Wyspa Marii - Kazimierz Trybulski - ebook

Wyspa Marii ebook

Kazimierz Trybulski

0,0

Opis

„Napisałem tę powieść, gdyż chciałem opowiedzieć Ci o ludziach, których losy skrzyżowały się w jednym z najciekawszych i najpiękniejszych miejsc średniowiecznego państwa zakonnego, w grodzie zwanym Wyspą Marii lub Kwidzynem. Otoczony murem gród, wraz z potężną, wznoszącą się dumnie ku niebu katedrą i zamkiem, rozpościerał się na jednym z trzech wzgórz otoczonej wodami Liwy i Nogatu wysoczyzny, z której roztaczał się niezwykły widok na szeroką, pociętą licznymi strumieniami dolinę Wisły”.

(od autora)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gdynia–Kwidzyn 2015

Wyspa Marii

Kazimierz Trybulski

Konsultacja historyczna: dr Justyna Liguz

Redakcja i korekta: Anna Duczak, Grzegorz Szczepaniak

Skład: Grzegorz Szczepaniak

Wersja elektroniczna: Ewa Krefft-Bladoszewska

Ilustracje: Agnieszka Korfanty

Na okładce wykorzystano obraz Śmierć Marii Mistrza Tryptyków Morrisona (ok. 1500 r.) ze ­zbiorów Heskiego Muzeum Krajowego w Darmstadt

© Copyright by Kazimierz Trybulski & Wydawnictwo Region, Gdynia 2015

Koedycja

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl,

e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-423-8

Kwidzyńskie Centrum Kultury

82-500 Kwidzyn, 11 Listopada 13

ISBN 978-83-63355-37-1

Wydanie publikacji wsparło miasto Kwidzyn

ISBN 978-83-7591-423-8 [druk]

ISBN 978-83-7591-923-3 [ePub]

ISBN 978-83-7591-924-0 [mobi]

Drogi Czytelniku!

Napisałem tę powieść, gdyż chciałem opowiedzieć Ci o ludziach, których losy skrzyżowały się w jednym z najciekawszych i najpiękniejszych miejsc średniowiecznego państwa zakonnego, w grodzie zwanym Wyspą Marii lub Kwidzynem. Otoczony murem gród, wraz z potężną, wznoszącą się dumnie ku niebu katedrą i zamkiem, rozpościerał się na jednym z trzech wzgórz otoczonej wodami Liwy i Nogatu wysoczyzny, z której roztaczał się niezwykły widok na szeroką, pociętą licznymi strumieniami dolinę Wisły.

Zapraszam Cię do wędrówki po tych wzgórzach, do spaceru po urokliwych uliczkach niewielkiego, ale jakże niezwykłego i jak bardzo znaczącego w naszychdziejach ziem miasta, do zwiedzenia miejsc, które w historii odegrały niezwykłą rolę.

Zapraszam Cię na spotkanie z ludźmi, którzy w mieście tym pracowali, bawili się i modlili, których losy w przedziwny sposób wpłynęły na dalsze dzieje Kwidzyna i na trwałe się zapisały w naszej pamięci.

Zapraszam Cię na Wyspę Marii – przedziwną krainę zamieszkałą przez zwykłych-niezwykłych ludzi – i życzę miłej lektury.

Autor

Prolog

Kwidzyńska katedra wypełniona była po brzegi tłumem, który falował, wrzał, przeszywał ogromną przestrzeń jękiem, płaczem i krzykiem tych, którzy jakimś cudem dotarli do stojącej w pobliżu prezbiterium prostej, sosnowej trumny. Po każdym takim krzyku, któremu najczęściej towarzyszył głośny, spazmatyczny szloch, nowa fala ludzka ruszała ku trumnie, bo wielu chciało do niej dotrzeć, objąć ją lub dotknąć i doświadczyć tego, czego doświadczyli ci, którzy przed chwilą tuląc się do niej, krzyczeli i szlochali.

Stał zbyt daleko, żeby marzyć o zbliżeniu się do trumny, postanowił jednak tkwić w tej katedrze dopóty, dopóki do niej nie dotrze, choćby to i dwa dni trwać miało. Zresztą o wycofaniu się, ze względu na napierający wciąż tłum, i tak nie było mowy.

Czego oczekiwał od tego spotkania z nieżyjącą już kobietą, o której tyle słyszał, a z którą raz tylko w życiu rozmawiał? Chyba sam tego nie wiedział. Jego wiara i pokój wewnętrzny uleciały gdzieś wraz z życiem najbliższych i chociaż okrutnie zemścił się na tych, którzy mu żonę i dzieci zamordowali, nie przyniosło mu to ulgi. Wprost przeciwnie: zapałał nienawiścią do wszystkich, którym Bóg pobłogosławił, których obdarzył bogactwem, sławą i szczęściem rodzinnym; szczęściem, które jemu, nie wiadomo dlaczego, odebrał. Nie miał dla nich litości, tak jak i Bóg nie miał jej dla niego. Ileż krwi niewinnej przelał, ilu ludzi na drugi świat posłał, ileż osób unieszczęśliwił, zabierając im nie tylko pieniądze, ale też całą radość i sens życia! Nawet w tej katedrze są ludzie, których na zawsze unieszczęśliwił.

Jak to się stało, że jeszcze żyje, że dotychczas nikomu nie udało się posłać go do piekła? A przede wszystkim jak doszło do tego, że on, człowiek, który unicestwił tyle ludzkich istnień, stoi tu, w tłumie prostaczków przepełnionych nadzieją, że przy tej zgrzebnej sosnowej trumnie zdarzy się cud, który na zawsze odmieni ich życie?

I. Henryk

Był ciepły jak na tę porę roku, wrześniowy wieczór*. Kołyszące się lekko powietrze wypełnione było porykiwaniem bydła, rżeniem koni i szczekaniem psów i tylko głośny śmiech pięcioletniego Piotrka oznajmiał, że w miejscu tym, oprócz zwierząt, również i ludzie mieszkają. Siedząc na ławie pod swoim okazałym, wzniesionym przez ojca jeszcze domostwem, z uśmiechem przyglądał się baraszkującej z synkiem żonie i czternastoletniej córce, która wracała ze spaceru z piętnastoletnim Chrystianem, synem najbogatszego, mieszkającego w pobliskim Kwidzynie karczmarza. Bez przerwy mówiła, żywo przy tym gestykulując, rzucając zarówno włosami, jak i spojrzeniem, tak że nawet najmniej bystry obserwator domyśliłby się, że w tej kształtnej, ślicznej główce rodzą się bardzo określone emocje. Henryk zdawał sobie z tego sprawę, tak jak zdawał sobie sprawę z tego, że Jadwiga (bo tak właśnie miała na imię jego najstarsza córka) jest naprawdę piękną, mogącą się podobać każdemu mężczyźnie dziewczyną. Nigdy jednak nie myślał o tym, żeby na fakcie tym zbić jakikolwiek kapitał. To, że przychylnie patrzył na znajomość ukochanej, i jedynej zresztą córki z synem znajomego karczmarza, nie wynikało z faktu, że ojciec chłopca był bogatym człowiekiem, lecz z tego, że Jadwinia bardzo chłopca lubiła. Już dawno, bo jeszcze wtedy, gdy biegała zasmarkana po dworze, przewracając się o byle kamyk leżący na ziemi, postanowili oboje z żoną, że ich pierworodna sama wybierze sobie mężczyznę, z którym zechce spędzić resztę swojego ziemskiego żywota. Ileż to razy słyszeli o kobietach, które wydane wbrew swej woli za niekochanych, często dużo starszych od siebie mężczyzn, przeżywały dramat nie do zniesienia! Prawdę mówiąc, Elżbieta też nie zostałaby żoną Henryka, gdyby jej rodzice byli do końca posłuszni staremu obyczajowi. Początkowo nie zamierzali zaakceptować wyboru córki. Jej ojciec był przecież dość zamożnym rycerzem, miał ponad sto łanów gruntu, trzykondygnacyjną wieżę rycerską i plany rychłej budowy niewielkiego wprawdzie, ale jednak murowanego zameczku. Henryk z kolei, chociaż miał już rycerski pas (otrzymał go podczas wyprawy na Litwę od samego wielkiego mistrza), odziedziczył po ojcu jedynie trzydzieści łanów pod Baldramem** z siedzibą nie wiele większą od domostw bogatych pruskich chłopów. Jak to się więc stało, że został mężem tej niezwykle pięknej, pobożnej (chociaż bez przesady) i mądrej niewiasty?

Do dzisiaj wspomnienie tamtego dnia wywołuje na jego twarzy uśmiech zażenowania, a w sercu niedowierzanie połączone z podziwem dla samego siebie: „Czy to możliwe? Ja tego dokonałem?”.

