Wyzwalacz - Piotr Wroński - ebook

Wyzwalacz ebook

Piotr Wroński

4,0

Opis

Utopia negatywna opisująca wojnę biogenetyczną we współczesnym świecie autorstwa Piotra Wrońskiego - absolwenta filologii polskiej i byłego pułkownika Agencji Wywiadu. Obecnie jest funkcjonariuszem służb specjalnych w stanie spoczynku. Od przejścia na emeryturę zajmuje się publicystką pisarstwem. 

Fragment: "Jeszcze godzina i koniec pracy. Zamknąłem szafę, usiadłem za biurkiem, nie myślałem praktycznie o niczym. Jutro wtorek, ostatni dzień lipca 2018 roku, a zarazem ostatni dzień mojej pracy. Trzydzieści trzy lata, chrystusowa liczba, w cyrku o nazwie kontrwywiad wystarczy, by siła wyższa zaliczyła mi ten okres jako pokutę w czyśćcu gorszym od piekła, bo diabelsko realnym, wymierzalnym i policzalnym, a nie uwarunkowanym wymuszoną często wiarą. Od pierwszego sierpnia będę wolny i nikt o mnie nie będzie pamiętać."

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 156

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (12 ocen)
6
1
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Grafika - Piotr Michał Wójcik i Paweł Bunny

Muzyka - Ryszard Jasiński

Kompilacja E-Book - Piotr Wroński

ISBN 978-83-66341-05-

https://www.kcht.eu/

 

© Piotr Wroński 2020

 

 

„I sprawia, że wszyscy:

mali i wielcy, bogaci i biedni,

wolni i niewolnicy

otrzymują znamię na prawą rękę

lub na czoło 

i że nikt nie może kupić ni sprzedać,

kto nie ma znamienia -

imienia Bestii

lub liczby jej imienia.”

Apokalipsa Św. Jana

 

 

 

 

 

 

 

Ryszard Jasiński Wyzwalacz Suite

This device does not support the video at this location

 

 

 

I.

Jeszcze godzina i koniec pracy. Zamknąłem szafę, usiadłem za biurkiem, nie myślałem praktycznie o niczym. Jutro wtorek, ostatni dzień lipca 2018 roku, a zarazem ostatni dzień mojej pracy. Trzydzieści trzy lata, chrystusowa liczba, w cyrku o nazwie kontrwywiad wystarczy, by siła wyższa zaliczyła mi ten okres jako pokutę w czyśćcu gorszym od piekła, bo diabelsko realnym, wymierzalnym i policzalnym, a nie uwarunkowanym wymuszoną często wiarą. Od pierwszego sierpnia będę wolny i nikt o mnie nie będzie pamiętać.

 

Rozmyślania przerwał mi telefon. Dzwonił naczelnik. Jeden z tych młodych o życiorysie bez skazy. Lubiłem go nawet, bo nigdy nie uznawał się za mądrzejszego od takich jak ja. Doceniał doświadczenie innych i często radził się mnie, choć „górze” wszystko sprzedawał jako swoje przemyślenia. Nie mógł inaczej. „Góra” uznałaby go za „marionetkę starych”, a to w ABW był delikt główny, więc posunęliby go bardzo szybko. Wiedział, że rozumiem to i był mi wdzięczny.

 

Cześć, Andrzej! – powiedziałem wchodząc do gabinetu.

 

Prywatnie byliśmy na ty. Zauważyłem, że jest zakłopotany.

 

Siadaj Piotrze! – przywitał się z westchnieniem i wskazał mi krzesło przy biurku – Wiem, że to praktycznie twój ostatni dzień, ale zdarzyło się coś i nie mam kogo posłać – nie czekał na moją reakcję i mówił dalej. – Na biuro przepustek, godzinę temu, zgłosiła się Chinka o nazwisku Lin Gung Huo i prosi o rozmowę z kimś z kontrwywiadu. Młoda osoba. Powiedziała, że jest naukowcem z Wuhan. To jakieś miasto przemysłowe. Jest tam uniwersytet. Sprawdziłem w Wikipedii.

 

- Ale dlaczego my? – przerwałem – My jesteśmy wydziałem wschodnim, ja cały czas siedziałem na Kacapach i nic nie wiem o Chinach. Tyle co z prasy. To sprawa dla azjatyckiego. Rozmawiałeś z nimi?

- Usiłowałem! – wzruszył ramionami i dodał złośliwie – Jednoosobowa sekcja chińska jest na urlopie, naczelnik azjatyckiego nie ma ludzi, a poza tym, Piotruś, ty jesteś od oferentów i to najlepszym ze wszystkich jakich ma AW i ABW, o wojsku nie mówiąc. Nawet góra tak twierdzi, jak ma dobry humor i nikt nie słyszy. Miałeś już do czynienia z Chińczykami rok temu – chciałem mu przerwać, ale uciszył mnie gestem ręki. - Wiem, wiem! To był odprysk i zabrali nam wszystko, bo dotyczyło armii, ale tu jest jedna okoliczność, która może powiązać Chinkę z naszą tematyką.

- Słucham! – zaciekawił mnie, a zarazem rozbawił oceną góry.

