró­buje uciec – po­wie­dzia­łem. – Je­śli pój­dzie przed nas, będę go go­nił. Ha­mu­lec luźno. Linki nie za­brak­nie.

Ten stary mar­lin po­cią­gnął na pół­nocny za­chód, jak wszyst­kie duże sztuki, i po­wiem wam, po­szedł przed nas, jakby go go­nili. Za­czął sa­dzić ta­kie wiel­kie, dłu­gie susy, jak ści­gacz pę­dzący po mo­rzu. A my za nim, a kiedy już zro­bi­łem zwrot, mie­li­śmy go w pierw­szej ćwiartce od dziobu. Trzy­ma­łem ster i dar­łem się do John­sona, żeby lu­zo­wał ha­mu­lec i szybko zwi­jał żyłkę. I na­gle wi­dzę, jak wę­dzi­sko mu się szar­pie, linka zwisa luźno. Nie wy­glą­dała na luźną, chyba że dla wpraw­nego oka, bo na tej dłu­go­ści sta­wiała opór wo­dzie. Ja mam wprawne oko.

– Ze­rwał się – po­wie­dzia­łem mu.

Mar­lin wciąż ska­kał, nie prze­sta­wał, aż znikł nam z pola wi­dze­nia. Wspa­niała sztuka, sku­ba­niec.

– Wciąż czuję, że cią­gnie.

– To cię­żar linki.

– Pra­wie nie mogę jej ścią­gać. Może zdechł.

– Po­patrz pan. – Wska­za­łem. – Wciąż tam ska­cze. – Wi­dać go było pra­wie o ki­lo­metr od nas, na­dal wy­rzu­cał pió­ro­pu­sze wody.

Zma­ca­łem ha­mu­lec na ko­ło­wrotku. Za­ci­śnięty do oporu. Nic dziw­nego, że nie mógł wy­bie­rać linki. Mu­siała trza­snąć.

– Nie mó­wi­łem, żeby lu­zo­wał pan ha­mu­lec?

– Ale on wciąż cią­gnął linkę.

– I co z tego?

– No, do­ci­sną­łem ha­mu­lec.

– Słu­chaj pan – za­czą­łem. – Jak się im nie po­pu­ści linki, kiedy tak idą przed ło­dzią, to się ze­rwą. Nie ma ta­kiej, która by je utrzy­mała. Chcą cią­gnąć, to im pan da­waj. Ha­mulca uży­wać ostroż­nie. Ci, co ło­wią na ry­nek, nie są w sta­nie utrzy­mać ich bli­sko na­wet na li­nie do har­puna. My mu­simy więc ko­rzy­stać z tego, co daje nam łódź, żeby je ści­gać i nie dać im wy­cią­gnąć ca­łej linki, kiedy ucie­kają. Po ta­kiej ucieczce idą na głę­bię, wtedy można do­ci­snąć ha­mu­lec i wy­bie­rać linkę.

– Czyli gdyby się nie ze­rwała, to­bym go zła­pał?

– Miałby pan szansę.

– Ale nie dałby rady wciąż tak cią­gnąć, co?

– Za to może pró­bo­wać masy in­nych rze­czy. Walka za­czyna się do­piero po tym, jak spró­bo­wał ucieczki.

– No to złapmy ja­kie­goś – po­wie­dział.

– Za­cznij pan od zwi­nię­cia linki – od­par­łem.

Za­ha­czy­li­śmy tego mar­lina i zgu­bi­li­śmy go, a Eddy na­wet się nie obu­dził. Za to te­raz stary do­bry Eddy przy­wę­dro­wał na rufę.

– Co jest? – za­py­tał.

Kie­dyś był z niego po­ży­tek na ło­dzi, za­nim się chłop roz­pił, ale te­raz to nic a nic. Pa­trzy­łem na niego, jak stoi taki, wy­soki, z za­pad­nię­tymi po­licz­kami, ob­wi­słymi ustami, z tym bia­łym pa­skudz­twem w ką­ci­kach oczu, wło­sami zu­peł­nie wy­pło­wia­łymi od słońca. Wie­dzia­łem, że się zbu­dził, bo go su­szyło.

– Wal­nij so­bie le­piej piwko – po­ra­dzi­łem mu.

Wy­cią­gnął jedno z chło­dziarki, opróż­nił.

– No, pa­nie John­son, to ja chyba pójdę koń­czyć drzemkę – po­wie­dział. – Szcze­rze zo­bo­wią­zany za piwo. – Ot, Eddy, sku­ba­niec. Ryba nie ryba, jemu to ryba.

Cóż, koło po­łu­dnia tra­fi­li­śmy na­stęp­nego, ale uciekł z haka. Jak nim rzu­cił, to wi­dzie­li­śmy ten hak le­cący dzie­więć me­trów nad wodą.

– A co tym ra­zem zro­bi­łem nie tak? – za­py­tał John­son.

– Nic – od­par­łem. – Po pro­stu go od­rzu­cił.

– Pa­nie John­son – ode­zwał się Eddy, zbu­dzony ochotą na ko­lejne piwo – pa­nie John­son, no nie masz pan szczę­ścia, i tyle. Za to może z ko­bi­tami się po­szczę­ści? To co, pa­nie John­son, idziemy wie­czo­rem na mia­sto? – Po czym wró­cił na dziób i znów się po­ło­żył.

Gdzieś około czwar­tej wra­camy w po­bliże brzegu, pod prąd, a rwie jak młyń­ski po­tok, słońce grzeje nam w plecy, i na­gle przy­nętę John­sona cap­nął naj­więk­szy czarny mar­lin, ja­kiego w ży­ciu wi­dzia­łem. Bo za­rzu­ci­li­śmy sztuczną ka­ła­mar­nicę jako przy­nętę, zła­pały się cztery tuń­czyki, z tych ma­łych, i czar­nuch przy­go­to­wał John­so­nowi jed­nego ta­kiego na haku jako przy­nętę. Cią­gnął się tro­chę głę­boko, ale za to po­rząd­nie chla­pał.

John­son od­piął so­bie wę­dzi­sko od uprzęży, żeby móc je po­ło­żyć na ko­la­nach, bo roz­bo­lały go ręce od trzy­ma­nia sprzętu przez cały czas w jed­nej po­zy­cji. A że dło­nie miał znu­żone przy­trzy­my­wa­niem ha­mulca na szpuli, bo ta duża przy­nęta sta­wiała więk­szy opór, to wy­ko­rzy­stał mo­ment, że spu­ści­łem go z oka, i znów za­ci­snął ha­mu­lec na fest. Na­wet nie wie­dzia­łem, że tak go za­blo­ko­wał. Nie po­do­bało mi się, jak trzyma wędkę, ale nie chcia­łem cały czas się go cze­piać. Poza tym, ze zdję­tym ha­mul­cem, linka wy­bie­ga­łaby so­bie swo­bod­nie, więc nie było ry­zyka. Ale to nie tak się łowi ryby.

Ste­ro­wa­łem ło­dzią, pro­wa­dzi­łem ją na skraj prądu opo­dal tej sta­rej ce­men­towni, gdzie wy­żło­bił on so­bie głę­bię tak bli­sko brzegu, że robi się tam ta­kie jakby za­wi­ro­wa­nie, za­wsze jest tam dużo przy­nęty. Wtedy zo­ba­czy­łem roz­bryzg jak od bomby głę­bi­no­wej, dziób i oko, i opusz­czoną żu­chwę, i wielki fio­le­towo-czarny łeb czar­nego mar­lina. Cała jego płe­twa grzbie­towa była nad wodą, ogromna jak oża­glo­wa­nie fre­gaty, nad po­wierzch­nię wy­sta­wił też ogon w kształ­cie kosy, kiedy ude­rzył na tego tuń­czyka. Dziób miał gruby ni­czym kij bejs­bo­lowy, za­darty ku gó­rze, a chwy­ta­jąc przy­nętę, pruł ocean jak nóż. Ca­lutki był fio­le­towo-czarny, śle­pie miał wiel­kie ni­czym waza od zupy. Ogromne by­dlę. Tak pod pięć­set kilo, jak nic.

Wrza­sną­łem do John­sona, żeby dał mu wolną linkę, ale za­nim roz­le­gło się choć jedno słowo, zo­ba­czy­łem, że John­son unosi się z fo­tela, jakby go żu­ra­wiem po­de­rwali, wędkę utrzy­mał może przez se­kundę, wę­dzi­sko wy­gięło się w łuk, a po­tem do­stał jej koń­cem w brzuch i cały sprzęt po­le­ciał za burtę.

Miał za­ci­śnięty ha­mu­lec, więc kiedy mar­lin wziął przy­nętę, to prak­tycz­nie wy­rzu­cił John­sona z fo­tela i chłop nie miał szansy utrzy­mać wędki. Do­ci­skał jej ko­niec jed­nym udem, wę­dzi­sko le­żało na dru­gim. Gdyby był do niej przy­pięty, wy­le­ciałby za burtę ra­zem z nią.

Wy­łą­czy­łem sil­nik, wró­ci­łem na rufę. John­son sie­dział i trzy­mał się za brzuch, tam gdzie obe­rwał wę­dzi­skiem.

– Chyba już do­syć na dzi­siaj – po­wie­dzia­łem.

– Co to było? – on na to.

– Mar­lin czarny.

– Jak to się stało?

– Sam się pan do­myśl – od­par­łem. – Na sam ko­ło­wro­tek wy­ło­ży­łem dwie­ście pięć­dzie­siąt do­la­rów. Te­raz byłby droż­szy. Wę­dzi­sko kosz­to­wało mnie czter­dzie­ści pięć. Do tego lekko pół ki­lo­me­tra linki trzy­dziestki szóstki.

I w tej chwili Eddy kle­pie John­sona w plecy.

– Pa­nie John­son – mówi – pan to po pro­stu nie ma szczę­ścia. No, w ży­ciu cze­goś po­dob­nego nie wi­dzia­łem, po­wiem panu.

– Morda w ku­beł, pi­ja­czyno – ja mu na to.

– Mó­wię panu, pa­nie John­son – cią­gnie Eddy – to naj­bar­dziej wy­jąt­kowa rzecz, jaką w ży­ciu wi­dzia­łem.

– Co mia­łem zro­bić, kiedy za­ha­czy­łem taką rybę? – ode­zwał się John­son.

– Z taką wła­śnie chcia­łeś pan wal­czyć zu­peł­nie sam – od­par­łem. Mia­łem do czło­wieka złość, ow­szem.

– Prze­cież one są za duże – po­wie­dział John­son. – Toż to by była czy­sta mor­dęga.

– Słu­chaj pan, taka ryba może czło­wieka za­bić.

– A jed­nak je ła­pią.