Ojciec Elżbiety zorganizował na terenie swojej warowni (pod miejscowością Tychnowy***) niewielki turniej rycerski. Bracia zakonni, ze zrozumiałych względów, nie wzięli w turnieju aktywnego udziału, ­uczestniczyli w nim jednak jako widzowie i nawet jakąś pokaźną nagrodę dla zwycięzcy ufundowali. Turniej miał mieć charakter serii pojedynków zmierzających do wyłonienia głównego zwycięzcy, z zastrzeżeniem, że w żadnym z tych pojedynków nie mogą polać się „strumienie krwi”. Henryk, chociaż napraszał się nachalnie, nie został jednak do tego turnieju dopuszczony ze względu na… jak orzeczono: „Brak męskiego zarostu na twarzy”. Wprawdzie rzeczywiście liczył sobie dopiero dwadzieścia trzy wiosny, jednak prawdziwy powód był całkiem inny: zgłaszając się do turnieju, oświadczył, że chce zasłużyć na rękę Elżbiety. Motywacja ta przekreśliła go całkowicie w oczach organizatora zawodów, którym był przecież ojciec ukochanej.

Pamięta, jak całe jego jestestwo rwało się do walki, gdy oglądał poszczególne pojedynki. Nie zrażała go nawet pojawiająca się podczas każdego niemal starcia krew („strumieni” nie było, to fakt). Przez cały czas atakowała go myśl: „Muszę coś zrobić!” i pytanie: „Ale co?”. Odpowiedź pojawiła się w świadomości zdesperowanego rycerza w momencie, gdy zwycięzca turnieju, rosły rycerz pruskiego pochodzenia Zygfryd z Gardei, nazywany też Młotem z Gardei, podniósł miecz i tarczę w górę, radując się ze swojego zwycięstwa. Henryk wybiegł wtedy na plac turniejowy i zwracając się do ojca Elżbiety, krzyknął, jak tylko mógł najgłośniej: „Panie!!! Jak pokonam Zygfryda z Gardei, dasz mi swoją córkę za żonę?!!!” Takiej salwy śmiechu biedny Henryk nigdy jeszcze nie słyszał. Śmiali się wszyscy, oprócz Elżbiety oczywiście, która patrzyła na desperata z przerażeniem w oczach. Gdy po czasie zapytała go, na co wtedy liczył, odpowiedział, że nie ma pojęcia. Tak naprawdę, to do dzisiejszego dnia nie wie, na co wówczas liczył; no bo przecież nie na zwycięstwo! Musiał to być odruch wywołany (tak teraz o tym myśli) podszeptem kogoś bardzo, z perspektywy czasu oceniając, życzliwego; może tajemniczego mnicha Hilariusa, o którym mu tak dużo mama, kiedy jeszcze żyła, opowiadała?

Nie pamięta dokładnie tego wszystkiego, co się potem działo. To było jak jakiś półsen, jak koszmarne majaki wywołane gorączką. Najbardziej utkwiła mu w pamięci ogłoszona uroczystym tonem decyzja ojca Elżbiety: „Jeśli pokonasz Zygfryda z Gardei, dam ci moją córkę Elżbietę za żonę. Tak mi dopomóż Bóg!”. Potem było gorączkowe wdziewanie zbroi (pomagał mu jego kompan Hartman, który cały czas powtarzał półgłosem: „Wariat, wariat, wariat…”) i modlitwa… długa modlitwa przegranego, który prosi Boga o… o cud chyba. Gdy usłyszał, jak ktoś mówi: „Nawet Bóg mu nie pomoże”, ruszył do walki. Bardzo szybko minął strach, który podczas wdziewania zbroi się pojawił. Zastąpiła go dzika, zwierzęca niemal wola walki do końca, do utraty życia nawet. Nie wie, ile razy się podnosił, ile razy atakował, ile krwi z jego ciała wyciekło, pamięta tylko to, że siły opuszczały go coraz bardziej, i że… obudził się w pięknym, dużym łożu, przy którym siedziała jego ukochana Elżbieta. Zapytał wtedy:

– Gdzie ja jestem?

– U nas – odpowiedziała.

– Wygrałem? – brzmiało jego drugie, na wskroś bezsensowne pytanie. Elżbieta roześmiała się i powiedziała:

– Nie, głuptasie, ale… będę twoją żoną.

Jej ojciec nigdy nie przyznał się do tego, że wzruszyła go odwaga i poświęcenie nieopierzonego rycerzyka.

– Dowiedziałem się – powtarzał – że pochodzi ze znakomitego, zasłużonego dla państwa zakonnego i Kościoła rodu.

Fakt, że Henryk, chociaż niezbyt majętny, rzeczywiście miał znamienitych i zasłużonych przodków; prawie wszyscy zginęli w obronie wiary chrześcijańskiej, walcząc z poganami u boku braci z Zakonu Najświętszej Marii Panny oraz innych krzyżowców. Jego dziadek Karol ze Starkenberga**** brał udział w słynnej wyprawie na Litwę w roku 1345; tej samej, w której piekło okazało swoją moc i armię krzyżowców w pole wyprowadziło. Wtedy to wysłany przez mistrza Ludolfa oddział zwiadowczy, w którym również i Karol się znajdował, wycięty został w pień przez mściwych pogan. Nawet zwłoki Litwini pohańbili, pozostawiając je na żer dzikich zwierząt. Rodzina dostała wtedy trzydzieści łanów pod Baldramem, gdzie osiadł syn Karola – a ojciec Henryka – Albert, który również oddał życie za Chrystusa w bitwie pod Rudawą w roku 1370. Henryk miał wtedy dwadzieścia lat i również brał udział w tej bitwie, z tym że w przeciwieństwie do ojca wrócił do domu żywy, w dodatku z pasem rycerskim na biodrach. Wręczył mu go sam wielki mistrz Zakonu Najświętszej Marii Panny Winrych von Kniprode. Ojciec nie dożył tej chwili; zmarł na krótko przed zakończeniem bitwy, wyniesiony z pola walki przez Henryka i jednego z giermków. „To Hilarius…” – brzmiały jego ostatnie, wypowiedziane przed śmiercią słowa. Co miał na myśli? Można się tylko domyślać. Zginął, zasłaniając Henryka swoim ciałem; może to Hilarius ostrzegł go przed zdążającą w kierunku syna strzałą? Henryk dobrze wiedział, kim był Hilarius. Ojciec często opowiadał mu historię, którą on również wielokrotnie swoim dzieciom przekazywał: opowieść o tym, jak to jego śmiertelnie rannego pradziadka Bogumiła niejaki mnich Hilarius, posługując się dwiema, nikomu nieznanymi niewiastami, cudem do życia przywrócił. Dziadek Karol nigdy nie wyjaśnił, skąd stary pustelnik te tajemnicze niewiasty do Słupa sprowadził, powiedział tylko: „Hilarius zawsze będzie się naszą rodziną opiekował”.

Rozmyślania przerwał mu głos żony, która przestała biegać za synkiem po obejściu i zdyszana przysiadła obok męża.

– O czym tak myślisz? – zapytała.

Spojrzał na nią. Chociaż od tego pamiętnego turnieju minęło ponad dwadzieścia lat, nadal była bardzo piękną kobietą. Dałby głowę pod topór za stwierdzenie, że nic się przez te lata nie zmieniła.

– Co? – zapytała, zwróciwszy w kierunku męża zdziwiony wzrok.

Jeszcze przez moment wpatrywał się w jej idealnie wymodelowaną, pozbawioną zmarszczek twarz i pomyślał: „Tak musiała wyglądać Maria, Matka Jezusa”, a głośno powiedział:

– Jesteś piękna.

Elżbieta uśmiechnęła się lekko i smutno jakoś, jakby chciała powiedzieć: „Wiem, ale nie wiem, czy radować mam się z tego powodu, czy smucić?”. Henryk nie znał oczywiście przyczyn tego smutku, wolał więc pomyśleć, że to tylko mu się wydaje, i patrząc na śmiejących się radośnie młodych, zmienić temat rozmowy:

– Myślę o przyszłości Jadwini – powiedział, co zresztą nie było kłamstwem, gdyż przed kilkoma minutami o tym właśnie myślał.

Miłość Henryka i Elżbiety do córki miała charakter dość specyficzny, wynikała bowiem z faktu, że oboje bardzo długo prosili Boga o dziecko. Ileż Mszy świętych zostało w tej intencji w kwidzyńskiej katedrze odprawionych! Oboje zaczęli nawet myśleć o pieszej pielgrzymce do Świętej Juty z Chełmży, ale Bóg (na pewno za pośrednictwem św. Juty) uchronił ich przed tym trudem i dał im córeczkę. To prawda, że Henryk chciał mieć dziedzica, ale niezwykła osobowość Jadwini zrekompensowała wszystko; nie mówiąc już o tym, że podświadomość dziewczynki uległa jakby życzeniu ojca i kazała jej ćwiczyć całymi dniami strzelanie z łuku, kuszy, posługiwanie się mieczem (niewielkim wprawdzie, ale jednak) oraz jazdę konną. Prawie zawsze w zajęciach tych towarzyszyli jej dwaj piętnastoletni chłopcy: syn karczmarza Mikołaja Chrystian, właśnie ten, który w tej chwili żywo z nią rozprawiał, oraz syn Hartmana (sąsiada i przyjaciela Henryka) Rudwig, który również pałał do niej gorącym uczuciem; niestety, bez wzajemności. Ćwiczenia, w których brało również udział kilku ludzi Henryka (czasami on sam również), odbywały się pod kierunkiem doskonałego wojownika, byłego witinga***** Hartmana. Obecność jego syna na ćwiczeniach była więc czymś naturalnym i uzasadnionym.

