Wysoki Zamek - Stanisław Lem - ebook + książka

Wysoki Zamek ebook

Stanisław Lem

3,8

Opis

"Wysoki Zamek" to jeden z najciekawszych obrazów świata dzieciństwa, jaki pojawił się w literaturze polskiej lat powojennych. Pełna błyskotliwego humoru autoanaliza, w której pisarz przygląda się swym początkom, aby odkryć najważniejsze pierwiastki twórczej natury: skłonność do marzeń, oryginalną wyobraźnię i nieposkromioną dociekliwość. Udaje się także Lemowi opisać przedwojenny Lwów – jego wielonarodową i wielokulturową społeczność, charakterystyczne miejsca i postacie, zapamiętane najważniejsze wydarzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 195

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (20 ocen)
4
9
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaKlepka1

Całkiem niezła

Dość słaba. napisana ciężkim językiem. nicnie pisze jak przetrwali okupację będąc Żydami. o Lwowie pisze niewiele. spidziwajem się czegoś więcej.
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

„Wy­so­ki Za­mek”

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © EAST NEWS/PIOTR JA­SKOW

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-24-8

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Stanisław Lem

WYSOKI ZAMEK(frag­ment)

Spis treści

Wstęp

I

II

III

IV

V

VI

VII

Za­koń­cze­nie

I

Czy pa­mię­ta­cie in­wen­tarz za­gad­ko­wych rze­czy, ja­kie La­pu­tań­czy­cy zna­leź­li w kie­sze­niach Gu­li­we­ra? Owe przed­mio­ty ta­jem­ni­cze i fan­ta­stycz­ne, jak grze­bień-pa­li­sa­dę, ogrom­ny ze­ga­rek wy­da­ją­cy ryt­micz­ny ha­łas i wie­le in­nych o prze­zna­cze­niu zu­peł­nie już ciem­nym? Ja tak­że by­łem kie­dyś La­pu­tań­czy­kiem. Za­po­zna­wa­łem się z oj­cem, wdra­pu­jąc się na nie­go, kie­dy sie­dział na krze­śle o wy­so­kim opar­ciu, i pe­ne­tro­wa­łem te z kie­sze­ni jego czar­ne­go, pach­ną­ce­go ty­to­niem i szpi­ta­lem ubra­nia, do któ­rych mnie do­pusz­czał. W le­wej kie­szon­ce ka­mi­zel­ki no­sił me­ta­lo­wy cy­lin­der, po­dob­ny do po­ci­sku na gru­be­go zwie­rza, któ­ry roz­krę­cał się, uka­zu­jąc w swym wnę­trzu małą pi­ra­mid­kę na­sa­dzo­nych, je­den na dru­gi, le­jecz­ków ni­klo­wa­nych; każ­dy na­stęp­ny miał śred­ni­cę mniej­szą od po­przed­nie­go. To były wzier­ni­ki. Są­sied­nia kie­szeń za­wie­ra­ła ołó­wek wy­pi­sa­ny już pra­wie do koń­ca w cza­sie pierw­szych mo­ich ba­dań, w zło­tej opraw­ce, któ­ra na­ci­śnię­ta – ale z siłą więk­szą niż ta, na jaką się mo­głem zdo­być – pstryk­nąw­szy, wy­su­wa­ła z sie­bie ołów­ko­wy ogry­zek. W sur­du­cie znaj­do­wa­ło się pu­deł­ko me­ta­lo­we kła­pią­ce do­syć groź­nie, z ak­sa­mit­ną wy­ściół­ką, tam­że le­żał ma­lu­teń­ki pu­gi­la­re­sik, nie na mo­ne­ty, bo w ogó­le ni­cze­go nie za­wie­rał, oprócz płat­ka za­mszu, któ­ry sam się ja­koś roz­kła­dał po roz­pię­ciu gu­zicz­ka. Było tam też ma­leń­kie srebr­ne pu­de­łecz­ko z prztycz­kiem na wiecz­ku, w któ­rym le­ża­ła jak­by srebr­na płyt­ka z przy­twier­dzo­ną do niej od spodu pła­ską gum­ką ciem­no­fio­le­to­wą, ale tam nie wol­no było wty­kać pal­ców, po­nie­waż od razu sta­wa­ły się atra­men­to­we, a po prze­ciw­le­głej stro­nie, w sur­du­cie – okrą­głe lu­stro z dziur­ką w środ­ku, pęk­nię­te, na czar­nej gur­to­wej ta­śmie ze sprzącz­ką. To lu­stro po­więk­sza­ło ener­gicz­nie moją twarz, czy­ni­ło z oka ro­dzaj ogrom­ne­go sta­wu, w któ­rym jak okrą­gła ryba pły­wa­ła piw­na tę­czów­ka, a ob­ra­sta­ją­cym staw ta­ta­ra­kiem były ma­syw­ne rzę­sy. Na de­wiz­ce zło­tej za­ko­twi­czo­ny był, w ka­mi­zel­ce zno­wu, pła­ski ze­ga­rek, też zło­ty, z trze­ma ko­per­ta­mi. Miał cy­fry, zwa­ne rzym­ski­mi, i mały se­kund­nik. Otwie­rać ko­pert od­wrot­nej stro­ny sam nie umia­łem i nie za­wsze moż­na to było ro­bić. Żyły tam małe kół­ka z ru­bi­no­wy­mi oczka­mi, świe­cąc so­bie i cho­dząc. W ten spo­sób po­zna­łem ojca; z bli­ska. No­sił bia­łe ko­szu­le w cien­ką czar­ną kre­skę, o man­kie­tach przy­pi­na­nych gu­zicz­ka­mi, z tak­że przy­pi­na­nym, ale już spin­ka­mi, sztyw­nym koł­nie­rzy­kiem. Spo­ro ta­kich sta­rych już koł­nie­rzy­ków le­ża­ło po szu­fla­dach bie­liź­niar­ki. Były miłe w do­tknię­ciu przez swo­ją sztyw­ność ela­stycz­ną i mia­łem za­wsze wra­że­nie, że moż­na by zro­bić z nich coś cie­ka­we­go, po­ży­tecz­ne­go, ale nie do­sze­dłem tego, co by to mo­gło być. Kra­wat ojca był mięk­ki, czar­ny, wy­glą­dał jak szar­fa, wią­zał się w ro­dzaj ko­kar­dy. Ka­pe­lusz miał sze­ro­kie mięk­kie kre­sy i do­sko­na­łą do na­cią­ga­nia gum­kę. La­ski były dwie, jed­na się cza­sem gdzieś gu­bi­ła; były to la­ski dość zwy­kłe – in­te­re­su­ją­cą miał wu­jek, ze srebr­ną koń­ską gło­wą, a ja­kaś oso­ba nie­wy­mow­nie sta­ra i le­d­wo się ru­sza­ją­ca, któ­ra przy­cho­dzi­ła cza­sem, uży­wa­ła jesz­cze in­nej la­ski, o gał­ce z ko­ści sło­nio­wej. Jed­nak­że z bli­ska nie wi­dzia­łem jej ni­g­dy, bo się przed owym przy­by­szem cho­wa­łem; wy­da­wał prze­ra­ża­ją­ce sa­pa­nie. Nie wie­dzia­łem, że wca­le nie pró­bu­je mnie w ten spo­sób prze­ra­zić. Miał to być po­dob­no też ja­kiś wu­jek, zda­je się, że pra­wu­jek, ale w moim prze­ko­na­niu zu­peł­nie nie wy­glą­dał na wuj­ka.

Miesz­ka­li­śmy przy uli­cy Bra­je­row­skiej, pod czwar­tym nu­me­rem, na dru­gim pię­trze. Cho­dzi­li­śmy na spa­cer – oj­ciec i ja – za­zwy­czaj do Ogro­du Je­zu­ic­kie­go albo w górę alei Mic­kie­wi­cza, w kie­run­ku cer­kwi Świę­te­go Jura. Nie wiem, po co oj­ciec no­sił la­skę, bo się na niej wte­dy nie opie­rał. Zi­mo­wy­mi przed­po­łu­dnia­mi, kie­dy w ogro­dzie było jesz­cze zbyt wie­le śnie­gu, prze­cha­dza­li­śmy się Mar­szał­kow­ską, przed Uni­wer­sy­te­tem Jana Ka­zi­mie­rza, gdzie za­darł­szy gło­wę, mo­głem oglą­dać ogrom­ne pół­na­gie po­sta­cie ka­mien­ne w oso­bli­wych, też ka­mien­nych ka­pe­lu­szach; speł­nia­ły nie­ru­cho­mo swo­je nie­po­ję­te funk­cje: jed­na sie­dzia­ła, dru­ga trzy­ma­ła otwar­tą księ­gę, oparł­szy ją o gołe ko­la­no. Sta­łe za­dzie­ra­nie gło­wy by­ło­by mę­czą­ce, więc za­sad­ni­czo ob­ser­wo­wa­łem kro­czą­ce­go obok ojca gdzieś do wy­so­ko­ści ko­lan – nie­wie­le wy­żej. Razu jed­ne­go za­uwa­ży­łem, że oj­ciec nosi nie swo­je zwy­kłe, sznu­ro­wa­ne bu­ci­ki, ale ja­kieś cał­kiem mi nie­zna­ne, gład­kie, bez śla­du za­pię­cia. Zni­kły też jego ka­masz­ki, z któ­ry­mi się nie roz­sta­wał. Skąd masz ta­kie bu­ci­ki? – spy­ta­łem za­sko­czo­ny, a wte­dy z wy­so­ko­ści roz­legł się obcy głos: A cóż to za śmia­łość!

To nie był wca­le oj­ciec, ale ja­kiś zu­peł­nie obcy pan, do któ­re­go przy­łą­czy­łem się, nie wie­dzieć jak; oj­ciec szedł kil­ka­na­ście kro­ków z tyłu.

