Yaka - Pepetela - - ebook

Yaka ebook

Pepetela

0,0
40,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść Pepeteli – uczestnika walk zbrojnych o niepodległość Angoli i wykładowcy socjologii – to pasjonująca saga ukazująca panoramiczny obraz wydarzeń, które ukształtowały Angolę od XIX-wiecznej kolonii karnej, poprzez niewolnictwo, powstania Afrykańczyków i wywłaszczenie rdzennej ludności z ziemi. Po tym, jak ojciec głównego bohatera, skazany za morderstwo, zostaje przesiedlony z Portugalii do Angoli, rodzina Semedo z każdym pokoleniem coraz bardziej splata swoje losy z Czarną Angolą. Kolejom ich życia, wojnom i narodzinom nowego narodu przygląda się czujnie Yaka – mityczna statua jednego z ludów rdzennych, której wolę Alexandre Semedo usiłuje za wszelką cenę rozszyfrować. Powieść Pepeteli – nagrodzona w 1986 roku Angolską Narodową Nagrodą Literacką – po mistrzowsku obnaża swą polifoniczną narracją mechanizmy kształtowania się narodów, obrazuje, wokół jakich elementów tożsamości oraz rzeczywistości społecznej mogą się one skupiać.

Wykorzystując sagę rodzinną jako strategię narracyjną, Pepetela przeprowadza analizę społeczeństwa kolonialnego i reinterpretuje historię Angoli, oddając głos wszystkiemu, co zostało przemilczane i przesłonięte przez oficjalną historiografię portugalską.

Donizeth Aparecido dos Santos, „Organon”

„Yaka” to prawdziwe ćwiczenie etnohistoryczne, ponieważ przekazuje i reinterpretuje wspomnienia i mity, pozwalając społeczności wyobrazić sobie swoją przeszłość i wykorzystać ją do aktualizowania i wzmocnienia swojej tożsamości.

Alexandra Santos, „Oxford Research Encyclopedia of African History”

Doskonałe studium mentalności kolonisty i jego walki o zrozumienie i stanie się częścią nowego świata. Świetnie napisane i bardzo wnikliwe dzieło.

Eugene M. Baer, „Humanities and Social Sciences”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 510

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Yaka

Autor: Pepetela

© Pepetela, 1985,

by arrangement with Literarische Agentur Mertin Inh. Nicole Witt e. K., Frankfurt am Main, Germany and Macadamia Literary Agency, Poland

Copyright © for the Polish translation by GlowBook, 2024

Wydawnictwo GlowBook

ul. Kolegiacka 2/2

98-200 Sieradz

www.glowbook.net

[email protected]

Tłumaczenie z języka portugalskiego: Wojciech Charchalis

Projekt okładki: Gabriela Mendes | @boemastudio

ISBN: 978-83-67503-25-9

Redakcja: Lidia Kośka

Korekta: CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś / d2d.pl

Kassanje[1] symbolizuje tych, którzy padli, stojąc. Dla niego czerwony kwiat akacji

Notatka wstępna

Yaka, mbayaka, jaga, imbangala?

Czy stanowili jedną formację społeczną (?), naród (?) – muszą to jeszcze wyjaśnić antropologowie. Pewne jest, że wstrząsnęli tą już migoczącą historią Angoli swoimi napadami na Królestwo Konga. Podczas ostatniego z nich otoczyli na wyspie wielkiej rzeki króla i już mieli zadać mu śmierć przez ścięcie, kiedy pojawili się Portugalczycy, aby uratować koronowaną głowę, jeszcze nie zwasalizowaną. Był to początek tego, co wiadomo. W Matambie wsparli królową Njingę (albo Nzingę), która zepchnęła wojsko portugalskie aż do morza. Może Njinga była yaka? Ta hipoteza jeszcze nie umarła. Ci wojownicy, których dla wygody nazywam yaka, poszli na południe i już w środkowo-zachodniej Angoli pojmali w niewolę Anglika Battela, który opowiada o nich rzeczy wstrząsające – niewdzięczny ten Anglik, bo przecież zostawili go przy życiu, żeby opowiedział historię. Mieli niejaki wpływ na rzekome Królestwo Bengueli, ustanowili ośrodki władzy na ziemiach Muilów, Gambów, już daleko na południe, niespokojni, znowu wrócili na północ, założyli ośrodki władzy na Centralnym Płaskowyżu, w Cacundzie, Huambo, Bailundo, Bije…

I krąg yaka został zamknięty w tych dawnych wiekach.

Tworzący ośrodki władzy, asymilujący kultury, grupujący wojska z młodzieży z innych ludów, które integrowali, przechodząc, wydają się zaledwie majaczącą ideą, cazumbi, duchem poprzedzającym narodowość.

Lecz to nie o nich traktuje ta książka, tylko o pewnej figurce.

I figurka jest czystą fikcją. Ponieważ istniało wielkie bogactwo figur yaka, ta również mogła istnieć. Ale nie. Przypadkiem. Stąd potrzeba stworzenia jej, jak na nowo tworzonego mitu. Choćby dlatego, że tylko mity żyją naprawdę. I mity – jak to mity – tworzą siebie same, mówiąc.

Autor

1

Pierwszy płacz Alexandre Semedo rozbrzmiał na ziemiach Kuwalów.

Wydawał się krzykiem. Małpy zeskoczyły ze skał i ukryły się pośród masywnych gałęzi baobabów. Wielobarwne ptaki zerwały się do lotu i pognały w dal, ku górom Chela. Dujker, zebra, nawet lampart – wszystkie przyczaiły się na zboczach. Jaszczurki i węże wśliznęły zwinne ciała w szpary pod kamieniami.

Wokoło niosło się echo płaczu, a po nim zaległa rozedrgana cisza. Długo po pierwszych słowach Alexandre Semedo rzeczy i istoty ciągle spoglądały po sobie i rozglądały się w oczekiwaniu.

Tylko kolczaste akacje, zawsze czujne, jeżyły się w pogotowiu i nie reagowały. Z ich zielonych świeżych liści sterczały blade i ostre szpice cierni. Akacje nigdy za nic się nie cofały.

Powiał południowy wiatr, przynosząc drobny pył z pustyni. Wraz z nim dotarł szmer dalekich odgłosów: nawoływań pasterzy i niepewnego porykiwania stad zmierzających na północ w poszukiwaniu wody i kiełkującej u podnóża gór zielonej trawy. Ten rok nie będzie taki jak ten trzy lata temu, kiedy to niebo poskąpiło kropli deszczu i susza zabiła trawę, bydło i ludzi. W tym roku już padało i zbrązowiała trawa, przebijając się, pokryła ziemię smugą zieleni.

Jednak te dziwne dźwięki dobiegające od czterech postaci (wcześniej były trzy) kucających w cieniu mulemby[2] i dziwnie się krzątających jakim będą zaklęciem mojego życia? Czy dziwny krzyk opóźni to, co ma nastąpić?

Znowu płacz. Mniej rozdzierający. I ciężka od oczekiwania cisza.

Usta dziecka ucichły, gdy dotknęły ziemi.

2

Urodziłem się w 1890 roku pod jakimś drzewem. Matce pomagała stara Ntumba, ganguelska niewolnica. Czarna, może ze starości, upuściła mnie na ziemię. Ledwie na kilka sekund. Wystarczyło to jednak, aby na moim ciele piach zmieszał się z płynami, które wyszły wraz ze mną z brzucha matki. Ojciec wrzasnął, że zabije starą. Mama powiedziała, że to niechcący. Stara tylko popłakiwała i mnie myła. Potem ojciec się uspokoił.

Ojciec, Óscar Semedo, znalazł się w Moçâmedes dziesięć lat wcześniej. Był zesłańcem oskarżonym o zarąbanie żony siekierą. Zawsze powtarzał, że tego nie zrobił, ale właśnie za to został skazany. Rzekomo zesłali go za bycie republikaninem, choć z arystokratycznej rodziny. Zawsze tak się usprawiedliwiał. Czy to prawda, że jego rodzina rzeczywiście miała jakieś szlacheckie korzenie? Nigdy nie udało mi się tego ustalić ponad wszelką wątpliwość, bo po zesłaniu więzy rodzinne zostały zerwane, wstydzili się syna/wnuka/bratanka wygnanego do Afryki. A ja nigdy nie próbowałem tego dociec, mógł był szlachcicem. Dzisiaj na niewiele by mi się to zdało.

Przyjechał do Moçâmedes, skazany na dziesięć lat pracy na roli. Był pierwszy w dolinie Bero, zdaje się, że zajął się uprawą trzciny cukrowej. Nie znam dobrze szczegółów, nie znosił mówić o swojej pracy na roli. Też coś, student prawa! Zabił małżonkę czy chodziło o politykę? Oto wątpliwość, która pewnie na zawsze pozostanie zagadką. Przez długi czas chciałem się dowiedzieć. Mama nie wiedziała; albo mu wierzyła, albo uważała, że powinna przyjąć do wiadomości jego wersję. Zawsze powtarzała:

– To była polityka, Alexandre. Nie widzisz, jak on kocha politykę?

Republikanin czy zabójca, nie zagrzał miejsca w Moçâmedes. Mówi się, że ścigali go „brazylijscy” migueliści[3]. Osiedliło się tam kilka rodzin przybyłych z niepodległej Brazylii, bo były absolutystami, z tych, co to raczej pękną, niż się ugną, obrońcami portugalskiej Brazylii. I wybrali Moçâmedes, żeby tam uprawiać trzcinę cukrową, jak to robili u siebie w domu. Odpowiedni klimat, odrobina wody w dolinie Bero, dość niewolniczej siły roboczej. Ta próba nigdzie indziej nie dała zbyt dobrych rezultatów; tutaj, w Bengueli, tak.

Óscar Semedo nadepnął na odcisk „Brazylijczykom” albo oni jemu. Poprosił o przeniesienie do Capangombe. Był to fort leżący na drodze z Moçâmedes do Lubango, po drugiej stronie pustyni, u podnóża gór Chela, chroniący rolniczy kolonat. Prośba została zaakceptowana, bo niewielu ludzi chciało się tam osiedlać, a trzeba było zaludniać interior białymi. Zostawił za plecami morze, rzekę Bero, pustynię o dziwacznych roślinach i zwierzętach, osiadł w Capangombe. Ciągle pracował na roli, nie mógł się od niej uwolnić.

W Capangombe żyła setka białych rodzin, w większości zesłańców, trochę żołnierzy i kilku „Brazylijczyków”. Również Mulatów, ci rośli jak trawa. Mama opowiadała mi o tych czasach, urodziła się tam, pewnie nawet była pierwszą białą urodzoną się w Capangombe.

Rewolty Mukubajów albo Kuwalów należały do zdarzeń powszednich. Koloniści uprawiali trzcinę cukrową i bawełnę i hodowali bydło. W tym, według mamy, był problem, bo Mukubajowie kradli bydło, ale nie opowiedziała Alexandre Semedo reszty, to znaczy tego, że koloniści organizowali ekspedycję z Capangombe, zabijali kilku Kuwalów i odzyskiwali bydło pomnożone razy dziesięć. Zdarzyło się, że zginął też jakiś kolon. Wtedy wyruszała nowa ekspedycja, aby pomścić zbrodnię razy dziesięć. Po zniesieniu niewolnictwa uwolniono niektórych niewolników. Osiedlili się oni w wioskach wokoło Capangombe i w okolicy Bibali. Ci wyzwoleńcy byli najgorsi, twierdziła mama. Znając zwyczaje białych, mniej ich szanowali i opanowali więcej sposobów na wyłapywanie bydła. Ich wioski były prawdziwymi republikami, bronionymi przez góry Chela, gdzie nie sposób było wejść. W odróżnieniu od Mukubajów dobrze posługiwali się bronią palną i nikt nie był bardziej arogancki od nich.