- Sprawdziłem ją w bazach – kontynuował. – W azjatyckim nie figuruje, ale w naszym placówkowym jest. W piątek rano zadzwoniła do Lichodiejewa. Dzwoniła na jego komórkę. Rozmowa trwała pół minuty. Trzy godziny później, dokładnie o 11:34, weszła do konsulatu rosyjskiego na Belwederskiej. Wyszła z placówki o 14:20. Porównałem zdjęcia z PZ ze zdjęciami z naszego biura przepustek – podsunął cztery wydruki. – To ta sama osoba.

- Widzę – kiwnąłem głową, oglądając zdjęcia. – Skąd dzwoniła do ambasady?

- I to jest dziwne – odpowiedział naczelnik. – Z hotelu Marriott, gdzie nadal mieszka. Z telefonu w pokoju.

- Jakby chciała byśmy wiedzieli – zastanawiałem się głośno. – Macie biling?

- To był jedyny telefon. Więcej do nikogo nie dzwoniła. No jak? Pogadasz? Nie mogę ci już polecić. Potraktuj to jako prośbę. Jutro napiszesz notatkę i koniec. Nieoficjalnie nawet. Pogadasz? Ona mówi po angielsku i po rosyjsku. Tak twierdzi biuro przepustek.

- Zadzwoń, by przygotowali pokój. Nagranie audio i wideo – wstałem z krzesła i dodałem. – Nie wiem, ile to zajmie.

- Poczekam na ciebie – usłyszałem ulgę w głosie Andrzeja, kiwnąłem mu głową i wyszedłem z gabinetu.

 

Dyżurkę od poczekalni oddzielała przyciemniona szyba. Dyżurny podał mi cienką teczkę z dokumentami.

 

- W środku jest jej paszport, kserówki dokumentu i czyste kartki – poinformował mnie. – Naczelnik dzwonił i kazał to przygotować, panie pułkowniku.

- Telefon? – spytałem.

- Nie miała – odpowiedział szybko. – W torebce ma tylko szminkę, jakiś babski krem, chustki i niedopitą butelkę wody mineralnej. Niegazowany „Żywiec”. Siedzi już godzinę na krześle jak lalka. Bez ruchu. Ładna dupa jak na Chinkę!

 

Spojrzałem przez szybę. Kobieta siedziała na krześle z opuszczoną głową, nogi wyciągnęła przed siebie, jakby chciała zaprezentować ich długość i szczupłość. Rzeczywiście, to, co było widać wydawało się być proste i zgrabne. Miała na sobie biały T-Shirt i jeansowe szorty. Na gołe stopy wcisnęła letnie buty z materiału. Było bardzo ciepło, więc jej strój nie dziwił. Wyglądała jakby drzemała spokojnie, lecz dostrzegłem, że dokładnie obserwuje otoczenie. Nie zamknęła oczu, przymknęła je tylko. W dłoniach ściskała niewielką torebkę. Jej palce drżały lekko, prawie niezauważalnie, ale wskazywały na zdenerwowanie, które usiłuje ukryć. Zauważyłem, że ma drobne dłonie o długich palcach, z pomalowanymi na ciemnoczerwony kolor paznokciami. Równie dobrze mogła być muzykiem, a nie naukowcem z jakiegoś chińskiego molocha. Przez chwilkę przyglądałem się jej starannie uczesanym, krótkim i niesamowicie czarnym włosom.

 

- Pierwsze piętro? – upewniłem się, chociaż wiedziałem, że tylko ten pokój był zabezpieczony techniką – Przyprowadź mi ją za pięć minut – dodałem i wyszedłem z dyżurki.

 

Tysiące razy mówiłem tym palantom z techniki, że w takich rozmowach ważny jest widok całej postaci. Musiałem zawsze widzieć nogi klienta, by ocenić stopień jego zdenerwowania. Oni po swojemu! Ustawili krzesło za biurkiem, którego blat oddzielał mnie od rozmówcy. Przecież to nie biuro spraw różnych, ale kontrwywiad! Kamery pewnie też umieścili za „urzędnikiem” i filmowali jedynie tors oraz głowę klienta. Szybko postawiłem krzesło pod ścianą, bokiem do drzwi, a swoje na miejscu przeznaczonym dla petenta, lecz przesunąłem je bliżej rogu biurka. Może kamera chwyci obraz sylwetki mojej rozmówczyni? Zresztą? To ostatnia rozmowa, a potem niech sobie robią, co chcą.

 

Rozległo się pukanie do drzwi. Po chwili dyżurny wprowadził Chinkę do środka, skinął mi głową i wrócił na dyżurkę. Zostałem z kobietą sam. Przez kilkanaście sekund przyglądaliśmy się sobie uważnie. „Rzeczywiście ładna dupa!”, myśl pojawiła się nagle, ale szybko ją przegoniłem. Pani „jakoś tam” miała około 170 cm wzrostu, zgrabne, długie nogi i duże, trochę skośne zielone oczy. „Zupełnie nie jak Chinka!”, odpędziłem kolejną głupią myśl, uśmiechnąłem się do niej lekko, wskazałem krzesło pod ścianą, gdy usiadła zająłem miejsce na swoim fotelu. Wziąłem do ręki teczkę z dokumentami i powiedziałem cicho po rosyjsku.

 

- Pani Lin Gung Huo. Co jest imieniem, a co nazwiskiem? – spytałem, dając jej pozorną przewagę.

- Mam zachodnią kolejność w paszporcie, a więc imię jest pierwsze – miała miły głos.