Stru­chla­łem. Było to nad­zwy­czaj nie­mi­łe prze­ży­cie, sko­ro tak do­brze uda­ło mi się je za­pa­mię­tać.

Ogród Je­zu­ic­ki nie był szcze­gól­nie wiel­ki, ale i tak raz się w nim zgu­bi­łem; było to jed­nak tak daw­no, i taki by­łem mały, że wła­ści­wie nie jest to wła­sne moje wspo­mnie­nie, a tyl­ko mi o tym opo­wie­dzia­no. Mię­dzy wy­so­ki­mi krza­ka­mi, chy­ba lesz­czy­no­wy­mi, bo mia­ły czer­wo­ne wit­ki, znaj­do­wa­ła się w pew­nym miej­scu wiel­ka beka z wodą; zda­je się, że prze­nio­słem ją w trzy­dzie­ści lat póź­niej do opo­wia­da­nia Ogród ciem­no­ści. Praw­dę mó­wiąc, Ogród Je­zu­ic­ki nie sta­no­wił żad­nej atrak­cji. Ina­czej park Stryj­ski. Było tam je­zior­ko o kształ­cie ósem­ki, a z pra­wej stro­ny otwie­ra­ła się alej­ka wio­dą­ca na ko­niec świa­ta. Może dla­te­go, że ni­g­dy się tam­tę­dy nie cho­dzi­ło, nie wiem. Może mi ktoś tak po­wie­dział. Ale chy­ba jed­nak sam to wy­my­śli­łem i na­wet dość dłu­go skłon­ny by­łem w to wie­rzyć. Park Stryj­ski miał to­po­gra­fię za­wi­łą – jak rów­nież wspa­nia­łe są­siedz­two wy­sta­wo­we­go te­re­nu Tar­gów Wschod­nich. Zimą i la­tem kró­lo­wa­ła nad nim wie­ża Ba­czew­skie­go, czwo­ro­bocz­na, cała ob­ło­żo­na rzę­da­mi ko­lo­ro­wych peł­nych bu­te­lek. By­łem cie­kaw, czy tam jest praw­dzi­wy li­kier, czy tyl­ko ko­lo­ro­wa woda, ale nikt tego nie wie­dział.

Do par­ku Stryj­skie­go zwy­kle się je­cha­ło do­roż­ką, a do Ogro­du Je­zu­ic­kie­go zwy­czaj­nie się szło. A szko­da, po­nie­waż jezd­nia przed Uni­wer­sy­te­tem była wy­ło­żo­na spe­cjal­ną kost­ką – drew­nia­ną – i ko­py­ta koń­skie, ude­rza­jąc w nią, wy­da­wa­ły oso­bli­wy dźwięk, zu­peł­nie jak­by pod spodem kry­ła się ja­kaś wiel­ka prze­strzeń. Nie zna­czy to, aby prze­chadz­ki tak bli­skie nie spra­wia­ły mi przy­jem­no­ści. U wej­ścia do ogro­du sie­dział czło­wiek z ko­łem szczę­ścia. Uda­ło mi się kil­ka razy wy­grać bla­sza­ne pa­pie­ro­śni­ce z żół­ta­wy­mi w środ­ku wstą­żecz­ka­mi do przy­trzy­my­wa­nia pa­pie­ro­sów, ale naj­czę­ściej tyl­ko dwu­stron­ne lu­ster­ka kie­szon­ko­we. Były tam też wóz­ki z lo­da­mi, któ­rych nie wol­no mi było jeść. A po­tem, gdy by­łem tro­chę więk­szy, spo­ty­ka­łem tam cza­sem Anu­się. Sta­ru­szecz­ka, nie­wie­le ode mnie wyż­sza, w dru­cia­nych oku­la­rach, z ko­szem prec­li, kie­dyś była pierw­szą moją pia­stun­ką. Prec­le były albo dwa za pięć gro­szy, i te wo­la­łem, albo gru­be, sztu­ka za pią­ta­ka. Na dzie­sięć gro­szy mó­wi­ło się „szó­stak” – była to po­waż­na go­tów­ka.

Do domu wra­ca­ło się z ogro­du albo pro­sto, albo dro­gą okręż­ną przez plac Smol­ki, z jego ka­mien­ną oso­bą po­środ­ku; a to w tym celu, aby w skle­pie Oren­ste­ina ku­pić owo­ców albo na­wet wi­śnio­wy kom­pot w bla­sza­nej pusz­ce, któ­ry był rzad­kim ra­ry­ta­sem. Na wy­sta­wie le­ża­ły za­wsze pi­ra­mi­dy ru­mia­nych ja­błek, po­ma­rań­cze i ba­na­ny z owal­ną na­lep­ką opa­trzo­ną na­pi­sem „Fyf­fes”. Za­pa­mię­ta­łem to sło­wo, ale nie wiem, co by mo­gło zna­czyć. Trosz­kę da­lej, gdzie za­czy­na­ła się już uli­ca Ja­giel­loń­ska, było kino Ma­ry­sień­ka. Bar­dzo go nie lu­bi­łem, po­nie­waż cho­dzi­łem tam z mat­ką, kie­dy, zda­je się, nie mia­ła co ze mną po­cząć. Tego, co się dzia­ło na ekra­nie, nie ro­zu­mia­łem. Strasz­nie mnie to nu­dzi­ło. Koń­czy­ło się nie­raz tak, że po­wo­lut­ku, ukrad­kiem zsu­wa­łem się z fo­te­la na pod­ło­gę i za­czy­na­łem na czwo­ra­kach pe­ne­tro­wać chłod­ne po­bli­że zie­mi, ła­żąc mię­dzy no­ga­mi lu­dzi, lecz i to też szyb­ko się przy­krzy­ło. Mu­sia­łem więc cze­kać, aż się film skoń­czy. Pa­no­wie i pa­nie na płót­nie otwie­ra­li i za­my­ka­li usta, nie wy­da­jąc gło­su, przy­gry­wa­ła tyl­ko mu­zycz­ka. Zra­zu for­te­pia­no­wa, póź­niej chy­ba z gra­mo­fo­no­wych płyt.

Ale mie­li­śmy wszak wra­cać do domu. Z pla­cu Smol­ki szło się przez Pod­lew­skie­go, uli­cą nie­cie­ka­wą, a po­tem przez małe ulicz­ki, Szo­pe­na i Mo­niusz­ki, gdzie sil­ny za­pach kawy z pa­lar­ni zwia­sto­wał już, że za­raz uka­że się na­sza ka­mie­ni­ca. Że­la­zna bra­ma była czar­na i cięż­ka, da­lej ka­mien­ne stop­nie. Tyl­ny­mi scho­da­mi, tymi ku­chen­ny­mi, nie na­le­ża­ło cho­dzić. Były spi­ral­ne, więc bar­dzo krę­te, i wy­da­wa­ły głu­chy bla­sza­ny po­głos. Coś mnie tam cią­gnę­ło, lecz po­dob­no na po­dwó­rzu, przez któ­re na­le­ża­ło pier­wej przejść, żyły szczu­ry. Raz je­den na­praw­dę po­ja­wił się aż w na­szej kuch­ni, ale wte­dy mia­łem już chy­ba dzie­sięć, a może je­de­na­ście lat. Strasz­ny był – kie­dy po­sze­dłem na nie­go z po­grze­ba­czem, sko­czył mi na pier­si; ucie­kłem i nie wiem, jak się jego losy po­to­czy­ły da­lej.

Miesz­ka­li­śmy w sze­ściu po­ko­jach, a jed­nak nie mia­łem wła­sne­go. Przy kuch­ni był po­kój przej­ścio­wy, z ła­zien­ką za drzwia­mi ma­lo­wa­ny­mi tak samo jak ścia­na, sta­rą ka­nap­ką, kre­den­sem też sta­rym, brzyd­kim, i szaf­ka­mi pod­okien­ny­mi, w któ­rych mat­ka trzy­ma­ła za­pa­sy. Da­lej ko­ry­tarz, a z nie­go drzwi do ja­dal­ni, ga­bi­ne­tu ojca i sy­pial­ni ro­dzi­ców; osob­ne pro­wa­dzi­ły do stre­fy wy­łą­czo­nej – po­cze­kal­ni pa­cjen­tów i or­dy­na­cji ojca. Miesz­ka­łem więc niby wszę­dzie, niby ni­g­dzie. Naj­pierw sy­pia­łem z ro­dzi­ca­mi, po­tem na tap­cza­nie w ja­dal­ni, usi­ło­wa­łem się w ja­kimś miej­scu osie­dlić na sta­łe, ale ja­koś nic z tego nie wy­cho­dzi­ło. Kie­dy było cie­pło, oku­po­wa­łem mały bal­kon ka­mien­ny, na któ­ry wy­cho­dzi­ło się z ga­bi­ne­tu ojca. Przy­pusz­cza­łem zeń ata­ki do oko­licz­nych ka­mie­nic, bo ko­mi­ny ich, dy­miąc, za­mie­nia­ły je w okrę­ty wo­jen­ne. Chęt­nie rów­nież by­wa­łem tam Ro­bin­so­nem albo wła­ści­wie sobą na bez­lud­nej wy­spie. Za­in­te­re­so­wa­nia moje jak po­wój wiły się od sa­me­go po­cząt­ku wo­kół do­znań ga­stro­no­micz­nych, więc spra­wą cen­tral­ną było gro­ma­dze­nie żyw­no­ści. A więc ziar­na wy­łu­ska­ne ku­ku­ry­dzy w ma­łych pa­pie­ro­wych tut­kach albo i bób na­wet, gdy przy­szła pora – cze­re­śnie, su­ro­wiec amu­ni­cyj­ny, bo pest­ka­mi ich da­wa­ło się nie­źle strze­lać z bro­ni krót­kiej lub zwy­czaj­nie, ści­snąw­szy je pal­ca­mi. Cza­sem cią­gną­ce się ka­wo­we ho­pje­sy, cza­sem reszt­ki obia­do­wych le­gu­min eska­mo­to­wa­ne ze sto­łu. Ota­cza­łem się ta­le­rzy­ka­mi, wo­recz­ka­mi, tut­ka­mi i roz­po­czy­na­łem trud­ne i peł­ne nie­bez­pie­czeństw ży­cie sa­mot­ni­ka. Grzesz­nik, prze­stęp­ca na­wet, mia­łem o czym roz­my­ślać. Na­uczy­łem się wszak wła­my­wa­nia do środ­ko­wej szu­fla­dy ja­dal­ne­go kre­den­su, gdzie mat­ka prze­cho­wy­wa­ła plac­ki i tor­ty; wyj­mo­wa­łem gór­ną szu­fla­dę i no­żem ob­ra­bia­łem krę­gi słod­kie­go cia­sta z ta­kim ob­li­cze­niem, aby nie dało się na pierw­szy rzut oka do­strzec ich uszczu­ple­nia. Po­tem zbie­ra­łem i zja­da­łem okrusz­ki, a nóż, na­rzę­dzie wy­stęp­ku, sta­ran­nie ob­li­zy­wa­łem dla za­tar­cia śla­dów. Nie­kie­dy roz­wa­ga wal­czy­ła we mnie z po­nu­rą na­mięt­no­ścią do kan­dy­zo­wa­nych owo­ców, ja­ki­mi przy­stro­jo­ne były wy­ro­by cu­kier­ni­cze, i nie­jed­no­krot­nie łu­pi­łem lu­kro­wa­ną po­wierzch­nię. Ogo­ła­ca­łem ją z zie­lo­ne­go, skrzy­pią­ce­go słod­ko w zę­bach ta­ta­ra­ku i skó­rek po­ma­rań­czo­wych, cy­kat, stwa­rza­jąc ły­si­ny nie do ukry­cia. Ocze­ki­wa­łem po­tem skut­ków fa­tal­ne­go czy­nu z po­czu­ciem bez­na­dziej­no­ści, a za­ra­zem ze sto­ic­ką de­spe­ra­cją.