W tych czasach tata prosperował. Zabrał się do hodowania bydła, inwestując kapitał zdobyty na grze w karty. W kartach był asem, a grał tylko na pieniądze. Zapanowała wielka bydlęca zaraza i tylko jego zwierzęta nie ucierpiały. Bydło Mukubajów, wyzwoleńców i kolonów niemal w całości wyzdychało. Sprzedawał stopniowo i za wysoką cenę. Kiedy pozbył się wszystkich sztuk, miał trochę grosza. Stada powoli się odbudowywały i w 1887 roku nastała wielka susza. Coś strasznego. Mukubajowie pognali stada do Dombe Grande i w Góry Śnieżne w poszukiwaniu wody. Zwierzęta kolonów zdychały. Nie padało nawet wysoko w górach i rzeki wysychały. Studnie wysychały. Kopało się coraz głębiej i wydawało się, że wody obniżają się w miarę uderzania kilofów. Bydło oddawano za bezcen. Óscar Semedo zaczął je skupować dopiero pod koniec suszy, kiedy ceny spadły do ceny wody. Nie wiem, jak zgadł. W każdym razie inwestował pieniądze w wychudzone bydło, które do wtedy, z ozorami na brodach, wytrzymało suszę. Kiedy przyszły deszcze, jego stado było pokaźne. Tylko te dwa razy w życiu miał szczęście.

W tamtym czasie się ożenił. Niedługo dobiegł końca okres kary. Oczywiście nie zgodził się pozostać w Capangombe, ziemi zacofanych. Sprzedał całe bydło, kupił burski wóz, z tych wielkich, z zaciąganym dachem i dwudziestoma wołami. I konia. Mama była w ciąży, okolica niespokojna, targana ciągłymi powstaniami wyzwoleńców, Mukubajów i Mundombów, jej rodzina protestowała, ale nikt nie był w stanie go powstrzymać. W końcu wyjechali, zabierając starą Ntumbę, niewolnicę, która wychowała moją mamę i teraz do niej należała.

Ruszyli na Benguelę. Wóz załadowali rzeczami, łóżkami, garnkami, meblami i jedzeniem. A ty na szczycie wszystkiego, figuro yaka. Tata jechał na koniu uzbrojony w winchestera kupionego od jakiegoś Bura. Esmeralda z ośmiomiesięcznym brzuchem. Minęli Bibalę, jechali już w kierunku Quilengues, kiedy zaczęły się bóle.

Tam właśnie, po drodze, pod jakimś drzewem, którego nazwy nigdy mi nie podali, urodziłem się, odbierany przez starą Ntumbę. Potem wyśliznąłem jej się z rąk i spadłem na ziemię. Pośrodku ziemi Mukubajów. Kuwalów, by podać dokładną nazwę.

Pewnie w trawie brzęczały matrindindes[4], ale też mi o tym nie opowiedzieli. W tle pewnie było widać góry Chela, zasłaniające skazę Tundavali, a z przodu, po lewej, powinno się było widzieć Góry Śnieżne. Wyobrażam to sobie, bo rodzice nie opowiedzieli mi tych szczegółów. Jeszcze dzisiaj chciałbym się dowiedzieć, czy było stamtąd widać Tundavalę albo czy Góry Śnieżne były pokryte zielenią. Jeszcze dzisiaj chciałbym się dowiedzieć, czy spadłem na jakiegoś matrindinde, czy drzewo, mój pierwszy dach nad głową, przypadkiem nie było mulembą, świętą u Kuwalów, centrum Świata… To bym chciał, żebyś mi opowiedziała, enigmatyczna Yaka, bo wszystko widziałaś.

Zostaliśmy tam na noc. Mama i ja spaliśmy w wozie. Tata pod wozem z winchesterem na kolanach. A stara Ntumba trochę dalej, przy niegasnącym ognisku. Czy likaony i lwy ryczały nocą, żeby mnie wystraszyć? Czy podszedł jakiś Mukcubaj, żeby sprawdzić, skąd to pomarańczowawe ognisko na jego terytorium? Odpowiedzi zostały zakopane w czasie. I w twoich ustach statui.

Już nazajutrz mama prowadziła wóz po wertepach i kamieniach drogi z rzadka uczęszczanej przez wozy Burów. Opowiedziała mi, że bardzo cierpiała od tych podskoków wozu i może to właśnie przez nie nigdy więcej nie miała dzieci. Zatrzymywali się tylko po to, żeby mnie nakarmić. Kończyła się woda, kiedy dotarliśmy do Quilengues.

Ruch w miasteczku zdumiał mamę. Ale później dowiedziała się, że nie zawsze tak jest. Zjechał tam gubernator Bengueli, zatrzymując się po drodze do Cacondy wraz z kompanią, dowodzoną przez białych oficerów i składającą się z czarnych i kilku Mulatów. W Cacondzie mieli się spotkać z Burami z Huíla, aby razem pomścić śmierć kolonisty Silva Porto w Bije. Ten usiadł był na beczce z prochem, owinął się portugalską flagą i podpalił lont. Eksplozja musiała być konkretna. Silva Porto był przedstawicielem króla Portugalii w Bije, a poza tym kupcem. Jak mówią, popełnił samobójstwo, bo obraził go Ndumduma, król Bije. Gubernator wyruszył teraz, żeby się zemścić i zniszczyć Ekovongo, stolicę królestwa Ndumdumy.

– Osioł z tego Silvy Porto – oznajmił tata Esmeraldzie. – Zabić się z powodu urazy… Zobaczymy, kto zyska na tej wojnie, zawsze ktoś zyskuje.

– My nie, bo nie możemy nawet kupić jedzenia – odpowiedziała Esmeralda.

I mama mówiła prawdę. Ta odrobina żywności, która była w sklepach w Quilengues, została zarekwirowana przez wojsko.

Jednak Alexandre Semedo nie usłyszał nagłej decyzji ojca. Ten chciał zaraz wyjechać, bo żołnierze pytali, skąd jadą i jak im się udało przejechać przez terytorium Kuwalów z niemowlakiem, coś niebywałego! Trudne to pytania dla kogoś, kto po raz pierwszy musi opowiadać komuś historię o zesłaniu. Esmeralda chciała zostać przez kilka dni i odpocząć, nie tylko od wertepów, ale też od napięcia nerwowego.

– Nie, jedźmy już. Drażni mnie wypytywanie tych żołnierzy. A gubernator jeszcze może zarekwirować nam karabin na kampanię w Bije.

Wyruszyliśmy. Przeszliśmy przez ziemie Kilengów, którzy pokonani przed pięciu laty, teraz siedzieli cicho i szykowali się na następny raz. Nie zatrzymując się całymi dniami, dotarliśmy w końcu do Dombe Grande, w dwa tygodnie później, już bez jedzenia. Jakiś kupiec sprzedał nam prowiant i zdziwił się, że dotarliśmy żywi. Zamienił sklep w fort. Opowiedział ojcu Alexandre Semedo, że zbliża się wojna z Nano, toczona przez Bailundów; już nawet przekroczyli rzekę Cuporolo; a może to szli Kuwalowie, razem ze swoimi kuzynami Mundombami, żeby ukraść bydło. Zwykle mieli dziesięciu żołnierzy w Dombe, ale tym razem wszyscy poszli z gubernatorem.

– Nic nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy – powiedział Óscar Semedo.

– A przyszliście stamtąd?

– Cały czas wzdłuż Cuporolo. Piliśmy z niej wodę.

– Cudownie!

Kupiec nie mógł uwierzyć. I spróbował mu sprzedać sklep, żeby móc się schronić w Bengueli. Óscar Semedo odmówił.

– Proszę się nie bać. Jeśli gubernator zaatakuje Bije, jest raczej mało prawdopodobne, żeby oni podeszli pod Benguelę.

– Nigdy nic nie wiadomo, nigdy nic nie wiadomo. Mają straszliwą taktykę.

Zostawiliśmy Dombe i poszliśmy dalej do Catumbeli i Bengueli, bez żadnych problemów czy kłopotów. Poza jednym: wiekowa Ntumba zmarła ze zmęczenia i starości, kiedy już było widać błękitną linię morza poza wysuszonymi na wiór wzgórzami o kolczastych akacjach. Tata wykopał grób i wróciliśmy na drogę do Bengueli. Czy nie tak wyglądała ta podróż, Yaka? No, przemów, widziałaś wszystko lepiej niż ja.

3

Usłyszałam krzyk Alexandre Semedo rozrywającego wnętrzności matki i wychodzącego na świat.Wmieszałam się w spojrzenia ciekawskich i wystraszonych gazel i w nagłe zatrzymanie się niebieskich, potakujących głowami jaszczurek.

Czekałam na jedyny deszcz, może bez wody, który miał połączyć usta z oczami i nogi z przyrodzeniem, jeszcze oddzielone w nieufności. Spełnić się w ten sposób miała wróżba odczytana z wnętrzności koźlątka, które myliło szum deszczu z dziwną muzyką, nową, ale tak naszą?

Widziałam, jak usta dziecka wgryzają się w suchą ziemię. Gryzło czy całowało?

To ugryzienie-pocałunek było wieczorną tęczą ciągnącą deszcz muzyki, a może tylko pęki trawy, w której się zawiązuje węzeł, żeby wypełniło się zapowiedziane przyjście?

Jestem po to, by patrzeć. I żeby opowiedzieć tym, którzy zrozumieją. Cierpiąc.

4

Benguela zagród. Zagród, gdzie trafiali niewolnicy Ganguelowie z Bije, Lundy, Lozi i z jeszcze dalszych miejsc na wschodnim wybrzeżu Afryki. Nabierali tam ciała, żeby znieść podróż statkiem na Wyspę Świętego Tomasza, Antyle albo do Brazylii. Zagrody z wielkimi murami, zasłaniającymi chaty i mangowce, pilnowane przez czujnych Vimbalów, brzdąkających na kissanji.

Na zewnątrz zagród stojących od strony morza, wokoło koszar Kompanii Krajowców, Alexandre Semedo rósł, otoczony glinianymi murami, zerkał przez nie do środka, nie mając odwagi wejść. Zagrody zawsze wzbudzały we mnie dziwny strach. Pamiętam, to moje pierwsze wspomnienie, monotonne pieśni i bębny wmieszane w odgłosy codzienności.

W 1890 roku miasto musiało się składać z zagród leżących pomiędzy morzem i początkiem dzielnicy Peça, oddzielonych od siebie wielkim pustkowiem. Zamieszkaliśmy w Peçy. Tata wynajął pokój w domu dawnego zesłańca, znajomego z Moçâmedes. Z dzieciństwa doskonale pamiętam ryk lwów przychodzących się napić do dawnego koryta Corinje, które później zostało przesunięte, żeby zrobić miejsce na nowe centrum miasta. Jakbyśmy byli na terytorium Mucumbalów, gdzie ryczenie lwów wypełniało nocną ciszę, opowiadała mama. Nigdy nie bałem się lwów, ich ryk to były moje pierwsze kołysanki.

Kiedy tata Alexandre dotarł do miasta, dowiedział się o angielskim ultimatum[5]. Minęło już kilka miesięcy, ale pośród kolonów ciągle wrzało. Óscar Semedo za każdym razem, kiedy o tym wspominał, toczył pianę z wściekłości:

– Zabrali nam naszą ziemię. Całe terytorium od Atlantyku do Oceanu Indyjskiego, różowe terytorium jest nasze zgodnie z prawem naturalnym. Przez jego odkrycie. Ale Anglicy chcą środka. I powiedzieli: albo nam go dacie, albo będzie wojna. I ugiął się ten nieudaczny i tchórzliwy król. Królowie Portugalii zawsze zginają kark przed Anglikami. Przez to i przez inne jeszcze rzeczy zawsze mnie prześladowali.

