Jestem zbawiony - Kazimierz Trybulski - ebook

Jestem zbawiony ebook

Kazimierz Trybulski

0,0

Opis

Publikacja w klasycznej, filozoficznej formule dialogu opowiada o drodze autora do poznania Boga. Rozważania o kondycji współczesnego chrześcijaństwa przeplatane są z osobistą historią życia i uzupełnione są rozważaniami o Kościele w Polsce, Kościołach zachodu czy kulcie maryjnym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jestem

ZBA

WIO

NY

Kazimierz Trybulski

Kazimierz Trybulski

Jestem zbawiony

Copyright by © Kazimierz Trybulski 2023

Copyright by © Kreativer 2023

Adisutacja i sklad: Grzegorz Szczepaniak

Korekta: Ewa Krefft-Bladoszewska

Okładka: Tomasz Stankiewicz

Kreativer Sp. z o.o.

81-574 Gdynia, ul. Goska 8,

[email protected]

Wydanie I, Gdynia 2023

ISBN 978-83-66842-19-9 [druk]

ISBN 978-83-66842-20-5 [ePub]

ISBN 978-83-66842-21-2 [mobi]

Drogi czytelniku!

Mam siedemdziesiąt siedem lat, tak więc idąc przez życie, zdążyłem zaliczyć wiele upadków i metamorfoz, z których ostatnia, czyli wejście na drogę nawrócenia się, miała miejsce około dziesięć lat temu. I chociaż nie jestem ani teologiem, ani biblistą, ani nikim w tym stylu, nagromadziłem w sobie przez ten czas wiele (sprowokowanych w dużej mierze lekturą Pisma świętego i innych tekstów) przemyśleń, z którymi chciałbym się bardzo z Tobą podzielić. Czego dotyczą te przemyślenia? Mówiąc krótko: istoty chrześcijaństwa, kształtu naszego (czyli polskiego) katolicyzmu, głównych grzechów Kościoła Katolickiego (polskiego w szczególności), współczesnego kryzysu wiary, sposobów wyjścia z tego kryzysu itp. Dziwić Cię może też tytuł tej mojej książeczki. Nie jest to ani żart, ani chwyt marketingowy. Wyjaśnię Ci wszystko, jeśli postanowisz uważnie tekst ten przeczytać.

Mam nadzieję, że nie zrazi Cię na samym już starcie fakt, że jestem osobą świecką. To prawda, że do niedawna osoby świeckie nie miały zbyt wielkiego prawa głosu w sprawach religijnych, chociaż Sobór Watykański II i Synod Biskupów w 1987 r. stanowił inaczej. Klimat w Kościele zmienia się jednak „z dnia na dzień” i mam nadzieję, że z przemyśleń „świeckiego”, który wiele przeżył, wiele doświadczył i który nieuchronnie zbliża się do „mety”, skorzysta niejeden, o wiele młodszy od niego chrześcijanin. Dlaczego poruszam sprawę wieku? Bo jeśli ktoś mnie pyta, czego, patrząc wstecz, żałuję najbardziej, odpowiadam: Tego, że tak późno wszedłem na drogę nawrócenia!

Kilka słów wyjaśnienia odnośnie formy, jaką przyjąłem: pisząc ten tekst, chciałem, żeby wyglądał jak wywiad prowadzony ze mną przez człowieka o wiele ode mnie młodszego. W jego ustach umieściłem pytania i uwagi, z którymi spotkałem się na portalach społecznościowych lub w rozmowach z bliskimi i znajomymi. Są też wśród nich pytania, które rodziły się w mojej głowie w okresie, w którym daleko mi było do Boga. Myślę, że forma ta sprawi, że łatwiej Ci będzie przebrnąć przez tekst, który ze względu na problematykę, którą zawiera, wymaga dużego skupienia i uwagi.

Autor

Jestem zbawiony

Gdy umawialiśmy się na te spotkania, powiedziałeś, że na samym początku będziesz chciał scharakteryzować współczesny polski katolicyzm, który nazwałeś „niechrześcijańskim”. Dlaczego?

Zacznę od tego, że to nie ja wymyśliłem termin – „katolicyzm niechrześcijański”. Użył go na znanym w Internecie portalu społecznościowym pewien zakonnik. Spodobało mi się to określenie, bo według mnie w trafny sposób charakteryzuje naszą rzeczywistość religijną. Zaryzykuję twierdzenie, że wiara większości polskich katolików nie jest prawdziwą wiarą, gdyż oparta jest przede wszystkim na emocjach i wyraża się głównie w różnego rodzaju praktykach religijnych i kultywowaniu tradycji. Przypomnijmy sobie słowa Jezusa: „Nie każdy, który mówi do mnie Panie, Panie, wejdzie do Królestwa Niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie” (Mt 7,21). Ze słów tych wynika, że częste bywanie w kościele i uczestniczenie w różnego rodzaju nabożeństwach (a namnożyło się ich trochę w Kościele Katolickim), chodzenie na długie pielgrzymki i wystawanie z różańcem w ręku na ulicach i placach naszych miast nie zbawia, bo nie na tym polega wiara, która, jak mówi Pismo święte, „działać powinna przez miłość”. (por. Ga 5,3). Oto kluczowe dla religii chrześcijańskiej słowo: Miłość! Miłość do Boga i ludzi!

Na pytanie: „Które jest pierwsze ze wszystkich przykazań?”, Jezus odpowiada: „Pierwsze jest: »Będziesz miłował Pana Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem, całą swoją mocą«. Drugie jest to: »Będziesz miłował swego bliźniego, jak siebie samego«. Nie ma innego przykazania większego od tych. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy” (Mt 22,36-40).

W innym znów miejscu dodaje: „Nowe przykazanie daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, jak Ja was umiłowałem; żebyście się i wy tak miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13,34-35).