Są­sia­da­mi mo­ich sjest bal­ko­no­wych były dwa ole­an­dry w du­żych drew­nia­nych ku­błach za­kwi­ta­ją­ce je­den bia­ło, a dru­gi ró­żo­wo; współ­ży­łem z nimi na pra­wach neu­tral­no­ści, ani mnie ich obec­ność zię­bi­ła, ani grza­ła. We­wnątrz miesz­ka­nia też było tro­chę ro­ślin-de­ge­ne­ra­tów, tych da­le­kich skar­la­łych krew­nia­ków flo­ry po­łu­dnia, ja­kaś pal­ma, co wciąż umie­ra­ła rdza­wo, ale nie mo­gła sko­nać osta­tecz­nie, fi­lo­den­dron o bla­sza­stych li­ściach i ma­leń­ka so­sen­ka czy też jo­deł­ka może, nie wiem, wy­pusz­cza­ją­ca co roku bla­do­zie­lo­ne, pach­ną­ce pęcz­ki mło­de­go igli­wia.

W sy­pial­ni były dwie rze­czy, z któ­ry­mi wią­żą się moje naj­wcze­śniej­sze ro­je­nia – su­fit i wiel­ka skrzy­nia że­la­zna. Sy­pia­łem tam jesz­cze jako cał­kiem małe dziec­ko i czę­sto wpa­try­wa­łem się w ów su­fit, gdzie sztu­ka­tu­ra gip­so­wa uda­wa­ła dę­bo­we li­ście i mię­dzy nimi – żo­łę­dzie, wy­raź­nie uwy­pu­klo­ne. Moje przed­sen­ne ma­ja­ki po­plą­ta­ły się ja­koś z tymi żo­łę­dzia­mi i wie­le o nich my­śla­łem, czy ra­czej kon­tem­plo­wa­nie ich zaj­mo­wa­ło spo­ro miej­sca w mo­jej psy­chicz­nej eg­zy­sten­cji. Bar­dzo chcia­łem je so­bie po­zry­wać, ale nie na­praw­dę – jak­bym już wte­dy poj­mo­wał, że in­ten­syw­ność ma­rzeń waż­niej­sza jest od zisz­czeń. Zresz­tą coś z owej in­fan­tyl­nej mi­sty­ki prze­szło na praw­dzi­we, zwy­kłe żo­łę­dzie; zdej­mo­wa­nie z nich cza­pe­czek wy­da­wa­ło mi się przez lata ak­tem szcze­gól­nym, od­my­ka­ją­cym coś oso­bli­we­go, ro­dza­jem waż­kiej prze­mia­ny. Mo­zo­lę się nad wy­ja­wie­niem, ja­kie to było dla mnie istot­ne – chy­ba da­rem­nie.

W sy­pial­ni, w któ­rej spa­łem, tak, chy­ba w niej, umar­li moi dziad­ko­wie. I po dziad­ku wła­śnie zo­sta­ła że­la­zna skrzy­nia, przed­miot bar­dzo cięż­ki, wiel­ki, nie­uży­tecz­ny, ro­dzaj do­mo­we­go skarb­czy­ka z cza­sów, w któ­rych nie było jesz­cze za­wo­dow­ców-ka­sia­rzy, a tyl­ko ra­bu­sie ze wszech miar pry­mi­tyw­ni, w nie­win­no­ści swo­jej po­słu­gu­ją­cy się naj­wy­żej ja­kąś pał­ką czy ma­czu­gą. Skrzy­nia że­la­zna była przy­sta­wio­na do wiecz­nie głu­cho za­mknię­tych drzwi dzie­lą­cych sy­pial­nię ro­dzi­ców od po­cze­kal­ni cho­rych. Mia­ła dwo­je roz­ło­ży­stych uszu i pła­ską po­kry­wę rzeź­bio­ną w ja­kieś li­ście, z kwa­dra­to­wą w środ­ku klap­ką. Kie­dy się tę klap­kę z boku spe­cjal­nym spo­so­bem na­ci­snę­ło, od­ska­ki­wa­ła, uka­zu­jąc otwór dla klu­cza – chy­trość jego scho­wa­nia wzru­sza­ją­co była po­czci­wa, jak to te­raz wi­dzę. Wte­dy jed­nak wy­da­wa­ła mi się czar­na skrzy­nia dzie­łem wy­ra­fi­no­wa­nych ja­kichś spe­cja­li­stów, a już po­dziw nad­zwy­czaj­ny bu­dził klucz do niej, wiel­ki jak moje przed­ra­mię. Do tego, aby móc ob­ró­cić nim w zam­ku, do­ra­sta­łem dłu­go, nie­cier­pli­wie, aż raz wresz­cie, dzię­ki obu­ręcz­ne­mu chwy­to­wi i nad­zwy­czaj­nym wy­sił­kom, to mi się uda­ło.

Co praw­da wie­dzia­łem, że w skrzy­ni nie ma praw­dzi­wych skar­bów. Le­ża­ło tam na dnie nie­co sta­rych, po­żół­kłych ga­zet, pa­pie­rów i pu­dło drew­nia­ne peł­ne prze­pięk­nych bank­no­tów ty­siąc­mar­ko­wych z cza­sów wiel­kiej in­fla­cji. Pró­bo­wa­łem się na­wet ba­wić tymi bank­no­ta­mi, a tak­że stu­ru­blów­ka­mi, któ­re były jesz­cze od ma­rek ład­niej­sze, nie­bie­ska­we, dość we­so­łe, gdy mar­ki bru­nat­ną to­na­cją przy­po­mi­na­ły tro­chę pew­ne ta­pe­ty. Ja­kaś nie­zro­zu­mia­ła hi­sto­ria wy­da­rzy­ła się nad owy­mi pie­niędz­mi, po­zba­wia­jąc je na­gle wszech­mo­cy. Gdy­by mi ich cho­ciaż nie chcia­no da­wać, może uwie­rzył­bym w to, że reszt­ka po­tę­gi, gwa­ran­to­wa­na cy­fra­mi, pie­czę­cia­mi, zna­ka­mi wod­ny­mi, por­tre­ta­mi w owa­lu mę­żów ko­ro­no­wa­nych i bro­da­tych, po­zo­sta­ła w nich i tyl­ko śpi do cza­su. Ale mo­głem ro­bić z nimi, co chcia­łem, i dla­te­go bu­dzi­ły tyl­ko wzgar­dę, jaką zwy­kle od­czu­wa się wo­bec świet­no­ści, któ­ra jako praw­dę osta­tecz­ną ob­ja­wi­ła pust­kę. Na bank­no­ty te nie mo­głem za­tem li­czyć, je­dy­nie na to, co mo­gło­by zajść we wnę­trzu czar­nej skrzy­ni, kie­dy dłu­go była za­mknię­ta, a za­mknię­ta była wła­ści­wie za­wsze, za moim mil­czą­cym przy­zwo­le­niem, o któ­re na­tu­ral­nie nikt nie py­tał. Tak, tam w ciem­no­ści sa­me­go środ­ka mo­gło się jed­nak coś stać. Dla­te­go jej otwie­ra­nie było ak­tem znacz­nej wagi. Tak­że i do­słow­nie. Wie­ko było ogrom­nie cięż­kie. Z trzech jego stron wy­su­wa­ły się dłu­gie ry­gle, na­le­ża­ło unieść je i po­de­przeć sze­re­giem za­sta­wek spe­cjal­nych: ina­czej mo­gło – jak mnie o tym za­pew­nio­no, a w co chęt­nie wie­rzy­łem – spa­da­jąc, ob­ciąć gło­wę. Po ta­kiej skrzy­ni moż­na się było tego spo­dzie­wać. Nie była wca­le sym­pa­tycz­na ani przy­jem­na, ani ład­na na­wet. Ra­czej po­nu­ra i brzyd­ka, nie­mniej dłu­go na jej wła­sną moc we­wnętrz­ną li­czy­łem. Mia­ła wy­wier­co­ne prze­myśl­nie w dnie sze­re­gi otwo­rów, aby ją moż­na przy­śru­bo­wać na głu­cho do pod­ło­gi; kon­cept wy­bor­ny. Ale nie było już śrub, zbęd­nych te­raz; po ja­kimś cza­sie okry­to ją sta­rym dy­wa­ni­kiem, w ten spo­sób zo­sta­ła osta­tecz­nie spro­wa­dzo­na do rzę­du po­kąt­nych me­bli, zde­gra­do­wa­na, prze­sta­ła się li­czyć. Już tyl­ko cza­sem po­ka­zy­wa­łem ko­muś z ró­wie­śni­ków klucz do niej – mógł być klu­czem do bram miej­skich. Aż i on się gdzieś za­wie­ru­szył.