– Tacy, co umieją ło­wić ryby. I oni też się przy oka­zji okrut­nie umor­dują.

– Wi­dzia­łem zdję­cie dziew­czyny, która ta­kiego zła­pała.

– No pew­nie – ja na to. – Na przy­nętę głę­bi­nową. Po­łknął ją, wy­cią­gnęli mu żo­łą­dek, wy­pły­nął na po­wierzch­nię i zdechł. A ja mó­wię o cią­gnię­ciu ich, póki są za­ha­czone za pysk.

– No tak – po­wie­dział John­son – ale ta­kie są za duże. Po co to ro­bić, skoro nie ma w tym przy­jem­no­ści?

– O to to, pa­nie John­son – ode­zwał się Eddy. – Po co to ro­bić, skoro nie ma w tym przy­jem­no­ści? Pan po­słu­cha, pa­nie John­son. Tu żeś pan tra­fił w punkt. Po co to ro­bić... skoro nie dla przy­jem­no­ści?

Wciąż jesz­cze mną te­le­pało po tym, jak zo­ba­czy­łem tego mar­lina, a na myśl o stra­co­nym sprzę­cie aż mnie mdliło, weź tu ta­kich słu­chaj. Po­wie­dzia­łem czar­nu­chowi, żeby wziął kurs na Morro. Do tam­tych dwóch w ogóle się nie od­zy­wa­łem, a oni się roz­sie­dli, Eddy na jed­nym fo­telu z piw­kiem, John­son na dru­gim, ze swoim.

– Ka­pi­ta­nie – za­gad­nął mnie po chwili – zro­biłby mi pan rum z colą?

Przy­go­to­wa­łem mu drinka, bez słowa, a po­tem zro­bi­łem i so­bie, po­rząd­nego. My­śla­łem so­bie, że taki John­son wo­ził się z wędką przez pięt­na­ście dni, w końcu za­cze­pił ta­kiego mar­lina, że uczciwy ry­bak od­dałby za niego rok ży­cia, stra­cił go, ra­zem z moim cięż­kim sprzę­tem, zro­bił z sie­bie idiotę, a te­raz, zu­peł­nie za­do­wo­lony, żło­pie so­bie z moim po­kła­do­wym al­ko­ho­li­kiem.

Gdy przy­bi­li­śmy do przy­stani i czar­nuch stał już na po­mo­ście, cze­ka­jąc na swoje, za­py­ta­łem:

– A ju­tro jak?

– Ra­czej beze mnie – od­parł John­son. – Tro­chę prze­ja­dło mi się ta­kie węd­ko­wa­nie.

– Za­płaci pan czar­nu­chowi?

– Ile mu się na­leży?

– Do­lar. I na­pi­wek, je­śli pan chce.

Więc John­son dał czar­nu­chowi do­lara i dwie ku­bań­skie dwu­dzie­sto­cen­ta­vówki.

– A to za co? – za­py­tał czar­nuch, po­ka­zu­jąc mi te drob­niaki.

– Na­pi­wek – po­wie­dzia­łem mu po hisz­pań­sku. – Ko­niec z ro­botą. Więc ci dał.

– Nie przy­cho­dzić ju­tro?

– Nie.

No to czar­nuch zbiera swój mo­tek gru­bej nici, któ­rej używa do wią­za­nia przy­nęt, swoje ciemne oku­lary, wkłada sło­miany ka­pe­lusz i idzie, na­wet „do wi­dze­nia” nie po­wie. Ten czar­nuch to ni­gdy żad­nego z nas nie sza­no­wał.

– Kiedy chce się pan roz­li­czyć, pa­nie John­son? – za­py­ta­łem.

– Rano pójdę do banku – od­po­wie­dział. – Mo­żemy się roz­li­czyć po po­łu­dniu.

– Wie pan, za ile dni?

– Pięt­na­ście.

– Nie. Z dzi­siej­szym bę­dzie szes­na­ście, plus dzień w każdą stronę, ra­zem osiem­na­ście. I do tego wę­dzi­sko, ko­ło­wro­tek i linka z dzi­siaj.

– Sprzęt to już pań­skie ry­zyko.

– Nie, pro­szę pana. Nie kiedy traci go pan w taki spo­sób.

– Każ­dego dnia pła­ci­łem za jego wy­na­ję­cie. Idzie na pań­skie ry­zyko.

– Nie, pro­szę pana – ja na to. – Gdyby go ryba znisz­czyła nie z pań­skiej winy, toby była inna sprawa. Ale pan stra­cił cały sprzęt przez ga­pio­stwo.

– Ryba wy­rwała mi go z ręki.

– Bo za­ci­snął pan ha­mu­lec i nie osa­dził wędki w gnieź­dzie.

– To jesz­cze nie po­wód, żeby mnie ob­cią­żać.

– Gdyby wy­na­jął pan sa­mo­chód i zje­chał nim w prze­paść, nie wy­pa­da­łoby za niego za­pła­cić? – spy­ta­łem.

– Gdy­bym sie­dział wtedy za kół­kiem, to już ra­czej nie – od­parł.

– To się panu udało, pa­nie John­son – stwier­dził Eddy. – Do­bry żart, nie, sze­fie? Jakby był za kół­kiem, toby nie żył. Więc by nie mu­siał pła­cić. Do­bre!

Nie słu­cha­łem jego bredni.

– Za wędkę, ko­ło­wro­tek i linkę jest mi pan wi­nien dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt pięć do­la­rów – oświad­czy­łem John­so­nowi.

– Nie, to nie­uczciwe – po­wie­dział. – Ale skoro tak to pana boli, mogę wy­ło­żyć po­łowę.

– No­wego sprzętu nie ku­pię ta­niej niż za trzy­sta sześć­dzie­siąt. Za linkę nic od pana nie chcę. Taka ryba mo­głaby ścią­gnąć panu całą linkę ze szpuli i to by nie była pań­ska wina. Gdyby był tu ktoś poza tym opo­jem, po­wie­działby panu, że to uczciwy układ. Wiem, że to wy­gląda na spory wy­da­tek, ale ku­pie­nie tego sprzętu też nie wy­szło mi ta­nio. Ta­kich ryb nie da się ło­wić bez naj­lep­szego sprzętu na rynku.

– Pa­nie John­son, on mówi, że je­stem opój. I może na­wet taka prawda. Ale ja panu po­wiem, że ma czło­wiek ra­cję. Ma ra­cję, i nie chce dużo – po­wie­dział mu Eddy.

– Nie chcę ro­bić panu kło­po­tów – stwier­dził w końcu John­son. – Za­płacę, choć nie wy­daje mi się, że to moja wina. Czyli bę­dzie osiem­na­ście dni po trzy­dzie­ści pięć plus dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt pięć.

– Dał mi pan sto do­la­rów – od­par­łem. – Dam panu li­stę wy­dat­ków, od­li­czymy też to z pro­wiantu, co zo­stało. Czyli za­pro­wian­to­wa­nie na po­dróż w tę i z po­wro­tem.

– To uczciwe po­dej­ście – po­wie­dział John­son.

– Pan po­słu­cha, pa­nie John­son – wtrą­cił się Eddy. – Jakby pan wie­dział, ile tu nor­mal­nie li­czą ob­cemu, toby pan wie­dział, że „uczciwe” to mało. Wie pan, co to jest? To jest wy­jąt­kowe trak­to­wa­nie. Szef to tu do pana jak do wła­snej matki pod­cho­dzi.

– Ju­tro pójdę do banku, po po­łu­dniu przyjdę do pana. A po­ju­trze idę na sta­tek.

– Może pan wró­cić z nami, oszczę­dzi pan na bi­le­cie.

– Nie, stat­kiem za­osz­czę­dzę na cza­sie.

– No do­bra – ule­głem. – To co, po drinku?

– Chęt­nie – po­wie­dział John­son. – Czyli bez urazy, tak?

– Oczy­wi­ście, pro­szę pana – od­rze­kłem.

Sie­dli­śmy więc we trzech na ru­fie i wy­pi­li­śmy so­bie po ru­mie z colą.

Na­stęp­nego dnia przez cały ra­nek ro­bi­łem przy ło­dzi, wy­mie­ni­łem olej w mi­sce, to, śmo, owo. W po­łu­dnie wy­sze­dłem do cen­trum i zja­dłem u Chiń­czyka, dają po­rządny po­si­łek za czter­dzie­ści cen­tów, a po­tem ku­pi­łem tro­chę rze­czy do domu, dla żony i na­szych trzech có­rek. No wie­cie – per­fumy, parę wa­chla­rzy, dwa te ta­kie wy­so­kie grze­bie­nie. Kiedy skoń­czy­łem, wpa­dłem do knajpy u Do­no­vana i wy­ko­na­łem piwko, po­ga­da­łem z wła­ści­cie­lem, a po­tem wró­ci­łem pie­chotą do przy­stani San Fran­ci­sco, za­trzy­mu­jąc się po dro­dze na piwo w trzech czy czte­rech lo­ka­lach. Fran­kiemu po­sta­wi­łem parę w ba­rze Cu­narda, więc kiedy przy­sze­dłem na łódź, czu­łem się cał­kiem sym­pa­tycz­nie. Po po­wro­cie na przy­stań mia­łem już tylko czter­dzie­ści cen­tów. Fran­kie wszedł na łódź ra­zem ze mną i kiedy tak sie­dzie­li­śmy i cze­ka­li­śmy na John­sona, wy­pi­łem z nim jesz­cze parę zim­nych piw ze skrzyni z lo­dem.

Eddy nie po­ja­wił się przez całą noc ani za dnia, ale wie­dzia­łem, że przyj­dzie, jak tylko prze­staną mu lać na kre­skę. Do­no­van mó­wił mi, że Eddy był tam na chwilę wie­czo­rem, z John­so­nem, i pił na kre­skę. Cze­ka­li­śmy więc, a ja za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czemu John­sona wciąż nie ma. Po­wie­dzia­łem lu­dziom na przy­stani, żeby pod moją nie­obec­ność skie­ro­wali go na łódź, miał tam na mnie po­cze­kać, ale mó­wili, że się nie zja­wił. Cóż, do­sze­dłem do wnio­sku, że pew­nie za­ba­lo­wał i wstał do­piero koło po­łu­dnia. Banki za­my­kali o wpół do czwar­tej. Wi­dzie­li­śmy, jak od­la­tuje sa­mo­lot, a o wpół do szó­stej już wcale nie czu­łem się sym­pa­tycz­nie, za to zde­cy­do­wa­nie się de­ner­wo­wa­łem.