Syn Piotr był odpowiedzią dobrego Boga na wiele kolejnych modlitw i nabożeństw w katedrze; odpowiedzią, która przyszła po ośmiu dopiero latach od momentu, gdy Jadwinia pojawiła się na świecie. Henryk był tak szczęśliwy, że chyba w niebie nie mógłby być szczęśliwszy, tym bardziej, że był to ostatni moment na urodzenie przez Elżbietę dziecka. Oboje wiedzieli, że więcej dzieci mieć już nie będą.

Piotrek miał jeszcze więcej energii i radości życia w sobie niż Jadwinia, tak więc obydwoje wypełnili życie Henryka i Elżbiety po brzegi i całkowicie zaspokoili ich głód rodzicielskiej miłości. A tak niedawno jeszcze były chwile, w których skłonni byli ten brak większej gromadki dzieci traktować jak brak Bożego błogosławieństwa. Ksiądz Jan, dziekan kwidzyńskiej kapituły, zganił ich jednak za takie myślenie: „Bluźnierstwem jest – powiedział – wątpić w Bożą miłość. On zawsze wie, co robi. Za wszystko Mu dziękujcie! Za wszystko!”.

– Twoja ukochana córeczka! – Elżbieta, nawiązując do słów męża, po raz drugi zakłóciła jego rozmyślania. – Pamiętasz – kontynuowała, nie czekając na reakcję – co żeśmy sobie przyrzekli w sprawie jej przyszłości?

– Oczywiście! – odpowiedział. – Że sama wybierze dla siebie męża.

– Iii…? – dopytywała dalej.

Dobrze wiedział, o co jej chodzi.

– Nie lubisz Chrystiana? – zapytał.

– Nie o to chodzi – zaprzeczyła. – To dobry chłopak, ale chciałeś przecież, żeby Jadwinia związała się z rycerzem, a nie z mieszczaninem.

– To prawda, ale widzisz, jak się chłopak stara. Ćwiczy wraz z Rudwigiem i naszymi ludźmi…

– I Jadwinią… – dodała Elżbieta. Nigdy przychylnie nie patrzyła na rycerskie igraszki córki. „Przy warsztacie tkackim siedzieć powinna, nie żelazem wymachiwać” – mawiała.

– I Jadwinią… – powtórzył jak echo Henryk, który nigdy nie ukrywał, że aprobuje to, co jego ukochana córeczka „wyprawia”. – Mówi, że będzie rycerzem.

– Ojciec nigdy mu na to nie pozwoli – stwierdziła Elżbieta. – Kto po nim obejmie gospodę? Zresztą, nie wiem, czy bym chciała, żeby Mikołaj był teściem naszej córki – dodała i mrucząc pod nosem, że „musi zobaczyć, co z wieczerzą”, podniosła się z ławy i skierowała ku wejściu do budynku.

Henryk już jakiś czas temu zauważył, że jego żona nie cierpi Mikołaja. Sprawiało mu to przykrość, bo przecież ten dziwny może trochę, ale kochający dobrą zabawę karczmarz był jego przyjacielem. Do niedawna bywał często w Baldramie, ale Elżbieta unikała jego towarzystwa, jakby trędowatym był, a i on przestał coś ostatnio przyjeżdżać. „Będę musiał zapytać go, dlaczego?” – pomyślał Henryk i całą swoją uwagę skupił na powracających z pracy ludzi.

Może i byli rycerze bogatsi od niego, ale czy byli tak szczęśliwi jak on? Tak! Śmiało mógł nazwać się szczęściarzem, albo, jakby powiedział ksiądz dziekan „wybrańcem Bożym”. Cudowna żona, dwoje wprawdzie, ale jakże wspaniałych dzieci, czterdzieści łanów gruntu (biskup Jan Mönch dodał mu dziesięć), pięć gospodarstw chłopskich, dziesięciu zagrodników, czeladź, kilku parobków… Nawet dwóch młodych giermków u niego służyło! Plony tego roku były bardzo dobre, można więc będzie dokonać niezbędnych zakupów, a i na pomoc ubogim oraz na szpital część dochodów przeznaczyć będzie można… Bóg darzy ponad miarę, z bliźnimi dzielić się trzeba, a jakże! Urodziny wystawne, jak co roku, też się zrobi…

– Ojcze! – Poprzez ujadanie biegającego za kogutem psa przebił się nagle głos biegnącej w stronę ojca Jadwigi. – Pojedziemy jutro do miasta, prawda?

Jadwiga uwielbiała jeździć z ojcem do Kwidzyna. Przeważnie brali też z sobą Rudwiga i gdy ojciec wraz z przyjaciółmi spędzał czas w karczmie, gromadka młodzieży w składzie: Jadwiga, Rudwig, Chrystian i jego siostra Magda z zapałem penetrowała miasto, zaglądając w każdą niemal dziurę, w każdy zakamarek, w którym coś ciekawego dojrzeć można było. Były też i stałe punkty tej wędrówki: katedra, szpital Świętego Ducha, no i oczywiście apteka sympatycznej pani Hildegardy Grosch na ulicy Szerokiej, gdzie można było całkiem niedrogo pyszne cukierki i ciasteczka dostać.

– Nie wiem, czy jutro – uspokajającym tonem poinformował córkę Henryk – ale wkrótce na pewno. Tym razem jednak…

– Co?! Może Piotrka mamy wziąć ze sobą? – zapytała, podnosząc głos i marszcząc brwi Jadwiga.

Chrystian otworzył szeroko zarówno oczy, jak i usta ze zdziwienia, on bowiem nigdy by się tak do ojca nie odezwał, a jego młodsza siostrzyczka to już w ogóle! Tylko Piotrkowi, który nagle znalazł się w pobliżu, bardzo spodobał się ten pomysł; zaczął intensywnie podskakiwać i krzyczeć:

– Tak! Tak! Tak! Tak…

– Popatrzcie ludzie! – zawołał rozglądając się wkoło Henryk. – Jaką to ja inteligentną córkę mam! Od razu się domyśliła, o co mi chodzi! A ty co? – podnosząc głos, zapytał nagle stojącego obok córki młodzieńca, który wystraszył się zarówno tej niespodziewanej zmiany tonu, jak i marsowej miny rycerza. Nawet Jadwiga otworzyła szeroko oczy, patrząc ze zdziwieniem na ojca.

– Która to godzina?! Zaraz będzie ciemno, a ty jeszcze tutaj?

Chrystian odetchnął zadowolony, że to tylko o to chodzi i już otworzył usta, żeby powiedzieć coś w rodzaju: „A co mi się stać może?”, gdy Henryk przywołał do siebie Rudolfa i rozkazał:

– Będziesz towarzyszył panu Chrystianowi w drodze do Kwidzyna! Teraz! – dodał, widząc, że giermek nie od razu rusza w kierunku stajni, po czym wstał z ławy i energicznym krokiem skierował się ku wejściu, gdyż czeladna Katarzyna stanęła właśnie w progu jego domu i uderzając energicznie tłuczkiem w patelnię, krzyczała:

– Wieczerza!

Dwóch parobków zamknęło bramę za wyjeżdżającymi w pośpiechu młodzieńcami.

* Akcja powieści rozpoczyna się we wrześniu 1391 r.

** Baldram, a właściwie Baldrap to wieś leżąca na północ od Kwidzyna i będąca własnością kapituły katedralnej. Wcześniej miejscowość ta nosiła nazwę Hospital (łac. szpital), gdyż należała do Szpitala Świętego Ducha w Kwidzynie.

*** Dalej na północ od Baldramu.

**** Karola ze Starkenberga oraz mnicha Hilariusa poznasz, czytając powieść Za rzeką czasu (Kazimierz Trybulski, Za rzeką czasu, Wydawnictwo WAM, 2013).