Na­stęp­ny za sy­pial­nią po­kój, ga­bi­net ojca, mie­ścił jego wiel­ką sza­fę bi­blio­tecz­ną, oszklo­ną, za­my­ka­ną, wiel­kie fo­te­le skó­rza­ne i okrą­gły sto­lik, któ­re­go nogi do­syć były cie­ka­we – przy­po­mi­na­ły ka­ria­ty­dy, bo u góry koń­czy­ła się każ­da z nich głów­ką me­ta­lo­wą, a do­łem wy­sta­wa­ły spod drze­wa, jak­by z tru­mien­ki, bose, też me­ta­lo­we, sto­py ludz­kie. Jed­nak­że wca­le nie wy­da­wa­ło mi się to ma­ka­brycz­ne, żad­nych w ogó­le nie bu­dzi­ło sko­ja­rzeń. Po pro­stu po ko­lei od­dłu­ba­łem pra­co­wi­cie wszyst­kie gło­wy, pu­ste od­le­wy brą­zo­we, po­tem zaś, nie­zdar­nie na po­wrót osa­dzo­ne, chwia­ły się pod pły­tą sto­li­ka przy każ­dym jego prze­su­wa­niu.

Pod ścia­ną, osob­no, sta­ło biur­ko ojca okry­te zie­lo­nym suk­nem, za­mknię­te na wszyst­kie spu­sty. Mie­ści­ło pie­nią­dze, ale już praw­dzi­we, w zwy­czaj­nej zresz­tą szu­fla­dzie. Z rzad­ka go­ścił w nim skarb więk­szy z mego ów­cze­sne­go punk­tu wi­dze­nia – pu­deł­ko cze­ko­la­dek Lar­del­le­go, aż z War­sza­wy przy­wie­zio­nych, albo inne, z owo­co­wy­mi mar­mo­lad­ka­mi. Oj­ciec mu­siał pier­wej do­ko­nać ma­ni­pu­la­cji pę­kiem klu­czy, za­nim któ­raś z owych sło­dy­czy, na­der po ap­tecz­ne­mu ra­cjo­no­wa­nych, wy­ło­ni­ła się przede mną, któ­ry wal­czy­łem z dwie­ma chęt­ka­mi zgo­ła sprzecz­ny­mi – aby po­czę­stu­nek bły­ska­wicz­nie po­chło­nąć, jak też, aby na­pa­wać się per­spek­ty­wą te­goż po­chło­nię­cia moż­li­wie dłu­go. Z re­gu­ły po­ły­ka­łem wszyst­ko od razu. Były jesz­cze za­mknię­te w biur­ku dwie rze­czy dziw­nie pięk­ne. Na­krę­ca­ny ma­lut­ki pta­szek w pu­deł­ku wy­kła­da­nym per­ło­wą ma­ci­cą, po­cho­dził pono z Tar­gów Wschod­nich i sta­no­wił eks­po­nat – nie­sprze­daż­ny – ja­kie­goś eg­zo­tycz­ne­go sta­no­wi­ska. Oj­ciec, uj­rzaw­szy, jak po na­ci­śnię­ciu mi­nia­tu­ro­we­go kla­wi­sza ode­mknę­ła się pła­ska klap­ka per­ło­wa, a pod nią – w zło­tej krat­ce – dru­ga, jak wy­sko­czył stam­tąd mniej­szy od pa­znok­cia pta­szek, cały ciem­no­tę­czo­wy od roz­iskrzeń, i trze­po­cząc skrzy­deł­ka­mi, dziob­kiem ru­sza­jąc, strze­la­jąc oczka­mi, krę­cił się jak ku­rek na ko­ście­le i śpie­wał – pu­ścił w ruch wszyst­kie na­raz spo­so­by, zna­jo­mo­ści, za­bie­gi, aż w koń­cu za nie­zna­ną mi ba­joń­ską sumę ku­pił ów klej­not, bar­dzo rzad­ko tyl­ko wy­do­by­wa­ny spod klu­cza i uru­cha­mia­ny, dba­jąc roz­trop­nie o to, abym go cza­sem nie do­stał do rąk. Pew­ne było bo­wiem, że ostat­nia go­dzi­na przy­szła­by wów­czas na ptasz­ka, cho­ciaż­bym nie wie­dzieć jak z sobą wal­czył, bo prze­cież nie mniej od ojca po­dzi­wia­łem go, a na­wet sza­no­wa­łem. Ptasz­ka sprze­dał po­noć ojcu bar­dzo waż­ny przed­sta­wi­ciel fir­my za­mor­skiej, naj­pew­niej jesz­cze Ja­poń­czyk. Ta­kiej przy­naj­mniej wer­sji wy­pad­ków po­zo­sta­łem wier­ny. Ja­kiś czas prze­by­wał w biur­ku inny, pod­lej­szy nie­co pta­szek, wiel­ko­ści wró­bla, na­krę­ca­ny, któ­ry mu­zycz­nych uzdol­nień nie po­sia­dał, a tyl­ko dzio­bał za­pal­czy­wie stół, kie­dy go na nim sta­wia­no. Wy­pro­si­łem go raz na dłu­żej; taki był jego ko­niec. Były jesz­cze w biur­ku oj­co­wym ma­leń­kie bi­be­lo­ci­ki, z któ­rych pa­mię­tam naj­le­piej oku­la­ry, nie więk­sze od ma­łej za­pał­ki, z dru­tu zło­te­go, z ru­bi­na­mi – szkieł­ka­mi, w tak­że zło­tym fu­te­ra­li­ku. Inne, mniej cen­ne, znaj­do­wa­ły się w szaf­ce oszklo­nej, w ja­dal­ni. Były to pło­dy kunsz­tu mi­nia­tu­ry­za­cyj­ne­go – ma­lu­sień­ki sto­lik z sza­chow­ni­cą i sza­cha­mi raz na za­wsze po­roz­sta­wia­ny­mi, ko­jec z kur­ka­mi, skrzyp­ce (tym po­wy­szar­py­wa­łem stru­ny) i dro­biazg prze­róż­ny z ko­ści sło­nio­wej, me­bel­ki ja­kieś, jajo, któ­re otwie­ra­ło się, uka­zu­jąc mnó­stwo stło­czo­nych fi­gu­rek, po­tem jesz­cze ryb­ki srebr­ne utwo­rzo­ne z pu­stych czło­nów bla­sza­nych, że da­wa­ło się nimi gi­bać w dwie stro­ny, a tak­że brą­zo­we chy­ba fo­te­li­ki z ta­pi­cer­ką; każ­de sie­dze­nie było wiel­ko­ści kciu­ka, atła­so­we i mię­ciu­sień­kie. Sam nie wiem, cze­mu więk­szość tych przed­mio­tów przez lata znio­sła ja­koś moją ak­tyw­ną obec­ność. Wra­cam jed­nak do ga­bi­ne­tu, do jego sta­rych, wiel­kich fo­te­li; cia­sne, lecz głę­bo­kie za­pad­nie mię­dzy ich opar­cia­mi a sie­dze­niem gro­ma­dzi­ły z wol­na róż­ne przed­mio­ty – to mo­ne­tę, to pil­nik do pa­znok­ci, ły­żecz­kę, grze­byk, wszyst­ko to z naj­więk­szym mo­zo­łem, wy­ła­mu­jąc pal­ce so­bie, a fo­te­lom ko­lan­ko­wa­ne sprę­ży­ny, któ­re ago­nal­nie rzę­zi­ły, wy­ła­wia­łem w za­pa­chu umar­łej skó­ry, kle­ju ta­pi­cer­skie­go, szorst­kie­go płót­na, ale po­wo­do­wa­ły mną nie tyle po­dob­ne zna­le­zi­ska, ile nie­ja­sna na­dzie­ja od­na­le­zie­nia czy wręcz – wy­lę­gnię­cia się przed­mio­tów cał­kiem in­nych, ob­da­rzo­nych ce­cha­mi nie­wy­ra­żal­ny­mi. Dla­te­go mu­sia­łem być na wszel­ki wy­pa­dek sam, kie­dy z ci­chym roz­ju­sze­niem bra­łem się do tor­tu­ro­wa­nia po­ciem­nia­łych od sta­ro­ści le­niw­ców. To, że ni­cze­go nie­sa­mo­wi­te­go w nich nie od­kry­wa­łem, ja­koś nie stu­dzi­ło mego za­pa­łu.