O szó­stej wy­sła­łem Fran­kiego do ho­telu, żeby spraw­dził, czy John­son na­dal tam jest. Wciąż jesz­cze mia­łem na­dzieję, że może po­szedł w mia­sto albo sie­dzi w ho­telu, bo czuje się tak źle, że na­wet nie wy­cho­dzi z łóżka. Cze­ka­łem, cze­ka­łem, aż zro­biło się późno. Ale de­ner­wo­wa­łem się sa­kra­mencko, bo fa­cet był mi wi­nien osiem­set dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów.

Fran­kie ob­ró­cił w tę i z po­wro­tem w nieco po­nad pół go­dziny. Gdy zo­ba­czy­łem, że wraca, krę­cił głową i ma­sze­ro­wał cał­kiem szybko.

– Wy­le­ciał sa­mo­lo­tem – oznaj­mił.

No i pięk­nie. Sprawa ja­sna. Kon­su­lat już za­mknięty. Mia­łem czter­dzie­ści cen­tów, a sa­mo­lot i tak wy­lą­do­wał już w Miami. Na­wet de­pe­szy nie warto było wy­sy­łać. A to sku­ba­niec, ten pan John­son. W su­mie moja wina. Mo­głem się tego spo­dzie­wać.

– Cóż – po­wie­dzia­łem Fran­kiemu – rów­nie do­brze mo­żemy so­bie wy­ko­nać po zim­nym piwku. Pan John­son sta­wia. – Zo­stały jesz­cze trzy bu­telki, tro­pi­cale.

Fran­kie czuł się rów­nie podle jak ja. Na­wet nie wiem, jak to moż­liwe, ale tak to wła­śnie wy­glą­dało. Nic, tylko po­kle­py­wał mnie po ple­cach i krę­cił głową.

No i tak. By­łem spłu­kany. Stra­ci­łem pięć­set trzy­dzie­ści do­la­rów za wy­na­jem, jak rów­nież sprzęt, a za­kup no­wego wy­niósłby mnie ko­lejne trzy­sta pięć­dzie­siąt. Ależ by się z tego ucie­szyła spora część tej bandy, co się kręci przy na­brzeżu, po­my­śla­łem so­bie. Jak też nie­wąt­pli­wie co po­nie­któ­rzy z tych dzia­dów z Ba­ha­mów. I po­my­śleć, że dzień wcze­śniej od­mó­wi­łem wzię­cia trzech ty­sięcy za prze­rzu­ce­nie trzech ob­co­kra­jow­ców na Flo­rida Keys. Gdzie­kol­wiek, byle za­brać ich z Kuby.

Do­bra, ale co te­raz? Nie mo­głem zro­bić trun­ko­wego kursu, bo za to­war trzeba by naj­pierw za­pła­cić, a poza tym te­raz to ża­den in­te­res. Mia­sto jest za­wa­lone al­ko­ho­lem, nikt tego nie bie­rze. Ale, do ja­snej cho­lery, nie za­mie­rza­łem wra­cać do domu spłu­kany, gło­do­wać w mie­ście przez całe lato. Tym bar­dziej że mam ro­dzinę. Li­cen­cję mia­łem opła­coną już na wej­ściu. Z re­guły płaci się agen­towi z góry, on czło­wieka re­je­struje i za­ła­twia li­cen­cję. Ja­sny gwint, na­wet na pa­liwo nie mia­łem. Par­szywa sy­tu­acja, oj tak. Sku­ba­niec John­son.

– Mu­szę tra­fić ja­kiś kurs, Fran­kie – po­wie­dzia­łem. – Mu­szę za­ro­bić parę gro­szy.

– Się ro­zej­rzę – od­parł Fran­kie.

Chłop kręci się przy na­brzeżu, ła­pie do­ryw­cze ro­bótki, jest pra­wie głu­chy i noc w noc za dużo pije. Ale w ży­ciu nie wi­dzie­li­ście bar­dziej lo­jal­nego, ser­decz­niej­szego go­ścia. Znam go, od kiedy za­czą­łem tu kur­so­wać. Wiele razy po­ma­gał mi przy za­ła­dunku. A kiedy już od­pu­ści­łem szmu­giel, za­czą­łem wy­naj­mo­wać się z ło­dzią i roz­krę­ci­łem po­łowy miecz­ni­ków z Kuby, to wciąż czę­sto wi­dy­wa­łem go na przy­stani czy przy ka­wiarni. Wy­daje się przy­głupi, naj­czę­ściej, za­miast mó­wić, tylko się uśmie­cha, ale to dla­tego, że ze słu­chem u niego bar­dzo kiep­sko.

– Wszystko byś brał? – za­py­tał.

– No pew­nie. Te­raz nie mogę wy­brzy­dzać.

– Wszystko?

– Ja­sne.

– Po­py­tam – po­wie­dział. – Gdzie bę­dziesz?

– W La Perla – od­par­łem. – Mu­szę coś zjeść.

W Perle Świę­tego Fran­ciszka da się po­rząd­nie zjeść za dwa­dzie­ścia pięć cen­tów. Wszystko w menu jest po dzie­sięć cen­tów, poza zupą za piątkę. Fran­kie od­pro­wa­dził mnie pod sam lo­kal, ja wsze­dłem do środka, a on po­szedł w swoją stronę. Za­nim od­szedł, uści­snął mi dłoń i raz jesz­cze klep­nął w plecy.

– Się nie martw – po­wie­dział. – Ja, Fran­kie, dużo w po­li­tyce. Dużo w biz­ne­sie. Dużo w pi­ciu. Pie­nię­dzy mało. Ale dużo przy­ja­ciel. Się nie martw.

– Na ra­zie, Fran­kie – od­rze­kłem. – Ty się też nic nie martw, sy­nek.

Wsze­dłem więc do Perły, sia­dłem przy sto­liku. Wy­mie­nili już tę szybę w oknie, po któ­rej po­szła se­ria, wy­stawę bu­te­lek też na­pra­wili. Przy ba­rze piła gro­mada hisz­pań­ców, nie­któ­rzy coś też je­dli. Przy jed­nym sto­liku już grali w do­mino. Za pięt­na­ście cen­tów wzią­łem so­bie zupę z czar­nej fa­soli i gu­lasz wo­łowy z ziem­nia­kami. Do tego bu­telka piwa Ha­tuey i wy­szło równe ćwierć do­lara. Kiedy za­gad­ną­łem kel­nera o strze­la­ninę, nic nie po­wie­dział. Wszy­scy byli mocno wy­stra­szeni.

Zja­dłem, co do­sta­łem, usia­dłem wy­god­niej, za­pa­li­łem pa­pie­rosa i się za­drę­cza­łem. Po­tem zo­ba­czy­łem, że do środka wcho­dzi Fran­kie, a za nim jesz­cze ktoś. Czyli bę­dzie na żółto, po­my­śla­łem so­bie. Bę­dzie na żółto.

– To jest pan Sing – po­wie­dział Fran­kie i się uśmiech­nął. Szybki był, sku­ba­niec, i do­brze o tym wie­dział.

– Wi­tam pana – ode­zwał się pan Sing.

Chyba w ży­ciu nie wi­dzia­łem tak wy­ele­gan­to­wa­nego go­ścia. Ow­szem, chi­nol, ale ga­dał jak An­glik, a ubrany był w biały gar­ni­tur na je­dwab­nej ko­szuli z czar­nym kra­wa­tem, i do tego no­sił pa­namę, jedną z tych po sto dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów sztuka.

– Ży­czy pan so­bie na­pić się kawy? – za­py­tał.

– Je­śli i pan wy­pije.

– Dzię­kuję – po­wie­dział. – Je­ste­śmy tu zu­peł­nie sami?

– Je­śli nie li­czyć wszyst­kich po­zo­sta­łych klien­tów – od­par­łem.

– To nie szko­dzi – pod­jął. – Ma pan łódź?

– Trzy­dzie­ści osiem stóp. Stu­konny sil­nik Ker­math.

– Ach – wes­tchnął pan Sing. – Są­dzi­łem, że to lu­gier.

– Może prze­wieźć dwie­ście sześć­dzie­siąt pięć skrzy­nek al­ko­holu i nie bę­dzie prze­cią­żona.

– Miałby pan chęć wy­na­jąć mi ją?

– Na ja­kich wa­run­kach?

– Nie musi pan pły­nąć. Za­ła­twiam szy­pra i za­łogę.

– Nie – od­par­łem. – Je­śli łódź pły­nie, to ja na niej.

– Ro­zu­miem – po­wie­dział pan Sing. – Ze­chciałby pan zo­sta­wić nas sa­mych? – zwró­cił się do Fran­kiego.

Ten miał mocno za­in­te­re­so­waną minę i tylko się do chi­nola uśmiech­nął.

– Głu­chy jest – wy­ja­śni­łem. – I słabo ro­zu­mie an­giel­ski.

– Ro­zu­miem – stwier­dził pan Sing. – Pan mówi po hisz­pań­sku. Pro­szę mu po­wie­dzieć, żeby wró­cił do nas za chwilę.

Mach­ną­łem do Fran­kiego kciu­kiem. Wstał, pod­szedł do kon­tu­aru.

– A pan nie mówi po hisz­pań­sku? – za­py­ta­łem.

– Ależ tak – od­parł pan Sing. – Cóż za­tem za oko­licz­no­ści mo­głyby... spra­wiły, że do­pusz­cza pan...

– Je­stem bez gro­sza.

– Ro­zu­miem. Czy łódź jest ob­cią­żona fi­nan­sowo? Może zo­stać za­jęta?

– Nie.

– Wy­śmie­ni­cie. Iluż więc mo­ich nie­szczę­snych współ­ro­da­ków da­łoby się na pań­skiej ło­dzi umie­ścić?

– Zna­czy, ilu mogę prze­wieźć?

– Otóż to.

– A jak da­leko?

– Jed­no­dniowa po­dróż.

– Bo ja wiem – mruk­ną­łem. – Da­łoby się z tu­zin, ale bez ba­gażu.

– Nie będą mieli ba­gażu.

– Do­kąd mam ich za­brać?

– To już po­zo­sta­wiam panu – stwier­dził pan Sing.

– Do­bra, ale gdzie ich wy­sa­dzić?

– Ich de­sty­na­cja to wy­spy Dry Tor­tu­gas, tam od­bie­rze ich szku­ner.

– Słu­chaj no pan, na Tor­tu­gas, na wy­sepce Log­ger­head Key, jest la­tar­nia mor­ska z ra­dio­sta­cją i od­bior­ni­kiem.

– Tak jest – od­parł pan Sing. – Zde­cy­do­wa­nie nie­mą­drze by­łoby ich tam wy­sa­dzić.

– Więc?

– Po­wie­dzia­łem, że ich de­sty­na­cja na pań­skiej ło­dzi to te wy­spy. Za taki trans­port za­pła­cili.