***** Witing – wojownik pochodzenia pruskiego służący w armii krzyżackiej.

II. Mikołaj

Gospoda Mikołaja Dreschera była jednym z najbardziej okazałych budynków w mieście, nie licząc oczywiście murowanych budowli, takich jak ratusz, zamek czy katedra. Gdy wjeżdżałeś do miasta przez najpotężniejszą z wszystkich trzech bram, czyli Bramę Malborską, zaraz obok północnej wieży bramnej mijałeś budynek, w którym mieszkali księża wikariusze, następnie uliczkę prowadzącą na cmentarz i zamek kapituły katedralnej, natomiast zaraz za tą uliczką – długi, dochodzący do samego Rynku budynek Mikołaja Dreschera. Jego karczma była największą i najbardziej uczęszczaną w mieście i to nie tylko ze względu na jej rozmiar, ale też (a może i przede wszystkim) na bardzo dobre piwo, lepsze nawet od tego, jakie wychodziło z browaru kapituły katedralnej. Wszyscy wiedzieli, że Mikołaj do warzonego w swoim browarze piwa coś dodaje, ale nikt nie wiedział co. Tajemnicę, oprócz Mikołaja, znał jedynie zatrudniany przez niego piwowar, który na krzyż Jezusa Chrystusa przysiągł, że nawet na torturach tajemnicy nie zdradzi i że do grobu ją ze sobą zabierze. Mikołaj ufał piwowarowi bezgranicznie, ale i tak, żeby mu pokus zaoszczędzić, płacił tak, jak nikt z mieszczan swoim pracownikom nie płacił. Mikołaj wiedział, że inni pracujący u niego ludzie nieraz próbowali wziąć piwowara na spytki, ale ten był nieugięty; przysięgi, żeby na potępienie wieczne nie zasłużyć, nie złamał. Niektórzy to i nawet upić go ­próbowali, ale głowę miał tak mocną, że każdy, kto siadał z nim do stołu, dużo wcześniej od niego pod tym stołem lądował.

Dobre piwo (właściwie to trzy rodzaje dobrego piwa) nie było jedyną zaletą gospody Mikołaja. Wspomnieć też trzeba o wyśmienitej kuchni. Tak smacznego, podanego na grubej pajdzie chleba gulaszu w żadnej karczmie nie dostałeś, a siekane, ostro przyprawione i w smażone placki zawijane mięso wieprzowe zadowolić mogło najbardziej wybrednego wędrowca. Można się też było u Mikołaja napić wyśmienitego włoskiego lub francuskiego wina, które dostarczał mu znany w Kwidzynie kupiec: Jakub Polak. Biesiadującym gościom bardzo często towarzyszyli grajkowie lub wędrowni waganci, których Mikołaj sprowadzał do swojej gospody, aby rozweselali lub wzruszali zaprawionych alkoholem gości. I chociaż za Bramą Nizinną była duża łaźnia miejska, strudzony wędrowiec mógł się też na miejscu w gospodzie wykąpać, a nawet wyspać w jednej z kilku niewielkich, ale całkiem wygodnych komór na piętrze. Swoje konie mógł pozostawić w małej stajni za gospodą, a jeśli tam się nie mieściły, służba prowadziła je do drugiej, o wiele większej stajni Mikołaja na Malborskim Przedmieściu.

Gości miał więc Mikołaj zawsze dużo, chociaż prawdę mówiąc, ostatnio przestała to być wyłącznie jego zasługa. Od kilku miesięcy gospodę prowadziła energiczna Kinga Schulz, która po śmierci Heleny, żony Mikołaja, wychowywała mu dzieci, prowadziła dom, a ostatnio gospodę nawet, kryjąc się jednak w cieniu swojego pracodawcy, tak że nikt (oprócz pracowników) nie wiedział, jaką rolę w karczmie pełni.

Główną przyczyną tego stanu rzeczy był fakt, że Mikołaj ostatnio zbyt dużo pił, chociaż tak naprawdę pić ponad miarę zaczął dopiero po tym nieszczęsnym porodzie, przy którym jego żona życie utraciła. Wprawdzie dobrze wiedział, że Helena jest na pewno blisko Boga, bo na ziemi była bardzo pobożną niewiastą, nie mógł jednak poradzić sobie ze świadomością, że nigdy już nie zobaczy jej krzątającej się wraz z dziewkami po kuchni, nie usłyszy jej mówiącej do koczujących pod gospodą nędzarzy: „Niech was Bóg ma w swojej opiece, kochani!”… Zawsze tak mówiła, gdy wynosiła im chleb, zupę lub jakieś inne resztki jedzenia. Nawet bogatszych gości nakłaniała do dzielenia się pożywieniem z biednymi. „Biedaka nakarmisz, to tak, jakbyś samego Chrystusa nakarmił” – tłumaczyła.

Tęsknota trawiła duszę Mikołaja do tego stopnia, że starał się za wszelką cenę utopić ją w piwie i winie. Nawet dziećmi przestał się zajmować; no, może jedynie los Chrystiana go trochę interesował. Magdy nie znosił, bo to przez nią przecież zmarła jego żona. Za każdym razem, gdy dziewczynka znalazła się w pobliżu (a i tak starała się omijać go z daleka), on – patrząc na nią – widział cierpiącą, umierającą w bólach żonę i… wybuchał, wrzeszcząc coś w rodzaju: „Gdzie leziesz?!” lub „Wynoś mi się stąd!”. Zdawał sobie sprawę z tego, że krzywdzi Bogu ducha winne dziecko, ale to było silniejsze od niego. Nie potrafił sobie z tym poradzić, tak jak poradził sobie po pewnym czasie z piciem, rzucając się w wir intensywnej, szaleńczej wręcz pracy. Wtedy to właśnie jego gospoda stała się tak sławna. Wtedy też poznał Henryka z Baldramu, z którym niejeden kufel piwa i niejeden kielich wina wypił. Na swoje nieszczęście, poznał też jego śliczną żonę Elżbietę. Dlaczego na nieszczęście? Bo niczym innym, jak tylko nieszczęściem nazwać trzeba fakt, że zakochał się w niej jak sztubak, który ani jeść, ani spać nie może, tylko o swojej ukochanej bez przerwy myśli. Karczma, browar, przyjaciele, dzieci… wszystko to stało się nagle nieważne, pozbawione jakiegokolwiek sensu! Gdziekolwiek się ruszył, tam widział jej duże, niebieskie jak wiosenne niebo oczy, lekko rozchylone, wołające, żeby je całować usta, złote jak dojrzałe zboże włosy… i tylko jedno pragnienie całą jego świadomość i podświadomość wypełniało: być jak najbliżej ukochanej, poczuć jej ciepło, zapach, oddech… Nie, nie zapomniał o dziewiątym przykazaniu i o tym, że Henryk jest jego przyjacielem i że przyjaciołom takich świństw się nie robi. Próbował ukrywać, jak tylko mógł swoje uczucia, ale tylko przed Henrykiem i innymi ludźmi, nie przed Elżbietą. Nie potrafił i nie chciał przed nią tego ukrywać. Śmiałości dodawał mu alkohol, który znów zaczął wlewać w siebie, tak jak kiedyś, ponad miarę. I chociaż Henryk nadal niczego się nie domyślał, widocznie sprawy, przynajmniej według Elżbiety, zaszły zbyt daleko, bo jakiś miesiąc temu powiedziała mu:

– Masz natychmiast przestać! Dobrze wiesz, że kocham Henryka i że nic tego nie zmieni. Bardzo cię proszę, nie przyjeżdżaj do nas więcej, chyba że na wyraźne zaproszenie mojego męża, w przeciwnym przypadku Henryk o wszystkim się dowie.

– Nie zrobisz tego – powiedział wtedy.

– Nie chcę zniszczyć waszej przyjaźni – dodała – ale jeśli nie przestaniesz, zrobię to!

Mikołaj dobrze wiedział, że Elżbieta nie żartuje. Wiedział też o tym, że Henryk jest rycerzem z krwi i kości i że nie pozwoli, żeby ktoś się z niego naigrawał. Nie był więc od tego czasu w Baldramie, ale cierpiał przez to jeszcze bardziej i jeszcze więcej piwa i wina w siebie wlewał. Do katedry też rzadko zaglądał, jakby bał się Bogu pokazać na oczy z powodu tych myśli, które go dręczyły. Nie, żeby na Msze niedzielne przestał chodzić! Broń Boże! Ale kiedyś zaglądał tam o wiele częściej: a to żeby się przy grobach wielkich mistrzów pomodlić*, a to żeby popatrzeć, jak prace nad pięknymi freskami postępują… Przekazuje przecież regularnie datki na te malowidła, żeby kwidzyńska katedra, która chociaż i tak jest najwspanialszym kościołem w Prusach, była jeszcze piękniejsza**. To prawda, że Bóg i tak jest wszędzie, ale przed Najświętszym Sakramentem szczególna bojaźń Boża człowieka ogarnia. U spowiedzi też już dawno nie był, no bo co księdzu powie? Że swoich zdrożnych myśli nie ma się zamiaru wyrzekać, że cały czas pożąda żony swojego przyjaciela, a nawet w skrytości ducha źle mu życzy? Myśli rzeczywiście miał czasami takie, że jego samego strach ogarniał i wszelkimi siłami starał się je od siebie odegnać, ale Boga prosić o pomoc nie potrafił. Może tak naprawdę nie chciał, żeby mu Bóg pomógł uporać się z pokusami, może z tym pożerającym jego duszę pożądaniem nie chciał się rozstać? Nie chciał też dopuścić do siebie myśli, że to może szatan próbuje zawładnąć jego duszą. Właśnie na ten temat miał ostatnio kazanie pleban Mikołaj Osterode. Gdy krzyczał: „Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając kogo pożreć!”***, Mikołajowi wszystkie włosy powstały na ciele. Ale nie tylko na nim kazanie to zrobiło tak ogromne wrażenie. Cały lud zebrany w katedrze jęczał, wzdychał, na krzyż z bojaźnią spoglądał, bo przecież nie ma na ziemi człowieka, którego by diabeł do złego nie kusił. A gdy na koniec ksiądz zawołał: „Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”****, większość szlochać zaczęła, a Mikołaj obiecał sobie solennie, że od tej chwili z dręczącymi go pokusami walczyć będzie i nie dopuści do tego, żeby szatan przywłaszczył sobie jego duszę.