- Aha! – grałem dalej – Pani Lin…- przerwałem na chwilę – Może herbaty, albo kawy?

- Nie! – pokręciła odmownie głową – Mam wodę – wskazała na torebkę.

- W jakim języku woli pani rozmawiać? Rosyjskim czy angielskim? - byłem uprzedzająco grzeczny.

- W angielskim – odpowiedziała szybko.

- OK. Z jakiego powodu chciała się pani widzieć z kimś z polskiego kontrwywiadu – mówiłem dalej po rosyjsku, obserwując jej stopy, którymi poruszyła gwałtownie, słysząc rosyjskie słowa, ale zorientowała się szybko, że chcę ją zirytować, bo uśmiechnęła się, po czym założyła nogę na nogę.

- Powód może się panu wydać dziwny, bo nie jestem polską obywatelką – powiedziała spokojnie po angielsku. – Rosjanie próbowali mnie werbować na waszym terenie.

- No dobrze! Już nie będę pani irytował – uśmiechnąłem się do niej i przeszedłem na angielski. – To rzeczywiście dziwny powód. Zadam teraz podstawowe pytanie, zanim przejdziemy dalej. Dlaczego nie poszła z tym pani do swojej ambasady? Macie tam chyba jakąś rezydenturę?

- Oj! Rzeczywiście nie zna pan Chin! – roześmiała się, ale wyczułem smutek w jej głosie. – Zamknęliby mnie, naćpali i odesłali do domu, a tam przesłuchiwali dość ostro. Pewnie by się wszystko wyjaśniło, lecz dla mnie byłoby za późno. Koniec kariery naukowej, koniec pracy.

- To mogła pani zignorować Rosjan i wrócić do siebie. Nikt by się nie dowiedział – nie ustępowałem.

- Tylko, że ja nie chcę tam wracać – stwierdziła i spojrzała na mnie tak, jakby naprawdę chciała pomocy. – Przynajmniej nie na zawsze.

- Jest pani nielogiczna, moja droga. Zostawmy to na razie. Kto, kiedy i jak panią werbował?

- Nikołaj Lichodiejew – odpowiedziała szybko. - To attaché wojskowy. Zadzwoniłam do niego w piątek, byłam u niego w ambasadzie i tam zaproponował mi współpracę z ich wywiadem.

- Tak sobie pani zadzwoniła. Numer pewnie był w książce telefonicznej, a on tak sobie panią zaprosił i zaczął werbować. Amator jakiś! – skomentowałem z wyraźną ironią.

- Niepotrzebnie jest pan złośliwy – stwierdziła. – Wiem, że to brzmi głupio, więc proszę dać mi skończyć – kiwnąłem przyzwalająco głową, a ona mówiła dalej. – Jestem mikrobiologiem. Właściwie genetykiem i wirusologiem. Pracuję w jednym z laboratoriów uniwersytetu w Wuchan. Wie pan, co to za miasto?

- Wiem – wzruszyłem ramionami – Miasto w Chinach. Czytałem w Wikipedii.

- Niech panu będzie – westchnęła. – Laboratorium delegowało mnie do Polski, bym dostarczyła oferty dla koncernów farmaceutycznych, do których bezpośrednie dojście ma Lichodiejew. Nie wiem, co było w tych ofertach – dodała zdecydowanie, słysząc mój śmiech. – Pewne rzeczy załatwia się nieoficjalne i innymi kanałami. Lichodiejew był w Chinach kilka lat temu i jego rządowe kontakty wyznaczyły taką drogę komunikacji. Moja ambasada nic o tym nie wie. Wiedzą tylko, że doktor Lin Gung Huo zgłosi się telefonicznie do ambasadora jutro.

- Pani mnie nie rozśmiesza! – teraz ja pokazałem irytację, udawaną, ale zawsze irytację – Opowiada mi pani głupoty rodem z taniego filmu i chce pani bym w to uwierzył? Po co pani przyjechała do Polski?

- Na konferencję naukową – powiedziała ironicznie. – Może pan sprawdzić w Internecie. Organizuje ją jutro i pojutrze wasza Akademia Medyczna. Jestem na liście zaproszonych. gości.

- Ma pani wizę turystyczną…- zacząłem.

- I ta konferencja była powodem, dla którego wystąpiłam o wizę do waszego konsulatu – przerwała mi. – Może mi pan wierzyć lub nie, ale tak było z tą przesyłką.

- No dobrze! - wstałem z krzesła i podałem jej długopis i dwie kartki papieru – Proszę napisać jak najwięcej o sobie i opisać rozmowę z Lichodiejewem. Dokładnie i po kolei. Kiedy pani zaproponował współpracę, na czym ona ma polegać, jaka łączność, jakie wynagrodzenie. Proszę też napisać zobowiązanie, iż zachowa pani w tajemnicy nasze spotkanie. Proponuję zająć moje miejsce. Łatwiej będzie się pani pisało.

- Zobowiązanie panu napiszę, ale o reszcie pogadamy następnym razem, jeśli zdecydujecie się na kolejny kontakt ze mną – usiadła przy biurku i zaczęła pisać po angielsku.

- Żartuje pani sobie! – powiedziałem ostro – Przecież mogę panią zatrzymać na czterdzieści osiem godzin i rozmawiać w mniej miłym otoczeniu.

- Może pan – zgodziła się – ale nie zrobi pan tego.

- Dlaczego?