Chociaż biała ludność niemal w całości była republikańska, zdaje się, że znalazło się też i kilku monarchistów. W związku z tym ojciec Alexandre został wezwany przez administrację dwa miesiące po przybyciu, bo w jakiejś tawernie pobił się ze zwolennikami króla. Udzielono mu ostrzeżenia: proszę z tym skończyć, inaczej wróci pan do Capangombe. Dusząc w sobie żale i słowa wolnościowe, na jakiś czas przestał bywać w tawernach. Ale przez całe jego życie, które znałem, opowiadał o Republice. I w tym czasie mieli pokonać angielskich arystokratów i odzyskać od nich Rodezję.

Ponieważ Óscar Semedo nie chciał słyszeć o rolnictwie, załatwił sobie jedyną pracę pozostającą w jego zasięgu: posadę sklepowego subiekta. Właściciel sklepu, Sô Queirós, został ojcem chrzestnym Alexandre. Miał sklep w dzielnicy Peça, pomalowany na żółto niski domek z glinianej cegły. Pozwolił Oscarowi Semedo zająć się tym sklepem i otworzył drugi w pobliżu Corinje i morza.

Ojciec Alexandre sprzedał wóz, konia i woły, wynajął dom. W pierwszych miesiącach po przyjeździe nie pozbył się wozu. Chciał wykonywać jakąś pracę związaną z prawem, być notariuszem albo radcą. Nie pozwolili mu. Na państwowe stanowisko też nie mógł liczyć. Więc trafił do handlu. Dopiero wtedy sprzedał wóz, woły i konia.

Handel mocno podupadł, bo Benguela i Catumbela żyły z załadunku niewolników. Angielskie okręty wyłapywały statki niewolnicze i Portugalia podpisała traktat kładący kres handlowi „asfaltem”. Proceder jednak dalej trwał, ale na mniejszą skalę. W tamtym czasie wysyłano niewolników tylko małymi statkami na Wyspę Świętego Tomasza. Żaden statek nie odważał się przepłynąć Atlantyku, bo angielska armada była uważna! Tymczasem stopniowo niewolników zastępowały kauczuk, wosk, kość słoniowa i skóry. Tym handlował ojciec Alexandre. Z interioru przychodziły karawany z tymi produktami. I on wymieniał je za wódkę, proch i paciorki. Czasem też za tkaniny.

Kiedy pojawiały się karawany, było święto. Gdy miałem sześć lat, już pozwalali mi chodzić z innymi dzieciakami, by wypatrywać ich na skraju miasta. Przychodziło stu albo nawet dwustu tragarzy z paczkami na głowach. Przynosili kule wosku, kość słoniową i przede wszystkim kauczuk. Wchodząc do miasta, śpiewali chórem, głównie jedną piosenkę w umbundu, mówiącą o tym, że dotarli do Mbaki. Zdaje się, że ta piosenka z czasem się zmieniała, jak się później dowiedziałem. Najpierw była to smutna pieśń, śpiewana przez niewolników, bo dla nich Mbaka oznaczała koniec świata, miejsce, w którym mieli wsiąść na statki niewolnicze.

Przyszliśmy do Mbaki

Przyszliśmy do Mbaki,

Długiej drogi kres.

Przyszliśmy do Mbaki,

Przyszliśmy do Mbaki,

Jak długa droga czeka mnie?

W tamtym czasie pieśń już była wesoła, chociaż miała te same słowa. Zmienił się rytm. Mieli wrócić do swoich kimbo[6] z tkaninami, prochem, czasem strzelbą i paciorkami dla kobiet.

Po bokach szli kimbares albo vimbalowie[7], dowódcy i strażnicy karawany. Czasem pojawiał się nawet sam soba[8] i od razu można było go rozpoznać po sposobie wiązania tkanin w pasie. Kiedy pojawiał się soba, zwykle miał ze sobą kilku niewolników na sprzedaż w Cavaco, chociaż było to zabronione. Jednak nie nazywali się niewolnikami, tylko służbą albo moleque[9], i już, prawo przymykało na to oczy. Tata był przeciw, kiedyś nawet pokłócił się z panem Queirosem, bo wyrzucił sobę na ulicę i nie ubił z nim interesu. Zawsze strasznie się wściekał, kiedy ktoś chciał mu wcisnąć jakiegoś moleque.

Jednak najbardziej interesująca, kiedy przychodziły karawany, była praca cambuladores[10], naganiaczy. Każdy kupiec miał swoich cambuladores, którzy przekonywali szefów karawan, żeby najpierw szli do sklepu ich patrona. Wszyscy cambuladores mówili w umbundo.

– U Sô[11] Sousy są ładniejsze tkaniny.

– Sô Ramos lepiej płaci.

– W innych sklepach tylko was oszukają. Idźcie do Sô Silvy.

– Nigdy nie piliście wódki Sô Lopesa?

Pan Queirós nigdy nie chciał mieć cambuladores, żeby zaoszczędzić na pensji. Tata w ogóle się z nim nie zgadzał, mawiał, że szef jest skąpym osłem. Dlatego inni kupcy się wzbogacali.

– Dla mnie to nawet lepiej. Im mniej klientów, tym mniej roboty. Ale on nie ma pojęcia o interesach.

My towarzyszyliśmy karawanie. Klaskaliśmy w rytm piosenek. I wyzywaliśmy czarnych od śmierdzieli po wielu dniach potu i kurzu suchych dolin w okolicach Bengueli. Lecz oni nie zwracali na nas uwagi. Oczy śmiały im się do domów, ulic i gwaru miasta. Jeśli zebrało się wiele dzieciaków, wtedy kimbares ostrzegawczo strzelali z bicza, żebyśmy się odsunęli. Ale ja wiedziałem, że oni są jak inni: widziałem ich w sklepie, jak pili i się śmiali, i wtedy nie było różnicy, nawet ze mną rozmawiali.

W wieku siedmiu lat poszedł do szkoły. Jego ojciec kiedyś był studentem prawa, nigdy nie wyszedł poza pierwszy rok i mówił, muszę go posłać na uniwersytet. Matka w to nie wierzyła, ale pozwalała mu mówić. On się podniecał, snuł plany. Już widział syna uczonego. Ja nie miałam o tej sprawie bladego pojęcia, tylko słuchałam. Mówił o dziwnych rzeczach z Coimbry, o czarnych pelerynach studentów i o innych, które nic mi nie mówiły. Miał skończyć szkołę podstawową w Bengueli, potem część średniej w Luandzie, a resztę w Coimbrze. Matka pytała:

– A pieniądze, Óscar?

– Jakoś się zorganizuje. Założę własny sklep.

Nie mówił o powrocie do Portugalii. Jego portugalskie projekty były dla mnie. On prowadził interesy w Angoli, żeby opłacić studia. Jednak czas mijał, a on nic nie robił, żeby założyć sklep. Nawet nie wiem, jak mógłby to zrobić, bo żyliśmy z jego szczupłej pensji. Esmeralda zajmowała się domem i oszczędzała, jak się dało. Dlatego w domu nie było służby i sama gotowała. Koledzy śmiali się z nas, bo wszyscy biali mieli służbę albo nawet niewolników przebranych za moleques. Byliśmy rzeczywiście białymi ostatniego sortu.

– Czasem mam ochotę zabrać nas w dzicz – mówił Óscar Semedo do żony. – W Bije robi się dobre interesy. Widziałaś, ilu kupców przenosi się teraz do Bije? Niedługo potem mają już własne karawany. Przy takiej cenie kauczuku już na jednej karawanie można się wzbogacić.

– A pieniądze na pierwszą karawanę? – pytała Esmeralda. – Trzeba kupić tragarzy, kupić kauczuk w dżungli.

– W tym problem. Kapitał początkowy. Queirós mnie załatwił. Moglibyśmy zrobić spółkę, ja pojechałbym do Bije z odrobiną jego pieniędzy i już, sam bym ryzykował.

Rodzice nie wychodzili poza rozmowy, bo Sô Queirós w ogóle nie chciał słuchać o takich planach. Miał dwa sklepiki. Alexandre bywał u niego w niedziele, był jego chrześniakiem i wiedział, że jest zadowolony z życia. Sô Queirós był stary, nie miał dzieci, jedynie siostrzeńca gdzieś w Moçâmedes. Jego ambicją było umrzeć w Metropolii. Kiedy poczuję, że nadchodzi moja godzina, zlikwiduję wszystko i wsiądę na pierwszy możliwy statek. Kochanka, wyzwolona czarna o imieniu Biała, się nie liczyła. Od mojego chrzestnego otrzymała co najwyżej to imię, Biała, żeby zastąpić jej niemożliwe do wymówienia prawdziwe. Myślę, że stary, kiedy był młodszy, miał duże poczucie humoru, bo jak inaczej wyjaśnić imię Biała nadane kobiecie czarnej jak smoła? Po jego śmierci miała wrócić do kimbo rodziców bez niczego. Mówił mi to w jej obecności.

Ojciec chrzestny Alexandre nigdy nie wspominał o Oskarze Semedo. Tylko raz mu się ulało, gdy słuchał o tych projektach:

– Pozwól mu marzyć. To nie jest człowiek, który potrafi coś zbudować. W głębi ducha dobrze mu jest tak, jak jest. Marudzi, że ja nie zatrudniam cambuladores, że nie wchodzę w karawany. Ale gdybym to zrobił, przeklinałby mnie. Nie ma pojęcia, co to jest karawana! Nie urodził się do interesów, ot i wszystko. Nadaje się tylko do polityki, może tylko tej knajpianej, nie wiem.

Uczyłem się pierwszych liter ze starym Cerqueirą. I nie po to, żeby cię do czegokolwiek przekonywać, dobrze o tym wiesz, ale mówię, że byłem ciekawy i szybko się uczyłem. Byłem najlepszym uczniem starego Cerqueiry.

W tamtym czasie Óscar Semedo pojawił się w domu, wymachując gazetą z Portugalii, która przypłynęła statkiem. Był spocony, zachrypnięty, widać, że już tę sprawę wcześniej przedyskutował.

– Słyszeliście? Pan porucznik João Carlos de Saldanha Oliveira e Daun, hrabia Almoster, potomek markiza Pombalu i wnuk księcia Saldanhii, słyszycie te tytuły? Zginął. A jak? W pułapce zastawionej przez Humbów, na południu. Pluton dragonów, którym dowodził, został złapany w pułapkę. Skończyła się amunicja, Humbowie przeszli do ataku. Czternaście znalezionych trupów i ośmiu rannych, reszta znikła. Pan hrabia oddał ducha Stwórcy.

– Tata pewnie jest zadowolony, to był hrabia – zauważył Alexandre.

– Ty się zamknij, kretynie! To był Portugalczyk. Nawet jeśli był wnukiem tego bandyty księcia Saldanhii. Jasne, że wiele się gada, bo był hrabią. A ilu ludzi ginie codziennie i nikt się o nich nawet nie zająknie?

W pamięci człowieka są takie rzeczy. Kiedy ktoś coś powie o Humbach, zaraz przypominam sobie o hrabim Almoster, który zginął w buszu w Humbe z poderżniętym gardłem. Kiedy ktoś mówi o Kilengach, przypominam sobie Silvę Porto, który wysadził się w powietrze w Bije. Ale jeśli mówią mi o Bibali, nie przywołuję żadnego imienia albo zdarzenia; jedynie poczucie zawrotów głowy. Czy to z powodu upadku w piach przy urodzeniu? Jakby najważniejsza rzecz nie została mi opowiedziana. A ty nie chcesz mówić, Yaka.