Nie będę oceniał członków innych Kościołów chrześcijańskich, bo ich za bardzo nie znam, ale my, katolicy, daleko odeszliśmy od Ewangelii, od Chrystusowego przykazania miłości. Nasz katolicyzm, rzeczywiście stał się „katolicyzmem niechrześcijańskim”, bo nie przestrzegamy „nowego przykazania”, które dał nam Jezus. Jesteśmy egoistami, nienawidzimy się nawzajem, walczymy ze sobą, wykorzystujemy jeden drugiego, nie akceptujemy i krytykujemy wszystkich tych, którzy się od nas w jakiś sposób różnią… Dawno już zapomnieliśmy o tym najważniejszym dla chrześcijanina przykazaniu, za to ciągle powołujemy się na Dekalog! Słowo „Dekalog” odmieniamy przez wszystkie przypadki, bo to bardzo wygodne, niewymagające Prawo! „Nie zabijaj? Żaden problem; nigdy nikogo nie zabiłem! Nie kradnij? Nigdy nikogo nie okradłem! Nie cudzołóż? Nigdy nie zdradziłem swojej żony! Na pewno pójdę do nieba!”

Przypomnijmy sobie, jak Jezus interpretuje przykazania ze Starego Testamentu: „Słyszeliście, że powiedziano przodkom: »Nie zabijaj!«; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A ja wam powiadam: Każdy, kto gniewa się na swego brata, podlega sądowi” (Mt 5,21-22). „Słyszeliście, że powiedziano: »Nie cudzołóż!« A ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa” (Mt 5,27-28).

Dla wyznawców judaizmu Dekalog stanowił maksimum wymagań, dla ucznia Chrystusa, dla chrześcijanina, to nie jest nawet minimum! Jezus każe nam iść dalej: każe nam zajrzeć w głąb „serca”, w głąb myśli, bo przecież nasze zarówno dobre, jak i złe czyny mają swoje źródło w myślach! Od nich się wszystko zaczyna! Wyznawca judaizmu „grzeszył”, gdy dopuszczał się zabójstwa; chrześcijanin „grzeszy” już wtedy, gdy gniewa się na drugiego człowieka, gdy źle o nim myśli, gdy źle mu życzy!

Ale to nie wszystko! Chrystusowe przykazanie miłości nie dotyczy tylko i wyłącznie przyjaciół! W Starym Testamencie napisane jest: „Będziesz miłował swego bliźniego, a wroga swego będziesz nienawidził” oraz „Oko za oko, ząb za ząb!”. Jezus zmienia to prawo; dokonuje swoistej rewolucji, mówiąc: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół, módlcie się za tych, którzy was prześladują. Tak będziecie synami Ojca Waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. […] Bądźcie więc i wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,43-48). Tak więc uczeń Chrystusa powinien kochać każdego człowieka, nawet wroga!

Nie uważasz, że wymagania, jakie stawia swoim uczniom Jezus, są zbyt wygórowane? Kochać wrogów? Kochać tych, którzy nas krzywdzą? Przecież to wbrew „prawu naturalnemu”!

Fakt, człowiek „z natury” jest egoistą, dba jedynie o własne życie, własne interesy, własne, bardzo szeroko pojęte, dobro. Jezus każe jednak swoim uczniom wspiąć się na wyższy poziom człowieczeństwa! Poziom, na którym człowiek przestaje myśleć tylko o sobie, przestaje dbać tylko i wyłącznie o swoje dobro, a zaczyna myśleć o dobru innych ludzi; zaczyna je traktować jak swoje własne. Jezus chce, aby Jego uczniowie dążyli do doskonałości!

Do doskonałości?

Ależ tak! Powiedział przecież: „Bądźcie doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski!”.

Powiesz, że pytanie moje jest zbyt obcesowe, ale zapytam: Po co?

Po co? Ano po to, aby stać się bardziej podobnym do Stwórcy, aby ukończyć dzieło stworzenia: „Uczyńmy człowieka na obraz i podobieństwo nasze” (Rz 1,26). Stwarzanie człowieka, jego swoista „ewolucja” odbywała się etapami: poganin, człowiek „starotestamentowy”, chrześcijanin. Chrześcijaństwo to najwyższy etap „ewolucji” człowieka, to końcowy akt dzieła stworzenia; etap, w którym człowiek staje się najbardziej (bardziej się nie da) podobny do Boga, staje się „doskonałym, jak doskonałym jest jego Ojciec niebieski”, który w swoich działaniach kieruje się tylko i wyłącznie miłością.

Tylko miłością?

Tylko miłością! Tak twierdzi Jego Syn Jezus, który przedstawił nam obraz Boga Ojca w swojej Ewangelii, a w szczególności w przypowieści o Synu Marnotrawnym. Ktoś powiedział, że gdyby nawet zaginęły wszystkie Ewangelie i pozostała jedynie przypowieść o Synu Marnotrawnym, to i tak, z tej właśnie przypowieści wiedzielibyśmy, jaki jest Bóg. Każdy zna tę przypowieść, ale przypomnijmy sobie: Ojciec ma dwóch synów: starszy wiernie Mu służy, młodszy natomiast żąda swojej części majątku, dostaje ją i opuszcza dom rodzinny. Zwróćmy uwagę na fakt, że Ojciec w pełni respektuje wolną wolę syna, bo chociaż zdaje sobie sprawę z tego, że nikomu (a w szczególności synowi) nie wyjdzie to na dobre, spełnia jego wolę: daje mu przypadającą mu część majątku i pozwala mu odejść. Czy jednak przestaje go przez to kochać? Czy kocha go mniej niż tego starszego, wiernego mu syna? Nie! Przez cały czas wystaje pod bramą, oczekując jego powrotu. A gdy go widzi zbliżającego się do domu, wybiega mu naprzeciw i rzuca mu się na szyję, radując się z jego „nawrócenia”. Co więcej, przywraca mu synostwo (wraz z prawem dziedziczenia) i wyprawia ucztę na jego cześć, chociaż starszy, wierny mu przez cały czas syn, ma mu to za złe; twierdzi, że jego ojciec jest niesprawiedliwy. Prawda jest jednak taka, że Ojciec nie jest „niesprawiedliwy”; jest po prostu „dobry”, „miłosierny”! (por. Łk 15)