- Mówiłam panu, że muszę jutro zadzwonić do ambasadora, mam konferencję, a poza tym za co mnie pan zatrzyma? Jestem przecież obywatelką ChRL, która nie popełniła przestępstwa. Chce pan wywołać skandal międzynarodowy albo wykorzystać naszą rozmowę, którą traktujemy oboje jako tajną, zgodnie z pana życzeniem – podała mi kartkę z napisanym odręcznie zobowiązaniem o zachowaniu. naszej rozmowy w tajemnicy.

 

„Kurwa!”, zakląłem w myśli. Ma rację i dobrze o tym wie. Trafiła mnie, lecz w jej spojrzeniu nie było satysfakcji, a raczej nadzieja pomieszana ze smutkiem i to zaskoczyło mnie zupełnie. Postanowiłem uderzyć raz jeszcze. Poczekałem, aż usiądzie znów na krześle pod ścianą i powiedziałem.

 

- Możemy spytać ambasadę Chin o panią, poinformować o pani wizycie w ABW, ambasadzie Rosji i zażądać wyjaśnień – gdy mówiłem to, policzki zaczęły jej drżeć, a ona spojrzała mi prosto w oczy, milczała przez chwilę, w końcu opanowała się i powiedziała bardzo wolno.

- Możecie – odetchnęła głęboko. – Tylko wtedy nie dowiecie się czy mówię prawdę i będziecie mieli mnie na sumieniu. Stracicie też okazję, bo ja zignorowałam propozycję Lichodiejewa , stwierdziłam, że wystarczy oficjalna współpraca, a on prosił bym zastanowiła się i zadzwoniła do niego przed wyjazdem z Polski. Wyjeżdżam w sobotę.

- No cóż? – postanowiłem dziś odpuścić – Jestem tylko zwykłym urzędnikiem. Przekażę pani sprawę właściwym oficerom i ktoś się do pani zgłosi. Mieszka pani w hotelu?

- Tak w Marriotcie. Pokój 1274.

- Jeśli uznamy za celowe, to ktoś się do pani zgłosi – podkreśliłem „jeśli”. – Dziękuję pani i miłego wieczoru. Odprowadzę panią do wyjścia.

 

Oddałem jej paszport, zebrałem swoje papiery i wyszliśmy na korytarz. Gdy schodziliśmy po schodach, potknęła się i prawie upadła, lecz udało mi się ją złapać. Uchwyciła się moich ramion mocno, ale nie straciła równowagi. Cała drżała. Dużo nerwów musiała kosztować ją ta rozmowa.

 

Wypuściłem ją na ulicę, a sam wróciłem do naczelnika.

 

- To jakaś ściema – streściłem mu rozmowę. – Nie trzyma się kupy jej opowieść i jednocześnie ma dobrą legendę do przyjazdu do Polski. Mówi prawdę, bo wie, że mamy już te informacje. W dodatku nie musiałem jej wyjaśniać, co to jest rezydentura, ani dyktować zobowiązania do tajemnicy. Napisała je sama. Dam sobie głowę uciąć, że miała do czyniena ze służbami. Nie pytałem jej o więcej, bo i tak nic z niej bym nie wyciągnął. Przyszła pokazać się i część zostawiła na drugą rozmowę. Klasyczna zagrywka. Rzuciła przynętę, bo dobrze wie, że zainteresujemy się Lichodiejewem.

- To co robimy? – spytał Andrzej zafrasowanym głosem.

- To, co zawsze! – odpowiedziałem – Z oferentem jest jak z bombami. Nawet jak jesteś przekonany, że alarm jest fałszywy, to i tak musisz sprawdzić, bo istnieje ułamek procenta prawdopodobieństwa, iż bomba rzeczywiście została podłożona i jak wybuchnie, to zginą ludzie. Ta cała Lin JakośTam zostawiła furtkę. Jutro i pojutrze jest na konferencji, sprawdziłem w Interneci idąc do ciebie i rzeczywiście figuruje na liście zaproszonych gości. W sobotę teoretycznie wyjeżdża, ale wcześniej może zadzwonić do Rosjanina. Masz dwa dni na przygotowanie się do rozmowy z nią w hotelu. PT, obserwacja. Wiesz przecież.

- Nie mam ludzi – westchnął. – Obserwacja? Zapomnij. CBA wszystko bierze. PT? Potrwa z tydzień. W wydziale same młodziaki, a tu trzeba kogoś takiego jak ty.

- O, nie, nie! – domyśliłem się jego intencji – Musiałbyś udać przed górą, że mnie nie było przy rozmowie, bo postąpisz wbrew instrukcji, waszej instrukcji, i sczyszczą cię błyskawicznie. Nie martw się! – pocieszyłem go, gdy zobaczyłem jego minę – Jutro mój ostatni dzień. Przyjdę przed szóstą, napiszę ci notatkę i pytajnik. Pytania sprawdzające też. Gdzie była w ambasadzie, którędy szła, na które piętro, numer pokoju, wystrój, czy była sekretarka, jak był ubrany Lichodiejew, jakie pytania zadał, co zaproponował. Część będziecie mogli sprawdzić od razu. Dodam kilka pytań o życiorys i kontakty. Wpadnij do mnie, gdy będziesz rano szedł do siebie. Powinienem się wyrobić. Komputer mam jeszcze czynny. Jutro usuną mnie z systemu, ale pewnie koło południa. Około dziesiątej polecę do kasy. Mam do odbioru za zaległy urlop. Dwieście czterdzieści osiem dni. To praktycznie druga odprawa. Właściwa poleci na konto. Potem oddam w kadrach legitymację, przepustkę i znikam. Chyba nie masz nic przeciwko? Ze wszystkim się już rozliczyłem, a pokój zostawię otwarty z kluczem w drzwiach. Szafę też, bo pusta.