– Tak.

– A pan wy­sa­dzi ich tam, gdzie bę­dzie naj­le­piej zgod­nie z pań­ską oceną sy­tu­acji.

– Czy fak­tycz­nie na Dry Tor­tu­gas przy­pły­nąłby po nich ten szku­ner?

– Ależ skądże – od­po­wie­dział pan Sing. – Nie bądźmy nie­po­ważni.

– A jaka stawka od głowy?

– Pięć­dzie­siąt do­la­rów.

– Nie.

– A sie­dem­dzie­siąt pięć brzmia­łoby le­piej?

– A ile pan bie­rze od głowy?

– To aku­rat zu­peł­nie bez związku z te­ma­tem. Otóż, ro­zu­mie pan, moje usługi trans­por­towe to dzia­łal­ność wie­lo­aspek­towa, rzec by można, wie­lo­wąt­kowa. Nie za­czyna się tu ani nie koń­czy.

– Ow­szem. Na­to­miast to, co mam wy­ko­nać, w ogóle nie musi być opła­cane. Hm?

– Ab­so­lut­nie ro­zu­miem pań­ski punkt wi­dze­nia – po­wie­dział pan Sing. – Czyli, po­wiedzmy, sto do­la­rów sztuka?

– Słu­chaj pan – za­czą­łem. – Wiesz pan, na jak długo tra­fił­bym za kraty, gdyby mnie na tym cap­nęli?

– Dzie­sięć lat. Co naj­mniej dzie­sięć lat. Nie ma jed­nak po­wodu, żeby miał pan tra­fić do wię­zie­nia, mój drogi ka­pi­ta­nie. Ry­zy­kowny jest tylko je­den mo­ment: kiedy bę­dzie pan ła­do­wał pa­sa­że­rów. Cała reszta za­leży wy­łącz­nie od pań­skiej dys­kre­cji.

– A je­śli znów do pana wrócą?

– Ba­nal­nie pro­ste. Oskarżę przed nimi pana, że to pan mnie zdra­dził. Zwrócę im część pie­nię­dzy i znów wy­ślę ich w trasę. Oczy­wi­ście zdają so­bie sprawę, że to nie­ła­twa po­dróż.

– A co ze mną?

– Cóż, za­pewne po­wi­nie­nem prze­ka­zać ja­kąś in­for­ma­cję do kon­su­latu.

– Ro­zu­miem.

– Ty­siąc dwie­ście do­la­rów, pa­nie ka­pi­ta­nie, to w obec­nej sy­tu­acji kwota nie do po­gar­dze­nia.

– Kiedy do­stanę pie­nią­dze?

– Dwie­ście, jak wy­razi pan zgodę, ty­siąc po za­ła­do­wa­niu pa­sa­że­rów.

– A je­śli ulot­nię się z tymi dwiema stó­wami?

– Oczy­wi­ście będę zu­peł­nie bez­radny. – Uśmiech­nął się. – Wiem jed­nak, pa­nie ka­pi­ta­nie, że nie zro­biłby pan cze­goś po­dob­nego.

– Ma pan te dwie stówy przy so­bie?

– Oczy­wi­ście.

– Pro­szę je wło­żyć pod ta­lerz.

Tak uczy­nił.

– No do­bra. Rano za­ła­twię for­mal­no­ści, o zmroku wy­pły­wam. To gdzie bę­dzie za­ła­du­nek?

– Plaża Ba­cu­ra­nao pa­suje?

– Może być. Pan już tam wszystko za­ła­twił?

– Oczy­wi­ście.

– Do­bra, więc co do za­ła­dunku: na cy­plu pro­szę po­ka­zać dwa świa­tła, jedno nad dru­gim. Po­dejdę do brzegu, kiedy je zo­ba­czę. Wy wy­pły­wa­cie ło­dzią, za­ła­du­nek bę­dzie z ło­dzi. Pan zja­wia się oso­bi­ście, z pie­niędzmi. Póki nie do­stanę reszty kwoty, ni­kogo nie biorę na po­kład.

– Nie – on na to – po­łowa przy roz­po­czę­ciu za­ła­dunku, dru­gie pół po za­koń­cze­niu.

– No do­bra, mo­żemy się tak umó­wić.

– Czyli ro­zu­miemy się w zu­peł­no­ści?

– Ra­czej tak. Tylko żad­nych ba­gaży i żad­nej broni: pi­sto­le­tów, noży, na­wet ży­le­tek. Co do tego mu­szę mieć pew­ność.

– Pa­nie ka­pi­ta­nie, nie ufa mi pan? Nie wi­dzi pan, że na­sze in­te­resy są tu zbieżne?

– No do­bra – po­wie­dzia­łem. – O któ­rej tam bę­dzie­cie?

– Przed pół­nocą.

– W po­rządku. To już chyba wszystko.

– Jak chce pan otrzy­mać pie­nią­dze?

– Może być set­kami.

Wstał, pa­trzy­łem, jak wy­cho­dzi. Fran­kie uśmiech­nął się do niego po dro­dze. Fak­tycz­nie, ele­gancki chi­nol. Taki chi­nol sku­ba­niec.

Fran­kie pod­szedł do sto­lika.

– No i? – za­gad­nął.

– Skąd ty znasz tego pana Singa?

– Chiń­czyki on wozi – od­rzekł Fran­kie. – Duży biz­nes.

– Od dawna go znasz?

– Ze dwa lata tu jest. Przed nim inny ich wo­ził. Za­bił ktoś jego.

– Pana Singa też ktoś za­bije.

– No pew­nie – przy­tak­nął Fran­kie. – Czemu nie? Biz­nes bar­dzo duży.

– Świetny in­te­res, psia­krew – mruk­ną­łem.

– Duży in­te­res. Wo­że­nie Chiń­czyki, co ni­gdy nie wra­cają. Inne Chiń­czyki pi­szą li­sty, że wszystko su­per.

– Fan­ta­stycz­nie – mruk­ną­łem.

– To ta­kie Chiń­czyki, co nie ro­zu­mią pi­sane. Chiń­czyki, co umią pi­sane, sami bo­gaci. Nic nie je­dzą. Sam ryż. Tu jest sto ty­sięcy Chiń­czyki. Tylko trzy ko­biety z Chi­nów.

– Czemu?

– Rząd nie wpusz­cza.

– Sa­kra­mencka sy­tu­acja.

– Ty z nim in­te­res robi?

– Może.

– Do­bry in­te­res – stwier­dził Fran­kie. – Lep­szy jak po­li­tyka. Dużo pie­nią­dze. Biz­nes bar­dzo duży.

– Weź so­bie piwo – po­wie­dzia­łem.

– Się już nie mar­twi?

– Gdzie tam, psia­krew. Biz­nes jak cho­lera. Ser­decz­nie dzię­kuję.

– Do­brze. – Fran­kie po­kle­pał mnie po ple­cach. – Się ro­bię szczę­śliwy jak nic. Ja tylko chcę, żeby ty za­do­wo­lony. Chiń­czyki do­bry biz­nes, nie?

– Re­we­la­cyjny.

– Się ro­bię szczę­śliwy – po­wtó­rzył Fran­kie. Wi­dzia­łem, że już pra­wie pła­cze, taki był za­do­wo­lony, że wszystko się uło­żyło, więc po­kle­pa­łem go po ple­cach. Ech, Fran­kie, sku­ba­niec.

Z sa­mego rana zła­pa­łem agenta i po­wie­dzia­łem, żeby opła­cił li­cen­cję na rejs na Flo­rydę. Chciał li­stę za­łogi, ja mu na to, że brak.

– Chce pan pły­nąć sam, pa­nie ka­pi­ta­nie?

– Zga­dza się.

– A co się stało z pań­skim to­wa­rzy­szem?

– Po­szedł w za­pój – wy­ja­śni­łem.

– Sa­memu to bar­dzo nie­bez­pieczne.

– To tylko dzie­więć­dzie­siąt mil – od­par­łem. – My­śli pan, że mo­czy­morda na po­kła­dzie zro­biłby ja­kąś róż­nicę?

Pod­pły­ną­łem do po­mo­stu Stan­dard Oil na dru­gim końcu portu i za­tan­ko­wa­łem oba zbior­niki pod ko­rek. Z peł­nymi ba­kami mia­łem pra­wie dzie­więć­set li­trów. Bo­lało, kiedy mu­sia­łem lać po te sześć z ha­kiem cen­tów za litr, ale nie wie­dzia­łem, do­kąd w końcu do­trzemy.

Od spo­tka­nia z tym chi­no­lem i przy­ję­cia jego forsy cały czas ła­ma­łem so­bie głowę nad tym in­te­re­sem. Chyba przez całą noc nie zmru­ży­łem oka. Wró­ci­łem ło­dzią do przy­stani San Fran­ci­sco, a tam na po­mo­ście cze­kał już na mnie Eddy.

– Cześć, Harry. – Po­ma­chał.

Rzu­ci­łem mu cumę ru­fową, uwią­zał ją do pa­chołka i wszedł na po­kład: wyż­szy, bar­dziej nie­wy­raźny, bar­dziej skuty niż kie­dy­kol­wiek do­tąd. Nie ode­zwa­łem się do niego.

– Jak ci się po­doba, że ten cały John­son tak się zmył, Harry? – za­py­tał. – Coś o tym wiesz?

– Won stąd – po­wie­dzia­łem mu. – Rzy­gać mi się chce, jak na cie­bie pa­trzę.

– Bra­chu, a ja to co, le­piej się z tym czuję niż ty?

– Złaź z mo­jej ło­dzi – od­par­łem.

A on tylko roz­parł się na fo­telu węd­kar­skim, wy­cią­gnął giry.

– Sły­sza­łem, że wra­camy dziś za cie­śninę – po­wie­dział. – Chyba fak­tycz­nie nie ma tu już na co cze­kać.

– Ty nie pły­niesz.

– O co ci cho­dzi, Harry? Nie ma po­wodu, że­byś się tak ci­skał.

– Nie? Złaź z ło­dzi.

– No dajże spo­kój.

Zdzie­li­łem go w twarz, wtedy wstał, wspiął się z po­wro­tem na po­most.

– Prze­cież ja bym cię tak nie za­ła­twił, Harry – po­wie­dział.

– Nie za­mie­rzam cię za­bie­rać. I tyle.

– Ej, no to za co mnie ude­rzy­łeś?

– Że­byś mi wresz­cie uwie­rzył.

– Więc co mam ze sobą zro­bić? Zo­stać tu i zdech­nąć z głodu?

– Dia­bła tam zdech­niesz – od­par­łem. – Mo­żesz wziąć ro­botę na pro­mie. Od­pra­cu­jesz bi­let po­wrotny.