Tu chy­ba na­le­ży już przed­sta­wić pierw­sze za­sa­dy mi­to­lo­gii, ja­kiej się wów­czas od­da­wa­łem. Wie­rzy­łem mia­no­wi­cie, ni­ko­mu się z tego se­kre­tu nie spo­wia­da­jąc, że mar­twe przed­mio­ty są nie mniej od lu­dzi ułom­ne, a prze­to i one by­wa­ją za­po­mi­nal­skie; i przy do­sta­tecz­nej do­zie cier­pli­wo­ści moż­na je za­ska­ki­wać, zmu­sza­jąc mię­dzy in­ny­mi do po­wie­la­nia się. Je­że­li bo­wiem po­zo­sta­wio­ny, daj­my na to w szu­fla­dzie, scy­zo­ryk za­po­mni o tym, gdzie być po­wi­nien, od­na­leźć go bę­dzie moż­na zu­peł­nie gdzieś in­dziej, mię­dzy książ­ka­mi na pół­ce na przy­kład; wsze­la­ko nie­zdol­ny już wy­co­fać się z szu­fla­dy, w tej sy­tu­acji bez wyj­ścia zwy­czaj­nie się zdu­pli­ku­je i bę­dzie ich dwa. A za­tem, w moim mnie­ma­niu, przed­mio­ty obo­wią­zy­wa­ła pew­na lo­gi­ka ko­niecz­no­ści, sto­so­wać się mu­sia­ły do okre­ślo­nych re­guł, a ten, kto je znał wy­bor­nie, mógł do­pie­ro do­pro­wa­dzić niby-mar­twą ma­te­rię do upra­gnio­nych re­zul­ta­tów. Bar­dzo dłu­go po­tem wy­zna­wa­łem w ja­kiś ciem­ny, tro­chę bez­myśl­ny, a tro­chę mi­mo­wied­ny spo­sób po­wy­żej na­szki­co­wa­ną wia­rę – i nie umiem wy­znać, czy wy­zby­łem się jej ze szczę­tem.

Bi­blio­te­ka, że po­za­my­ka­na po­cią­ga­ła mnie. Mie­ści­ła przede wszyst­kim książ­ki le­kar­skie, ana­to­micz­ne atla­sy ojca, a dzię­ki jego roz­tar­gnie­niu mo­głem się na nich w spo­sób so­lid­ny i me­to­dycz­ny uświa­do­mić co do róż­nic, ja­kie za­cho­dzą po­mię­dzy płcia­mi. Jed­nak­że, rzecz dziw­na, da­le­ko bar­dziej fra­po­wa­ły mnie tomy oste­olo­gii. W czło­wie­ku odar­tym ze skó­ry, ja­kie­go przed­sta­wia­ły krwi­sto­czer­wo­ne lub ce­gla­ste plan­sze my­olo­gicz­ne, nie gu­sto­wa­łem; było w nim coś z krwi, z su­ro­we­go bef­szty­ka, któ­re­go nie zno­si­łem, któ­rym się brzy­dzi­łem. Na­to­miast szkie­le­ty były bar­dzo schlud­ne. Nie wiem, ile mia­łem lat, kie­dy po raz pierw­szy kart­ko­wa­łem owe czar­ne tomy for­ma­tu in qu­ar­to, z wiel­ki­mi, żół­ta­wo za­bar­wio­ny­mi ry­ci­na­mi cza­szek, że­ber, mied­nic i pisz­cze­li. W każ­dym ra­zie ani się owych tru­po­szów i ich bu­dul­ca nie ba­łem, ani też stu­dio­wa­nie to nie spra­wia­ło mi ja­kiejś doj­mu­ją­cej przy­jem­no­ści. Było to tro­chę po­dob­ne do oglą­da­nia ka­ta­lo­gów wiel­kich dzie­cię­cych bu­dow­nictw, gdzie naj­pierw na­ry­so­wa­ne są po­szcze­gól­ne ośki, dźwi­gnie, kół­ka, a po­tem, na dal­szych stro­nach, po­ka­za­ne kon­struk­cje, któ­re moż­na z nich skła­dać. Moż­li­we, że oste­olo­gicz­ne atla­sy ape­lo­wa­ły do mo­ich, póź­niej zresz­tą ma­ją­cych się ock­nąć do­pie­ro, kon­struk­tor­skich za­in­te­re­so­wań. Wer­to­wa­łem owe tomy su­mien­nie i nie­któ­re ry­ci­ny pa­mię­tam do dziś, na przy­kład ko­ści­ste sto­py szkie­le­tów; kost­ki mia­ły po­spi­na­ne pa­sma­mi wię­za­deł, za­bar­wio­ny­mi, może dla więk­szej wy­ra­zi­sto­ści, błę­kit­na­wo.

Oj­ciec był la­ryn­go­lo­giem, to­też więk­szość zwa­li­stych ksiąg w cen­tral­nej czę­ści bi­blio­te­ki od­no­si­ła się do cho­rób nosa, gar­dła i uszu. Or­ga­ny te, na rów­ni z ich cier­pie­nia­mi, po ci­chu a dys­kret­nie, lek­ce­wa­ży­łem jako dru­go­rzęd­ne, z cze­go zda­ję so­bie spra­wę wła­ści­wie do­pie­ro dziś. Była tam też po­zy­cja, naj­bar­dziej z ca­łe­go księ­go­zbio­ru mo­nu­men­tal­na, kil­ku­na­sto­to­mo­wy nie­miec­ki „Hand­buch” oto-rhi­no­la­ryn­go­lo­gii. Ża­den jego tom nie li­czył mniej ani­że­li ty­siąc kre­do­wych stro­nic. Mo­głem tam oglą­dać gło­wy ludz­kie w róż­nych a nie­zli­czo­nych fa­zach roz­pła­ta­nia, z całą ich, nad­zwy­czaj su­mien­nie wy­ry­so­wa­ną i po­ko­lo­ro­wa­ną ma­szy­ne­rią; po­cią­ga­ły mnie też por­tre­ty mó­zgów, któ­rych po­szcze­gól­ne zwo­je róż­ni­ły się od sie­bie wszel­ki­mi moż­li­wy­mi bar­wa­mi. Ja­koś nie­mą­drze a od­ru­cho­wo zdzi­wi­łem się w wie­le lat po­tem, kie­dy pierw­szy raz, w pro­sek­to­rium, zo­ba­czy­łem mózg w na­tu­rze (to jest jako pre­pa­rat ana­to­micz­ny) – że wca­le nie jest taki pa­pu­zi. Po­nie­waż te ana­to­micz­ne se­an­se były za­ka­za­ne, mu­sia­łem je or­ga­ni­zo­wać w spe­cjal­ny spo­sób. Do­kład­ne roz­pla­no­wa­nie tak­tycz­ne po­czy­nań by­naj­mniej nie jest przy­wi­le­jem do­ro­słych – tyl­ko byle dziec­ko było w ich or­ga­ni­za­cji rze­tel­nie za­in­te­re­so­wa­ne. Sie­dzia­łem jak jeź­dziec na wiel­kiej, chrzęsz­czą­cej skó­rą przy każ­dym moim ru­chu po­rę­czy fo­te­la, osło­niw­szy się od stro­ny drzwi otwar­ty­mi drzwia­mi sza­fy bi­blio­tecz­nej, aby móc za­wsze za­pew­niać, że do­pie­ro co ją otwar­łem, jak rów­nież moż­li­wie zręcz­nie i szyb­ko wsu­nąć tom na wła­ści­we miej­sce, opie­ra­łem go o opar­cie fo­te­la i w tej po­zy­cji od­da­wa­łem się stu­diom. Cie­ka­we, co też so­bie wte­dy my­śla­łem; po­cią­ga­ła mnie nad­zwy­czaj­na czy­stość, pre­cy­zja ry­sun­ków – znów roz­cza­ro­wa­nie przy­szło po la­tach, kie­dy zo­rien­to­wa­łem się, jako stu­dent me­dy­cy­ny, że oglą­da­łem w ga­bi­ne­cie ojca same tyl­ko ide­ali­za­cje i abs­trak­cje prze­bie­gu ner­wów czy mię­śnio­wych za­cze­pów. Nie przy­po­mi­nam też so­bie, abym kie­dy­kol­wiek sko­ja­rzył wszyst­ko oglą­da­ne z wła­snym cia­łem. W tych wiel­kich plan­szach nie było nic nie­po­ko­ją­ce­go – może przez rze­czo­wość, frag­men­ta­rycz­ność, wie­lo­stron­ność do­cie­kli­wą, na­wet wte­dy obec­ną w zwa­li­stych księ­gach, kie­dy uka­zy­wa­ły nie tyl­ko szcze­gó­ły ana­to­micz­ne, ale i koń­ce na­szki­co­wa­ne pal­ców oraz tę­pych lub ostrych ha­ków, któ­re od­cią­ga­ły na boki pła­ty roz­cię­tej skó­ry dla lep­sze­go wi­do­ku. Były tam też inne książ­ki, z wi­ze­run­ka­mi już na pew­no strasz­ny­mi, ale wła­śnie za­nad­to strasz­ny­mi, tak że ich tak­że wca­le się nie ba­łem. Uka­zy­wa­ły oka­le­cze­nia wo­jen­ne twa­rzy ludz­kich; były tam ob­li­cza bez­no­se, po­zba­wio­ne szczęk, mał­żo­win usznych, oczu, a na­wet do­słow­nie twa­rze bez twa­rzy, z któ­rych po­zo­sta­ły tyl­ko oczy same, po­mię­dzy bli­zno­wa­ty­mi za­cią­gnię­cia­mi, o wy­ra­zie, któ­ry nic mi nie mó­wił. Nie umia­łem go wszak z ni­czym po­rów­nać, ni­cze­go mi nie przy­po­mi­nał. Trosz­kę może i mro­wi­ło po ple­cach nad ta­ki­mi ilu­stra­cja­mi, ale chy­ba tak jak przy słu­cha­niu baj­ki – a wszak okrop­ne dzie­ją się w nich zwy­kle rze­czy, to nie było dla mnie ni­czym nad­zwy­czaj­nym, ów dresz­czyk, po­żą­da­ny w grun­cie rze­czy i wca­le luby. I wię­cej na­wet, po­nie­waż nie­jed­no mnie w tych dzie­łach śmie­szy­ło, po­świę­co­ne bo­wiem pro­te­ty­ce, uka­zy­wa­ły sztucz­ne nosy, przy­cze­pio­ne do oku­la­rów, uszy na opa­skach, ma­secz­ki imi­tu­ją­ce lek­ki uśmiech, zgo­ła nie­win­ny, ja­kieś za­tycz­ki kunsz­tow­ne dla prze­dziu­ra­wio­nych po­licz­ków, pro­te­zy zę­bo­we, na­miast­ki pod­nie­bie­nia. Wy­glą­da­ło mi to na ja­kieś ma­ska­ra­dy, na ja­kieś za­ba­wy do­ro­słych, nie­zu­peł­nie zro­zu­mia­łe, jak spo­ro ich oby­cza­jów, ale nie po­dej­rze­wa­łem w nich ni­cze­go złe­go czy wręcz ha­nieb­ne­go. To by mi do gło­wy nie przy­szło. W grun­cie rze­czy je­den tyl­ko przed­miot, nie książ­ka, odro­bi­nę nie­po­ko­ił. Le­ża­ła bo­wiem na jed­nej z pó­łek, przed zło­co­ny­mi grzbie­ta­mi gru­bych to­mów, kość skro­nio­wa, wy­ma­ce­ro­wa­ny pre­pa­rat przed­sta­wia­ją­cy re­zul­tat tak zwa­nej do­szczęt­nej ope­ra­cji na uchu środ­ko­wym, z wy­dłu­to­wa­nym sut­ko­wym wy­rost­kiem. Nic o tym nie wie­dzia­łem, oczy­wi­sta, a je­dy­nie kość ta, po­dob­na nie­co, z wagi, w do­ty­ku, do ko­ści, ja­kie nie­raz po­zo­sta­wa­ły na sa­mym dnie wazy z ro­so­łem, od­kry­ta w tym miej­scu, jak gdy­by pod­rzu­co­na umyśl­nie, za­sta­na­wia­ła, a na­wet trosz­kę trwo­ży­ła. Mia­ła ja­kiś za­pach szcze­gól­ny, przede wszyst­kim ku­rzu, ksią­żek, bi­blio­te­ki, ale prze­cie­kał przez to cien­ką struż­ką inny jesz­cze, tro­chę niby słod­ka­wy, a tro­chę jak­by zgni­ły. Ob­wą­chi­wa­łem ją cza­sem dłu­go, jak­by usi­łu­jąc zro­zu­mieć, co to jest wła­ści­wie, jak­by węch był tym z mo­ich zmy­słów, któ­ry za­pro­wa­dzi mnie naj­da­lej. Bu­dzi­ło to w koń­cu lek­kie obrzy­dze­nie, od­kła­da­łem więc kość, uwa­ża­jąc i na to, aby le­ża­ła na tej sa­mej pół­ce, co po­przed­nio.