- Nie mam – kiwnął głową. – Głupio tak. Nawet pożegnać cię nie mogę, bo takie mam zalecenia. Rozliczyć was, z waszym PESELEM i nawet nie mówić „Do widzenia”. I tak długo cię przetrzymali.

- No, wiesz! – roześmiałem się – Ktoś musiał zapracować na wężyki dla szefów. Przecież to oni dostawali generałów za moje sprawy. Nie mam pretensji. Ostatecznie doszedłem do pełnego pułkownika i głównego specjalisty.

- Chyba jednak masz trochę żalu – spojrzał na mnie uważnie. – Te emerytury! Ja byłem przeciwny, ale nie przekrzyczę tych idiotów.

- Nie chcę mówić o emeryturach! – przerwałem mu zdecydowanie.

- Co będziesz robił? Masz jakąś pracę? – spytał i zdał sobie sprawę z naiwności tego pytania.

- Nie. Nie szukałem i na razie nie będę szukał – postanowiłem odpowiedzieć mu szczerze. – Ty i tak nie pomożesz mi znaleźć, bo ci zakazali. Odpocznę trochę. W końcu kupię sobie kota i psa. Wreszcie nie będę gościem w domu. Poczytam, pooglądam, posłucham Led Zeppelin, pojadę gdzieś pozwiedzać. Nie martw się. Do kraju unijnego. Może Praga? Skorzystam z lata. Na wrzesień mam już obiecanego malutkiego Shih Tzu i Maine Coona. Z hodowli. Będzie ktoś jeszcze w domu. Do żadnych organizacji nie mam zamiaru się zapisywać. Mam dość! Uspokój górę. Powiedz, że jestem starym, stetryczałym rozwodnikiem i odbiło mi całkowicie.

- Nie uwierzą – uśmiechnął się. – Dadzą ci jednak spokój. Za bardzo zainteresowani są grami biurowymi. Rano wpadnę do ciebie.

 

Pożegnaliśmy się i przedostatni raz wyszedłem z ABW na Rakowiecką. Był kwadrans po siedemnastej i było cholernie gorąco, więc postanowiłem iść do domu na piechotę, a po drodze kupić chleb i colę.

 

Od piętnastu lat, od rozwodu, mieszkałem w małym, dwupokojowym mieszkaniu przy Promenady 9a. Praktycznie w parku Morskie Oko. Ostatnia klatka, pierwsze piętro. Numer 33. Znowu ta „chrystusowa” liczba. Bardzo źle wspominam swoje małżeństwo, rozwód, więc nie przeszkadzało mi, że jestem sam. To znaczy, miałem przelotne miłostki, ale kończyłem je, gdy druga strona zaczynała mieć jakieś plany na przyszłość. Wolałem być sam. Sypialnie miałem pełną regałów z książkami i płytami, salon też, dobry telewizor, sprzęt grający. Tym zagłuszałem samotność. Niewielu z moich kolegów bywało u mnie, a potem, gdy ich posunęli, a ja zostałem, nasza znajomość skończyła się. Nie mogli zrozumieć, dlaczego mnie wywalono najpóźniej i uznali, że zdradziłem. Wisiało mi to, co myślą. Trudno! Wściekłość i frustracja zakłóciła im obraz rzeczywistości. Mam być sam, to będę przynajmniej z psem i kotem. Od września.

 

Szedłem powoli i rozmyślałem o głupotach. „Chrystusowa liczba” przypomniała mi o Chince. Ona miała 33 lata. „To jakieś fatum?”, pomyślałem i zacząłem zastanawiać się o co jej chodziło. Miałem jakieś dziwne przeczucie, że stworzyła pretekst do przyjścia, bo powód jest zupełnie inny. „Niech się tym martwi Andrzej. Mnie już nie ma!”. Nie mogłem jednak pozbyć się ze świadomości obrazu pani Lin.

 

Skręciłem do parku. W pewnym momencie wydawało mi się, że ktoś za mną idzie. „Bez sensu!”, przekonywałem siebie, ale zawróciłem i wszedłem do „Carrefoura” na rogu Madalińskiego i Puławskiej. Kupiłem pół litra, chociaż miałem w domu butelkę i nie chciałem dziś pić. Legenda to legenda. Poszedłem potem do pomnika Matejki. Usiadłem na chwilę, otworzyłem colę, napiłem się. Nikogo nie zauważyłem, chociaż cały czas miałem wrażenie, iż jakiś cień mi towarzyszy. I nie by to mój cień. „Jesteś paranoikiem. Przewrażliwionym paranoikiem. Kończysz z tym, więc kończ definitywnie!”, upomniałem sam siebie w myślach. Wstałem z ławki i powlokłem się przez park do domu, nie przejmując się idiotycznym wrażeniem, które nie chciało zniknąć, tylko spadło na samo dno umysłu.