– Te­raz to chcesz mnie wy­sta­wić do wia­tru.

– A kogo ty niby nie wy­sta­wi­łeś, ochla­pu­sie? Wła­sną matkę byś wy­ro­lo­wał.

I tak rze­czy­wi­ście było. Ale źle się czu­łem z tym, że go ude­rzy­łem. Wie­cie, ja­kie to uczu­cie, przy­ło­żyć pi­ja­kowi. Sy­tu­acja była jed­nak taka, że tym ra­zem nie mo­głem go za­brać, na­wet gdy­bym chciał.

Ru­szył po­mo­stem w stronę brzegu, wy­glą­dał smęt­niej niż dzień bez śnia­da­nia. Na­gle ob­ró­cił się i pod­szedł z po­wro­tem.

– A może tak cho­ciaż parę do­la­rów byś mi od­pa­lił, co, Harry?

Da­łem mu pią­taka z chi­no­lo­wej forsy.

– Za­wsze wie­dzia­łem, że do­bry z cie­bie kum­pel. Czemu nie chcesz mnie wziąć, Harry?

– Bo pe­cha przy­no­sisz.

– Żeś się na mnie uwziął, i tyle. Nie­ważne, stary. Jesz­cze się kie­dyś ucie­szysz na mój wi­dok.

Skoro już miał pie­nią­dze, zmył się znacz­nie żwa­wiej, ale po­wiem wam, że i tak bo­lało na­wet na niego pa­trzeć. Cho­dził tak, jakby stawy miał za­ło­żone tył na przód.

Po­sze­dłem do Perły spo­tkać się z agen­tem, dał mi pa­piery, a ja po­sta­wi­łem mu drinka. Po­tem zja­dłem lunch i wtedy przy­szedł Fran­kie.

– Je­den fa­cet mi to dał dla cie­bie. – I po­dał mi coś zro­lo­wa­nego jakby w tubę, za­wi­nię­tego w pa­pier i prze­wią­za­nego czer­wo­nym sznur­kiem. Gdy to roz­wi­ja­łem, po­my­śla­łem, że to zdję­cie, może fo­to­gra­fia ło­dzi, zro­biona przez ko­goś na przy­stani.

Fak­tycz­nie, zdję­cie. Zbli­że­nie na głowę i tors trupa czar­nu­cha, któ­remu ktoś po­de­rżnął gar­dło po ca­łej sze­ro­ko­ści, po czym rana zo­stała sta­ran­nie za­szyta, a na jego piersi le­żała kartka z na­pi­sem po hisz­pań­sku: „Tak ro­bimy z len­guas lar­gas”.

– Kto ci to dał? – za­py­ta­łem Fran­kiego.

Wska­zał ta­kiego hisz­pań­skiego chło­paka, co pra­cuje na przy­stani, na ostat­nich no­gach od gruź­licy. Młody stał przy kon­tu­arze, za­ma­wiał so­bie lunch.

– Po­proś go, niech tu po­dej­dzie.

Więc pod­szedł. Po­wie­dział, że gdzieś około je­de­na­stej dali mu to dwaj mło­dzi fa­ceci. Za­py­tali, czy mnie ko­ja­rzy, po­twier­dził. Po­tem prze­ka­zał rzecz Fran­kiemu, żeby ten od­dał mnie. Dali mu do­lara, żeby po­sta­rał mi się to prze­ka­zać. Do­brze ubrani, po­wie­dział.

– Po­li­tyka – stwier­dził Fran­kie.

– O tak.

– My­ślą, że ty po­wie­dział po­li­cji, że ty się spo­tka tu z tamte chło­paki tam­tego ranka.

– O tak.

– Zła po­li­tyka – po­wie­dział Fran­kie. – To do­brze, że ty pły­niesz.

– Prze­ka­zali jesz­cze ja­kąś wia­do­mość? – za­py­ta­łem tam­tego chło­paka.

– Nie. Tylko że­bym to panu od­dał.

– Te­raz to już mu­szę od­pły­nąć – po­wie­dzia­łem Fran­kiemu.

– Zła po­li­tyka – od­rzekł. – Bar­dzo zła po­li­tyka.

Zgar­ną­łem plik pa­pie­rów, które prze­ka­zał mi agent, opła­ci­łem ra­chu­nek i wy­sze­dłem z ka­wiarni, prze­cią­łem plac, prze­sze­dłem przez bramę i mocno mi ulżyło, kiedy przez ma­ga­zyn wy­sze­dłem na po­most. Niby szcza­wie, a jed­nak mnie na­stra­szyli, o tak. Byli na tyle głupi, że mo­gli uwie­rzyć, że tam­tych trzech ko­muś wy­sta­wi­łem. Ta­kie dzie­ciaki były jak tam­ten, Pan­cho. Kiedy się bali, za­czy­nało ich no­sić, a kiedy ich no­siło, chcieli ko­goś za­bić.

Wsze­dłem na po­kład i za­czą­łem grzać sil­nik. Fran­kie stał na po­mo­ście, pa­trzył na mnie. Uśmie­chał się tym dziw­nym uśmie­chem głu­chego. Cof­ną­łem się do niego.

– Słu­chaj – po­wie­dzia­łem. – Tylko że­byś sam nie miał przez to pro­ble­mów.

Nie sły­szał. Mu­sia­łem mu to po­wtó­rzyć krzy­kiem.

– Ja z po­li­tyką do­bry – od­parł. Zrzu­cił cumy.

Po­ma­cha­łem mu, kiedy zrzu­cił mi na po­kład cumę dzio­bową, od­bi­łem od po­mo­stu i wy­sze­dłem na ka­nał por­towy. Wła­śnie wy­pły­wał bry­tyj­ski frach­to­wiec, tro­chę po­cią­gną­łem obok niego, po­tem go wy­prze­dzi­łem. Wy­sze­dłem z portu, mi­ną­łem Morro i wzią­łem kurs na Key West, pro­sto na pół­noc. Zo­sta­wi­łem ster, po­sze­dłem na dziób i zbuch­to­wa­łem cumę, a po­tem wró­ci­łem i po­pra­wi­łem kurs, Ha­wana roz­po­ście­rała się za rufą, a po­tem zni­kła, wy­szły góry.

Po ja­kimś cza­sie z pola wi­dze­nia zni­kła twier­dza Morro, po­tem ho­tel Na­cio­nal, w końcu wi­dzia­łem już tylko ko­pułę Ka­pi­tolu. Prąd był słaby w po­rów­na­niu z tym, co mie­li­śmy wczo­raj, pod­czas po­łowu, i wiatr też tylko le­ciutki. Za­uwa­ży­łem parę ku­trów cią­gną­cych w stronę Ha­wany, szły od za­chodu, więc wie­dzia­łem, że prąd nie cią­gnie mocno.

Wy­łą­czy­łem iskrow­nik, zga­si­łem sil­nik. Po co mar­no­wać pa­liwo. Pu­ści­łem łódź w dryf. Kiedy zrobi się ciemno, za­wsze zo­ba­czę świa­tła na Morro, a je­śli znie­sie mnie za da­leko, to z Co­jímar, a wtedy po­dejdę do brzegu i śmi­gnę do Ba­cu­ra­nao. Z siły prądu wy­cho­dziło mi, że do zmroku przed­ry­fu­jemy te dwa­na­ście mil do Ba­cu­ra­nao, wtedy wi­dział­bym świa­tła z Ba­ra­cóa.

Więc przy wy­łą­czo­nym sil­niku wy­sze­dłem na przedni po­kład, żeby się ro­zej­rzeć. Nie­wiele było do oglą­da­nia, te dwa ku­try idące z za­chodu do portu, a da­leko za mną biała ko­puła Ka­pi­tolu, wy­nu­rza­jąca się zza mor­skiego ho­ry­zontu. Prąd niósł tro­chę wo­do­ro­stów, parę pta­ków nad nimi krą­żyło, ale nie­wiele. Po­sie­dzia­łem so­bie chwilkę na daszku kok­pitu, po­pa­trzy­łem, ale z ryb wi­dzia­łem tylko tę brą­zową drob­nicę, co wy­cho­dzi ra­zem z wo­do­ro­stami. Lu­dzie, po­wiem wam, że jak ktoś mówi, że mię­dzy Ha­waną a Key West tej wody to za dużo nie ma, to bre­dzi. Ja by­łem le­d­wie na skraju tej cie­śniny.

Po ja­kimś cza­sie zsze­dłem z po­wro­tem do kok­pitu, a tam – Eddy!

– Co jest? Coś się po­ro­biło z sil­ni­kiem?

– Się ze­psuł.

– To czemu nie otwo­rzy­łeś luku?

– No ja­sna cho­lera! – stęk­ną­łem.

Wie­cie, co on wy­wi­nął? Wró­cił na łódź, uchy­lił for­luk, zszedł do ka­biny i tam za­snął. Miał ze sobą dwie li­trowe fla­chy. Po­szedł do pierw­szej bo­degi, którą za­uwa­żył, ku­pił go­rzałę i wró­cił na po­kład. Gdy wy­pły­ną­łem, zbu­dził się, ale za­raz za­snął. Kiedy za­trzy­ma­łem łódź na za­toce i za­częła bu­jać się na fa­lach, znów się roz­bu­dził.

– Wie­dzia­łem, że mnie za­bie­rzesz, Harry – po­wie­dział.

– Do pie­kła cię za­biorę – od­par­łem. – Nie zgło­si­łem cię jako za­ło­ganta. Aż mnie korci, żeby ka­zać ci te­raz wy­sko­czyć za burtę.

– Z cie­bie to stary dow­cip­niś, Harry. My, wy­spia­rze, po­win­ni­śmy trzy­mać się ra­zem, kiedy mamy kło­poty.

– Ty i ten twój pysk. Kto by uwie­rzył w to, co ga­dasz, kiedy je­steś wlany?

– Je­stem po­rządny gość, Harry. Pod­daj mnie pró­bie, prze­ko­nasz się, że je­stem po­rządny gość.

– Przy­nieś tu te dwie fla­chy – po­le­ci­łem. Co in­nego mia­łem na gło­wie.

Wy­niósł je z ka­biny, po­cią­gną­łem łyka z tej otwar­tej i od­sta­wi­łem obie przy kole ste­ro­wym. Eddy tylko stał, więc na niego spoj­rza­łem. Żal mi go było i ża­ło­wa­łem tego, co będę mu­siał zro­bić. Ja­sna cho­lera, prze­cież zna­łem go jesz­cze z cza­sów, kiedy fak­tycz­nie był po­rządny.

– Więc co jest z ło­dzią, Harry?

– Wszystko w po­rządku.