Takiego właśnie Boga przedstawił nam Jezus; co więcej, na własnym przykładzie pokazał nam, jak żyć, jak postępować, by stać się „doskonałym jak Ojciec”; przyszedł bowiem na świat i stał się człowiekiem nie tylko po to, żeby nas zbawić, otworzyć nam niebo, ale również i po to, aby pokazać nam, jak powinien żyć, jak powinien postępować chrześcijanin, człowiek „doskonały jak Ojciec”. Dlatego też nie ma innej drogi do doskonałości chrześcijańskiej, jak poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa!

Naśladowanie Jezusa Chrystusa? To chyba niemożliwe!

Nieprawda! Skoro Apostołowie oraz pozostali uczniowie Jezusa, a także wszyscy pierwsi chrześcijanie i kolejni „święci” żyjący w ciągu wieków mogli, to i my możemy. Trzeba się jednak (używając języka Ewangelii) „nawrócić”, czyli całkowicie zmienić swój sposób myślenia; o sto osiemdziesiąt stopni zmienić kierunek: z egoizmu na troskę o drugiego człowieka. „Jeden drugiego brzemiona noście” – pisze św. Paweł w Liście do Galatów (Ga 6,2), a w Liście do Koryntian dodaje: „Niech nikt nie szuka własnego dobra, lecz dobra bliźniego” (1Kor 10,24).

Jezusowi nie chodzi o to, byśmy pałali jakimś dziwnym, nienaturalnym uczuciem miłości do wszystkich ludzi, nawet tych, którzy krzywdzą nas i naszych bliskich! „Miłość chrześcijańska” to nie emocje, zauroczenie czy jakaś tam „chemia”; to dobroć, życzliwość, to… Jezus używa kilka razy słowa: „przyjaźń”. Mówi na przykład: „Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich!” (J 15,13). Nie znaczy to oczywiście, że oddanie życia za drugiego człowieka jest jakimś obowiązkiem chrześcijanina! Oczywiście, że nie! Jest granicą miłości chrześcijańskiej, jej wierzchołkiem, jej apogeum. To też nam Jezus pokazał: oddał swoje życie na krzyżu za wszystkich ludzi na ziemi; tych, którzy z Nim i z Jego Kościołem walczą również!

Jest w Ewangelii według św. Łukasza fragment, w którym Jezus przedstawia swoim uczniom przykład chrześcijańskiego stosunku człowieka do człowieka: „Ktoś z was, mając przyjaciela, pójdzie do niego o północy i powie mu: »Przyjacielu, użycz mi trzy chleby, bo mój przyjaciel przyszedł do mnie z drogi, a nie mam co mu podać«. Lecz tamten odpowie z wewnątrz: »Nie naprzykrzaj mi się! Drzwi są już zamknięte i moje dzieci leżą ze mną w łóżku. Nie mogę wstać i dać tobie«. Mówię wam: chociażby nie wstał i nie dał z tego powodu, że jest przyjacielem, to z powodu natręctwa wstanie i da mu, ile potrzebuje” (Łk 11,5-8).

Wszyscy uczniowie Jezusa Chrystusa są „przyjaciółmi”, i każdy z nich tak powinien traktować pozostałych. W tej krótkiej opowieści jeden z nich, będąc w drodze, wstępuje nocą do „przyjaciela”, budzi go i prosi o chleb, bo jest głodny. „Przyjaciel” numer dwa (nie znamy jego przemyśleń ani odczuć) nie ma w domu chleba i chociaż sytuacja ta na pewno nie dostarcza mu radości, idzie do przyjaciela numer trzy, budzi go (jest północ) i prosi o chleb dla zdrożonego „przyjaciela” numer jeden. Nie ma jak widać wątpliwości, że „trzeci” nie odmówi mu, chociaż też na pewno nie będzie zadowolony, tym bardziej że ma w domu dzieci, które śpią razem z nim w łóżku i z pewnością się obudzą. Tak też się dzieje: „Trzeci” jest bardzo niezadowolony z tego powodu, może nawet jest trochę zły, albo bardzo zły, nie odmawia jednak przysługi, uważa bowiem, że tak właśnie powinien postąpić. Odmowa, nawet w tak nietypowej sytuacji, byłaby czymś niegodnym „przyjaciela” (czyli chrześcijanina). Chrześcijanin ma prawo mieć swoje emocje, ma prawo się denerwować, ma nawet prawo kogoś nie lubić lub też odczuwać wobec niego inne jakieś negatywne, niezależne od jego woli emocje, powinien jednak pozostać nadal jego „przyjacielem”, chcieć jego dobra i dobro to czynić.

Kluczem do „miłości chrześcijańskiej” jest według mnie „zrozumienie” drugiego człowieka. Żeby się na niego, na jego potrzeby otworzyć, żeby potraktować go jak przyjaciela, trzeba go najpierw zrozumieć! Trzeba postawić się w jego położeniu i pomyśleć: „Co ja bym czuł, będąc w jego sytuacji? Czego bym, będąc na jego miejscu, oczekiwał od ludzi?” Przemyślenia takie staną się podstawą naszych podjętych wobec tego człowieka działań.

Działań pozytywnych oczywiście, polegających na udzieleniu mu pomocy.

Takiej, jakiej w danej sytuacji potrzebuje.