Przez wiele lat pozwolono mu mieć długie włosy. Aż któregoś dnia ojciec zdecydował się zabrać go do Acacia, jedynego fryzjera w mieście. Chociaż nie podobało mu się u fryzjera ani też nie zachwyciły go bardzo krótkie włosy, a i niewygodnie było na krześle przy tym strasznym upale i łaskoczących włosach, Alexandre został przyjacielem Acacia. Fryzjer był bardzo miły, bardzo dużo ze mną rozmawiał, pytał o szkołę, o polowanie na ptaki, o zabawy.

Acácio był jedynym fryzjerem i jedynym zesłańcem politycznym bez cienia wątpliwości. Zdarzali się inni, przedstawiający się jako politycy, lecz tata Alexandre zaraz reagował, dowodząc, że zostali skazani za przestępstwa pospolite. Jednak Acácio nie. Został zesłany nie tylko dlatego, że był republikaninem (nawet za bardzo nie lubił tej nazwy), ale przede wszystkim anarchistą. Ciągle mówił o Komunie Paryskiej i że wszystko się ułoży, gdy tylko usunie się rządzących i księży. Alexandre bardzo lubił go słuchać, choć mężczyzna go przerażał. Nigdy nie zgadzali się z Oscarem Semedo, chociaż byli przyjaciółmi. Pożyczali sobie książki i toczyli wieczne dyskusje, zwykle kończące się krzykami. Były jednak rzeczy, co do których się zgadzali: monarchia to najgorsza rzecz na świecie, czarni powinni zostać kompletnie wyzwoleni z niewolnictwa i nigdy księżom nie wolno cywilizować czarnych, powinno przyjechać wielu nauczycieli.

Pewnego dnia w pustym zakładzie fryzjerskim Alexandre zapytał:

– Sô Acácio, co by pan zrobił, żeby skończyć z królem?

– Istnieje tylko jeden sposób. Podłożyłbym mu bombę do wagonu. Bum! i po królu.

– Jak Silva Porto?

– Tak jest, jak Silva Porto. Bum i po Silvie Porto i jego długiej brodzie.

– Ale jego syn zostałby królem.

– No to bum i po synu.

– Aż do…

– Aż nie skończyłaby się rodzina królewska. Kto by dalej chciał zostać królem? Ale do tego potrzeba by wielu takich jak ja. W każdym razie posrali się ze strachu i wysłali mnie na koniec świata.

Bardzo wielkie zrobiła na mnie wrażenie ta rozmowa, którą wtedy ci zrelacjonowałem. Gdybym był w Portugalii, zrobiłbym to. Bum! i po królu. Ale w Bengueli można było wysadzić w powietrze tylko gubernatora albo księdza. Tata mówił, że gubernator jest osłem. W tej sprawie przez całe życie absolutnie się z nim zgadzałem. Nigdy nie poznałem gubernatora Bengueli, który do czegokolwiek by się nadawał. Zdaje się, że to bardzo dawne zło. Do tego stopnia, że założyciela Bengueli i jej pierwszego gubernatora, Cerveirę Pereirę, koloniści zabili, wsadzili do beczki z solą i wrzucili do morza. Legenda głosi, że fale wyrzuciły go na brzeg w Luandzie i w ten sposób stolica dowiedziała się o rewolcie. Mimo że pewien historyk twierdzi, że to legenda, wolę w nią wierzyć. Lokalna ludność rzeczywiście nigdy nie lubiła swoich gubernatorów. Gdybym któregoś wysadził w powietrze, z pewnością zostałbym bohaterem miasta. Pomysł pojawiał się i odchodził, przy polowaniu na motyliki isacanjueles[12] wśród drzew na obrzeżach miasta, tych bardzo pokręconych z żółtymi kwiatuszkami. Albo kiedy szedłem zbierać tambarindos igajajas[13]. Nawet w szkole o tym rozmyślałem. Ale nigdy nie zwierzyłem się mojemu koledze Afonsowi ani Tuce, tacie, ani nawet mamie. Przede wszystkim jej nie warto było mówić: bez przerwy się o wszystko modliła.

Dona Esmeralda zawsze była bardzo przygaszona. Tymczasem oszukiwała. Kto mógłby sobie wyobrazić, że miałaby siłę, żeby prowadzić burski wóz po kozich ścieżkach w dzień po porodzie? Rzadko się odzywała, mówiła tylko znam Capangombe i Benguelę, nie umiała czytać, czuła się przytłoczona erudycją Oscara Semedo. Czasem zauważała, że ma inne poglądy niż mąż, ale nie sprzeciwiała mu się. Kiedy zadawała pytania, to dlatego, że się nie zgadzała. Tylko pytała, nie mówiła „nie”. Alexandre poznawał ją i nauczył się wyczuwać, jak cierpi, gdy patrzyła, jak mąż wraca pijany do domu.

Zdarzało się to coraz częściej. Dlaczego miałby nie pić, Yaka? Sklepik przez cały dzień, znoszenie czarnych pijaków, którzy po portugalsku potrafili tylko zamówić wino. Dom, w którym żona nie dzieliła jego marzeń. Koledzy z knajpy, gdzie trzeba było uważać podczas dyskusji, bo nieustannie grozili mu powrotem do Capangombe. Książki przeczytane po wiele razy. Wydaje mi się, że nigdy nie był kobieciarzem, nie usłyszałem o nim żadnej historii. Gdyby chociaż był katolikiem, przynajmniej miałby Boga. Tak, dobrze go rozumiem. Benguela była nudną wiochą. O ósmej wieczorem ludzie zamykali się w domach ze strachu przed Mundombami. Co chwilę nadchodziła jakaś przerażająca wiadomość: że szykuje się atak na Dombe, że w Catumbeli była strzelanina, że zbuntowali się niewolnicy i tak dalej. I co miesiąc wybuchało jakieś powstanie w okolicy. Jak miał nie pić? Czy było coś więcej, o czym chciał zapomnieć? Odpowiedz mi, no, cholerna statuo!

5

Później, już pod koniec życia, Alexandre Semedo opowiedział wnukowi Joelowi:

– Mój ojciec wygrał tę statuę w karty. Miał ją już w Capangombe, kiedy się żenił. Mama zawsze uważała, że jest okropna, z tymi przezroczystymi oczami ze szklanych kulek i tymi trzema równoległymi liniami: białą, czarną i czerwoną. Zobacz, ma prawie metr wysokości i męskie ciało, ale twarz jest dziwna, czasem wygląda jak ludzka, czasem jak zwierzęca. Kartoflany nos wydaje się pijacki i nadaje całości kpiarski wygląd. Tata bardzo ją lubił, to była pamiątka po grze. Dlatego też odbyła podróż burskim wozem, przywiązana do walizki, stojąc na bambetlach. Wyglądała, jakby wszystko obserwowała. Tak się wydawało mojej mamie, oczywiście. Ale odziedziczyłem po niej to wrażenie. Figurka zawsze stała w salonie, utrzymując chybotliwą równowagę, bo drewniana podstawa nie jest zbyt gładka. Została zrobiona, żeby stać na klepisku, jak to pod mangowcami w ogrodzie, klepisko gładkie, żeby je można było zamiatać i udeptywać, ale lepkie od wilgoci. Jednakże nigdy się nie przewróciła. Gdyby do tego doszło, z całą pewnością by się połamała, bo już była bardzo stara, z przeżartego przez korniki drewna. Była już bardzo stara, kiedy tata ją wygrał. Dowiedziałem się, że to figura ludu Yaka, ludu żyjącego przy północnej granicy. Jak ta statua tak bardzo z północy dotarła do Moçâmedes albo Capangombe, tak bardzo południowych, to tajemnica, którą zdradzić może tylko ona sama. Mam nadzieję, że mi to wyjawi, nic więcej. Przez całe życie ją zagadywałem; kiedy byłem mały, została moją powiernicą, później mówiłem mniej, przekonany, że się nie otworzy, aż w końcu zacząłem na nią naciskać. Niema, zawsze niema, przemawia swoimi oczami ze szklanych kulek. Coraz bardziej czuję, że ona do mnie mówi. Ale jej nie rozumiem.

6

Zapadłem na gorączkę. Przez tydzień nie chodziłem do szkoły. Bali się, że potem przyjdzie gorączka żółciowa, śmiertelna, jednak zimnica przeszła i byłem tylko osłabiony, chudszy.

Gorączki zaczęły się wraz z deszczem i nikt się przed nimi nie uchronił. Komary przylatywały chmarami znad Corinje, toczącej swoje wody, tylko jeśli w interiorze bardzo padało. Jak rzeka Cavaco, o jakieś cztery kilometry na północ. Potoki błotnistej wody spływały ze wzgórz i dwa suche koryta napełniały się wodą, a wraz z nią pniami drzew, truchłami padłych zwierząt, a nawet ludzi. Niosła to wszystko do morza. Na brzegach nagle wyrastała trawa, martwa w ostatnim okresie zimy. U korzeni traw, gdzie bulgotała woda z rzeki, pękały jaja i rodziły się komary. Szybko atakowały miasto, zwane cmentarzyskiem białych. I zaczynały się gorączki. Młodzi dawali radę, ale dla starszych zawsze mogła to być ostatnia pora deszczowa.

Czarni dobrze ją znosili. Byli przyzwyczajeni, poza tym mieli korzenie i jakieś proszki, które pomagały. Albo umierali i nikt tego nie zauważał, a już na pewno nie dzieciak Alexandre, czarni nie pojawiali się w statystykach. My, biali, wobec malarii byliśmy bezbronni. Później zaczęto używać chininy. Pora deszczowa zawsze była najgorsza. Doskwierał upał, trzeba było otwierać okna i wlatywały komary. Pamiętam, że na kolację musiałem jeść – o zgrozo! – gorącą zupę w tym morderczym upale. Nawet jeszcze dzisiaj drżę na myśl o torturze jedzenia zupy wieczorem. Ale jeśli chodzi o tę sprawę, mama była nieugięta. A najbardziej irytowało mnie, że tata nie musiał jeść zupy, mówił, że jest białym pierwszej kategorii, więc nie jest przyzwyczajony do upału. Mama i ja byliśmy białymi drugiej kategorii, bo urodziliśmy się już w Angoli. Nawet w moim pierwszym dowodzie osobistym było napisane: rasa – biały drugiej kategorii.

Wyleczyłem się z gorączki i wróciłem do szkoły. Byłem w trzeciej klasie. W następnym roku kończyłem czwartą klasę i miało się okazać, czy tata spełni swoje pragnienie wysłania mnie do Luandy. Ta myśl mnie przerażała. Mama mówiła, że to niemożliwe, tata nigdy nie zbierze pieniędzy, żeby zapłacić za szkołę. Ja za plecami trzymałem za to kciuki.

Dalej polowałem na synogarlice, chwytałem matrindindes wszystkich kolorów, żeby wkładać je do klatek z bimba[14], z których zawsze uciekały, chodziłem kąpać się na plaży przy palmach kokosowych, spędzałem czas nabójkach i bieganiu z innymi chłopakami. Czasem myślałem o tym, żeby podłożyć bombę w domu gubernatora. Ale skąd wziąć bombę? Acácio pewnie wie, jak ją zrobić, lecz nigdy z nim o tym nie rozmawiałem, czekałem, aż urosnę i zdobędę jego większe zaufanie.