– No to co się stało? Co się tak na mnie pa­trzysz?

– Oj, bra­chu – na­prawdę było mi go żal – wpa­ko­wa­łeś się w wiel­kie kło­poty.

– O co ci cho­dzi, Harry?

– Tego to jesz­cze nie wiem – od­par­łem. – Nie do końca to wszystko roz­gry­złem.

Sie­dzie­li­śmy tak so­bie przez ja­kiś czas, bo nie mia­łem już ochoty się do niego od­zy­wać. Kiedy już wie­dzia­łem, co jest, nie­ła­two było z nim roz­ma­wiać. Po­tem zsze­dłem pod po­kład i wy­cią­gną­łem po­wta­rzalną śru­tówkę i win­che­stera 30-30, które za­wsze trzy­ma­łem w ka­bi­nie, i uwie­si­łem je w fu­te­ra­łach pod dasz­kiem kok­pitu, gdzie nor­mal­nie wie­szamy wę­dzi­ska, za­raz nad ko­łem ste­ro­wym, w ła­twym za­sięgu. Trzy­mam je w ta­kich fu­te­ra­łach na całą dłu­gość, z na­są­czo­nej oliwą wełny. To je­dyny spo­sób, żeby na ło­dzi nie za­rdze­wiały.

Po­pra­co­wa­łem su­wa­dłem śru­tówki, żeby ją roz­ru­szać, po czym za­ła­do­wa­łem ją i je­den na­bój wpro­wa­dzi­łem do ko­mory. Za­ła­do­wa­łem ma­ga­zy­nek win­che­stera i w nim też wpro­wa­dzi­łem na­bój do lufy. Spod ma­te­raca wy­cią­gną­łem re­wol­wer Smith & We­sson ka­li­bru 38 Spe­cial z cza­sów, kiedy słu­ży­łem w po­li­cji w Miami, wy­czy­ści­łem go, na­oli­wi­łem, na­bi­łem i przy­pią­łem so­bie do pa­ska.

– Co jest? – za­py­tał Eddy. – Co jest, do dia­bła?

– Nic – ja mu na to.

– Po cho­lerę ci tyle broni?

– Za­wsze ją mam na po­kła­dzie. Żeby strze­lać do pta­ków, je­śli do­bie­rają się do przy­nęty, albo do re­ki­nów, co kręcą się mię­dzy wy­sep­kami.

– Co jest grane, do dia­bła? Co jest grane?

– Nic – po­wtó­rzy­łem. Sie­dzia­łem tak, ta stara trzy­dziestka ósemka obi­jała mi się o bio­dro przy ko­ły­sa­niu ło­dzi, i po­pa­trzy­łem na niego. Te­raz nie ma już sensu tego ro­bić, po­my­śla­łem so­bie. Te­raz to on mi się przyda. – Mamy ro­bótkę do wy­ko­na­nia – po­wie­dzia­łem. – Przy Ba­cu­ra­nao. Po­wiem ci, co ro­bić, kiedy przyj­dzie pora.

Nie chcia­łem wy­kła­dać mu wszyst­kiego z wy­prze­dze­niem, bo za­cząłby się nie­po­koić i tak by sam sie­bie wy­stra­szył, że na nic by mi się nie zdał.

– Ni­kogo lep­szego ode mnie byś nie zna­lazł, Harry – za­czął. – Dla cie­bie wszystko. Wcho­dzę we wszystko, co po­wiesz.

Po­pa­trzy­łem na niego, dłu­giego, nie­wy­raź­nego, roz­trzę­sio­nego, i nic nie po­wie­dzia­łem.

– Słu­chaj, Harry. Mógł­bym so­bie gol­nąć jed­nego? – za­py­tał. – Żeby mnie nie za­częło te­le­pać.

Da­łem mu łyka, a po­tem sie­dzie­li­śmy i cze­ka­li­śmy, aż się ściemni. Za­chód słońca był piękny, wiała sym­pa­tyczna, lekka bryza, a kiedy słońce już po­rząd­nie za­szło, włą­czy­łem sil­nik i ru­szy­łem po­woli w stronę lądu.

W ciem­no­ściach za­trzy­ma­li­śmy się może milę od lądu. Gdy za­szło słońce, prąd przy­brał na mocy, za­uwa­ży­łem, że cią­gnie do brzegu. Da­leko na za­chód wi­dzia­łem świa­tło na­wi­ga­cyjne na Morro, na­prze­ciwko mie­li­śmy świa­tła Rin­cón i Ba­ra­cóa. Skie­ro­wa­łem łódź pod prąd, póki nie mi­ną­łem Ba­cu­ra­nao, do­tar­li­śmy pra­wie pod Co­jímar. Wtedy znów po­zwo­li­łem jej dry­fo­wać. Było cał­kiem ciemno, ale w na­szym po­ło­że­niu orien­to­wa­łem się cał­kiem nie­źle. Wy­ga­si­łem wszyst­kie świa­tła na ło­dzi.

– Co tu się szy­kuje, Harry? – za­py­tał mnie Eddy. Znowu za­czy­nało go brać na stra­chy.

– A jak my­ślisz?

– Nie wiem. De­ner­wuję się przez cie­bie. – Nie­wiele dzie­liło go już od drżączki, a gdy pod­szedł bli­żej, wy­ziew miał jak ścier­wo­jad.

– Która go­dzina?

– Zejdę na dół i spraw­dzę – po­wie­dział. Za­raz wró­cił, oświad­czył, że wpół do dzie­sią­tej.

– Głodny je­steś? – za­py­ta­łem.

– Nie. Prze­cież wiesz, Harry, że nie dam rady jeść.

– No do­bra – ule­głem. – Mo­żesz so­bie gol­nąć jed­nego.

Kiedy już łyk­nął, za­py­ta­łem go o sa­mo­po­czu­cie. Stwier­dził, że czuje się świet­nie.

– Za ja­kiś czas po­zwolę ci jesz­cze na parę ły­ków – za­po­wie­dzia­łem. – Wiem, że bez rumu je­steś jak bez jaj, a nie mamy go na po­kła­dzie za wiele. Więc le­piej się nie roz­pę­dzaj.

– Po­wiedz mi, co jest grane.

– Słu­chaj – mó­wi­łem do niego w ciem­no­ściach. – Pod­pły­niemy do Ba­cu­ra­nao, po­dej­miemy dwu­na­stu chi­noli. Na mój sy­gnał przej­miesz ster, bę­dziesz ro­bił, co ci każę. Za­bie­rzemy na po­kład tych dwu­na­stu chi­noli i za­mkniemy ich w ka­ju­cie na dzio­bie. Idź te­raz na dziób, za­blo­kuj for­luk.

Po­szedł tam, wi­dzia­łem jego syl­wetkę wśród mroku. Wró­cił i za­py­tał:

– Harry, a mógł­bym dziob­nąć jed­nego już te­raz?

– Nie. Chcę, że­byś miał z rumu od­wagę. A nie żeby cię roz­ło­żyło.

– Je­stem po­rządny gość, Harry. Jesz­cze zo­ba­czysz.

– Pi­jus je­steś. Słu­chaj. Tych dwu­na­stu do­star­czy inny chi­nol. Na po­czątku da mi część forsy. Kiedy już wszy­scy będą na po­kła­dzie, do­łoży jesz­cze. Kiedy zo­ba­czysz, że za­czyna da­wać mi tę drugą część forsy, włą­czasz mo­tor, da­jesz gazu i cią­gniesz na pełne mo­rze. Nie­ważne, co by się działo. Ci­śniesz na mo­rze, choćby nie wia­domo, co się działo. Zro­zu­miano?

– Tak.

– Jak któ­ryś chi­nol za­cznie wy­wa­lać drzwi ka­biny albo wy­ła­zić przez luk, kiedy już bę­dziemy w tra­sie, bie­rzesz pompkę i wa­lisz w nich, jak tylko któ­ryś wy­ściubi nos. Umiesz uży­wać pompki?

– Nie. Ale mo­żesz mi po­ka­zać.

– W ży­ciu nie za­pa­mię­tasz. A win­che­stera wiesz, jak uży­wać?

– Tylko pom­puje się waj­chą i strzela.

– Wła­śnie. Ale że­byś nam dziur w ka­dłu­bie nie na­ro­bił.

– To le­piej daj mi jesz­cze raz gol­nąć.

– Do­bra. Po­leję ci ma­lu­cha.

Na­la­łem mu po­rząd­nego. Wie­dzia­łem, że te­raz się nie urżnie: ta­kiego stra­chu nie da­łoby się uto­pić. Ale każdy łyk ro­bił swoje, na ja­kiś czas. Eddy wy­pił i ode­zwał się, zu­peł­nie jakby szczę­śliwy:

– Czyli bę­dziemy szmu­glo­wać chi­noli. Jak Boga ko­cham, za­wsze mó­wi­łem, że gdy­bym był bez gro­sza, to­bym Chiń­czy­ków szmu­glo­wał.

– Tylko że ni­gdy do­tąd nie by­łeś bez gro­sza, co? – od­po­wie­dzia­łem. Oj tak, był śmieszny.

Za­nim mi­nęło wpół do je­de­na­stej, za­ser­wo­wa­łem mu jesz­cze trzy drinki, żeby nie stra­cił od­wagi. Śmiesz­nie było na niego pa­trzeć, a do tego przy­naj­mniej sam nie mu­sia­łem o tym my­śleć. Nie wpa­dłem na to, że bę­dzie aż tyle cze­ka­nia. Za­mie­rza­łem wy­pły­nąć po zmroku, wyjść w mo­rze tuż poza łunę świa­teł i po­ma­lutku do­czła­pać się do Co­jímar.

Troszkę po je­de­na­stej zo­ba­czy­łem, że na cy­plu po­ja­wiły się dwa świa­tła. Od­cze­ka­łem nieco, po czym po­woli ru­szy­łem do brzegu. Ba­cu­ra­nao jest w za­toczce, kie­dyś była tu duża przy­stań do za­ła­dunku pia­sku. Do za­toczki wpada nie­duża rzeka, kiedy desz­cze wy­myją ła­chy pia­sku w uj­ściu. Zimą pół­nocne wia­try znów na­gar­niają piach i blo­kują uj­ście.

Kie­dyś za­wi­jały tu szku­nery, ła­do­wały gu­jawy od rzeki, było tu i mia­steczko. Zmiótł je jed­nak hu­ra­gan i te­raz nie ma nic, tylko je­den dom zbu­do­wany przez hisz­pań­ców z tych ru­der, co je roz­wa­lił hu­ra­gan, uży­wają go jako tanc­budy w nie­dziele, kiedy przy­jeż­dżają z Ha­wany po­pły­wać i pik­ni­ko­wać. W dru­gim domu mieszka de­le­gat rządu, ale to już ka­wa­łek od plaży.