Przypomniała mi się właśnie znajdująca się w Ewangelii według św. Łukasza przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Jezus opowiada tę przypowieść pewnemu uczonemu w Prawie, który zapytał Go: „Kto jest moim bliźnim?”. Znasz ją?

No tak… mniej więcej.

Przypomnę ci więc: „Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko, że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadalii zostawiwszy na wpół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce, zobaczył go i minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał je gospodarzowi i rzekł: „Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał” (Łk 10,30-35).

Zarówno kapłan, jak i lewita, czyli ci, którzy powinni uczyć ludzi, jak należy postępować, nie udzielają pomocy obrabowanemu i pobitemu wędrowcowi. Natomiast Samarytanin (Samarytan Żydzi mieliw pogardzie), nie zastanawiając się nad tym, kim jest pokrzywdzony, udziela mu pomocy, poświęcając zarówno swój czas, jak i środki finansowe. „Idź i ty czyń podobnie” – mówi Jezus do słuchającego Go uczonego w Prawie. Tak powinien postępować każdy prawdziwy uczeń Chrystusa: czynić dobro wszystkim bliźnim, bez względu na to kim są; nawet, jeśli uważamy ich za wrogów.

Ale przecież polscy katolicy potrafią, jeśli jest taka potrzeba, stanąć na wysokości zadania, zachować się tak, jak ten Samarytanin i udzielić daleko idącej pomocy potrzebującym. Na przykład teraz, gdy trwa wojna w Ukrainie.

Masz rację, ale pamiętaj o tym, że miłość chrześcijańska to nie jakieś pojedyncze, okazyjne („jeśli zachodzi taka potrzeba”) zrywy miłosierdzia, lecz stan umysłu, sposób myślenia, który objawia się reagowaniem na każde, najdrobniejsze nawet kłopoty czy potrzeby drugiego człowieka; bez względu na okoliczności! To prawda, że wielu Polaków zareagowało właściwie na sytuację, w jakiej znalazł się naród ukraiński, ale na co dzień spotykam się z różnymi opiniami polskich katolików na ten temat. Rozmawiałem na przykład z pewną starszą panią (nota bene moją dobrą znajomą), która wykrzyczała mi w twarz: „Ciekawe, czy oni pomogliby nam, gdybyśmy się w podobnej sytuacji znaleźli!?”. Dodam, że pani ta jest „pobożną katoliczką” i co niedzielę do Komunii św. przystępuje.

Miłosierny Samarytanin nie zastanawiał się nad tym, czy leżący przy drodze człowiek pomógłby mu, gdyby on się w identycznej sytuacji znalazł. Myślenie, jakie zaprezentowała ta „pobożna katoliczka”, jest dalekie od chrześcijaństwa! Jest myśleniem pogańskim lub co najwyżej starotestamentowym, judaistycznym. Miłość chrześcijańska jest miłością bezwarunkową; taką, jaką darzy nas sam Bóg.

Rozumiem.

„Wzruszył się głęboko”. Mówiłeś, że „miłość chrześcijańska” nie opiera się na emocjach; ale też z pewnością nie jest tych emocji całkowicie pozbawiona?

Oczywiście, że nie! To, że „wzruszył się głęboko”, świadczy o tym, że nie tylko umysł, ale i serce tego Samarytanina „zarażone” zostało „miłością bliźniego”.

To, że uczeń Chrystusa nie jest pozbawionym emocji robotem, pokazał nam sam Jezus, który również (jako człowiek) odczuwał emocje i otwarcie je okazywał: płakał na wieść o śmierci Łazarza, zdenerwował się, widząc profanujących świątynię przekupniów, rozczulał się na widok lgnących do Niego dzieci, demonstrował negatywne emocje wobec obłudnych i niereformowalnych faryzeuszy, chociaż na każdego z nich, spojrzałby „z miłością”, gdyby ten wyraził chęć „nawrócenia się”, chęć zmiany sposobu myślenia; tak jak to było z faryzeuszem Nikodemem, z którym spędził całą noc na rozmowach o „ponownym narodzeniu się” (por. J 3,1-21).

A gdzie w tym wszystkim ja jestem? Mam rozumieć ludzi, być ich przyjacielem, dbać o ich dobro… A gdzie moje dobro? O sobie nie wolno mi myśleć?

Ależ wolno! A nawet trzeba! Ja to widzę tak: Bóg każe nam kochać bliźniego, „jak siebie samego”, prawda? Wynika z tego, że podstawowym warunkiem oraz wzorem „miłości chrześcijańskiej” do drugiego człowieka jest miłość do samego siebie! Mamy tak kochać ludzi, jak kochamy samych siebie! Gdy widzimy człowieka, który ma jakiś problem, jakiś kłopot, a może nawet spotkało go jakieś nieszczęście, staramy się tego człowieka zrozumieć, a następnie pomóc mu w miarę swoich możliwości tak, jakbyśmy w identycznej sytuacji pomogli sobie. Myślę, że właśnie o to chodzi w tym: „jak siebie samego”. Jak mogę „wzruszyć się głęboko” na widok potrzebującego mojej pomocy bliźniego, jeśli nie lubię samego siebie, jeśli nie umiem „wzruszyć się głęboko” na myśl o swoich kłopotach?

No tak.