Bardzo szybko zapomniał jednak o danej sobie (a może też i Bogu) obietnicy; co więcej, zaczął rozmyślać nad tym, jakby tu Henrykowi zaszkodzić i jego żonę zdobyć. „Może pojadę do czarownicy Very, która w lesie pod Gardeją mieszka?” – myślał. Ludzie mówią, że wiedźma ta wiele może, że różne zaklęcia zna, i że jak urok na kogoś rzuci, to nie ma dla niego ratunku. Gdyby Henryk zaniemógł, Mikołaj mógłby się Elżbietą zaopiekować i tym sposobem, nie od razu może, ale stopniowo, jej przychylność zdobyć. Nikt nie wiedział, jak rzeczywiście wiedźma ta ma na imię. Imieniem Vera***** nazwali ją bracia, a to dlatego że była prawdziwą czarownicą, że rzeczywiście miała kontakt z demonami i posługiwała się ich mocą, „pomagając” ludziom w różnych przypadkach. Kwidzyński oficjał****** dwa razy już wysyłał drużynę, żeby ją pojmali, ale zarówno bracia, jak i knechci, którzy z niczym wrócili, zapewniali, że Very pojmać się nie da, bo jak tylko ktoś się w tym celu do niej zbliży, ona znika nagle, rozpływa się w powietrzu jak dym z ogniska. Jeden z braci to nawet przysięgał, że widział, jak ją diabeł na grzbiecie wynosił. „Może by tak do niej się udać?” – myślał, siedząc przy kolejnej już szklanicy Mikołaj. – „Strach tylko, że ktoś się dowie. Jeszcze i mnie przed konsystorzem******* gotowi postawić!”.

– Niech pan przestanie pić! – warknęła na Mikołaja, wchodząc do jego komnaty, Kinga. – Henryk z dziećmi przyjechał!

Mikołajowi zrobiło się gorąco, bo to przecież tak jakby rycerz z Baldramu jego myśli usłyszał. Henryk, zanim jeszcze przywitał się z przyjacielem, zawołał głośno:

– Co się z tobą dzieje? Dlaczego do nas nie przyjeżdżasz?

W karczmie było już kilkanaście osób, wszyscy zamilkli i spojrzeli na rycerza. Obok niego stali: dwaj giermkowie, Jadwiga, Rudwig, Chrystian i mały Piotrek. Mikołaj nie zauważył nawet, że brakuje jego córki Magdaleny.

– Dużo pracy ostatnio miałem – wymamrotał karczmarz, rozglądając się wkoło, jakby się bał, że ktoś kłamstwo zauważy.

– No dobra! – Machnął ręką Henryk. – Ale na rocznicę mojego przyjścia na świat przyjedziesz?

– Oczywiście! – zapewnił Mikołaj. – Jak zawsze.

„Przecież Elżbieta powiedziała, że na wyraźne zaproszenie jej męża mogę pojawić się w Baldramie” – pomyślał, a głośno zapytał:

– Zjecie coś?

– Nie! – odpowiedział Henryk. – Nie teraz. Muszę najpierw pójść do płatnerza. Za kirysem******** się rozglądam. Chcę też z dzieciakami do katedry wstąpić. Potem młodzież pójdzie, jak zawsze, na wędrówkę po mieście, a my posiedzimy sobie, pogadamy… Twojego brata Klemensa też zawołam, dobrze?

Brat Mikołaja był największym i najbogatszym kupcem tekstylnym w Kwidzynie, co wyrażało się chociażby tym, że dawał największe dotacje na freski w katedrze i na szpitale. Miał duży, trójkondygnacyjny dom przy ul. Malborskiej, ziemię i ogromny ogród na Grudziądzkim Przedmieściu, stodołę przy ul. Słodowniczej, brzydką, grubą żonę i sześcioro dzieci. Najstarszy syn Jakub był scholarem******** w kwidzyńskiej szkole katedralnej.

– Gdy ją ukończy – chwalił się wszystkim Klemens – będzie studiował w Krakowie… albo w Pradze… A może nawet w Chełmnie do tego czasu uniwersytet otworzą?******** Zobaczycie, że syn mój zrobi taką karierę, jaką zrobił nasz dziekan Jan, którego rodzina nadal w Kwidzynie mieszka.

Dwóch młodszych chłopców uczęszczało do szkoły parafialnej, żeby się pisać, czytać i rachować nauczyć, a w przyszłości handel po ojcu przejąć. Klemens był też jednym z sześciu rajców miejskich i dobrym znajomym prepozyta********, dziekana, a nawet samego biskupa, tak więc wszyscy ci, którzy w mieście znaczyć coś chcieli, zabiegali o jego przyjaźń. Mikołaj, nie żeby coś przeciw bratu miał, ale w skrytości ducha trochę mu zazdrościł. Nigdy jednak tego wyraźnie nie okazywał.

– Oczywiście, zaproś go. Dobry z niego kompan – zgodził się.

– Ojcze! Pozwolisz, że pójdę z Jadwigą i Rudwigiem na miasto? – zapytał Chrystian.

Mikołaj wolałby, żeby Chrystian pracował w gospodzie, przygotowując się do przejęcia interesu, a nie biegał jak pętak z dziewkami po mieście, albo też machał całymi dniami żelastwem bez celu. Rycerzem i tak nigdy nie zostanie; Mikołaj, póki żyć będzie, na pewno się na to nie zgodzi! Fakt, że trochę fechtunku smarkaczowi się przyda, bo przecież nieraz jeszcze przyjdzie mu wziąć udział w jakiejś wyprawie wojennej. Mikołaj już trzy razy wziął udział w wyprawach, a zbroja nadal wisi w komnacie gotowa do drogi. Jeszcze trochę, a i ­Chrystianowi będzie musiał taką sprawić.

– Pozwolę, pozwolę – zgodził się. Nie może przecież synowi przy Henryku i Jadwidze odmówić. Wzięliby go za jakiegoś tyrana albo w najlepszym wypadku za sknerę; wiadomo, że taka „wycieczka” z pewnymi wydatkami się wiąże, a Henryk nigdy ich swojej Jadwini nie skąpi. – Masz tu sakiewkę… Wiesz, że wszystkiego wydawać nie musisz? – zapytał, czym wywołał ogólny śmiech siedzących w karczmie osób.

– Wiem. – Roześmiał się Chrystian. – Magdę też wezmę ze sobą – dodał.

– A gdzie ona łazi? – zapytał Mikołaj, nie umiejąc ukryć wyraźnej niechęci do córki.

– W szpitalu jest – odpowiedział spokojnie Chrystian.

– Zawsze tam łazi! – burknął Mikołaj.

– To źle? – zapytał zdziwiony Henryk. – Cieszyć się powinieneś, a nie narzekać.

Mikołaj nic na to nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami, zapytał, jak długo pobyt w mieście potrwa i poszedł do browaru, skąd przyszedł po niego jeden z pachołków; problem jakiś tam mieli.

Nie był zachwycony tym spotkaniem. Będzie musiał kilka godzin siedzieć w towarzystwie człowieka, któremu żonę chciałby zabrać. Nie wie, czy będzie potrafił śmiać się, żartować i jakby nigdy nic patrzeć w oczy komuś, kto nadal uważa go za przyjaciela. Mikołaj unikał, jak mógł, myśli, że i tak jest Ktoś, kto zna wszystkie jego pragnienia i zamiary.

*W tym czasie (jesień 1391 r.) w katedrze kwidzyńskiej leżeli już dwaj wielcy mistrzowie Zakonu: Werner von Orseln i Ludolf Konig von Watzau. Wiele lat później pochowany został też w tej samej krypcie Henryk von Plauen. Groby trzech wielkich mistrzów odnaleziono w roku 2007. Obecnie można w katedrze oglądać ich rekonstrukcję.

**Piękne freski na ścianach katedry istnieją do dziś.

*** 1 P 5, 8

**** Mt 8, 12

*****Vera – łac. prawdziwa.

****** Oficjał – sędzia sądu kościelnego. Był nim w tym czasie kanonik Jan z Żuławki, autor kroniki krzyżackiej lat 1360–1419.