 

Pierwszą rzecz, którą zrobiłem w domu, to wskoczyłem pod prysznic, przebrałem się i wyszedłem na balkon. Było cholernie gorąco, a ja nigdy nie zostawiałem otwartych okien. Zapaliłem papierosa i przypomniałem sobie, że nie kupiłem kolejnej paczki i nie starczy mi do jutra. Westchnąłem, włożyłem buty, po czym powlokłem się do kiosku na Belwederskiej. Znów wróciło uczucie cienia, wlokącego się za mną. Gdy wychodziłem z klatki, wydawało mi się, że widzę znajomą sylwetkę kobiety, kryjącą się wśród parkowych drzew. Spojrzałem w tę stronę, ale nikogo nie rozpoznałem. Normalni ludzie, spacerujący z dziećmi po parku. Wzruszyłem ramionami i poszedłem dalej. Wróciłem po dwudziestu minutach. Wtedy wszystko się zmieniło.

 

Drzwi do mojego mieszkania były na wprost schodów. Podchodziłem właśnie do nich, gdy kątem oka zauważyłem cień osoby stojącej na pół piętrze. W połowie drogi pomiędzy moją, a następną kondygnacją. Nie przestraszyło mnie to, lecz zaciekawiło. Wiedziałem, iż jest to jedna osoba, więc nie ma zagrożenia. Gdyby ktoś chciał mnie zaatakować, to już by to zrobił. Na wszelki wypadek przygotowałem się na atak. Nie należałem do najsilniejszych, nigdy nic nie trenowałem, ale wychowała mnie warszawska ulica, a to był o wiele lepszy trening niż szkoły karate. W dodatku darmowy.

 

Usłyszałem delikatne kroki i odwróciłem się szybko, trzymając klucz niczym nóż. Nie zaskoczyło mnie to, co zobaczyłem. Zdziwiło mnie, lecz nie zaskoczyło. Podświadomie spodziewałem się gościa. Przy schodach, jakieś dwa metry ode mnie, stała moja dzisiejsza rozmówczyni.

 

- Zaprosi mnie pan do siebie? – spytała po angielsku – Musimy porozmawiać. Tym razem powiem prawdę.

- Nie do końca kłamała pani wcześniej! – ponownie wsadziłem klucz do zamka – Nie powiedziała mi pani jedynie o co naprawdę chodzi, bo przecież nie o ten idiotyczny werbunek. Mam nadzieję, że prowadziła pani sama obserwację i nikt nie czeka na dole. Zauważyłbym zresztą.

- Nikt nie wie, że tu jestem – powiedziała wchodząc na moje zaproszenie do mieszkania. – Nie szłam za panem. Przynajmniej nie tak, jak pan sobie to wyobraża. Tej obserwacji nie mógł pan zauważyć – dodała, idąc według moich wskazówek do pokoju.

 

Wskazałem jej jeden z foteli. Usiadła, ale tym razem nie była już tak spięta, jak na Rakowieckiej. Czułem ulgę, jaką sprawiło jej zaproszenie do mieszkania. Wiedziałem, że najbardziej bała się mojej reakcji na klatce. To był moment krytyczny. To irracjonalne, ale może dlatego byłem specjalistą od oferentów, bo potrafiłem wczuć się w człowieka. Bez empatii nic nie osiągniesz, a ja byłem empatą. Oczywiście, naczelnikowi przedstawiłem tylko suche fakty. W dzisiejszym świecie nie można mówić o odczuciach, bo cię wyśmieją. „Szkiełko i oko, kurwa!”, myślałem i zdałem sobie sprawę, że ucieszyło mnie potwierdzenie moich przeczuć, które obserwowało mnie z drugiego fotela. Ona też musiała być empatą.

 

- Kawa? Herbata? Cokolwiek? – przerwałem milczenie. – Do jedzenia mogę zrobić kanapki albo chińską zupę z torebki.

- O nie! – potrząsnęła energicznie głową - Tym razem kawę proszę. Tak w ogóle, to mogłabym skorzystać z toalety? Wiem, że nie chce pan zostawić mnie samej, więc będzie pan musiał pójść ze mną.

- Aż taki paranoik nie jestem! – spojrzałem na nią kpiąco – Musimy poważnie pogadać. W przedpokoju, na lewo. Potem zapraszam do kuchni. Na długo samej pani nie zostawię, a przygotowanie kawy, trochę potrwa. To zwykła rozpuszczalna, ale woda się musi zagotować.

 

Pokazałem jej wejście do toalety, sam poszedłem do kuchni. Wstawiłem wodę i analizowałem w myślach swoje reakcje. To wszystko było tak nierzeczywiste, że czułem się jakbym grał w jakimś surrealistycznym filmie. Jak we śnie, z którego zaraz się obudzę. Nie obudziłem się jednak, bo Lin wyszła z łazienki i usiadła na blacie pod oknem. W kuchni nie miałem krzeseł.

 

- Chyba nie przeszkadza panu, że usiadłam na szafce? Nie jestem ciężka, panie pułkowniku – powiedziała z nutą zwycięstwa w głosie, czekając na moją reakcję.

- Zanim zaczniemy, musi mi pani odpowiedzieć na jedno pytanie – położyłem nacisk na słowo „musi”. – To podstawowe pytanie i nie chodzi o to, że wie pani kim jestem, do tego dojdziemy jeszcze – nie dałem jej satysfakcji. – Proszę mi powiedzieć, skąd pani wiedziała, gdzie mieszkam? Mój adres nie wisi na biurze przepustek ABW.