Na niż­szych pół­kach spo­czy­wa­ły sto­sy po­strzę­pio­nych, roz­pru­tych już po­wie­ści­deł fran­cu­skich, bez okła­dek, a tak­że ja­kichś ma­ga­zy­nów – je­den na­zy­wał się „Uhu” i był po nie­miec­ku. To, że mo­głem prze­czy­tać ty­tu­ły, nie po­ma­ga mi w usta­le­niu chro­no­lo­gii owych po­czy­nań, po­nie­waż dru­ko­wa­ne umia­łem już czy­tać, ma­jąc czte­ry lata. Kart­ko­wa­łem tyl­ko fran­cu­skie, sy­pią­ce się, zbro­szu­ro­wa­ne po­wie­ści, bo były z ilu­stra­cja­mi, dość fry­wol­ny­mi, w sty­lu fin-de-si­èc­le’u. Mu­sia­ły się tam mie­ścić ja­kieś pi­kant­ne hi­sto­ryj­ki, ale to wnio­sek współ­cze­sny, póź­na re­kon­struk­cja opar­ta na wspo­mnie­niach, moc­no już roz­my­tych przez upływ cza­su. Na jed­nych bo­wiem stro­nach wid­nia­ły pa­nie z pa­na­mi, w po­zach wy­kwint­nych, dys­tyn­go­wa­nych, a kil­ka kar­tek da­lej wy­twor­no­ści te ustę­po­wa­ły z na­gła miej­sca to­ną­ce­mu w ko­ron­kach roz­ne­gli­żo­wa­niu, ktoś ucie­kał przez okno, gu­biąc spodnie, gołe pa­nie w czar­nych dłu­gich poń­czo­chach bie­ga­ły po po­ko­ju, wi­dzę te­raz, że są­siedz­two obu ro­dza­jów ksią­żek było ra­czej oso­bli­we, a sam po­rzą­dek też, w ja­kim to wszyst­ko kart­ko­wa­łem, za­baw­ny do ma­ka­brycz­no­ści, sko­ro, jeź­dziec na fo­te­lu, bez naj­mniej­szych kło­po­tów czy wa­hań prze­cho­dzi­łem płyn­nie od szkie­le­tów do fry­wol­nej ero­ty­ki. Wsze­la­ko przyj­mo­wa­łem to jak chmu­ry, drze­wa, prze­cież wciąż wszyst­kie­go się uczy­łem, do wszyst­kie­go mu­sia­łem na­wy­kać i nic mi się wła­ści­wie z ni­czym nie kłó­ci­ło.

Na dole le­ża­ła dłu­ga rura bla­sza­na z szer­szym za­koń­cze­niem, w niej zaś tkwił ru­lon nad­zwy­czaj gru­be­go pa­pie­ru żół­ta­wej bar­wy, od któ­re­go szedł sple­cio­ny, czar­no-żół­ty sznur do pła­skiej pu­szecz­ki za­wie­ra­ją­cej jak gdy­by ma­leń­ki tor­cik ja­sno­czer­wo­ny, z wy­pu­kło­rzeź­bą i na­pi­sa­mi. Był to dy­plom le­kar­ski ojca, na per­ga­mi­nie, za­czy­na­ją­cy się wznio­śle od ogrom­nym dru­kiem roz­strze­lo­nych słów SUM­MIS AU­SPI­CIIS IM­PE­RA­TO­RIS AC RE­GIS FRAN­CI­SCI IO­SE­PHI..., tor­cik zaś, któ­ry de­li­kat­nie raz i dru­gi na­po­czą­łem, ale da­lej nie pró­bo­wa­łem, był bo­wiem nie­smacz­ny, przed­sta­wiał wiel­ką pie­częć wo­sko­wą uni­wer­sy­te­tu lwow­skie­go. Rzecz ja­sna, naj­pierw wie­dzia­łem tyl­ko, że w ru­rze znaj­du­je się dy­plom, bo oj­ciec mi tak po­wie­dział, choć nie ro­zu­mia­łem, co to zna­czy, nie wol­no mi też było sa­me­mu wy­cią­gać go z rury (nie bar­dzo wie­rzy­łem w to tyl­ko, ja­ko­by per­ga­min miał na­praw­dę być wy­pra­wio­ną oślą skó­rą). Po­tem umia­łem już prze­czy­tać parę słów, nic jed­nak nie poj­mu­jąc. W pierw­szej, zda­je się, gim­na­zjal­nej po­tra­fi­łem już na­wet prze­tłu­ma­czyć te sło­wa wznio­słe; mó­wię o tym, bo na przy­kła­dzie dy­plo­mu wy­raź­nie uka­zu­je się ów pro­ces po­na­wia­ne­go i wie­lo­krot­ne­go po­zna­wa­nia przed­mio­tów czy zja­wisk, któ­rym prze­cho­dzi­łem stop­nio­wo jak­by z pię­tra na pię­tro; za każ­dym ra­zem po­zna­wa­łem na­stęp­ną wer­sję spra­wy lub rze­czy, co w so­bie samo nie sta­no­wi ni­cze­go nie­zwy­kłe­go. Każ­dy to zna, każ­dy wszak naj­pierw po­znał wer­sję bo­cia­na, a po­tem tę bar­dziej re­ali­stycz­ną wła­snej ge­ne­zy. Ale rzecz w tym, że wszyst­kie wer­sje po­przed­nie, cho­ciaż, je­śli ja­skra­wo, jak ta z bo­cia­nem, fał­szy­we, nie giną bez śla­du, od­rzu­co­ne. Coś z nich w nas zo­sta­je, za­zę­bia­ją się z na­stęp­ny­mi, spla­ta­ją, są – jed­nym sło­wem – ja­koś na­dal obec­ne, ale to nie wszyst­ko. Za­pew­ne, je­śli o fak­ty cho­dzi, w ro­dza­ju dy­plo­mu mego ojca, nie­trud­no usta­lić wer­sję wła­ści­wą, tę je­dy­ną, któ­ra się li­czy, ina­czej z prze­ży­cia­mi. Każ­de ma swo­ją wagę i ra­cję, bez­a­pe­la­cyj­ną i od ni­cze­go poza sobą nie­za­wi­słą, i tu­taj kło­pot, po­nie­waż je­dy­nym straż­ni­kiem i gwa­ran­tem ich au­ten­tycz­no­ści we wspo­mnie­niu jest pa­mięć. Za­pew­ne – moż­na by oświad­czyć, że ist­nie­ją „prze­ży­cia nie­ade­kwat­ne”, w ro­dza­ju mo­ich ro­jeń na te­mat czar­nej że­la­znej skrzy­ni. Nie za­wsze da się jed­nak prze­pro­wa­dzić ów wy­wód ostat­niej in­stan­cji.