Karawany ciągle przychodziły, zawsze radośnie wypełniały ulice. Krzyki cambuladores, kłótnie, pijaństwa i zamieszanie w sklepach, wszystko to wypełniało czas Alexandre, dobrego ucznia. Interes szedł dobrze, każdy statek przywoził nowych kolonów do Bije, Huambo, Bengueli. Nowe sklepy otwierały się w malowanych na żółto niskich domach z glinianej cegły. Konkurowały ze sobą, przede wszystkim co do najnowszej broni przychodzącej z Europy. Ojciec Alexandre popadał w desperację, bo Sô Queirós nie kazał sprowadzać najnowszych modeli. I teraz biali i Vimbalowie nie chcieli innej broni. Sklep mający taką broń przyciągał karawany, które zostawiały tam większość kauczuku i wosku. Kolonowie zaczynali się zaopatrywać w kropotchés[15] przeznaczone wyłącznie dla wojska. Vimbali też lubili mieć te właśnie, ale im można było sprzedawać tylko nową broń myśliwską.

Alexandre Semedo miał jedenaście lat, kiedy zaczęły nadchodzić niepokojące wiadomości. Docierały za pośrednictwem portugalskich gazet i powtarzane przez ludzi wysiadających na ląd ze statków: w Europie trudno było sprzedać angolski kauczuk. Przegrywał z konkurencyjnym kauczukiem z Dalekiego Wschodu. Dyskutowano o tym w sklepach, domach, tawernach. Ale karawany dalej przynosiły kauczuk z interioru i kupcy dalej działali jako pośrednicy eksporterów, którzy ładowali go na statki.

Aż pierwszy eksporter odmówił kupienia kauczuku od Sô Lopesa. Z Lizbony przestrzeżono go, że cena spadła i istniało niebezpieczeństwo, że będzie dalej spadać. Albo kupię za pół ceny, albo nic z tego. Sô Lopes nie chciał obniżyć ceny i eksporter nie kupił ładunku. Sô Lopes poszedł do innego eksportera, a ten powiedział to samo. Informacja się rozeszła i tego samego dnia wszyscy eksporterzy żądali obniżenia cen o połowę. Wtedy kupcy uwierzyli gazetom sprzed dwóch miesięcy. Wybuchła panika. Wszyscy wchodzili instynktownie do tawerny Sô Limy, najbliższej urzędu celnego. Centrum miasta niepostrzeżenie przeniosło się w okolice urzędu celnego, gdzie decydowano o cenach kauczuku. W tawernie zabrakło miejsca przy stolikach, wielu stało. Alexandre Semedo wśliznął się do knajpy w ślad za ojcem i zajął miejsce obok fryzjera, który siedział pod ścianą i uśmiechał się do niego.

– Wyzyskiwacze drżą – rzucił Acácio, zacierając ręce. – Jakby nie zarabiali dosyć, sprzedając nawet za pół ceny! Ale w ten sposób nie można się wzbogacić w ciągu roku.

– Jeśli tak dalej pójdzie, wszyscy zapłacą – powiedział Óscar Semedo.

Statki przypływały, przywożąc zamówione towary. I czekały na kauczuk. Dwa z nich już miały załadunek wosku i kości słoniowej, brakowało tylko kauczuku. Kapitanowie grozili, że odpłyną, mimo że statki będą w połowie puste.

– Nie sprzedam kauczuku – powiedział Sô Queirós, ojciec chrzestny Alexandre. – Niech zgnije w sklepie.

– To skandal – odezwał się gruby Sô Lopes, ocierając pot z twarzy. – Za połowę ceny!

– Ale kapitanowie grożą, że odpłyną – zauważył Sô Agripino de Sousa. – Nie mogą czekać.

– Niech czekają – skwitował Sô Queirós – albo niech odpływają.

– Słuchajcie – powiedział Sô Agripino de Sousa. – Niech robią, co uważają za stosowne. Ale ja mam dwie karawany, które mój syn zakontraktował w Bije.

Syn Sô Agripino de Sousa był wysokim Mulatem, który dowodził karawanami ojca. Ten ciągnął:

– Mam magazyn pełen kauczuku. Przyjmę tę cenę.

– Lepiej wypierdalaj! – powiedział Sô Queirós.

– Mogę wypierdalać, ale nie zbankrutuję jak pan.

– Agripino, nie możesz tego zrobić – oznajmił Sô Lopes, coraz bardziej się pocąc. – Nie kupuj kauczuku od kimbares, mają własne karawany. Nawet przy połowie ceny zarobisz fortunę. A my?

– To wasz problem. Każdy pilnuje swoich spraw. Idę i od ręki wyślę towar.

– Może kryzys minie – rzucił Sô Lopes, z trudem poruszając cielskiem na krześle. – Za kilka miesięcy ceny pójdą w górę.

– To wina monarchii! – krzyknął Óscar Semedo.

– Dobrze patrzeć, jak zgrzytają zębami, ciułacze – powiedział Acácio, puszczając oko do Alexandre.

Sô Agripino de Sousa wyszedł z tawerny, arogancki jak zawsze. Pozostali patrzyli w milczeniu na jego plecy.

– Skurwysyn! – syknął Sô Queirós.

– Och, Queirós, pan nie ma co się skarżyć – zauważył Sô Lopes. – Przecież kupił pan niewiele kauczuku.

– Bo kafirzy[16] zawsze wolą wasze sklepy. A mimo to oba moje sklepy są pełne kulek.

– Jeśli wszyscy odmówią sprzedaży, będą musieli podnieść cenę – powiedział Óscar Semedo.

– Ci z Luandy już ustępują i Agripino też – odezwał się po raz pierwszy stary Almeida. – W Luandzie kupcy trzymali się twardo. Póki nie przyszło tam nagle więcej karawan. Tak mówią kapitanowie statków.

– To ich sztuczka – powiedział Sô Queirós. – Chcą szybko napełnić ładownie, żeby wrócić do żon do Lizbony. Ja nie sprzedam.

I ojciec chrzestny Alexandre wyszedł z tawerny, wołając Oscara Semedo, żeby wyszedł razem z nim. W drzwiach Semedo odwrócił się do środka i zawołał:

– Już wam mówiłem, to wina monarchii!

– Chuja tam monarchii! – odpowiedział Sô Lopes. – To wina Anglików i Holendrów. To im przyszło do głowy jeździć po kauczuk na Daleki Wschód, tylko po to, żeby nas załatwić.

– A to nie monarchie przypadkiem? – rzucił Semedo na odchodnym.

– Wiecznie z tą polityką – powiedział Sô Lopes. – To dlatego kolonie karne pękają w szwach.

– Są pełne, to prawda – zauważył Acácio – ale nie republikanów.

Grubas spojrzał na niego z wściekłością, jednak nie odpowiedział. Sô Lopes został zesłany za defraudację w jakiejś firmie w Porto. Sô Almeida, który niewiele mówił, a tylko ciągle zasysał wysuszone policzki, zaryzykował nieśmiało:

– Mam wątpliwości. Starałem się zaoszczędzić na zorganizowanie własnej karawany. A teraz jestem naprawdę załatwiony. Będę musiał przystać na tę cenę.

– Ależ panie Almeida – odezwał się Sô Lopes.

– Szczury jeden po drugim porzucają statek, tak szybko, że każdy ma nos w tyłku poprzednika – stwierdził rozbawiony Acácio.

– Panie Lopes, każdy musi dbać o swoje życie, nie? – zauważył Sô Almeida zawstydzony, coraz bardziej zasysając policzki. – Nie mogę zostać z tym kauczukiem. Statek właśnie przywiózł proch, proch na rok dobrej sprzedaży, nie może przecież leżeć w deszczu. Co zrobić?

– Niech się pan nie usprawiedliwia, człowieku – powiedział Sô Lopes. – To może być przejściowy kryzys.

– Tymczasem… – Sô Almeida pożegnał się i wyszedł.

Ci, którzy zostali, spojrzeli po sobie, policzyli się.

– Kto następny? – zapytał Acácio.

– Niech pan przestanie robić sobie jaja – obruszył się Sô Lopes. – Śmieje się pan, bo pana interes nie ma nic wspólnego z kauczukiem. Przynajmniej chwilowo.

– Żadne tam chwilowo. Ja mam fach. Nie żyję z wartości dodanej, kapitalisto.

– Zobaczymy, co pan powie, jak wszyscy zbankrutujemy. Też będzie pan musiał zejść z ceny golenia, żeby utrzymać klientelę.

– Całkiem możliwe. Ale jestem wolny, zależę tylko od swoich rąk.

– Zobaczymy, zobaczymy – powiedział Sô Lima, szynkarz. – Ten kryzys dotyka wszystkich.

Acácio wyszedł i zabrał Alexandre Semedo na spacer po plaży. Acácio szedł w milczeniu, mocno deptał piasek plaży i patrzył za siebie na zostawiane na piasku ślady. Potem usiedli w cieniu rzewni, spoglądając na dwa statki stojące na kotwicy opodal plaży i łodzie pływające tam i z powrotem pomiędzy statkami i pomostem.

– A jeśli oni wszyscy zbankrutują? Czy to prawda, że nie będzie pan miał więcej klientów?

– Wtedy przeniosę się gdzie indziej. W całej Angoli są brody i włosy.

Alexandre poczuł ukłucie w sercu. Czy miał stracić przyjaciela? Acácio go uprzedził:

– Nie martw się. Kupców nie brakuje. Ci zbankrutują, strzelą sobie w łeb. Przyjdą następni robić interesy na czym innym. Głód zysku tworzy nowe pomysły i nowych ludzi.

Zobaczyli, jak dociera do urzędu celnego pierwszy transport kauczuku Sô Agripina de Sousa. Kupiec się krzątał, gestykulował, rozmawiając ze spedytorami i pokrzykując na tragarzy. Ci, tylko w przepaskach na biodrach, wsadzali ładunek do łodzi.

– Facet i tak zgarnął fortunę – zauważył Acácio.

I poszli do miasta.

7

Ten kryzys kauczukowy miał spowodować wiele kłopotów. Nawet wojnę.

Kupcy zgodzili się sprzedać kauczuk za cenę narzuconą przez eksporterów. Choćby dlatego, że przychodziły kolejne karawany z interioru. Tylko Queirós nie sprzedał. Tylko on. I przyjmował cały kauczuk, który przynoszono mu do sklepu. Nakazał Oscarowi Semedo robić to samo. Ale ten jedynie częściowo był posłuszny. Wymieniał się za kauczuk, aż sklep w całości zapełnił się kulami, później odmawiał. Nie było nawet miejsca na wole skóry, które eksportowało się za dobrą cenę.

– Wygląda na to, że twój ojciec chrzestny robi wszystko, żeby zbankrutować – powiedział ojciec któregoś razu, gdy Alexandre przyszedł do sklepu. – Popatrz, mamy sam kauczuk. Mówi, że ceny nagle wzrosną i on się wzbogaci. Dopiero jak się postarzał, postanowił zaryzykować. I źle, co oczywiste.

Kupcy wyjaśniali właścicielom karawan i vimbalom, od dziś musimy kupować od was kauczuk taniej. Wielkie kłótnie. Vimbalowie, nazywani tak, bo naśladowali białych – wszyscy umieli liczyć i niektórzy umieli czytać – wcale się nie zgadzali. Mulaci też byli wściekli, mówili, że biali robią wszystko, żeby ich oszukać. Jedynie Mulaci-synowie-kupców siedzieli cicho, przyjmowali fakty do wiadomości. Mulaci bosi, ci, którzy zostali porzuceni przez ojców i żyli jak czarni, nie odróżniali się od vimbalów. Robili wielkie zamieszanie, kiedy opili się wódki. Karawany przychodziły i odchodziły. I było coraz więcej kłótni i problemów.