Powiedzieliśmy sobie, że przestrzeganie miłości chrześcijańskiej to najwyższy poziom człowieczeństwa, to koniec „ewolucji” człowieka, to kres dzieła stworzenia, doskonałość sprawiająca, że stajemy się rzeczywiście istotami przypominającymi Boga! Pismo św. mówi, że osiągając ten poziom, osiągając doskonałość, rodzimy się na nowo, stajemy się „nowym stworzeniem”! (Patrz: 2Kor 5,17). To stawanie się „nowym stworzeniem”, to „nawracanie się” nie jest oczywiście jakimś jednorazowym, momentalnym aktem, lecz procesem trwającym nawet do końca życia! Owszem, zdarza się, że Bóg obiera sobie kogoś (a właściwie to obrał go sobie już przed wiekami) i dokonuje jego nawrócenia, które można nazwać „cudem”. Takim „cudem” było na przykład nawrócenie Szawła z Tarsu. Szedł do Damaszku, aby aresztować i uwięzić tamtejszych chrześcijan, gdy nagle na jego drodze stanął Chrystus, który oświadczył mu, że wybrał go sobie na Apostoła, który będzie głosił Ewangelię poganom. Takie nagłe „nawrócenie” jest niezwykłym darem, który otrzymali nieliczni, że wspomnę tu jeszcze słynnego dziennikarza francuskiego Andre Frossarda, autora książki Nie lękajcie się. Rozmowy z Janem Pawłem II. Frossard był ateistą, bo wychował się w rodzinie ateistycznej. Pewnego dnia przechodził obok kościoła, w którym było wystawienie Najświętszego Sakramentu. „Coś” kazało mu wejść do tego kościoła. Przebywał w nim kilkanaście minut; wyszedł jako wierzący chrześcijanin! Nikomu nie opowiedział, co się w tym kościele wydarzyło; jedyną jego odpowiedzią na to pytanie były słowa: „Widziałem Boga”.

Takich nawróceń w historii chrześcijaństwa było niewiele. Dlaczego Bóg wybrał sobie tych właśnie ludzi, a nie innych? Miał swoje powody: ludzie ci po nawróceniu się szerzyli Ewangelię Jezusa Chrystusa bardzo intensywnie i skutecznie; byli pomocnikami Boga w nawracaniu tysięcy lub nawet milionów.

No właśnie! Mówi się, że wiara jest łaską. „Czy to moja wina, że Bóg nie obdarzył mnie taką łaską?” – pytają niektórzy.

Bardzo wygodna wymówka, ale niestety nie ma ona nic wspólnego z prawdą. Wiara jest darem, to fakt, ale darem, który otrzyma każdy, kto chce dar ten otrzymać, kto nie zamyka się na działanie Ducha Świętego.

Jest w Ewangelii według św. Łukasza pewna piękna opowieść o Zacheuszu, przełożonym celników, człowieku bardzo bogatym, który zapragnął poznać Jezusa, bo dużo dobrego o Nim słyszał. Był jednak niskiego wzrostu, a że wokół Jezusa były zawsze tłumy, wdrapał się na sykomorę, żeby z góry przyjrzeć się osławionemu Nauczycielowi i Cudotwórcy. Nikt go siedzącego na tym wielkim rozłożystym drzewie nie zobaczył, ale zobaczył go Jezus. „Spojrzał w górę i powiedział do niego: »Zacheuszu, zejdź szybko na dół, dzisiaj bowiem muszę być twoim gościem!« Zacheusz pośpiesznie zszedł z drzewa i z ogromną radością przyjął Jezusa w swoim domu” (Łk 19,1-5). Zacheusz był grzesznikiem, człowiekiem z pewnością chciwym i dbającym o swoje dobro, był przecież „bardzo bogaty”. Nawiasem mówiąc, wszyscy ówcześni poborcy podatkowi umieli skutecznie dbać o własne interesy. Pragnie jednak poznać Jezusa; „coś” mu mówi, że jego życie nie ma wartości, że powinien się zmienić. Na pewno dotarły do niego informacje, że Jezus mówi wiele o miłości i miłosierdziu. Ta otwartość na dobro, ta chęć (może na razie tylko podświadoma, ale jednak) przemiany, „nawrócenia się”, miła jest Jezusowi, który informuje go, że jeszcze dzisiaj będzie gościem w jego domu.

Jaki jest rezultat tej wizyty? Tych z pewnością długich rozmów przy suto zastawionym stole? Ewangelista pisze, że Zacheusz, na zakończenie pobytu Jezusa w jego domu złożył następującą deklarację: „Panie, postanowiłem rozdać biednym połowę majątku, a tym, których oszukałem, pobierając zawyżony podatek, oddam cztery razy tyle, ile zabrałem”. „Dziś zbawienie zawitało do tego domu – powiedział Jezus – Ja Syn Człowieczy przyszedłem po to, aby szukać i ratować tych, którzy się zgubili” (Łk 19,8-10).

Zacheusz był z pewnością człowiekiem wierzącym, był przecież Żydem. Jego wiara była jednak wiarą „starotestamentową”. Może i po swojemu kochał Boga, dbał jednak tylko o siebie i swoją rodzinę (no może jeszcze o przyjaciół, chociaż i to jest bardzo wątpliwe), ale nienawidził wrogów i obojętne mu były losy każdego nieznajomego. Jezus, sądząc po deklaracji Zacheusza, wezwał go do tego, aby stał się Jego uczniem; wezwał go do osiągnięcia doskonałości! Zacheusz przyjmuje to wezwanie, połowę majątku, którą najprawdopodobniej zdobył nieuczciwie, postanawia oddać ubogim; postanawia też poczwórnie zrekompensować stratę tym, od których pobrał zawyżony podatek.

Co się stało z Zacheuszem? Poganin, a nawet człowiek „starotestamentowy” powiedzieliby: „Zgłupiał! Zwariował gość, i tyle!”. My powiemy: „Stał się »nowym stworzeniem«! Nawrócił się!”. Tak naprawdę to właściwie dopiero „wszedł na drogę nawrócenia”, bo przecież będzie musiał trwałość tej przemiany udowodnić swoim dalszym życiem, w którym nie będzie już miejsca na egoizm; jego miejsce będzie musiała zająć „chrześcijańska miłość bliźniego”, czyli zrozumienie drugiego człowieka, zrozumienie jego sytuacji życiowej, jego potrzeb i problemów; umiejętność „wczucia się” w sytuację bliźniego, postawienia się na jego miejscu i udzielenia sobie odpowiedzi na pytanie: „Jak ja bym się czuł, gdybym znalazł się na miejscu tego człowieka? Co ja bym chciał, żeby mi inni, gdybym się właśnie w takiej sytuacji znalazł, zrobili?”.