- Mogę iść do pokoju po torebkę? – skinąłem głową, a ona zeskoczyła z szafki, pobiegła do pokoju i za chwilę wróciła z torebką w jednym ręku i z niewielkim tabletem w drugim.

- Nie miała go pani w trakcie pobytu na Rakowieckiej, a do hotelu nie zdążyłaby pani – skomentowałem z głupią miną.

- Zostawiłam go w szatni na siłowni. W budynku za lwami. Odebrałam po rozmowie z panem – wyjaśniła i spytała. – Gdzie pan ma koszulę, w której był pan w biurze?

- W pralce – wskazałem zdziwiony na urządzenie koło lodówki.

- Mogę wyjąć? – nie czekała na odpowiedź i otworzyła drzwiczki – To chyba ta.

- Ta! – powiedziałem, obserwując, co robi z moją koszulą.

- Zaraz znajdę – przesuwała palcami po rękawie w okolicy pachy. – O jest! - wyciągnęła do mnie dłoń, na której leżało białe, kółeczko o średnicy około pięciu milimetrów i grubości dwóch, góra trzech. – Lokalizator! Dokładność do pięciu metrów. Baterii starcza na sześć godzin. – dodała z dumą. – Miałam go przy biustonoszu, a tam nikt nie sprawdzał. W tablecie program zapisał pana trasę. Może pan zobaczyć.

- Cholera! – roześmiałem się zrezygnowany – Touche! Teraz rozumiem to potknięcie i wybór miejsca do przyczepienia tego świństwa. Pod pachą praktycznie nikt nic nie zauważy. Co z tym zrobić?

 

Zabrała mi znacznik, po czym rozbiła go w moździerzu, a resztki spuściła w toalecie. Potem wróciła do kuchni i znów usiadła na blacie.

 

- Zniszczyłam panu koszulę, bo przykleiłam urządzenie – oznajmiła. - Jedna strona jest pokryta mocnym klejem i jak się zerwie folijkę, to…

- Nieważne! – machnąłem ręką – Kawa gotowa, jakieś ciastka znalazłem, kanapki zrobiłem. Niech pani weźmie tacę, proszę, ja wezmę napoje i chodźmy do pokoju. Teraz dopiero zacznę.

- Wcale pan nie jest groźny – spojrzała na mnie zalotnie. – Przynajmniej dla mnie, bo potrafi pan być straszny dla wrogów.

- Sugeruje pani, że nie jesteśmy wrogami? – stwierdziłem, gdy usiedliśmy na fotelach przy ławie – Proszę się częstować i powiedzieć mi przy okazji, co pani wie o mnie i skąd.

- Przed wyjazdem do Polski nasz wywiad pokazał mi zdjęcia oficerów waszych służb, na których mam uważać i zameldować gdybym ich spotkała. Było tam pana zdjęcie, imię i nazwisko, stopień, krótka charakterystyka. Zapamiętałam, że jest pan samotny i prawie cały dzień siedzi w pracy, panie pułkowniku Piotrze Wierzyński. Napisali też o pana. specjalności, czyli o oferentach. Podobno napisał pan podręcznik na ten temat – musiałem mieć głupią minę, bo dodała. – Pamięta pan sprawę fotografa? Narobił nam pan kłopotu i musieliśmy dowiedzieć się kim pan jest. Trochę dali nam Rosjanie, bo im pan dał się zdrowo we znaki. Nikt nic wobec pana nie planuje. Przynajmniej moja strona. Wiedzą, że pan odchodzi, wiedzą, kiedy i znają okoliczności. Nie sądzę jednak, by je wykorzystali.

- Mogła pani nie trafić na mnie – zauważyłem.

- Mogłam, ale założyłam, że jest bardzo prawdopodobne, iż trafię na pana – kontynuowała. – Jest sezon urlopowy, wy już nie macie doświadczonych ludzi, a pan jest w pracy. Kierunek rosyjski powinien przeważyć. Chiński zresztą macie bardzo słaby. Głównie wykonujecie drobne prace dla Amerykanów. My też mamy swoje źródła – zamilkła na chwilę. – Nie, nie jestem z tego dumna i nie pracuję operacyjnie. Zaryzykowałam. Gdyby nie było pana, to poczekałabym przed wyjściem, licząc, że na pana trafię.

- Mogłem wyjść drugim wyjściem.

- Jest jeszcze jutro. Trudno! Najwyżej nie spotkalibyśmy się, a ja musiałabym szukać innego rozwiązania. Może w innym kraju – posmutniała na sekundę. – No, ale przypadek rządzi światem, choć wcale przypadkiem nie jest. Warto w to wierzyć!

- Chyba tak! – nie chciałem zaprzeczać i z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że zaczynam lubić tę dziewczynę – Dajmy spokój przypadkom. Kim pani naprawdę jest? Czy to pani prawdziwe nazwisko? Jak mam do pani mówić? Lin to chyba prawdziwe imię. Imion się nie zmienia.