Aż sekulo[17] Bailundo, który przyszedł na czele własnej karawany z terytoriów angielskich na drugim wybrzeżu Afryki, lekceważąco zebrał cały swój kauczuk w jednej zagrodzie i go podpalił. Żaden kupiec nie zgodził się nabyć go za poprzednią cenę, a on taniej nie chciał sprzedać. Był to wielki pożar, rozniósł się po drzewach zagrody i nawet spalił chaty, w których spali tragarze. Całe miasto poszło zobaczyć pożar, Alexandre też, mimo że była dziesiąta w nocy.

Sekulo stał blisko ognia, wielki i nieruchomy, z tkaniną na plecach jak książę i z rozstawionymi nogami, sztylet mienił się od płomieni.

– Weźcie swój kauczuk, biali. Nikt nie będzie okradał Chitekulu. Patrzcie, biali, patrzcie na swój kauczuk.

Kolonowie z drugiej strony muru znosili żar ognia, żeby oglądać jedyny w swoim rodzaju spektakl. Kauczuk i drzewa płonęły bardzo długo, aż poszliśmy się położyć. Tamtej nocy śnił mi się Chitekulu, imponujący w swojej czerwonej od ognia tkaninie, krzesał oczami iskry z zemsty. Bardzo się bałem w tym śnie.

I eksporterzy znowu narzucili swoje warunki. Cena ciągle się obniżała, magazyny w Lizbonie były pełne kauczuku, kupowali za mniej niż połowę początkowej wartości. Kupcy też mieli sklepy wypełnione kauczukiem, bo wiadomości do interioru dochodziły ze znacznym opóźnieniem i ładunki ciągle wyruszały do Bengueli. Protestowali, wrzeszczeli, nawet pobili jednego eksportera, a potem godzili się z losem. Tym razem także Sô Queirós, który już nie wiedział, jak płacić za towar, który musiał kupić.

– Nie sprzedałem za pół ceny, żeby teraz sprzedać za jeszcze mniej – skarżył się.

– Rozwiązaniem jest kupować tylko wosk i skóry – powiedział Óscar Semedo.

– Szefowie karawan sprzedają wosk i skóry, tylko jeśli kupimy też kauczuk. Ich wielkie zyski pochodzą z kauczuku. Jestem zrujnowany.

Te rozmowy wypełniały całe dnie. Nawet dzieciaki w szkole o tym rozmawiały. Kto powiedział, że dzieciaki nie rozmawiają o interesach? Tylko jeśli wszystko idzie dobrze. Tata przynosił te spory ze sobą do domu, Esmeralda się modliła. W tawernie Sô Limy, najbardziej uczęszczanej od początku kryzysu, bo znajdowała się przy urzędzie celnym, spotykali się wszyscy. Czy wskutek pragnienia, żeby dostać wiadomość z pierwszej ręki? Czy po to, żeby mieć dobrą pozycję przy interesie? Sô Lima bogacił się w tych czasach kryzysu, nawet podniósł cenę czerwonego wina. Wielu klientów, mawiał, niewiele towaru, takie są zasady rynku. Zawsze ktoś na tym zarabia, zrzędził Acácio, wielki amator wina. Óscar Semedo też.

Kiedy Alexandre poszedł do czwartej klasy, ceny kauczuku spadły jeszcze bardziej. Z portugalskich gazet kupcy dowiedzieli się, że to nie ten sam spadek, który dotknął rynki światowe. Przede wszystkim pierwsza obniżka nie powinna była być tak gwałtowna i wyraźna. Óscar Semedo odkrył tę sprawę, większość kupców była bowiem analfabetami albo nieomal analfabetami.

Tata Alexandre dokładnie wszystko przeliczył i pewnego dnia wyjaśnił to w tawernie. Najpierw z niedowierzaniem, potem z wściekłością, handlarze wyszli z tawerny z Sô Agripinem de Sousa na czele, żeby załatwić eksporterów i spedytorów. Ci schronili się w domu gubernatora, w obawie, że zostaną zamordowani. I może by zostali, doskonale było widać wściekłość tych ludzi. Óscar Semedo został w tyle. Jego zadaniem było zrobić rachunki i dowieść oszustwa eksporterów, niech inni się zemszczą.

Kupcy poszli wykłócać się z gubernatorem i w końcu zawezwali ojca Alexandre, żeby przedłożył rachunki. Było jasne: za każdą tonę eksporterzy mieli zysk jeszcze większy niż wcześniej, podczas gdy kupcy otrzymywali mniej niż połowę tego, co dostawali wcześniej. Były negocjacje, konsylia, groźby rewolty. Eksporterzy mówili jesteśmy wolni i możemy kupować, co chcemy, za ile chcemy. Nikogo nie zmuszaliśmy do sprzedaży. I po ich stronie jest ryzyko nieznalezienia klientów w Europie z dnia na dzień. Kauczuk angolski nie miał szans, ten z Dalekiego Wschodu był tańszy i lepszy. Gubernator przyznał im rację, umywając ręce.

I wszystko zostało po staremu. Eksporterzy narzucali cenę, jaką chcieli. Kupcy dyszeli z wściekłości, ale nic nie mogli zrobić. Potem wpadli na pomysł, żeby z czarnymi zrobić to samo, co zrobili z nimi eksporterzy. Wszyscy się umówili, pojechali do Catumbeli przedyskutować sprawę z tamtejszymi kupcami i ustanowili znacznie niższą cenę na kauczuk przynoszony przez karawany. Było wiele dyskusji, bo właścicieli karawan nie interesował za bardzo ten pakt. Ale musiała być jedność, inaczej wszyscy zostaliby załatwieni. Gdyby ktoś kupił kauczuk za cenę wyższą niż ustanowiona, pozostali mieli go zmusić do zapłaty wysokiej kary. I wielka uczta w Catumbeli przypieczętowała tę umowę.

To w tamtym czasie Alexandre Semedo nie ukończył czwartej klasy. Przez gorączkę, która go dopadła, nie dlatego, że był złym uczniem.

Codziennie zwiększały się kłopoty z vimbalami, którzy nie godzili się na ceny narzucone przez kupców. Ci jednak prezentowali jeden front, nieustannie pilnowali sobie wzajemnie ceny. Vimbalowie nie mogli wrócić z kauczukiem. Nie mieli też wyniosłości Chitekulu, który wolał spalić ładunek i nigdy więcej nie powrócił. Vimbalowie ustępowali, pod nosem przysięgając zemstę.

Z interioru docierały też plotki, że Bailundowie są niezadowoleni. W tamtym czasie biali nazywali Bailundami każdego, kto mówił w umbundo. Aby zrekompensować sobie załamanie cen kauczuku, vimbalowie przyprowadzali z karawanami więcej służby do majątków na Wyspach Świętego Tomasza. Za nich zawsze dostawali dobrą cenę, bo to był ryzykowny interes. Wzmagały się wyprawy na ludy interioru, żeby zdobywać niewolników i przyprowadzać ich do Bengueli. Óscar Semedo zgrzytał zębami.

– Rośnie handel niewolnikami. Znowu dajemy powód Anglikom, żeby nas męczyli. I wyludniamy interior.

– To nie niewolnicy – mawiał Acácio. – To służba, moleques.

– Wszystko jedno.

– Nie. To ludzie, którzy są winni pieniądze sobom albo są krewnymi wrogów soby, albo są z kimbos wrogich sobie. Nie mogą żyć wolni obok albo daleko od soby. Musi ich sprzedać, żeby ich cywilizowali na Wyspach Świętego Tomasza. Księżulkowie już tam czekają, nie mogą się doczekać uratowania następnych duszyczek. W ten sposób pomagamy sobom, lokalnym arystokratom.

– Jaja sobie robisz – mówił Óscar Semedo.

– Oczywiście – odpowiadał Acácio.

Plotki były coraz bardziej niepokojące. Mówiło się o nowych wojnach Nano[18], to znaczy napadach Umbundów na inne ludy. Nawet Tuca, czarny kolega Alexandre ze szkoły, chodził przerażony. Jego ojciec, kelner Sô Limy, mówił, że nadchodzą złe czasy, miał w buszu rodzinę, która go informowała. Alexandre zwierzył się ze swoich niepokojów ojcu chrzestnemu, coraz starszemu i coraz bardziej zobojętniałemu.

– Zawsze tak było. Wojna to tu, to tam. Będzie w Bailundo? Normalnie. Odkąd jestem na tej ziemi, a to już będzie gdzieś ze czterdzieści lat, nigdy nie mówiło się o niczym innym. Ja już na to nie zwracam uwagi. I o większości nie wiemy, tylko w Portugalii to wiedzą. Nie zawracaj sobie głowy wojną. Wkurza mnie ta cena kauczuku, zaraz sprzedamy ostatnie gacie.

Jedna karawana wywołała zamieszanie w mieście. Było tak. Wódz karawany, pochodzący z Bije, wysoki i uczony, znany jako Rufino, który kształcił się w jakiejś misji protestanckiej, chwycił Sô Lopesa za gardło i wysyczał:

– Pierdolony białasie! Poderżnę ci gardło.

Vimbalowie odciągnęli Rufina. Biali pojawili się potem. Sô Lopes jęczał na ławce. Przy pojękiwaniu jego ciało trzęsło się jak galareta. Biali poszli po karabiny, ale kiedy dotarli do obozu, Rufina już nie było – zwiał ze swoimi w interior, zabierając towar.

Wściekli kupcy poszli do gubernatora, żądając przedsięwzięcia jakichś środków. Vimbalowie już się czuli równi białym, jeden nawet groził Sô Lopesowi. Że to lekceważenie rządu, że już dawno powinno się czarnym dać nauczkę. Gubernator słuchał, słuchał. Powiedział tylko:

– Wszystko to dlatego, że kupcy są złodziejami. Jeśli teraz macie problemy, to sobie z nimi radźcie.

Kupcy jeszcze bardziej się wściekli. Tego wieczoru zebrali się w tawernie otwartej specjalnie na tę okazję. Alexandre nie poszedł, poszedł jego ojciec.

W tawernie Sô Lima polewał i zacierał ręce, zadowolony z interesu. Te kryzysy nabijały mu kieszeń.

– Na gubernatora mają wpływ kapitanowie placówek z interioru, którzy przysyłają mu raporty przeciwko nam – powiedział Sô Lopes. – Wiem to od człowieka dobrze ustosunkowanego w Luandzie.

– Jak to? – zapytał Sô Queirós.

– Kto rządzi w interiorze, na przykład w Bailundo? To kapitan placówki. A ci skurwiele zamiast podporządkować sobie kafirów, sami ubijają interesy. Wykorzystują mundur tylko po to, żeby nadać sobie znaczenia. Ale to handlarze bez skrupułów.

Pozostali kupcy potakiwali, wiemy o tym.

– Ponieważ są szefami administracji, to oni informują gubernatora – ciągnął Sô Lopes. – Wyobraźcie sobie raporty. Nigdy nie mówią, co robią, tylko to, co robią inni kupcy. I gubernator im wierzy.

– Wszyscy kupcy to złodzieje, nie tak powiedział? – zapytał wściekły Sô Agripino de Sousa. – Eksporterzy, ci to dopiero są dobrzy!

– Powinien zostać powieszony na bomie na pomoście – stwierdził Sô Queirós.

– Jeszcze nie było tutaj gubernatora, który by na to nie zasługiwał – zauważył Sô Agripino de Sousa.

– Problem w tym, że to król ich wybiera – powiedział Semedo. – Sami zobaczcie, jak wybiera.

– Republikanie lepiej by nie wybrali – odciął się Sô Queirós.

– I co robimy? – zapytał gruby Sô Lopes.

– Napiszemy do gubernatora generalnego, do Luandy – oświadczył Sô Agripino. – Mam tam przyjaciela, który jest sekretarzem, skłoni gubernatora do przeczytania petycji. Żądamy nowego gubernatora tu, w Bengueli, więcej wojska, i żeby zrobić porządek w interiorze. Siłą!