Będzie musiał solidnie nad sobą popracować!

Oczywiście! Praca nad sobą nie jest czynnością łatwą! Nieraz jeszcze natrafi nasz Zacheusz na przeszkody, których źródłem będą jego własne skłonności do złego lub szatańskie podszepty. Nie uniknęli tych przeszkód nawet najwięksi święci! Skarżył się na nie na przykład sam św. Paweł, pisząc do chrześcijan w Rzymie: „Jestem świadom, że we mnie, czyliw moim ciele nie mieszka dobro; bo łatwo mi przychodzi chcieć tego, co dobre, ale wykonać, nie! Nie czynię więc dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. […] Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoliz ciała, co wiedzie ku tej śmierci?” (Rz 7,18-24).

Ale przecież najważniejsze nie jest to, czy kiedykolwiek osiągniemy upragnioną doskonałość (z pewnością nigdy w pełni), lecz to, czy do niej dążymy, czy rzeczywiście nad sobą pracujemy! Jeśli tak, Bóg na pewno to dostrzeże, na pewno nas nie opuści, na pewno nam w tej pracy nad sobą pomoże.

A oto inna opowieść ewangeliczna, która również dotyczy „nawracania się”: „Gdy wybierał się w drogę [Jezus[, przybiegł pewien człowiek i upadłszy przed Nim na kolana, pytał Go: »Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?« […] Jezus mu rzekł: »Znasz przykazania: Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie zeznawaj fałszywie, nie oszukuj, czcij ojca swego i matkę…«. On mu rzekł: »Wszystkiego tego przestrzegałem od mojej młodości«. Wtedy Jezus spojrzał z miłością na niego, i rzekł: »Jednego ci brakuje: Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za mną«. Lecz on spochmurniał na te słowa i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości” (Mk 10,17-22).

Nie ulega wątpliwości, że człowiek, który przyszedł do Jezusa, był pobożnym, wierzącym Żydem, że przestrzegał wszystkich przykazań Dekalogu, ale coś mi się wydaje, że przyszedł do sławnego Nauczyciela po pochwałę, a nie po radę! Oczekiwał odpowiedzi w rodzaju: „Postępuj tak nadal, a życie wieczne masz jak w banku”.

Jezus jednak, „chociaż spojrzał na niego z miłością”, wzywa go do wdrapania się na wyższy poziom człowieczeństwa, do stania się „nowym stworzeniem”, istotą, o której śmiało i bez jakichkolwiek wątpliwości powiedzieć by można było, że „został stworzony na obraz i podobieństwo do samego Boga”. Bogaty młodzieniec odrzuca jednak to zaproszenie do nawrócenia się, do zmiany sposobu myślenia, gdyż jego przywiązanie do własnego „ego” i dóbr doczesnych jest o wiele większe niż pragnienie osiągnięcia „zbawienia wiecznego”.

Trochę trudno mu się dziwić; miał się zrzec całego majątku? Dóbr, na które pracował w pocie czoła przez całe swoje życie? Tym bardziej że na początku usłyszał od Jezusa, że podstawowym warunkiem zbawienia jest przestrzeganie Dekalogu.

Po pierwsze, nie „pracował w pocie czoła przez całe swoje życie”, bo przecież był „młodzieńcem”! Majątek odziedziczył najprawdopodobniej po ojcu. Po drugie, Jezus nie powiedział mu, że gdy nie przyjmie zaproszenia do doskonałości, zostanie potępiony! Nie! Ze słów Jezusa wynika jednak, że przestrzeganie Dekalogu to absolutne minimum, to pierwszy stopień do osiągnięcia tego zbawienia. Drugim jest nawrócenie się, naśladowanie Jezusa Chrystusa, czyli praca nad osiągnięciem doskonałości chrześcijańskiej, której efektem jest osiągnięcie zbawienia już tu, na ziemi!

Nie rozumiem! Człowiek, który się nawrócił, czy też (jak mówisz) „wszedł na drogę nawrócenia”, otrzymuje zbawienie zanim jeszcze umrze?

Tak! Przypomnę ci wypowiedź Jezusa, skierowaną do nawróconego Zacheusza: „Dziś zbawienie zawitało do tego domu!”. Nie powiedział: „zbawienie zawita do tego domu kiedyś tam, za ileś lat, gdy będziesz przenosił się na tamten świat”. Powiedział i to bardzo wyraźnie: „dziś”.

Są w Piśmie św. inne jeszcze wypowiedzi Jezusa czy też autorów Pisma potwierdzające prawdziwość stwierdzenia, że człowiek, który się nawrócił lub jest w trakcie nawracania się, otrzymuje zbawienie tu, na ziemi, zanim jeszcze umrze?

Są! Zacytuję ci kilka z nich: „Albowiem Bóg – mówi Jezus do Nikodema – nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, aby świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu, a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego” (J 3,17-18).

Skoro ten, kto nie wierzy w Jezusa Chrystusa, „już jest potępiony”, to logicznie rzecz biorąc, ten, kto wierzy (ale tak naprawdę, nie na niby) w Jezusa Chrystusa, „nie podlega potępieniu”, czyli już jest zbawiony!

A oto inne, dotyczące tego właśnie zagadnienia, fragmenty Pisma:

„Ojciec uwolnił nas spod władzy ciemności i przeniósł nas do królestwa swego Syna umiłowanego” (Kol 1,13). Znaleźliśmy się więc w królestwie Bożym już podczas pobytu na ziemi. „Bo Królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym” (Rz 14,17).