Za bocz­nym skrzy­dłem drzwi mie­ści­ły się w oj­co­wej bi­blio­te­ce szczel­nie upa­ko­wa­ne książ­ki, któ­rych sze­re­gów na­wet nie na­po­czy­na­łem, prze­ko­naw­szy się raz, że nie ma tam żad­nych ob­raz­ków. Pa­mię­tam ko­lor i wagę nie­któ­rych z nich, nic wię­cej. Dał­bym spo­ro za to, żeby się do­wie­dzieć, co wła­ści­wie mój oj­ciec tam ze­brał, co czy­tał, ale bi­blio­te­ka po­chło­nię­ta zo­sta­ła w ca­ło­ści przez cha­os woj­ny i nie zo­sta­ło po niej śla­du, po­tem zaś dzia­ło się tyle i w taki spo­sób, że ni­g­dy o to nie spy­ta­łem. A więc wer­sja dziec­ka, pry­mi­tyw­na, fał­szy­wa, żad­na wła­ści­wie, po­zo­stać już tu dla mnie musi ostat­nią, i do­ty­czy to nie tyl­ko tam­tych ksią­żek, ale i ca­łe­go mnó­stwa spraw, czę­sto dra­ma­tycz­nych, któ­re roz­gry­wa­ły się po­nad moją gło­wą. Gdy­bym pró­bo­wał wstecz­ne­go ich re­kon­stru­owa­nia, wnio­sko­wa­nia i do­my­słów, sta­ło­by się to ry­zy­kow­ną ro­bo­tą, kto wie czy nie fan­ta­zjo­wa­niem, i to nie z po­zy­cji dziec­ka prze­pro­wa­dza­nym. My­ślę więc, że wi­nie­nem z za­bie­gów ta­kich zre­zy­gno­wać.

Ja­dal­nia mie­ści­ła w so­bie, jak już o tym wspo­mnia­łem, poza bła­hym ze­sta­wem krze­seł i sto­łem, roz­su­wa­nym dla więk­szych przy­jęć, tak­że waż­ny kre­dens, sie­dli­sko le­gu­min, szaf­kę z „ni­pa­mi”, spe­cjal­no­ścią mat­ki, oraz pu­cha­ty dy­wan pod­okien­ny, na któ­rym po­tem chęt­nie się wy­le­gi­wa­łem, czy­ta­jąc książ­ki – już wła­sne. Że jed­nak czyn­ność lek­tu­ry na­zbyt była bier­na, za­nad­to pro­sta, mia­łem we zwy­cza­ju sta­wiać so­bie na łyd­ce, w za­głę­bie­niu pod ko­la­nem, na po­de­szwie sto­py – nogę ja­kie­goś krze­sła i lek­ki­mi ru­cha­mi żon­glo­wa­łem nim, tak aby znaj­do­wa­ło się sta­le w ba­lan­sie na sa­mej gra­ni­cy rów­no­wa­gi. Mu­sia­łem też nie­raz gwał­tow­nie prze­ry­wać czy­ta­nie, by zła­pać le­cą­ce krze­sło, ina­czej jego ło­skot mógł nie­po­trzeb­nie ścią­gnąć na mnie uwa­gę do­mow­ni­ków. Wy­bie­głem jed­nak zbyt­nio na­przód, cze­go bar­dzo trud­no mi sys­te­ma­tycz­nie uni­kać.

Jak tyl­ko mogę się­gnąć pa­mię­cią wstecz, dość czę­sto cho­ro­wa­łem. Kła­dły mnie do łóż­ka roz­ma­ite an­gi­ny, bron­chi­ty, i był to na ogół czas znacz­nych przy­wi­le­jów. Nie tyl­ko wszyst­ko się wo­kół mnie krę­ci­ło, nie tyl­ko oj­ciec wy­py­ty­wał mnie szcze­gó­ło­wo o sa­mo­po­czu­cie, usta­la­jąc przy tym pew­ne ha­sła i zna­ki umow­ne, któ­re mia­ły z wy­jąt­ko­wą pre­cy­zją okre­ślić jego ja­kość w wy­ima­gi­no­wa­nych stop­niach nie­ist­nie­ją­cej ska­li, ale po­nad­to by­łem obiek­tem skom­pli­ko­wa­nych za­bie­gów. Nie wszyst­kie za­li­cza­łem do przy­jem­nych, trud­no było na­zwać tak pi­cie mle­ka go­rą­ce­go z ma­słem, ale już in­ha­la­cje sta­no­wi­ły pod­nio­słą roz­ryw­kę. Naj­pierw przy­no­szo­no wiel­ką mied­ni­cę, do któ­rej na­le­wa­ło się go­rą­cej wody, na­stęp­nie zaś oj­ciec z ma­łej fla­szecz­ki o do­tar­tym kor­ku wpusz­czał tam nie­co ole­iste­go pły­nu i szedł do kuch­ni, gdzie już tym­cza­sem roz­grze­wał się w pło­mie­niach że­liw­ny krą­żek ku­chen­nej pły­ty. Tę, roz­pa­lo­ną do czer­wo­no­ści, przy­no­sił w szczyp­cach i wpusz­czał do mied­ni­cy, a moim obo­wiąz­kiem było pil­nie wdy­chać kłę­by pary wo­nie­ją­cej aro­ma­tycz­nym olej­kiem. Pięk­ne to było wi­do­wi­sko, owo wście­kłe go­to­wa­nie się wody, sy­cze­nie wi­śnio­we­go że­la­za, od któ­re­go od­pa­da­ły sczer­nia­łe łu­ski żuż­la, a jesz­cze i tak ko­rzy­sta­łem, żem so­bie pusz­czał na mied­ni­cę, co tyl­ko było pod ręką, a to ce­lu­lo­ido­wą ka­czusz­kę, a to drew­nia­ny piór­nik. Mam na­dzie­ję, że nie sy­mu­lo­wa­łem cier­pień pod­czas ich nie­obec­no­ści. Po­ku­sy po temu były jed­nak chy­ba, sko­ro, jako cho­re­mu, oj­ciec wła­ści­wie ni­cze­go już nie po­tra­fił mi od­mó­wić; i pta­szek w per­ło­wym pu­deł­ku śpie­wał wte­dy dla mnie, i oku­la­ra­mi zło­ty­mi z ru­bi­no­wym oczkiem mo­głem się ba­wić, i jesz­cze, wra­ca­jąc ze szpi­ta­la, przy­no­sił oj­ciec tak zwa­ne pa­ku­ny z za­baw­ka­mi. Bez żad­nej prze­sa­dy mogę więc po­wie­dzieć, że tro­chę jak nie­któ­re ko­bie­ty naj­więk­sze zy­ski osią­ga­łem, le­żąc w łóż­ku. Dzię­ki jed­nej z an­gin do­sta­łem auto-gi­gan­ta, drew­nia­ną li­mu­zy­nę tak dużą, że mo­głem na niej jeź­dzić, sie­dząc okra­kiem na da­chu. Za­pew­ne, bar­dziej au­ten­tycz­ne cho­ro­by, jak ka­mień, któ­ry urósł mi w pę­che­rzu, z ich bo­le­ścia­mi i go­rącz­ką czy­ni­ły wszel­kie dary i roz­ryw­ki nie­do­sta­tecz­ną osło­dą bytu. Ale tak czy owak wra­ca­łem w koń­cu do zdro­wia.

Zdro­wy, spę­dza­łem wie­le cza­su tyl­ko z sa­mym sobą. Chęt­nie pe­ne­tro­wa­łem miesz­ka­nie, cho­dząc na czwo­ra­kach, naj­le­piej bo­wiem czu­łem się cze­muś jako wy­obra­żo­ne zwie­rzę; a zaj­mo­wa­łem się tym ak­tor­stwem zwie­rzę­cym tak so­len­nie, że mi się na ko­la­nach po­ro­bi­ły gru­be, twar­de mo­dze­le i mia­łem je jesz­cze, cho­dząc do wyż­szych klas szko­ły po­wszech­nej.

Pora opi­sać brzyd­kie moje skłon­no­ści. Ruj­no­wa­łem wszyst­kie za­baw­ki. Naj­ha­nieb­niej­szym może z mo­ich wy­czy­nów był akt znisz­cze­nia prze­ślicz­nej ma­łej po­zy­tyw­ki, lśnią­ce­go drew­nia­ne­go pu­deł­ka, w któ­rym pod szyb­ką ob­ra­ca­ły się zło­te kó­łecz­ka zę­ba­te, po­trą­ca­jąc zło­ty wa­łek mo­sięż­ny z kol­ca­mi tak, że po­wsta­wa­ły z tego krysz­ta­ło­we me­lo­dyj­ki. Nie­dłu­go się tą wspa­nia­ło­ścią cie­szy­łem. W środ­ku nocy wsta­łem, zde­cy­do­wa­ny wi­dać, po­nie­waż nie na­my­śla­jąc się pra­wie wca­le, pod­nio­słem szkla­ne wiecz­ko i na­siu­sia­łem do środ­ka. Nie po­tra­fi­łem póź­niej wy­ja­śnić za­tro­ska­nym do­mow­ni­kom mo­ty­wów tego ni­hi­li­stycz­ne­go aktu. Freu­dy­sta ja­kiś na pew­no by do­pa­so­wał mi od­po­wied­nio brzmią­cy ter­min. W każ­dym ra­zie nad za­milk­nię­ciem po­zy­tyw­ki bo­la­łem nie mniej chy­ba szcze­rze ani­że­li nie­je­den Lu­st­mör­der nad świe­żą swo­ją ofia­rą.

Nie był to, nie­ste­ty, czyn izo­lo­wa­ny. Mia­łem mły­na­rza ma­leń­kie­go, któ­ry po na­krę­ce­niu wno­sił wo­rek z mąką na szczyt dra­bi­ny, do spi­chrza, scho­dził po na­stęp­ny, znów go wno­sił i tak to trwa­ło w nie­skoń­czo­ność, bo wrzu­co­ne do środ­ka wor­ki zjeż­dża­ły tym­cza­sem na sam dół dra­bi­ny. Mia­łem nur­ka w ska­fan­drze w sło­ju za­mknię­tym gu­mo­wą mem­bra­ną, któ­ry przy jej na­ci­ska­niu opusz­czał się co­raz głę­biej w wo­dzie. Mia­łem ptasz­ki dzio­bią­ce, ka­ru­ze­le, co się krę­ci­ły, auta wy­ści­go­we, lal­ki fi­ka­ją­ce ko­zły, a wszyst­ko to bez li­to­ści pa­tro­szy­łem, wy­wle­ka­jąc spod lśnią­cych farb kół­ka i sprę­ży­ny. Lam­pę ma­gicz­ną fir­my Pa­thé z fran­cu­skim ema­lio­wa­nym ko­gu­tem mu­sia­łem ob­ra­biać cięż­kim młot­kiem, a gru­be so­czew­ki obiek­ty­wu dłu­go opie­ra­ły się jego cio­som. Miesz­kał we mnie ja­kiś bez­myśl­ny, wstręt­ny de­mon znisz­cze­nia; nie wiem, skąd się wziął, tak samo, jak nie wiem, co się z nim póź­niej sta­ło.