– Przyjdzie następny, taki sam! – powiedział Óscar Semedo.

– Ale przynajmniej spróbujemy. Semedo, pan może napisać tę petycję. Jest pan przecież lepiej wykształcony niż my.

– Ja się w to nie mieszam. Już poprzednim razem gubernator spojrzał na mnie bykiem, przez te rachunki eksporterów. Dobrze widziałem, jak się skrzywił i coś tam wymamrotał. Znowu mnie wyślą do Capangombe.

– Tak, on nie może ryzykować – przytaknął Sô Queirós. – Jego nazwisko jest na czarnej liście.

– Tylko my będziemy wiedzieli, że to on napisał – zapewnił Sô Lopes. – To kupcy podpiszą. Jego w to nie będziemy mieszać.

– Jak coś pójdzie nie tak, wy się wycofacie i on dostanie za swoje – zauważył Acácio. – Jesteście bardzo odważni, kiedy ktoś inny ryzykuje. A pisanie do gubernatora to dopiero pierwszy krok. Semedo powinien napisać artykuł do jakiejś gazety w Portugalii, relacjonujący wszystko, kradzieże i morderstwa kapitanów placówek, słabość gubernatora, lekkomyślność administracji, wszystko.

– I protestancką gangrenę – dodał Sô Lopes, przypominając Rufina. – Protestancką gangrenę! To ci amerykańscy misjonarze wbijają im do głów pomysły, otwierają szkoły dla asfaltów.

– Właśnie, właśnie, protestancka gangrena – poparli inni.

– Ale to mnie się dostanie – powiedział Óscar Semedo.

– Och, Semedo, nic się panu nie dostanie, człowieku! – zaoponował Sô Agripino de Sousa. – Pan napisze te dwie rzeczy, a my podpiszemy. Kto będzie miał do nas pretensje z tego powodu? Może pan być pewien, że we wszystkim będziemy pana wspierać. To pakt.

Mimo obietnic Óscar Semedo niepokoił się, wracając do domu. Jeśli na mnie doniosą, wrócę do Capangombe. To jest robienie polityki, a mnie tego zabronili. Ale jak odmówić?

Tata nie uciekł przed pragnieniem kupców. Wydaje mi się, że ta prośba nawet miło go połechtała. Mamie się nie spodobało, dobrze widziałem, że przeszły ją dreszcze i skuliła się, kiedy tata opowiadał. Nic nie powiedziała, tylko się skuliła. Wycinek z gazety z artykułem wisiał nawet oprawiony w ramki na ścianie w jadalni. Wydaje mi się, że to Eurydyka ściągnęła go ze ściany wiele lat później, bo był cały wypłowiały. Pewnie jest tu, w którejś szufladzie. Ty, która wszystko widzisz, Yaka, mogłabyś odkryć, gdzie jest ten artykuł. Czy te oczy z kulek są naprawdę szklane?

Artykuł został ocenzurowany przez kupców. Tata Alexandre wykorzystał sytuację, żeby za wszystko obwinić monarchię. Kupcy wykreślili wszelkie odniesienia do monarchii i republiki, to był artykuł denuncjujący, opublikowany, żeby zwrócić uwagę Portugalczyków na to, co się dzieje w Afryce, a nie po to, żeby uprawiać politykę. Óscar Semedo ugiął się pod naciskiem. Jednak był jednoznacznym zwolennikiem teorii o poważnej okupacji interioru i wzmocnieniu bastionów kolonizacji na wybrzeżu. Był inny prąd, faworyzujący osadnictwo wyłącznie na wybrzeżu i handel z interiorem, pozostawiający ludzi pod zarządem ich własnych wodzów i vimbalów, jako pośredników handlu. Oba prądy walczyły w gazetach, a nawet w książkach. Z czasem wygrali ci pierwsi.

Była jedna osoba, która w żadnym razie nie zgadzała się z tonem artykułu. Acácio. Kłótnie wybuchające od tego czasu były tak cierpkie, że przyjaźń pomiędzy nimi dwoma znacznie się ochłodziła. Acácio wyjaśnił Alexandre wszystkie detale, ale w tamtym czasie mały niewiele zrozumiał.

– Twój tata przeszedł na ich stronę. Ewidentnie broni handlarzy moleques! Żąda całkowitej okupacji Wyżyny! Wzywa, by przysłać więcej wojska dla zdziesiątkowania czarnych! Zamiast mówić wreszcie o prawach mieszkańców, mówi tylko o zyskach kolonów. Oskarża gubernatora o powiedzenie jedynej prawdy, jaką w życiu powiedział. Że kupcy są złodziejami. No bo przecież są.

Acácio czuł się coraz gorzej. Przez dziesięć lat siedział w więzieniu w Massangano, na rzece Cuanza, i to mu załatwiło kości. Teraz, z wiekiem, powłóczył prawą nogą. Starzał się w takim tempie, że włosy robiły mu się siwe z dnia na dzień. Alexandre myślał wtedy, że fryzjer tak bardzo zeźlił się na Oscara Semedo przez swoje choroby i tylko przez nie.

I nagle wybuchła bomba. Bailundowie wzniecili bunt. Zaczęli palić sklepy kupców w Bailundo, mówiono o setkach zabitych białych. Inni uciekli, schronili się w forcie i byli otoczeni. Obawiali się, że rebelia rozszerzy się na Huambo, Tchiaka, Soque, Bije. Panikarze twierdzili, że Bailundowie już są w drodze do Bengueli. Nigdy nie widziałem tylu białych kupujących tyle broni. Nawet niektórzy niebezpieczni zesłańcy, mordercy, teraz paradowali po ulicach z winchesterami albo kropoché na ramieniu. Ojciec Alexandre chodził z kropotché i pistoletem. Winchestera zostawiał w domu razem z mamą. Tylko Acácio chodził nieuzbrojony.

Przybyli do Bengueli pierwsi uchodźcy. Wszyscy byli kupcami z rodzinami. I dziećmi Mulatami. Przyjechali bez niczego, tylko z wściekłymi słowami. Wszyscy stawiali im wino, które tamci łapczywie wypijali w tawernach, w sklepach, w domach. I w kółko opowiadali te same przerażające sceny: „asfalty” upaleni liambą i obwieszeni fetyszami tysiącami atakowali samotne sklepy w buszu, zabijali kolonów, wynosili ze sklepów wszystko, a potem podkładali ogień. Opowiadali o wodzu, straszliwym Keberze, i jego przyjacielu Samacace. Jak to się zaczęło? Nikt nie potrafił powiedzieć. Tylko tyle, że ten Kebera był potworem, nosił na plecach skórę lamparta, ogromne zęby wychodziły mu z ust i ociekały krwią. Kupcy z Bengueli drżeli ze strachu i głaskali broń. Matka Alexandre się modliła.

Karawany przestały przychodzić. Zatrzymał się cały handel z interiorem. Sklepy świeciły pustkami, nie było w nich kauczuku, wosku ani kości słoniowej. Ale pełne były tkanin, prochu, paciorków i wódki, które już się nie sprzedawały. Minął miesiąc i kupcy uderzyli w lament, zbankrutujemy.

Nadeszła pora sucha, a z interioru docierały plotki pełne paniki. Nocami milicja kolonów trzymała straż. Zabroniono bębnów w sanzalach[19] na obrzeżach, nawet w przypadku pogrzebu. Czarny, który ma w domu zmarłego, niech go opłakuje po cichu. Dźwięk bębna służył tylko do obwieszczania wojny. A w ciemną noc bębny słyszane z daleka wywołują większy strach niż spadek ceny kauczuku. Mundombowie też się bali. Bali się wojny Nano. Bailundowie, jeśli przyjdą, także ich nie oszczędzą, mają dawne rachunki do wyrównania.

Kolonowie codziennie naciskali na gubernatora, żeby przedsięwziął jakieś środki. Bo czyż Bailundo nie było częścią dystryktu Bengueli? A Huambo? A Bije? On był najwyższym szefem tych wszystkich ziem, czy to podbitych, czy sojuszniczych, czy niezależnych. Gubernator odpowiadał, pracuję nad tym, Luanda nie pomaga.

Już nikt nie zwracał uwagi na to, co mówił. Krytykowano wszystko i wszystkich. Rządził tylko strach. Słano do Luandy petycję za petycją, prosząc o zmianę gubernatora. Z otoczonego Bailundo docierały błagania o pomoc, a gubernator się nie ruszał. W Batalionie Łowczych wojsko wciągało i opuszczało flagę, maszerowało i się rozchodziło. Wiadomo było wszystko, bo sekretarz gubernatora referował tajne dokumenty w barze Limy. Luanda nakazała wymarsz na Bailundo, gubernator mówił, muszę zająć Huambo, które jest niezależnym królestwem. Panował impas, aż pojawiła się plotka, że prywatne wojsko przedarło się z Libolo do bram Bailundo, przynosząc wsparcie. Jakiś kolon dowodził nieregularnym wojskiem.

Mutu-ya-Kevela, jak kupcy z buszu nazywali Keberę, dominował w całej okolicy i nie sposób było zorganizować jakiejkolwiek karawany. Wszyscy kupcy zgłaszali się na ochotnika, żeby zlikwidować Mutu-ya-Kevelę.

Myślę, że bardziej, żeby uniknąć krytyki, niż żeby działać według jakiegoś planu, gubernator ruszył ze swoim wojskiem przez Cacondę, wybierając najdłuższą drogę do Bailundo. I zatrzymał się w Cacondzie, czekając na Dragonów z Huíla, powtarzając to, co zrobiono po śmierci Silvy Porto. Dragoni ciągle zwlekali z przybyciem, a on siedział w Cacondzie, piłując paznokcie. Tymczasem Benguela została bez wojska i z otwartą drogą z Bailundo przez Soque, żeby Mutu-ya-Kevela mógł tu przyjść, gdyby naszła go ochota.

Kolonowie już nawet Mulatom nie ufali, sami trzymali straż na wzgórzach Catumbeli i po drugiej stronie Cavaco. I codziennie nadchodziły wiadomości o zbliżaniu się „asfaltów”.

8

Mutu-ya-Kevela idzie ze swoimi sekulos przez sawannę Bailundo. Usta pieką od słów, które powie sobie Huambo. Musimy wypowiedzieć wojnę, ale wszyscy razem. Zacząć i skończyć razem. Nie skończyć, kiedy ktoś coś zdobędzie i się tym zadowoli. Nawet niezależni sobowie są niewolnikami kauczuku, marzą tylko o karawanach kauczuku. Trzeba wyprodukować wiele kukurydzy, wiele jedzenia, jak nauczał nieboszczyk wódz Ekuikui. Nie być pośrednikiem handlu kauczukiem. Albo jakiegokolwiek innego handlu. Niewolnikami wódki też nie. Sobowie wywołują wojnę, zajmują sklep i natychmiast zapominają o wojnie, bo zdobyli dwa gąsiory wódki. A wtedy wróg wykorzystuje sytuację i odzyskuje utracony teren.

Najmłodszy siostrzeniec kroczy u jego boku. Wspomnienie najstarszego siostrzeńca łączy się ze wspomnieniem wódki i teraz głowa Mutu-ya-Keveli całkiem się rozpala. Wściekłość przyśpiesza kroku. Dzisiaj musi dotrzeć do wioski Huambo. Tyle że wściekłość nie pozwala zapomnieć najstarszego siostrzeńca.

Silny chłopak, wielki myśliwy, przyszły wódz, syn jego siostry. Na jakiejś ścieżce w buszu natknął się na butelkę wódki. Myślał, że została zgubiona, wziął i ją wypił. Zaraz dwóch białych zastąpiło mu drogę.

– Złodzieju, ukradłeś naszą wódkę!