„My zaś nie należymy do odstępców, którzy idą na zatracenie, ale do wiernych, którzy zbawiają swoją duszę” (Hbr 10,39). „Zbawiają”, nie „zbawią”!

„W nadziei bowiem już jesteśmy zbawieni. Nadzieja zaś, której spełnienie już się ogląda, nie jest nadzieją, bo jak można się jeszcze spodziewać tego, co się już ogląda!” (Rz 8,24).

Czyli ci, którzy się nawrócili, nie mówią o „nadziei na zbawienie”, bo już są zbawieni?

Dokładnie. Ale żeby było wszystko jasne, powtórzę: Nawrócić się, znaczy zmienić swój sposób myślenia, dążyć do doskonałości chrześcijańskiej, czyli wypełniać Chrystusowe przykazanie miłości. Ci, którzy twierdzą, że wierzą w Boga, że Go kochają, a nie kochają ludzi, też potrzebują nawrócenia! „Jeśliby ktoś mówił: »Miłuję Boga«, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1J 4,19).

W takim razie osiemdziesiąt… dziewięćdziesiąt procent ludzi siedzących w kościołach na niedzielnej mszy św. to ludzie wymagający nawrócenia!

Niestety; chociaż… czy aż tyle, nie wiem.

Mam pytanie: Z opowieści o bogatym młodzieńcu wynika, że aby zostać zbawionym, trzeba (jeśli oczywiście jest się bogatym) cały swój majątek rozdać ubogim. Dobrze myślę?

Źle. Zauważ, że Zacheusz nie rozdał całego swojego majątku ubogim, a jednak „zbawienie zawitało do jego domu”. Myślę, że radykalizm „propozycji” skierowanej przez Jezusa do bogatego młodzieńca wynika z faktu, że Jezus, będąc nie tylko człowiekiem, ale też Bogiem, dobrze wie, że przywiązanie tego młodego człowieka do dóbr materialnych jest tak wielkie, że częściowa rezygnacja z tych dóbr nie zmieni go, nie uczyni go doskonałym, ani nawet nie wprowadzi na drogę do doskonałości. Tylko całkowita rezygnacja z dóbr tego świata byłaby dowodem na to, że osiągnięcie doskonałości przez tego człowieka jest możliwe. Jezus nie żąda jednak od niego takiej rezygnacji. Słowa: „Jeśli chcesz osiągnąć doskonałość” nie są żądaniem, są propozycją.

Rozumiem. Powróćmy do interesującej mnie kwestii „zbawienia”: przecież ci, którzy dopiero „weszli na drogę nawrócenia”, nie zdążyli jeszcze zasłużyć sobie na zbawienie!

Na zbawienie się nie zasługuje! Wszyscy jesteśmy grzesznikami i nikt nigdy nie zasłużył, ani nie zasłuży na zbawienie wieczne! Zbawienie jest darem, który Jezus Chrystus wręcza tym, którzy Mu wierzą, którzy Go kochają i „zbliżają się do Niego”. „Jezus Chrystus zbawiać na wieki może całkowicie tych, którzy przez Niego zbliżają się do Boga, bo zawsze żyje, aby się wstawiać za nimi” – czytamy w Liście do Hebrajczyków (Hbr 7,25).

Pamiętam z lekcji religii, że na zbawienie trzeba sobie zasłużyć. Tak mawiali mi katecheci.

Nie tylko tobie. Jest w Piśmie świętym piękny przykład „wręczania” daru zbawienia komuś, kto w ogóle na ten dar nie zasłużył: mówię tu o „łotrze”, który umierał na krzyżu obok Jezusa. Człowiek ten na chwilę przed śmiercią „nawraca się”, czego efektem jest zbawienie, które otrzymuje od Chrystusa. Gdyby musiał sobie na nie zasłużyć, Jezus musiałby mu to „zasługiwanie” umożliwić, dając mu jeszcze kilka lat życia. Nie robi tego, tylko mówi: „Dziś będziesz ze mną w raju” (Łk 23,43). Tak więc „dobry łotr” (jakby „łotr” mógłby być w ogóle dobrym) otrzymuje zbawienie, wisząc na krzyżu, czyli za życia jeszcze.

Dużo mu tego życia nie zostało!

Nieważne! Dla Boga czas nie istnieje: „Jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień” (2P 3,8).

No tak! Ale wynika z tego, że z nawróceniem się możemy jeszcze trochę poczekać; nawet do końca życia! Tak przynajmniej niektórzy kalkulują.

Nie możemy! Po pierwsze, nie wiemy, kiedy nasze życie zacznie zbliżać się do końca, bo nie znamy planów Boga wobec nas. Po drugie, nawracanie się, jak już mówiłem, jest procesem, który trwa! Nawracanie się to diametralna zmiana sposobu myślenia, która nie nastąpi nagle, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki! Niektórzy otrzymali taką łaskę, ale to tylko niektórzy! Cały ten proces rozpoczyna się od „poznania” prawdy, od poznania Jezusa Chrystusa w Piśmie świętym! To obcowanie z Nim, to obserwowanie Jego działań i słuchanie Jego słów powoduje, że zaczynamy darzyć Go miłością, że nasz sposób myślenia ulega radykalnej (chociaż stopniowej) zmianie i postanawiamy Go naśladować; postanawiamy postępować tak, jak On postępował! Tak więc: Poznać Jezusa Chrystusa, pokochać Go i zacząć Go naśladować! – oto schemat procesu nawracania się. Przynajmniej ze mną tak było!

A poza tym, taka „kalkulacja”, że jeszcze mam czas, że jeszcze zdążę się nawrócić, jest z pewnością „grzechem przeciwko Duchowi Świętemu”, który to grzech, jak mówi Jezus, „nie zostanie odpuszczony ani w tym wieku, ani w przyszłym” (Mt 12,32).