W każ­dej ta­kiej dziu­rze na wy­brzeżu musi być de­le­gat rządu, ale za­kła­da­łem, że chi­nol po­słu­guje się wła­sną łódką i ma go­ścia w kie­szeni. Gdy pod­pły­nę­li­śmy, po­czu­łem za­pach kok­ko­loby i tę słodką woń za­ro­śli, która tu idzie od lądu.

– Idź na dziób – po­le­ci­łem Eddy’emu.

– Tu na nic nie wpad­niesz – od­parł. – Kiedy wpły­wasz, rafa jest po dru­giej stro­nie za­toki.

Wi­dzi­cie, kie­dyś fak­tycz­nie się nada­wał.

– Uwa­żaj – po­wie­dzia­łem i pod­pro­wa­dzi­łem łódź do miej­sca, w któ­rym już mu­sieli nas za­uwa­żyć.

Bez przy­boju sły­szeli już sil­nik. Nie chcia­łem tu cze­kać, nie wie­dząc, czy nas do­strze­gli czy nie, więc raz mi­gną­łem świa­tłami na­wi­ga­cyj­nymi, tylko zie­lo­nym i czer­wo­nym, i za­raz znów je wy­łą­czy­łem. Po­tem za­wró­ci­łem ło­dzią i skie­ro­wa­łem ją do wyj­ścia z za­toczki, i tam po­sta­wi­łem ją w dryf, za­raz za cy­plem, z mo­to­rem pyr­ka­ją­cym na lu­zie. Tak bli­sko lądu tro­chę jed­nak bu­jało.

– Wra­caj no tu – po­wie­dzia­łem Eddy’emu i da­łem mu so­lid­nego drinka.

– Naj­pierw od­ciąga się ku­rek kciu­kiem? – za­py­tał szep­tem.

Sie­dział już za ste­rem, a ja się­gną­łem do góry i otwo­rzy­łem oba fu­te­rały, wy­cią­gną­łem kolby może na pięt­na­ście cen­ty­me­trów.

– Tak jest.

– O kur­czę – mruk­nął.

To, co z nim ro­bił al­ko­hol, i tempo tej prze­miany były zde­cy­do­wa­nie fan­ta­styczne.

Le­że­li­śmy w dry­fie, przez krzewy wi­dzia­łem świa­tło z domu de­le­gata. Zo­ba­czy­łem też, że zdjęto obie la­tar­nie na cy­plu, jedna zni­kła w głębi lądu. Drugą mu­sieli zga­sić na miej­scu.

Nie­długo po­tem zo­ba­czy­łem, jak z za­toczki wy­pływa ku nam łódka ze śrub­ku­ją­cym wio­śla­rzem. Po­zna­łem po tym, jak się ko­ły­sał w tył i w przód. Wie­dzia­łem, że ma duże wio­sło. Zde­cy­do­wa­nie przy­pa­dło mi to do gu­stu. Skoro śrub­ko­wali, był tylko je­den wio­ślarz.

Do­bili do burty.

– Do­bry wie­czór, pa­nie ka­pi­ta­nie – za­gaił pan Sing.

– Przejdź­cie do rufy, tam się ustaw­cie burtą do nas – po­wie­dzia­łem mu.

Coś tam po­wie­dział swo­jemu wio­śla­rzowi, ale nie da się śrub­ko­wać wstecz, więc zła­pa­łem za kra­wędź ich burty i prze­cią­gną­łem ich na rufę. W łódce było ich ośmiu. Sze­ściu chi­noli, pan Sing i ten mło­dziak z wio­słem. Kiedy prze­cią­ga­łem ich ku ru­fie, cze­ka­łem tylko, aż ktoś zdzieli mnie przez łeb, ale nic ta­kiego się nie stało. Wy­pro­sto­wa­łem się i da­łem panu Sin­gowi trzy­mać się rufy.

– Zo­baczmy, jak to wy­gląda – po­wie­dzia­łem.

Po­dał mi pie­nią­dze, za­bra­łem je do steru, tam gdzie sie­dział Eddy, i włą­czy­łem lampkę w kok­pi­cie. Sta­ran­nie obej­rza­łem bank­noty. Wy­glą­dały mi po­rząd­nie, więc zga­si­łem świa­tło. Eddy się trząsł.

– Po­lej so­bie jed­nego – po­wie­dzia­łem. Zo­ba­czy­łem, jak ła­pie za bu­telkę i prze­chyla ją nad szklanką. Wró­ci­łem na rufę. – Do­bra. Sze­ściu na po­kład – oznaj­mi­łem.

Pan Sing i jego ku­bań­ski wio­ślarz mieli tro­chę ro­boty z przy­trzy­my­wa­niem łódki, żeby się o nas nie obi­jała, choć fale nie były ja­kieś spore. Usły­sza­łem, jak pan Sing mówi coś po chi­nol­sku, i wszy­scy chi­nole z łódki za­częli się gra­mo­lić na nasz po­kład.

– Po­je­dyn­czo – po­wie­dzia­łem.

Znów coś rzu­cił i tym ra­zem je­den po dru­gim cała szóstka we­szła na rufę. Każdy w in­nym roz­mia­rze i in­nego wzro­stu.

– Pro­wadź ich na dziób – po­le­ci­łem Eddy’emu.

– Tędy pro­szę, pa­no­wie sza­nowni – po­wie­dział. Je­zus Ma­ria, od razu było wi­dać, że so­bie nie po­ża­ło­wał.

– Za­mknij ka­binę – roz­ka­za­łem, kiedy już wszy­scy tam we­szli.

– Tak jest.

– Wrócę z resztą – ode­zwał się pan Sing.

– Okej – od­par­łem.

Ode­pchną­łem ich od rufy, chło­pak za­czął śrub­ko­wać.

– Słu­chaj no – po­wie­dzia­łem do Eddy’ego – od­staw flaszkę. Już ci wy­star­czy od­wagi.

– Tak jest, wo­dzu.

– A z tobą co znowu?

– Ro­bię to, co lu­bię – od­parł. – Czyli że tylko od­wieść ku­rek kciu­kiem, tak?

– O ty opoju par­szywy – wes­tchną­łem. – Daj mi łyk­nąć z tej fla­chy.

– Wszystko wy­szło. Prze­pra­szam, wo­dzu.

– Słu­chaj. Te­raz masz tylko pil­no­wać, kiedy on da mi resztę pie­nię­dzy, i wtedy gazu.

– Tak jest, wo­dzu.

Się­gną­łem do góry, wy­cią­gną­łem drugą fla­chę, zna­la­złem kor­ko­ciąg, wy­cią­gną­łem ko­rek. Wal­ną­łem po­rząd­nego łyka, wró­ci­łem na rufę, za­bi­łem ko­rek mocno z po­wro­tem i we­tkną­łem fla­chę za dwa gą­siory z wodą w wi­kli­nie.

– Nad­pływa pan Sing – po­wie­dzia­łem do Eddy’ego.

– Tak jest.

Łódka wy­pły­nęła z za­toczki na jed­nym wio­śle.

Przy­bili do rufy, nie wtrą­ca­łem się w to, jak się przy­trzy­mują. Pan Sing zła­pał za wa­łek, który biegł wzdłuż rufy, do wcią­ga­nia na po­kład więk­szych oka­zów.

– Mogą wcho­dzić na po­kład – ode­zwa­łem się. – Ale po­je­dyn­czo.

I na rufę we­szło ko­lej­nych sze­ściu róż­no­wy­mia­ro­wych chi­noli.

– Za­pro­wadź ich na dziób, otwórz ka­binę – po­le­ci­łem Eddy’emu.

– Tak jest.

– Za­mknij ją na klucz.

– Tak jest.

Zo­ba­czy­łem, że już wró­cił za ster.

– No do­bra, pa­nie Sing – po­wie­dzia­łem. – Po­każe pan resztę.

Wło­żył dłoń do kie­szeni, wy­cią­gnął ją do mnie z bank­no­tami. Się­gną­łem po pie­nią­dze, zła­pa­łem za nad­gar­stek dłoni z forsą i po­cią­gną­łem, a gdy wjeż­dżał po wałku, drugą ręką zła­pa­łem go za gar­dło. Po­czu­łem, jak sil­nik ru­sza i łódź idzie na­przód, z pa­nem Sin­giem mia­łem co ro­bić, ale za­uwa­ży­łem, że ten Ku­bań­czyk stoi na ru­fie ich łódki i tylko trzyma wio­sło, choć pan Sing szar­pał się i mio­tał. A szar­pał się i mio­tał go­rzej niż del­fin na bo­saku.

Wy­krę­ci­łem mu rękę za plecy i na­par­łem, ale prze­do­brzy­łem, bo po­czu­łem, jak trza­snęła. Kiedy kość po­szła, wy­dał z sie­bie taki dziwny, głu­chy od­głos i rzu­cił się na­przód, choć trzy­ma­łem go za gar­dło i w ogóle, i chap­nął mnie w ra­mię. Ale kiedy po­czu­łem, że mu ta ręka po­szła, to ją pu­ści­łem. I tak nie miał z niej po­żytku, więc obu­rącz zła­pa­łem go za gar­dło, i po­wiem wam, kurde, pan Sing fak­tycz­nie mio­tał się jak ryba, słowo, ta zła­mana ręka bu­jała się luźno, ale po­wa­li­łem go na­przód, na ko­lana, oba kciuki wsa­dzi­łem mocno za grdykę i na­pie­ra­łem do tyłu, aż trza­snęło. Nie my­śl­cie, że ta­kiego trza­sku nie sły­chać.

Trzy­ma­łem go tak, nie­ru­cho­mego, przez le­d­wie se­kundę, a po­tem po­ło­ży­łem na ru­fie. Le­żał na wznak, nie­ru­chomy, w tych po­rząd­nych ciu­chach, ze sto­pami w kok­pi­cie, i tak go zo­sta­wi­łem.

Zgar­ną­łem bank­noty z pod­łogi kok­pitu, pod­nio­słem, po­ło­ży­łem przy kom­pa­sie i prze­li­czy­łem. Po­tem prze­ją­łem ster i po­le­ci­łem Eddy’emu, żeby po­szu­kał pod rufą ka­wał­ków że­la­stwa, któ­rych uży­wa­łem za­miast ko­twicy, kiedy ło­wi­li­śmy głę­boko, nad ka­mie­ni­stym dnem, gdzie szkoda było ry­zy­ko­wać praw­dziwą ko­twicę.

– Ni­czego nie mogę zna­leźć – jęk­nął. Bał się być tam na dole, gdy u góry le­żał pan Sing.