- A ja mogę Piotr? – skinąłem głową, więc mówiła dalej – Wszystkie moje dane są prawdziwe. Praktycznie wszystko, co ci powiedziałam w biurze jest prawdą - spojrzałem na nią z ironicznym uśmieszkiem na ustach i poprawiła się szybko. – No prawie wszystko! Lichodiejew mnie nie werbował i nie spodziewa się telefonu ode mnie. Ambasador też. Musiałam to wymyśleć. Reszta z tego, co powiedziałam jest prawdą. Rzeczywiście jestem genetykiem wirusologiem, mam doktorat, przyjechałam tu na spotkanie z rosyjskim wojskowym, któremu dałam materiały, a wizyta dlatego trwała tak długo, bo on musiał je przeczytać i sprawdzić. Ja w tym czasie nudziłam się w sekretariacie, czytając rosyjskie gazety. Pracuję w Wuhan w laboratorium XN11 i wierz mi, Amerykanie by mnie ozłocili, gdybym tylko wymieniła ten kryptonim, ale do nich nie pójdę, bo część z nich tkwi w tym wszystkim – dodała, odczytując jakby moje myśli. – Do Rosjan też ani do Niemców.

- Dlaczego? – przerwałem.

- Poczekaj! – pokręciła głową – Najpierw jeszcze jedno. Masz rację. wiem, że się domyślasz. Pracuję także w naszym wywiadzie i mam stopień odpowiadający waszemu porucznikowi. Nie jestem pracownikiem operacyjnym, ale oficerem… - szukała słowa.

- Zewnętrznym – podpowiedziałem.

- O tak! – uśmiechnęła się z wdzięcznością – Po ostatnim roku studiów zaczęłam od razu doktorat, Wtedy zaproponowali mi pracę w Wuhan. Zasugerowali nawet temat pracy. Nie chcieli mnie werbować, tylko od razu ukadrowili. Przeszłam szkolenie indywidualne. Pół roku. Tylko sprawy techniczne. Wykrywanie obserwacji, technika, łączność, w tym tradycyjna. Nic związanego z werbunkiem i obsługą źródeł. Nie po to byłam im potrzebna. Miałam robić karierę naukową i pracować w tym wojskowym laboratorium.

- O czym pisałaś tę pracę? Rozumiem, że pracujesz przy jakiejś broni. Brudna bomba, czy co? Nie znam się na tym i chyba nie jestem właściwym adresatem…

- Nie musisz się znać na szczegółach naukowych, ale na pewno zrozumiesz ideę – przerwała mi – Masz u nas swoją teczkę. Przeczytałam ją przy okazji wpadki z fotografem. Chcieli wiedzieć, czy gracie nim i jak go się pozbyć. Przy okazji myśleli o tobie. Odpuścili, bo nie mogli zrozumieć, dlaczego tego nie wykorzystaliście.

- Nie do mnie to pytanie – westchnąłem. – To był tylko odprysk rosyjskiej sprawy i przekazaliśmy ją do innego wydziału. Od ciebie, Lin, dowiaduję się, że nic się nie działo dalej. Co z tym fotografem? Zwykła ciekawość.

- Nic – wzruszyła ramionami. – Opracowałam wirusa, który miał wywołać u niego zapalenie osierdzia, ale nie podano mu go, bo sami go wsadziliście. Mielibyśmy bezpośrednie dojście do waszego prezydenta, nic z tego nie wyszło i sami uczyniliście fotografa niegroźnym.

- Nie pytam już skąd wiedzieli o mnie tyle i co było w tej charakterystyce, bo i tak nie znasz źródeł, a charakterystyki mogę się domyśleć – mówiłem i myślałem, jak to sprzedać Andrzejowi, by ukryć Lin. – To co ty tam robisz, w tym laboratorium?

- Tytuł mojej pracy doktorskiej brzmiał „Rozpoznawanie wieku genetycznego przez receptory wirusa SARS”. Była tajna – brzmiała poważnie i znowu strasznie smutno. – Obecnie pracuję w zespole, zajmującego się zbudowaniem agenta, wirusa, który zaimplementowany do organizmu rozpozna wiek genetyczny osobnika oraz słabe punkty systemu odpornościowego, a następnie zaatakuje przez te punkty cały system. U jednych spowoduje gwałtowną chorobę płuc, u innych zapalenie opon mózgowych, a jeszcze u innych zaatakuje trzustkę lub węzły chłonne. To tylko przykłady, które zilustrują ci o co chodzi, Piotrze. W rzeczywistości, to bardziej skomplikowane. Wirus-agent ma zostać wszczepiony odpowiedniej grupie ludzi, a następnie uruchomiony wyzwalaczem. Prace nad wyzwalaczem właśnie są na ukończeniu.

- To jakieś science-fiction – wstałem z fotela. – Ty chyba nie palisz. Wyjdę na balkon. Nie paliłem od ponad godziny, a to dla mnie wieczność.

 

Skinęła głową. Stanąłem na balkonie i zapaliłem. Zaciągałem się mocno. Miałem mętlik w głowie. Zlustrowałem otoczenie, by uspokoić myśli i przy okazji sprawdzić czy nikt nie obserwuje mieszkania. Nic podejrzanego nie zauważyłem.

 

- Ale po co mi to mówisz? Co ja mam zrobić? – powiedziałem po powrocie do pokoju, nie zwracając uwagi na to, że Lin drzemała na fotelu, a mój głos sprawił, iż gwałtownie wróciła do rzeczywistości.

- Co? – ocknęła się – Przepraszam. Musimy razem coś wymyśleć – powiedziała beztrosko. – Po to do ciebie przyszłam.

- Czy ty jesteś …- zacząłem.