„Nie łudźcie się! – mówi Pismo święte – Bóg nie pozwoliz siebie szydzić!” (Ga 6,7-8).

Nawiasem mówiąc: jak można planować, że się kogoś pokocha, i to w określonym terminie?

No właśnie!

A co z tak zwanymi „dobrymi uczynkami”? Wmawiano mi od dziecka, że jedynie „dobrymi uczynkami” (no i oczywiście „chodzeniem do kościoła”) mogę zasłużyć sobie na zbawienie; że gdy umrę, Sędzia sprawiedliwy…

Wybacz, że ci przerwę! Oczywiście znam tę „teologię”, też ją pamiętam z czasów, gdy byłem dzieckiem. Nikt potem jednak nie odwołał tego i gdybym sam (pod kierunkiem pewnego młodego księdza oczywiście) nie dowiedział się z Pisma, jaka jest prawda, tkwiłbym w tej „dziecięcej teologii” do dzisiaj.

Jak większość katolików.

Jak większość katolików!

„Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę! – tłumaczy pierwszym chrześcijanom w Efezie św. Paweł – A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił. Jesteśmy bowiem Jego dziełem, stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili” (Ef 2,8-10).

Wynika z tego, że zbawienie jest darem Boga, który otrzymują wszyscy posiadający wiarę. Oczywiście chodzi tu o prawdziwą wiarę, czyli taką, która „działa przez miłość” do Boga i ludzi. Prawdziwa wiara, to „komunia” z Jezusem Chrystusem, to wypełnianie Jego przykazań, to naśladowanie Go! Tak zwane „dobre uczynki” są jedynie „automatycznym”, nieuniknionym wręcz rezultatem tej wiary; trudno przecież mieć ją w sobie i nie wyświadczać dobra! Co więcej, Bóg pomaga nam, wierzącym w Niego, czynić dobro, wypełniać „dobre uczynki”, które „z góry przygotował, abyśmy je pełnili”.

Wynika z tego, że nie mają racji ci, którzy twierdzą, że „żeby być zbawionym, wystarczy być dobrym człowiekiem”.

Ci co tak mówią, nie znają nauki Chrystusa, nie znają Pisma świętego.

A czy istnieje możliwość zerwania tej więzi, jaka istnieje między nawróconym człowiekiem a Bogiem? Czy istnieje możliwość cofnięcia daru zbawienia? Nie śmiej się, pytam całkiem poważnie.

Nie śmieję się; raczej cieszę się, że zadałeś to pytanie. Św. Paweł tak odpowiada na nie: „Któż może wystąpić z oskarżeniem przeciw tym, których Bóg wybrał? Czyż Bóg, który usprawiedliwia? Któż może wydać wyrok potępienia? Chrystus Jezus, który poniósł za nas śmierć, co więcej – zmartwychwstał, siedzi po prawicy Ojca i przyczynia się za nami? Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? […] We wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował. I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie Panu naszym” (Rz 8,33-39).

Oczywiście (mówiłem już o tym, podając przykład św. Pawła), człowiek, który jest już zbawiony, ale nadal przebywa na ziemi, nie został pozbawiony skłonności do czynienia zła, nie opuściły go też na dobre złe duchy, które nadal… a właściwie z jeszcze większym natężeniem niż przedtem, próbują zawrócić go z obranej drogi. Tak więc człowiek ten musi nadal pracować nad sobą! Jest jednak w stałej łączności z Bogiem, który w wielu miejscach Pisma zapewnił nas o swojej z nami współpracy w dążeniu do doskonałości. Jest na przykład (i to w Starym Testamencie) taki tekst: „Pokropię was czystą wodą, abyście się stali czystymi, i oczyszczę was od wszelkiej zmazy i od wszystkich waszych bożków. I dam wam serce nowe i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza, odbiorę wam serce kamienne, a dam wam serce z ciała. Ducha mojego chcę tchnąć w was i sprawić, byście żyli według mych nakazów i przestrzegali przykazań, i według nich postępowali” (Ez 36,25-27).

Z kolei św. Paweł pisze w Liście do Rzymian tak: „Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim, dla ich dobra!” (Rz 8,28). To „współdziałanie” Boga z nami „we wszystkim dla naszego dobra” jest gwarantem tego, że to nasze dążenie do doskonałości skazane jest na sukces.

Rozumiem. Ale czy dobrze słyszałem? Pan Bóg z tymi, którzy Go kochają, współdziała „we wszystkim” dla ich dobra? Naprawdę we wszystkim? Nawet w różnych codziennych, zwyczajnych sprawach?

Nawet!

Jakiś przykład?

Przykład?

Zastanawiasz się. Trudno taki przykład znaleźć?

Wprost przeciwnie! Nie ma prawie dnia, w którym nie zaistniałoby takie „współdziałanie”. Szukam przykładu, który nie wzbudzałby żadnych wątpliwości.

Już mam: pewnego dnia od samego rana oczekiwałem na bardzo ważną dla mnie wiadomość telefoniczną.

Jaką?

Bardzo dla mnie ważną! Gdybym jej nie odebrał, poniósłbym ogromną stratę. Zapomniałem jednak, że poprzedniego dnia wieczorem wyłączyłem telefon. Mimo to chodziłem nerwowo po mieszkaniu i czekałem. Naraz usłyszałem „głos”: „Ty przestań tak biegać po mieszkaniu i włącz natychmiast telefon! Gość właśnie ma zamiar do ciebie zadzwonić!” Włączyłem szybko telefon i usłyszałem sygnał.

Takich sytuacji jest oczywiście wiele, przede wszystkim jednak, i to jest według mnie najważniejsze, gdy jesteśmy w ścisłym kontakcie z Bogiem, o