******* Konsystorz – sąd kościelny.

********Kirys – najważniejsza część zbroi rycerskiej, ochrona piersi lub też piersi i pleców.

********Scholar – uczeń szkoły katedralnej.

********Rzeczywiście Zakon starał się o to, aby w Chełmnie powstał uniwersytet, był już nawet dekret papieski zezwalający na jego utworzenie, ale wydarzenia polityczne końca XIV i początków XV w. zniweczyły te plany. Warto w tym miejscu dodać, że rzeczywiście wielu chłopców ze średniowiecznego Kwidzyna studiowało na różnych europejskich uniwersytetach.

********Prepozyt – przełożony kapituły katedralnej.

III. Henryk

Jadąc do Kwidzyna, minęli należący do kapituły folwark Łąck, wiele mieszczańskich pól uprawnych, liczne pastwiska dla koni, z których zarówno biskup, jak i mieszczanie korzystali, miejską cegielnię pod wzgórzem Knieberg oraz Malborskie Przedmieście, gdzie pobudowano jedną z kilku kwidzyńskich słodowni, administrowany przez Kapitułę Szpital Świętego Ducha, stajnię Mikołaja oraz pięć domów mieszczańskich; między innymi dom znanego na całą okolicę handlarza winem, Jakuba Polaka. Po prawej stronie widać było mury otoczonego fosą ogromnego przedzamcza, na którym znajdowało się wiele zarówno gospodarczych, jak i mieszkalnych budynków, gdyż prawie wszyscy pracujący na zamku ludzie tam właśnie mieszkali.

Nie byli sami na tym północnym, jak go nazywano, trakcie. Do Kwidzyna zdążało wielu ludzi. Minęli kilku pieszych wędrowców z tobołkami na plecach, trzy wozy, kilkunastoosobową grupę nędzarzy i kalek oraz jedno małżeństwo z dwukołowym wózkiem pełnym płodów ziemi. On ciągnął, ona z kolei pchała, wkładając w tę czynność wiele wysiłku. „Ciekawe, czy sprzedadzą?” – pomyślał Henryk. – „Słońce już dość wysoko”.

Do miasta wjeżdżało się przez zwodzony most i ogromną bramę z dwiema wieżami: większą północną, w której było kilka mieszkań do wynajęcia, oraz mniejszą południową. Mimo październikowego chłodu ruch na prowadzącej do Rynku ul. Malborskiej był bardzo duży. Nic dziwnego, bo pogoda była naprawdę piękna. Tak słonecznej jesieni mieszkańcy Kwidzyna nie widzieli od lat. Wszyscy rzemieślnicy i kupcy pootwierali swoje kramy, których naprzeciwko domu wikariuszy i karczmy Mikołaja było aż osiem. Kręcił się przy nich kolorowy tłum, nie tylko mieszkańców miasta, przeważnie kobiet, które wyszły z domów, żeby zakupy zrobić, ale też przybyszów spoza Kwidzyna, z daleka nawet, którzy albo sprzedać, albo nabyć towar przyjechali. Podobnie jak Henryk, który zamierzał kirys sobie kupić, a przy okazji jakieś fatałaszki dla Elżbiety i Jadwini. Może też jakieś ładne materiały kupi, z których zarówno żona, jak i córka dadzą sobie eleganckie suknie lub płaszcze uszyć.

Konie zostawili w małej stajni obok gospody i weszli do środka. Siedziało tam już kilkanaście osób, ale atmosfera w karczmie nie była zbyt radosna, widocznie goście za mało jeszcze rozweselających płynów w siebie wlali. Trzech rycerzy (z pewnością byli to rycerze, bo eleganckie, wybijane guzami pasy mieli i solidne, dość ciężkie miecze u boku) rozprawiało żywo o tym, czy będzie wojna z Polską, czy nie?

Przybyszów z Baldramu przywitał uradowany Chrystian. Mikołaja nie było na dole, dopiero czeladna Kinga z góry go sprowadziła. Wyglądał okropnie. Sprawiał wrażenie, jakby był bardzo chory albo jakby mu duszę jakiś złych duch pożerał. Henryk udawał, że w ogóle tego nie widzi i zapowiedział biesiadę, podczas której miał nadzieję dowiedzieć się, co przyjaciela trapi. „Musi to być naprawdę coś trudnego do zniesienia, coś, co nie pozwala mu spokojnie żyć” – myślał. – „Może właśnie to »coś« jest powodem, że Mikołaj przestał do Baldramu przyjeżdżać?.

Henryk za każdym razem, gdy był w Kwidzynie, zaglądał do katedry, żeby przed Najświętszym Sakramentem swoje problemy Jezusowi powierzyć, a także żeby dwom wielkim mistrzom Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny hołd należny oddać i nad ich grobami się pomodlić.

– Najpierw pójdziemy do katedry, potem ja pójdę z Rudolfem do płatnerza, a wy z Albertem na ten swój… spacer po mieście – poinformował dzieci po wyjściu z karczmy.

„Najpierw pójdziemy do katedry!” – nie było to takie proste; po drodze był przecież Rynek, na którym tyle się działo! Jakieś przekupki kłóciły się tak głośno, że pachołek miejski musiał interweniować i zagrozić, że jeśli się nie zamkną, to on je zamknie; gromadka dzieciaków biegała między straganami, próbując (tak to przynajmniej wyglądało) ukraść coś do zjedzenia; dwóch chłopców pchało wózek z beczką wody, która chlupała na wszystkie strony, tak że pewne dwie elegancko ubrane damy musiały odskoczyć z piskiem, żeby swoje długie suknie przed wodą uchronić; jakieś dwie umorusane dziewczynki przy pomocy szczekającego zawzięcie pieska próbowały schwytać wystraszonego, kwiczącego i starającego się uciec za wszelką cenę prosiaka; dwóch rycerzy (Henryk ich nie znał) bardzo głośno próbowało wytargować u właściciela kantoru niższe oprocentowanie pożyczki; trzej kuglarze – i to nimi najbardziej zainteresował się Piotrek – robili, co mogli, żeby zainteresować przechodniów i kilka fenigów zarobić… Chłopiec nie mógł oderwać od nich oczu.

– Mogę im coś rzucić? – zapytał. Henryk dał mu szylinga, niech wie, że uczciwą pracę, nawet jeśli to kuglarze czy inni igrce są, nagradzać trzeba. Kuglarze w podzięce dwornie się przed Piotrkiem skłonili, czym na jego twarzy wywołali radosny uśmiech.

– Jak będziemy tak przystawać, nigdy do katedry nie dojdziemy – zaprotestowała zniecierpliwiona Jadwiga. – Będziemy przecież chodzić po mieście, to wszystko Piotrkowi pokażemy.

– Słusznie – zgodził się Henryk. – Idziemy do katedry.

Zamek kapituły i katedra były wielką dumą nie tylko Kwidzyna czy diecezji pomezańskiej, ale całego państwa zakonnego. Szczególnie katedra; bo jeśli są w Prusach warownie przypominające swoją architekturą zamek w Kwidzynie, to budowlę sakralną, w części chociaż dorównującą wspaniałością katedrze wzniesionej na Wyspie Marii, trudno w tym państwie znaleźć. Żaden skryba nie jest w stanie opisać jej piękna! Każdy, kto chociaż raz ją widział, kto stając w jej środku, rozejrzał się wkoło, a i subtelnej, koronkowej strukturze gwieździstego sklepienia się przyjrzał, musiał pomyśleć: „Czy to możliwe, że ludzie sami ją zbudowali? Czy to aby nie aniołowie Boży z nieba zstąpili i mocy swej budowniczym ­udzielili?”.

Przed wejściem do świątyni koczowało trzech żebraków, tak więc Henryk znów miał okazję dać dzieciom lekcję miłości bliźniego.

– Dlaczego trzeba biednych wspierać? – zapytał Piotrka, chcąc sprawdzić, czy z nauk swojej matki cokolwiek zapamiętał.

– Bo… bo… bo gdy biednemu dajemy, to tak samo, jakbyśmy Panu Jezusowi dawali.

– Brawo! – orzekło całe towarzystwo, w pełni popierając to, co z ust dziecka usłyszało.

Mieli ogromne szczęście, bo trwała akurat próba chóru scholarów. Potężne wnętrze katedry aż po same żebra sklepienia wypełniały niezwykłe dźwięki organowych piszczałek i chłopięcych gardzieli, a przenikając się nawzajem, tworzyły nieziemską kanonadę zdolną zachwycić najmniej nawet wrażliwego człowieka. Wszyscy stali zasłuchani, zadzierając głowy, nawet mały Piotruś, któremu zwykle figle w głowie były, rozdziawił szeroko buzię i całym sobą chłonął te niebiańskie dźwięki.

– Jakbym w niebie był – wyszeptał jeden z giermków.

– Tak, ojcze? – zapytał Piotrek. – W niebie tak jest?

– Jeszcze piękniej – odpowiedział z przekonaniem Henryk.