– Myślałem, że zgubiona.

– Na policję. Pejcz cię nauczy.

Chłopak poszedł z nimi, zgodził się pracować, aż odpracuje przestępstwo. Co mógł zrobić? Stał się niewolnikiem kupców, później został sprzedany na Wyspy Świętego Tomasza. Odmawiał pracy dla nich, zabrali chłopaka na policję, pejcz śpiewał aż do śmierci. Mutu-ya-Kevela wie, że butelkę zostawiono celowo, kupcy siedzieli w zasadzce. Zawsze tak robili, albo z wódką, albo z prochem. Młodzi stawali się słabsi od wódki i od marzeń o karawanach kauczuku. Kończyli jako niewolnicy na Wyspach Świętego Tomasza. Albo byli sprzedawani przez innego sobę, który też marzył o wódce i kauczuku.

Mówi do najmłodszego siostrzeńca, idącego obok niego:

– Wodzowie z Tchiaka i Ngalangue zgodzą się walczyć. Ale kiedy będzie pierwsze zwycięstwo, znowu będą chcieli robić interesy z kolonami. Zatrzymają wojnę. I zostaniemy sami. To ten handel robi z nas niewolników. To w Bengueli jest zło. Ale to daleko, to jest bardzo daleko.

Mutu-ya-Kevela ma gorącą głowę. Już wie, w czym jest jego siła. Nie w ręce ściskającej broń. Jego siła jest w ustach, gdzie może wejść zdradliwa wódka, lecz skąd mogą wyjść słowa niszczące innych. Tak, jego usta są silne, przekona sobę Huambo. I pozostałych.

Unosi wyżej dumną głowę i mocno stawia stopy na piaszczystej drodze. Najmłodszy siostrzeniec zostaje w tyle i sekulos też. Ale moje przezroczyste oczy towarzyszyły jego ustom.

9

Acácio pojawił się jako pierwszy po obiedzie w tawernie Limy. Potem zaczęli się schodzić pozostali i nawet dzieciak Alexandre Semedo przyszedł za ojcem. Rozmowa stawała się coraz gorętsza i mogła dotyczyć tylko rewolty w Bailundo.

– Powinno się było zdobyć Huambo i Bailundo – mówił Sô Agripino de Sousa. – Żadnego pokojowego zdobywania, ni chuja! Zbrojnie, kurwa mać! Dali tam rządzić sobom, ograniczyli się do wysłania kupców i do założenia garnizonu w Bailundo i patrzcie, jak to się wszystko spierdoliło. Chcieli zostawić niepodległe królestwa po angielsku. No to teraz mamy przejebane.

Sô Agripino de Sousa był najbardziej podnieconym z kolonów. Syn Mulat poszedł na początku roku z karawaną na tereny Lutchazów z poleceniem od ojca, żeby przyprowadzić więcej służby niż kauczuku. Z obliczeń wynikało, że rewolta powinna go była zaskoczyć już w drodze powrotnej, gdzieś w okolicach Huambo. Burzył się nie tyle ze względu na syna, który był Mulatem, a Mulatów robi się w sumie od niechcenia, ile przez to, że włożył w tę karawanę mnóstwo pieniędzy, żeby później zainwestować na północy, gdzie kawa zaczynała zwiększać eksportową sprzedaż i nadzieje. Rewolta mogła go zrujnować.

Ale inni też byli przerażeni. Bez przychodzących karawan cały handel był narażony na bankructwo.

– Słuchajcie, w sumie to jednak gubernator miał rację – zaryzykował nieśmiało Sô Almeida. – Winę ponoszą kupcy z buszu. Kradli, jak mogli, i teraz wszyscy mamy przerąbane.

– Cicho bądź, człowieku! – krzyknął jeden z uchodźców. – Mówisz pan tak, bo nigdy nie byłeś w tamtych okolicach. Cały czas to wygodne życie w mieście. To wina tych oficerów za dychę, których mianują kapitanami placówek. Narzucają podatki, jakie tylko chcą, żeby większość zostawić dla siebie. Wywołują bunty. A płaci za to kupiec.

– Mówiono mi, jak robicie – powiedział Óscar Semedo. – Źródło bez zarzutu, kupiec z Bije. Prowokujecie jakiś dług, zwykle na alkohol. Żeby spłacić należność każecie czarnym dla siebie pracować. Zwykle przez całe życie. Czy to kłamstwo, czy prawda?

– Niektórzy może i coś takiego robili.

– Wszyscy robią – upierał się Óscar Semedo. – Kapitan zna sprawę i przymyka oczy. Też coś! Potem dzielą się zyskiem. Teraz, jak się zrobiło gorąco, porzucacie wspólników?

– Nie opowiadajcie nam, że to wszystko to wina tylko kapitanów – rzucił Sô Queirós. – A u nas w sklepach teraz same muchy! Jeszcze wczoraj wypłynął pusty statek. Ani kauczuku, ani wosku, ani kości słoniowej, ani moleques. W ładowniach same szczury.

– Kapitanowie też nie są bez winy – łagodził Sô Lopes.

– Na co czekacie? – spytał Sô Almeida, jeden z nielicznych, który nie został zesłany. – Kapitanowie, jeśli tu przyjeżdżają, to dlatego że w Portugalii coś przeskrobali. A żołnierze? Jak myślicie, po co tu przyjechali? Robić dobre uczynki?

Nagła cisza, która zaległa w sali, sprawiła, że Sô Lima zabrał się do chowania butelek, jedna po drugiej, z półek za barem. Rzeczywiście Sô Almeida, który rzadko się odzywał, przemówił bardzo nie w porę. Przeszłość każdego to jego sprawa, ja też mam coś tam do ukrycia, nie tylko butelki, i nikomu nic do tego. Jednak głośny śmiech Acacia przeszył ciszę.

– No, wreszcie jakaś inteligentna opinia! – powiedział. – Jeśli jednak nie wysyłaliby skazanych za przestępstwa pospolite, w Angoli prawie nie byłoby białych. Nie byłoby cywilizacji dla krajowców. Niech żyją skazani za przestępstwa pospolite, cywilizujący kafirów!

– Ej, Acácio, trochę pan przesadza! – warknął Sô Agripino de Sousa.

– Przecież chcieliście się dowiedzieć, kto ponosi winę za to wszystko – odciął się fryzjer. – No to przejdźmy do sedna sprawy.

Klienci wyszli z tawerny, a pośród nich Sô Almeida nerwowo zasysający policzki. Zostali tylko Acácio, Óscar Semedo i jego syn. Sô Lima odetchnął z ulgą, zobaczywszy, że nie dojdzie do bójki.

– A ty czego tu ciągle szukasz?! – krzyknął ojciec na widok Alexandre.

Chłopak nie czekał dłużej, tylko czmychnął z tawerny. Jego ojciec zwrócił zły humor przeciw Acaciowi:

– Też uważam, że przesadzasz.

– Czyżby?

– Tak, Acácio. Jeśli burzysz się przeciwko błędom, wszystko w porządku. Ale wiecznie obrażać ludzi, przypominać im przeszłość, którą chcą zapomnieć, co to, to nie.

– To prawda, a ja mówię tylko prawdę.

– Są tu ludzie, jacy są, i z nimi musisz żyć. Podobają ci się czy nie.

– Muszę z nimi żyć! Rozmawiam z nimi, kiedy jestem w barze albo kiedy przychodzą do fryzjera. Nigdy żadnego nie odwiedziłem w domu.

– Musisz z nimi jakoś żyć. Proszę więc, nie obrażaj ich.

– Są bardzo wrażliwi – zgodził się Acácio. – Tu i teraz. Kiedy robili to, co zrobili, że ich tu zesłali, nie byli tacy wrażliwi. Kulili się przed policjantami, którzy ich bili. Znam ten typ. Przyjeżdżają tu i są szanowani. Nawet się obrażają za to, że przypomina im się tę ich szemraną przeszłość. A ty chcesz, żebym ich traktował jak wielkich panów, tych przestępców?

– Byli przestępcami, ale się poprawili. A może nie uznajesz, że się poprawili?

– Chuja tam się poprawili! Tyle że teraz okradają albo mordują czarnych i to już nie jest uważane za przestępstwo, bo wszystko, co jest złe dla czarnych, jest dobre dla ojczyzny.

– Niezupełnie.

– Niezupełnie? Nie podałeś przed chwilą przykładu długu, żeby utrzymać zamaskowane niewolnictwo? A teraz chcesz mnie przekonać, że oni przestali być przestępcami? Po czyjej w końcu jesteś stronie?

– Po stronie sprawiedliwości – odpowiedział Óscar Semedo.

– Jakiej sprawiedliwości? Ich sprawiedliwości oczywiście.

– Sprawiedliwość jest tylko jedna.

– Powinieneś poczytać Proudhona albo Kropotkina. Zawsze są dwie prawdy: prawda oprawcy i prawda ofiary. I zdaje się, że już wybrałeś tę oprawcy. Zresztą ten artykuł z gazety tego dowodzi.

– Już o tym rozmawialiśmy.

– Nigdy nie jest za wiele. Rozumiem, że chcesz się z nimi zadawać, ale nie do tego stopnia, żeby rezygnować z pryncypiów. Z oprawcami nie idzie się na kompromis.

– Lepiej skończmy tę rozmowę. Tu i teraz.

– Słuchaj, co ci powiem, Oscarze Semedo. Kiedy idzie się na kompromis z oprawcami, staje się takim samym jak oni.

Óscar Semedo wstał z krzesła. Zapłacił przy barze. Ręce mu się trzęsły. Znowu podszedł do stolika i powiedział fryzjerowi:

– Mam dosyć tych rozmów. Więcej cię nie zniosę. Źle skończysz.

– Żeby być szanowanym, nie możesz ze mną rozmawiać, co? Czy to jest warunek, który postawili twoi przyjaciele, żeby uznać cię za swojego?

– A idź do diabła!

Óscar Semedo wyszedł z tawerny, a Acácio został i gapił się w szklankę, bardzo smutny. Wstał i wyszedł, kulejąc, wsiadł na rower. Nie miał ochoty pracować po południu, postanowił pójść do Ermelindy, grubej Mulatki, z którą od dawna się przyjaźnił. Córka dawnego pumbeiro[20] handlarza niewolników, Mulatka, odziedziczyła pieniądze i dobry dom w dzielnicy Peça, z sadem owocowym. Acácio chronił się tam, zawsze kiedy był w złym humorze, i wiele razy chodził z nią do łóżka. Ich romans trwał od jakichś dziesięciu lat. Ermelinda początkowo bardzo się upierała, zamieszkajmy razem, ale on nie chciał. Każdy powinien mieć swoją wolność. Jesteśmy razem, kiedy chcemy być razem, kiedy jedno potrzebuje drugiego. Wszystko ponad to byłoby niewolnictwem, a ja jestem człowiekiem wolnym. Nie chcę cię też więzić obowiązkami małżeńskimi. Ty mnie w ogóle nie kochasz, inaczej chciałbyś ze mną mieszkać przez cały czas. Nie o to chodzi, i Acácio wyjaśniał swoje postrzeganie wolności i był dla niej bardzo miły, i łzy znikały z oczu Mulatki, obfity biust kołysał się pożądliwie i natychmiast się godzili. Wspaniała kucharka, przygotowywała mu calulu i muzonguê, kuleczki kokosowe i ciastka orzechowe. Wreszcie przy mnie przytyjesz, żeby wszyscy widzieli, jak twoja Ermelinda dobrze cię traktuje. Nic z tego. Acácio jest ze złej rasy, zawsze będzie chudy. To od tych myśli, które nie wychodzą ci z głowy, myśli zjadają ci ciało. I Ermelinda chodziła po poradę do kimbandas