– Przej­mij ster – po­wie­dzia­łem. – Trzy­maj kurs.

Pod po­kła­dem sły­chać było tro­chę ru­chów, ale się tym nie przej­mo­wa­łem.

Zna­la­złem parę ka­wał­ków z tych, o które mi cho­dziło – że­la­stwo z daw­nego po­mo­stu do za­opa­trze­nia w wę­giel na Dry Tor­tu­gas – i z po­mocą żyłki na lu­cjany uwią­za­łem ta­kie dwie so­lidne sztuki do ko­stek pana Singa. Kiedy już by­li­śmy ze dwie mile od brzegu, zsu­ną­łem go za rufę. Gładko zje­chał po wałku. Na­wet nie spraw­dzi­łem mu kie­szeni. Nie chciało mi się przy nim gme­rać.

Tro­chę po­krwa­wił rufę, po­szło mu z nosa i ust, więc za­czerp­ną­łem wia­der­kiem wody, mało nie wy­rwało mnie za burtę, z taką pręd­ko­ścią szli­śmy, i wy­pu­co­wa­łem to po­rząd­nie dru­cianą szczotką spod rufy.

– Zwol­nij – po­le­ci­łem Eddy’emu.

– A jak wy­pły­nie?

– Wy­rzu­ci­łem go na sied­miu­set sąż­niach, mniej wię­cej – od­par­łem. – I pój­dzie tam aż na dno. A to ka­wał drogi, bra­chu. Nie wy­pły­nie, póki gazy go nie ro­ze­dmą, a do tego czasu bę­dzie szedł z prą­dem i wa­bił ryby. Pa­nem Sin­giem już nie mu­sisz się przej­mo­wać.

– Co ty w ogóle do niego mia­łeś? – za­py­tał.

– Nic. W ży­ciu nie spo­tka­łem czło­wieka, z któ­rym rów­nie ła­two ro­bi­łoby się in­te­resy. Przez cały czas my­śla­łem, że coś tu śmier­dzi.

– Więc czemu go za­bi­łeś?

– Że­bym nie mu­siał za­bić dwu­na­stu in­nych chi­noli – od­par­łem.

– Harry, mu­sisz dać mi gol­nąć, bo czuję, że mnie bie­rze. Aż mi się rzy­gać chciało, kiedy wi­dzia­łem, jak mu głowa tak luźno lata.

No to mu da­łem.

– A co z chi­no­lami? – za­py­tał.

– Chcę się ich jak naj­szyb­ciej po­zbyć. Za­nim za­smro­dzą ka­binę.

– Ale gdzie się ich po­zbę­dziesz?

– Pod­rzu­cimy ich pod samą długą plażę.

– Tak już?

– No pew­nie. Tylko pod­chodź po­woli.

Po­woli prze­szli­śmy nad rafą, do miej­sca, z któ­rego wi­dzia­łem już lśniącą plażę. Nad rafą wody jest dużo, a da­lej piasz­czy­ste dno, uno­szące się aż do brzegu.

– Idź na dziób, da­waj mi głę­bo­kość.

Cią­gle spraw­dzał tyczką do son­do­wa­nia, ma­chał mi nią, że­bym pod­cho­dził bli­żej. Wró­cił do kok­pitu, ru­chem po­le­cił za­trzy­mać sil­nik. Prze­sze­dłem na rufę.

– Masz tu z pół­tora me­tra.

– Mu­simy rzu­cić ko­twicę. Je­śli coś za­cznie się dziać i nie bę­dziemy mieli czasu na jej pod­no­sze­nie, mo­żemy ją od­ciąć albo i ze­rwać.

Eddy po­pusz­czał linę, a kiedy w końcu ko­twica prze­stała się wlec po dnie, uwią­zał ją. Łódź ob­ró­ciła się rufą do brzegu.

– Dno jest piasz­czy­ste – po­wie­dział.

– Ile wody mamy pod rufą?

– Nie wię­cej niż pół­tora me­tra.

– Bierz sztu­cer – po­wie­dzia­łem. – I uwa­żaj.

– Daj mi gol­nąć – po­pro­sił. Mocno brały go nerwy.

Da­łem mu łyka, wy­cią­gną­łem pompkę z fu­te­rału. Otwo­rzy­łem drzwi ka­biny, uchy­li­łem je i za­wo­ła­łem:

– Wy­cho­dzić!

A tu nic.

Po­tem je­den chi­nol wy­sta­wił głowę, zo­ba­czył, że Eddy stoi ze sztu­ce­rem, i za­raz się cof­nął.

– Wy­cho­dzić, nikt wam nic nie zrobi – po­wie­dzia­łem.

Da­lej nic, tylko ja­kieś gadki po chi­no­lo­wemu.

– Ej, wy­ła­zić stam­tąd! – krzyk­nął Eddy. Ja­sny gwint, wie­dzia­łem, że do­rwał się do bu­telki.

– Od­staw fla­chę, bo cię od­strzelę i wy­walę za burtę – za­gro­zi­łem, a do nich: – Wy­chodź­cie, bo za­cznę tam strze­lać do środka.

Za­uwa­ży­łem, że je­den wy­gląda zza fu­tryny drzwi: naj­wy­raź­niej przy­uwa­żył plażę, bo za­czął ja­zgo­tać.

– Ru­chy tam, bo będę strze­lał.

No to wy­szli.

Po­wiem wam jedno: trzeba by sa­kra­mencko pod­łego typa, żeby zma­sa­kro­wać ta­kie stadko chi­noli, i jesz­cze pew­nie miałby przy tym sporo kło­po­tów, a i baj­zel do po­sprzą­ta­nia.

Wy­szli, i się bali, i nie mieli żad­nej broni, ale było ich dwu­na­stu. Z pompką w rę­kach cof­ną­łem się na rufę.

– Wy­ła­zić za burtę – po­wie­dzia­łem. – Głów wam nie za­kryje.

Ża­den ani drgnął.

– Za burtę, już.

Ża­den ani drgnął.

– Ej, wy żółte za­mor­skie szczu­ro­jady – wrza­snął Eddy – za burtę, ale już!

– Stul ten za­chlany ryj – po­wie­dzia­łem mu.

– Ja nie pły­wać – ode­zwał się je­den chi­nol.

– Nie trzeba pły­wać. Nie­głę­boko – ja mu na to.

– No już, wy­ła­zić za burtę – po­wie­dział Eddy.

– Chodź tu na rufę – po­le­ci­łem mu. – Sztu­cer w jedną rękę, w drugą tyczka, po­ka­żesz im, jak tu głę­boko.

No i im po­ka­zał.

– Nie trzeba pły­wać? – za­py­tał mnie ten od ga­da­nia.

– Nie.

– Słowo?

– Tak.

– My gdzie?

– Kuba.

– Ty cho­lerny oszust – po­wie­dział i prze­lazł przez burtę, chwilę się trzy­mał, po­tem pu­ścił. Głowa zni­kła mu pod wodą, ale się wy­nu­rzył, się­gała mu pod brodę. – Cho­lerny oszust – po­wtó­rzył. – Cho­lerny oszust.

Wście­kły był, ale i od­ważny, sku­ba­niec. Coś tam po­wie­dział po chi­nol­sku i po­zo­stali też za­częli leźć z rufy w wodę.

– I do­brze – zwró­ci­łem się do Eddy’ego. – Pod­noś ko­twicę.

Gdy ru­szy­li­śmy na mo­rze, za­czął wscho­dzić księ­życ i wi­dać było tych chi­noli, jak tylko z gło­wami nad wodą idą ku brze­gowi, a da­lej lśniła plaża i krzewy za nią.

Mi­nę­li­śmy rafę, jesz­cze raz spoj­rza­łem za sie­bie, zo­ba­czy­łem plażę i wy­ła­nia­jące się z ciem­no­ści góry, a po­tem wzią­łem kurs na Key West.

– Te­raz mo­żesz iść spać – po­wie­dzia­łem Eddy’emu. – A nie, cze­kaj, zejdź pod po­kład i otwórz wszyst­kie bu­laje, żeby smród wy­wie­trzał, i przy­nieś mi jo­dynę.

– Coś się stało? – za­py­tał, kiedy ją przy­niósł.

– Roz­cią­łem so­bie pa­lec.

– Mam ste­ro­wać?

– Idź się prze­śpij – od­par­łem. – Zbu­dzę cię.

Po­ło­żył się na kojce za­bu­do­wa­nej w kok­pi­cie, nad zbior­ni­kiem pa­liwa, i w parę chwil za­snął.

Przy­trzy­mu­jąc koło ste­rowe no­gami, roz­pią­łem so­bie ko­szulę i obej­rza­łem miej­sce, gdzie mnie chap­nął pan Sing. Kon­kretne ugry­zie­nie, więc po­sma­ro­wa­łem je so­bie jo­dyną, a po­tem sie­dzia­łem za ste­rem i za­sta­na­wia­łem się, czy jak Chiń­czyk ugry­zie, to jest tru­jące, i słu­cha­łem, jak łódź cią­gnie pięk­nie i równo i woda omywa jej ka­dłub, i po­my­śla­łem so­bie: No nie, do dia­bła, to nie było tru­jące ugry­zie­nie. Taki gość jak ten pan Sing to pew­nie szo­ro­wał zęby dwa albo i trzy razy dzien­nie. Ech, pan Sing, taki sku­ba­niec. Biz­nes­men to on ra­czej nie był. Choć może i był. Może po pro­stu mi za­ufał. Na­prawdę nie po­tra­fi­łem fa­ceta roz­gryźć.

No to te­raz wszystko uło­żyło się ład­nie, poza Ed­dym. To pi­jus, więc jak za­cznie się ro­bić go­rąco, od razu syp­nie. Sie­dzia­łem za ste­rem i na niego pa­trzy­łem, i po­my­śla­łem so­bie: Ech, do dia­bła, tak jak on żyje, to rów­nie do­brze mógłby nie żyć, i był­bym kryty. Kiedy się zo­rien­to­wa­łem, że jest na ło­dzi, zde­cy­do­wa­łem się go sprząt­nąć, ale po­tem wszystko się tak pięk­nie uło­żyło, że nie mia­łem serca. Ale jak tam so­bie le­żał, zde­cy­do­wa­nie mnie ku­siło. Po­tem jed­nak po­my­śla­łem so­bie: Po co to wszystko psuć, ro­biąc coś, czego bę­dzie po­tem czło­wiek ża­ło­wał. I przy­po­mnia­łem so­bie, że nie był na­wet na li­ście za­ło­gan­tów, więc wcho­dząc z nim do portu, za­płacę jesz­cze grzywnę, i już w ogóle nie wie­dzia­łem, co o tym my­śleć.

Fakt, że czasu