Mimo pięknej pogody i dużego ruchu na ulicach miasta w katedrze było kilkanaście osób, jednak uwagę Henryka przykuła tylko jedna z nich: pewna bardzo skromnie (żeby nie powiedzieć biednie) odziana kobieta, która klęcząc, wpatrywała się w ołtarz z tak anielskim uśmiechem na twarzy, jakby nie ołtarz, lecz to niebo, o które Piotrek pytał, widziała. Nie zwracała uwagi na ludzi, kto wie, czy w ogóle dźwięk organów i śpiew chóru słyszała? A może to właśnie te dźwięki były powodem jej zachwytu?

Henryk nigdy nie widział tej kobiety, zapytał więc Chrystiana, który znał w mieście prawie wszystkich, nie licząc oczywiście wędrowców, żebraków i całej tej przewalającej się przez każdy gród gromady opryszków i nędzarzy:

– Znasz tę kobietę?

– Ma na imię Dorota* – odpowiedział Chrystian, nie patrząc nawet na Henryka. Dobrze wiedział, o kogo chodzi. – Od niedawna jest w mieście. Pomaga przy chorych w Szpitalu Świętego Ducha. Mieszka u Mathei.

– Mathei Quodemosse? Tej przekupki? – Henryk znał Matheę, bo jak miał jakieś nadwyżki owoców lub warzyw, do niej właśnie posyłał.

– Noooo … – potwierdził Chrystian.

Kobieta, chociaż kilka osób na nią patrzyło, nie drgnęła nawet. Nie zmienił się też wyraz jej twarzy – zwróconej ku innej, z pewnością dużo lepszej niż ta, rzeczywistości.

– Długo będziecie się tak na nią gapić? – z właściwą sobie swadą zapytała Jadwiga.

Chór scholarów przestał śpiewać, ale organista grał dalej. Teraz dopiero pozwolił sobie na ujawnienie niezwykłych możliwości organów, na wydobycie z nich dźwięków, które nie tylko wnętrze katedry, ale też całe jestestwo człowieka wypełniały, tak że zarówno zachwyt ogromny, jak i trwoga jakaś irracjonalna zaczęła się w nim rodzić. Nikt nie mógł się ruszyć z miejsca dopóty, dopóki moc tych dźwięków nie zelżała i włosy na ciele nie opadły.

– Boże! – jęknęła Jadwiga.

Gdy organista, swawoląc jakby, biegał delikatnie palcami po klawiaturze, Henryk uznał, że jest to dogodny moment na to, żeby w akompaniamencie tych tonów popatrzeć, jak powstają freski, na które również starał się od czasu do czasu jałmużnę jakąś wpłacić. A powstawały dzieła, których (Henryk jest o tym święcie przekonany) w żadnej innej świątyni próżno byłoby szukać. Wyglądały jak powieszone na ścianie kobierce, bo nawet drążki, na których to zostały niby zawieszone, z wielką starannością artysta namalował. Ogromne wrażenie robiły na rycerzu takie sceny jak Ukrzyżowanie, ­Zmartwychwstanie, Zaśnięcie Najświętszej Marii Panny czy Sąd Ostateczny, który swoją grozą każdego grzesznika na wskroś przeszywał. Bardzo Henrykowi podobały się sceny z życia różnych wielkich świętych, bo to i przykład dla każdego człowieka jest, jak żyć należy, żeby w niebie razem z Panem Jezusem się znaleźć, i otucha w grzesznika, który na świętych patrzy, wstępuje i nadzieja, że jeśli oni dali radę, to i on słabość swą pokonać i nagrodę po śmierci odebrać może. Ukończone już były malowidła przedstawiające święte Barbarę, Elżbietę, świetych Mikołaja, ­Krzysztofa, Helenę, Justyna… co do niektórych Henryk nie miał pewności, jakie imiona noszą, ale na pewno niejedna jeszcze okazja się trafi, żeby wiedzy takiej nabyć. Artysta malował właśnie dwunastu apostołów, czyli tych, którzy Kościół Chrystusowy od podstaw stworzyli, ale Piotruś nie pozwolił niestety Henrykowi zbyt długo przy rusztowaniu się zatrzymać, chciał bowiem jak najszybciej do miasta iść, jakby się bał, że ten kolorowy, hałaśliwy tłum zniknie gdzieś nagle, a i kramy z różnościami zwinięte zostaną. Było jednak coś, czego Henryk pominąć nie mógł: modlitwa przy grobach wielkich mistrzów. Należy im się to od mieszkańców Kwidzyna i okolic; nie bez przyczyny przecież umieścił Pan ich doczesne szczątki tutaj właśnie. Widocznie chciał, żeby to kanonicy pomezańscy i mieszkańcy Wyspy Marii wymodlili dla nich zbawienie.

– A kto tu leży? – zapytał Piotrek, gdy znaleźli się w krypcie, w której pod posadzką pochowani byli ­Werner von Orseln i Ludolf König von Watzau. Chciałoby się powiedzieć: „Tu leżą dwaj naprawdę wielcy mistrzowie; nie tylko z nazwy, ale i z ducha wielcy”. Dla pierwszego z nich najważniejszą przecież sprawą była doskonałość życia duchowego braci, ich zbawienie, a nie ziemskie bogactwa, uciechy i władza. Życiem przypłacił swoją prawość, swoje oddanie dla misyjnych idei Zakonu, a przez to też dla samego Chrystusa. Dziekan Jan** powiedział kiedyś Henrykowi w zaufaniu, że śmierć mistrza Wernera była wynikiem spisku najwyższych dostojników Zakonu, niezadowolonych z przeprowadzanych przez wielkiego mistrza reform. Boże! Miej w opiece tych, którzy ulegli podszeptom szatana, a mistrzowi Wernerowi pozwól cieszyć się szczęściem wiecznym! A Ludolf König? Jemu szczególnie gorące modlitwy się należą. Jego dramat stał się przecież dramatem całej rodziny Henryka, bo to podczas tej nieszczęsnej wyprawy w roku 1345 zginął Karol, a wielki mistrz Ludolf z przejęcia wielkiego jasność umysłu stracił. Niech mu Pan za dobro policzy tę wielką boleść duszy, którą musiał przez lata całe znosić.

– Kto tu leży? – powtórzył pytanie Piotrek. Henryk ocknął się:

– Wybacz synku – powiedział. – Modliłem się. Dwaj wielcy mistrzowie Zakonu tu leżą – wyjaśnił. – A wiesz – zapytał po krótkiej chwili – kto to jest wielki mistrz Zakonu?

– Tooo… – zastanawiał się przez moment chłopiec, skrobiąc się, jak dorosły mężczyzna, po głowie – najważniejszy człowiek w Zakonie.

– I w całym naszym państwie – dodała Jadwiga.

– Tak ojcze? – Dla Piotrka ostateczną instancją zawsze był ojcowski autorytet. – I w całym naszym państwie?

– Tak, i w całym naszym państwie – potwierdził Henryk. Po chwili ukląkł obok płyt nagrobnych, przeżegnał się i głośno zaczął się modlić:

– Panie, który wszystko wiesz i znasz ludzkie myśli, wejrzyj na tych dwóch wielkich mistrzów Zakonu, na ich miłość do Ciebie i Twojej Matki, a mając wzgląd wyłącznie na dobro, które w życiu czynili, przyjmij ich do swojego Królestwa…

– Amen! – zakończyli wszyscy chórem.

– A jeśli są już w niebie? – zapytał Piotrek.

– Nie martw się. – Uśmiechnął się Henryk. Modlitwy się nie zmarnują. Ktoś inny z nich skorzysta.

Gdy kierowali się ku wyjściu, nieznajoma o imieniu Dorota nadal klęczała z tym samym co przedtem wniebowziętym wyrazem twarzy. Wyglądała, tak jakby już za życia dane jej było nieba zakosztować. Po opuszczeniu murów świątyni Henryk postanowił czegoś więcej dowiedzieć się o tej kobiecie.

– Często bywa w katedrze? – zapytał Chrystiana.

– Codziennie – odpowiedział chłopiec. – Codziennie rano jest na Mszy świętej, a potem przez wiele godzin modli się. Czasami do samego wieczora… chyba że do szpitala przyjdzie, wtedy nie.

– Tak bez jedzenia?

– Chyba tak.

– Skąd się wzięła w Kwidzynie?

– Podobno z Gdańska przyjechała. Przywiózł ją jakiś kupiec, czy ktoś…

– A skąd ty o niej tyle wiesz? – Zaciekawił się Henryk.

– Magda mi opowiadała. Ona w szpitalu często bywa, dlatego wie. Gdy ta Dorota jechała z tym handlarzem, to prawie pod samą bramą wóz się wywrócił i mocno ją poturbował. Handlarz przyniósł ją do szpitala i Magda przez cały tydzień się nią opiekowała. Medyk też do niej przyszedł, ale machnął tylko ręką i powiedział: „Nie wyżyje”. Po tygodniu otworzyła jednak oczy, usiadła, spojrzała na Magdę, która przy niej czuwała, uśmiechnęła się i jakby od dawna ją znała, powiedziała: „Dobrze, że jesteś, moje dziecko. Zaprowadź mnie do kościoła, muszę podziękować Bogu za uzdrowienie”.

– Coś podobnego! – Zdziwił się Henryk. Pozostali również słuchali z zainteresowaniem słów Chrystiana, chcieli się nawet czegoś więcej o tej tajemniczej Dorocie dowiedzieć, ale Chrystian nic ponadto na jej temat powiedzieć nie umiał.

– Matheę zapytajcie – poradził. – Ona na pewno wie więcej.

Na Rynku jakiś nieznany nikomu pielgrzym, stojąc dla lepszej widoczności na dużej drewnianej skrzynce, krzyczał coś o wojnie, o nieszczęściach, o Antychryście i końcu świata, który jest tuż, tuż… Wyciągał przy tym co chwilę ręce ku niebu, biorąc samego Boga na świadka, że prawdę mówi. Coraz więcej przechodniów zbierało się wokół mówcy; wszyscy widzieli, że z daleka przybył, ciekawi więc byli, jakie wieści z sobą przynosi. Henryk również się zatrzymał i słuchał przez chwilę brudnego, cuchnącego na odległość wędrowca, który mówił właśnie o przepowiedniach Świętej Brygidy***, o „pewnym Zakonie, który grób sobie kopie” i o armii, która „całą Civitas Prussie****z ziemią zrówna, jeśli Zakon swojej polityki nie zmieni”. Dwaj uzbrojeni pachołkowie miejscy, którzy z oddali przysłuchiwali się krzykom pielgrzyma, podeszli do niego, a jeden z nich zawołał:

– Zamknij ten świński ryj, oberwańcu jeden, bo w wieży wylądujesz!

„Oberwaniec” zamilkł zaskoczony, nie zdążył jednak na nowo ust otworzyć, bo Henryk ściągnął go ze skrzynki, wziął na bok i ściszonym głosem zapytał:

– Życie ci niemiłe, idioto? Skąd przybywasz?

– Z Polski – odpowiedział spokojnie wędrowiec.

– Masz jakieś godne uwagi wieści, czy tylko tak z głupoty się wydzierasz?

– Oooo! Panie mój! Jakbym tylko coś do jedzenia i picia dostał, mógłbym godzinami opowiadać.

Henryk wcisnął mu w rękę szeląga*****:

– Idź się wykąp! – powiedział. – Nie musisz iść do miejskiej łaźni, idź do gospody Dreschera…

– A gdzie to jest ? – zapytał wędrowiec.

– Miniesz ten rząd kamienic, skręcisz w lewo i zaraz na gospodę Mikołaja Dreschera trafisz. Wykąp się i zamów sobie coś do jedzenia. I o czyste odzienie poproś. Niedługo przyjdziemy i… opowiesz nam o wszystkim.

– Piwa… – zaczął nieśmiało pielgrzym.

– Piwa – przerwał mu Henryk – dostaniesz tyle, ile zechcesz.

Cuchnący jak sto diabłów wędrowiec poszedł szybko w kierunku karczmy, a Henryk zadowolony z siebie spojrzał na giermka i triumfalnym tonem wypowiedział jedno tylko słowo:

– No! – Co miało znaczyć: „Nareszcie dowiem się, co o tym wszystkim sądzą ci, którzy po drugiej stronie granicy mieszkają”.

Brat Zygfryd, który na czele miejscowego konwentu stał i w starym zamku rezydował, powiedział mu, że Polacy, którzy od pół wieku ramię w ramię z braćmi i rycerstwem całej Europy przeciwko pogańskiej Litwie walczyli, teraz Kościół Chrystusowy zdradzili, z pogaństwem się sprzymierzyli i uczucia swojej królowej za nic mając, dzikusa na tron swój wsadzili. Co więcej, spiskować przeciwko Zakonowi w Stolicy Apostolskiej ­zaczęli i zwrotu ziem od Zakonu zażądali; tych ziem, które mu sami, wiele lat temu w formie jałmużny darowali. ­Henryk ciekaw był bardzo, co Polacy o tym mówią, jak oni tę sytuację widzą. Miał nadzieję, że obdartus z Polski naprawdę coś ciekawego mu powie.

Już mieli iść do kamienicy Klemensa na Długim Targu, gdzie kupiec miał kram z materiałami, gdy na Rynku pojawili się dwaj pachołkowie miejscy, którzy w towarzystwie swojego kapitana prowadzili związanego i poturbowanego już dość mocno mężczyznę.

– Co się stało? – zapytał zaciekawiony Henryk.

Kapitan spojrzał w kierunku pytającego, marszcząc groźnie czoło, ale gdy zobaczył, że to znajomy rycerz pyta, rozchmurzył się.

– Dzisiaj w nocy dwóch bandziorów próbowało kupca Rudolfa obrabować – poinformował ściszonym głosem.

– Nie udało im się?

– Niby się udało, ale nie wiedzieli, że pod nieobecność Rudolfa i jego rodziny parobek Mikołaj domu pilnuje. Chłopak wymknął się po cichu i przybiegł do mnie.

– Coś podobnego! – Pokręcił głową Henryk.

– Z samego rana zaczęliśmy ich szukać. Jednego złapaliśmy, drugi uciekł. Moi ludzie przeszukują domy.

– Nie uciekł z miasta? – zdziwił się Henryk.

– Nie, bo strażnicy na bramach wiedzą o wszystkim i kontrolują każdego opuszczającego miasto.

– Może być wśród tłumu.

– Dlatego też dwóch pachołków kręci się po mieście. Jak byście widzieli kogoś podejrzanego, powiadomcie nas, dobrze? Albo pochwyćcie go i przyprowadźcie do mnie.

– Jasne! – zgodził się Henryk.

Przy kramie Klemensa uwijali się jego młody, chudy pracownik oraz gruba, brzydka żona. Oboje ­starali się przekonać jakąś znudzoną damę, że lepszego niż u nich materiału na suknię nigdzie nie dostanie.

Klemens natomiast próbował dogadać się z jakimś klientem, który przyjechał z daleka i chciał kupić większą ilość materiału.

– Zastanowię się – powiedział niezadowolony z negocjacji klient. – Pójdę jeszcze na Szeroką do Szymona.

– Bardzo proszę. – Z uśmiechem przystał na takie zakończenie sprawy Klemens.

Henryk był zaskoczony.

– Nie zależy ci na tym kliencie? – zapytał.

– Zależy, ale Szymon i tak nie ma jedwabiu, którego on szuka. Nie martw się, wróci! Słyszałeś, że Rudolfa okradli? Podobno pachołkowie nie mogą znaleźć bandziorów.

– Właśnie rozmawiałem z kapitanem; jednego już złapali.

– To dobrze. Drugiego też znajdą. A ty właściwie co tu robisz? Odwiedzić mnie przyjechałeś czy kupić coś chcesz?

– Jedno i drugie – odpowiedział, śmiejąc się Henryk. – Za godzinę zbiórka u Mikołaja. Co ty na to?

– Co ja na to? – Ucieszył się Klemens. – Pasuje mi to jak nigdy! Pić mi się dzisiaj tak chce, że miejsca nie mogę sobie znaleźć.

– No i dobrze! – Roześmiał się po raz drugi Henryk. – Miejsce w karczmie na pewno sobie znajdziesz.

– Otóż to! – zgodził się z przyjacielem kupiec. – A materiały to tak konkretnie jakie chciałeś?

– Jakieś ładne… dla Elżbiety i Jadwigi.

– Ooooo, mój droooogi! – zaśpiewał Klemens. – Takie piękne niewiasty na najpiękniejsze jedwabie zasługują!

– Pewnie! – żachnął się Henryk. – Ty myślisz, że mnie pieniądze z nieba spadają?

– Z nieba, nie z nieba, gdyby ci Pan nie błogosławił, na pewno byś ich nie miał. Nie żałuj dla ukochanej, mówię ci, nie żałuj! Zresztą, po znajomości, opuszczę cenę. Co tam! Stać mnie na to!

– Oj potrafisz kusić, potrafisz! – śmiał się zdecydowany już prawie na kupno jedwabiu rycerz. – Chyba u samego Belzebuba terminowałeś!

– Tfu! – wystraszony kupiec przeżegnał się. – Nawet nie wymieniaj tego imienia!

Henryk trwożliwie rozejrzał się wkoło, jakby wspomniany przez niego Belzebub rzeczywiście krył się w pobliżu, zaraz jednak zmitygował się i obojętnym już tonem powiedział:

– No to pokaż, co tam masz najpiękniejszego.

Klemens rozwinął przed nim delikatny, połyskujący niczym złoto, zdobny w prześliczne wzory kwiatowe jedwab, którego intensywna soczysta zieleń tak zachwyciła rycerza, że tylko zdołał wyszeptać: „Matko Najświętsza!”.

Giermek wpatrywał się bez słowa w materiał, nawet nie wiedział, że takie cuda na świecie istnieją.