Kie­dy by­łem tro­chę, ale tro­chę tyl­ko, więk­szy, nie śmia­łem już tak po pro­stu, z nie­win­no­ścią dzie­cię­cą, bo wi­dać ją tra­ci­łem, chwy­cić za na­rzę­dzie mor­du i dźgać. Wy­szu­ki­wa­łem już so­bie wte­dy roz­ma­ite pre­tek­sty. Że na przy­kład coś tam trze­ba w środ­ku wy­re­gu­lo­wać, po­pra­wić, zba­dać. Był to tani po­zór, bo oczy­wi­ście nie tyl­ko bym nie umiał tego do­ko­nać, ale na­wet nie pró­bo­wa­łem. A przy tym wy­da­wa­ło mi się, że mam pra­wo tak po­stę­po­wać, i kie­dy mat­ka gwał­tow­nie za­pro­te­sto­wa­ła, sko­ro za­czą­łem wbi­jać gwóźdź w kre­dens sto­ło­wy (po­trze­bo­wa­łem za­cze­pu dla ko­lej­ki li­no­wej), dłu­go i gorz­ko się na nią uskar­ża­łem. Z krę­gu to­tal­ne­go znisz­cze­nia wy­łą­czo­na była tyl­ko pew­na lal­ka płci mę­skiej, imie­niem Wi­cuś, chłop­czy­na szczu­plut­ki, pe­łen tro­cin, ru­da­wy blon­dy­nek, któ­re­mu szy­łem gar­de­ro­bę, trze­wicz­ki i któ­ry pę­tał się po­tem w miesz­ka­niu chy­ba do sa­mej woj­ny. Raz, w przy­stę­pie nie­po­ha­mo­wa­nej żą­dzy, tro­szecz­kę go na­po­czą­łem, ale za­raz po­tem za­szy­łem mu dziu­rę w brzu­chu, czy może to była ode­rwa­na ręka, nie pa­mię­tam. Roz­ma­wia­łem z nim spo­ro, ale o tym nig­dy­śmy nie mó­wi­li.

Nie mia­łem wła­sne­go kąta, więc pa­no­szy­łem się w po­wol­nie ro­sną­cym roz­wy­drze­niu po wszyst­kich po­ko­jach. Nie­do­je­dzo­ne cu­kier­ki („ho­pje­sy”) przy­le­pia­łem zwy­kle do sto­łu, pod bla­tem, gdzie z la­ta­mi utwo­rzy­ły ist­ne wzgó­rza geo­lo­gicz­ne słod­kiej ska­mie­li­ny. Z wy­cią­ga­nych z szaf ubrań ojca bu­do­wa­łem ma­ne­ki­ny na fo­te­lach i krze­słach, w wiel­kim tru­dzie na­py­cha­jąc im zwi­nię­ty­mi w ru­lo­ny pi­sma­mi rę­ka­wy, a do środ­ka pa­ku­jąc, co wpa­dło do ręki. Pró­bo­wa­łem w kasz­ta­no­wym se­zo­nie ro­bić coś z tymi pięk­ny­mi owo­ca­mi, któ­re tak mnie za­chwy­ca­ły, że ni­g­dy nie mia­łem ich dość; jesz­cze mi się sy­pa­ły zza pa­zu­chy, a pa­ko­wa­łem do kie­sze­ni, do maj­tek nowe. Ale prze­ko­na­łem się wnet, że pięk­ne, lśnią­ce lu­ster­ka­mi są tyl­ko kasz­ta­ny na wol­no­ści, bo uwię­zio­ne w pu­deł­ku ry­chło marsz­czy­ły się, ma­to­wia­ły, brzy­dły. Ka­lej­do­sko­pa­mi, któ­re roz­pru­łem, moż­na by chy­ba ob­da­ro­wać cały sie­ro­ci­niec, a prze­cież wie­dzia­łem, że w nich nic nie ma oprócz gar­ści ko­lo­ro­wych po­tłu­czo­nych szkie­łek. Wie­czo­rem chęt­nie pa­trza­łem z bal­ko­nu, jak ciem­na uli­ca oży­wa od świa­teł. Nie wia­do­mo, skąd zja­wiał się bez­sze­lest­ny la­tar­nik, na mo­ment za­trzy­my­wał się przy ko­lej­nej la­tar­ni, pod­no­sząc w górę swój drą­żek, i mały owa­dzik świa­tła za­raz roz­wi­jał się w błę­kit­na­wy pło­mień. Ja­kiś czas chcia­łem być la­tar­ni­kiem.

Z dwu po­tęg, dwóch ka­te­go­rii, któ­re bio­rą nas we wła­da­nie, kie­dy po­ja­wia­my się nie wie­dzieć jak na świe­cie, prze­strzeń jest, mimo wszyst­ko, da­le­ko mniej nie­po­ję­ta. Ow­szem, i ona pod­le­ga prze­mia­nom, ale isto­ta ich jest pro­sta: prze­strzeń nie robi nic in­ne­go, jak tyl­ko kur­czy się z upły­wem lat. Dla­te­go zma­lał po­wo­li ob­szar na­sze­go miesz­ka­nia i Ogród Je­zu­ic­ki, i bo­isko II Pań­stwo­we­go Gim­na­zjum imie­nia Ka­ro­la Szaj­no­chy, do któ­re­go cho­dzi­łem przez osiem lat. Co praw­da, ła­two mi było prze­mian tych nie za­uwa­żyć, bo rów­no­cze­śnie ro­sła moja sa­mo­dziel­na ak­tyw­ność, po­ru­sza­łem się po Lwo­wie co­raz śmie­lej, więc zbie­ga­nie się po­szcze­gól­nych do­brze zna­nych miejsc prze­sła­nia­ne było se­ria­mi eska­pad co­raz bar­dziej da­le­ko­sięż­nych. Dla­te­go re­duk­cję wy­mia­rów moż­na so­bie uświa­do­mić sto­sun­ko­wo póź­no. Prze­strzeń jest wszak­że so­lid­na, je­dy­na, po­zba­wio­na ja­kich­kol­wiek za­pad­ni i pu­ła­pek. Na­to­miast ży­wio­łem wro­gim, praw­dzi­wie pod­stęp­nym, a na­wet, po­wie­dział­bym, prze­ciw­nym na­tu­rze ludz­kiej, jest czas. Naj­pierw, przez lata, nad­zwy­czaj­ne trud­no­ści spra­wia­ło mi roz­róż­nie­nie sen­su ta­kich po­jęć, jak „ju­tro” i „wczo­raj”. Wy­znam, cze­go ni­g­dy do­tąd nie zro­bi­łem, że oba lo­ko­wa­łem bar­dzo dłu­go w prze­strze­ni. Są­dzi­łem, że „ju­tro” jest po­wy­żej su­fi­tu, jak­by na na­stęp­nym pię­trze, i opusz­cza się na wła­ści­wy po­ziom nocą, kie­dy wszy­scy śpią. Co praw­da rów­no­cze­śnie wie­dzia­łem, że na trze­cim pię­trze nie ma żad­ne­go ju­tra, a tyl­ko pew­ni pań­stwo, któ­rzy mają do­ro­słą cór­kę i pu­deł­ko o bla­sku zło­ta peł­ne zie­lon­ka­wych, le­pią­cych się do pal­ców cu­kier­ków. Cu­kier­ki te nie sma­ko­wa­ły mi wła­ści­wie, wy­peł­nia­jąc usta eu­ka­lip­tu­so­wą ark­ty­ką, a jed­nak lu­bi­łem je do­sta­wać, bo­daj ze wzglę­du na oko­licz­no­ści to­wa­rzy­szą­ce. Prze­by­wa­ły bo­wiem w szu­fla­dzie biur­ka opa­trzo­ne­go drew­nia­ną ro­le­tą, któ­ra, zjeż­dża­jąc, aby okryć blat swym wy­pu­kłym oże­bro­wa­niem, grzmia­ła jak wo­do­spad. Poj­mo­wa­łem tedy, że idąc na górę, nie uda mi się za­stać ju­tra na go­rą­cym uczyn­ku, po­dob­nie jak nie ma „wczo­raj” pod nami, bo miesz­ka­ją tam go­spo­da­rze ka­mie­ni­cy. Mimo to by­łem ja­koś prze­świad­czo­ny o tym, że ju­tro jest nad nami, a wczo­raj pod nami – przy czym to wczo­raj wca­le nie roz­pu­ści­ło się w nie­by­cie, lecz trwa, opu­sto­sza­łe gdzieś tam, pod mo­imi no­ga­mi. Była w tym ob­ra­zie nie­wąt­pli­wa sprzecz­ność, ale ja­koś mi nie prze­szka­dza­ła.

Ale to wszyst­ko tyl­ko uwa­gi wstęp­ne i, do­daj­my, ele­men­tar­ne. Pa­mię­tam bra­mę, scho­dy, drzwi, ko­ry­ta­rze i po­ko­je tego domu na Bra­je­row­skiej, w któ­rym się uro­dzi­łem, pa­mię­tam też licz­ne oso­by, jak wspo­mnia­nych są­sia­dów, ale bez twa­rzy, po­nie­waż te twa­rze się zmie­nia­ły, a nie­świa­do­ma nie­uchron­no­ści ta­kich zmian pa­mięć moja była wo­bec nich bez­rad­na, jak kli­sza fo­to­gra­ficz­na wo­bec po­ru­sza­ją­ce­go się przed­mio­tu. Za­pew­ne mogę so­bie una­ocz­nić ojca, ale będę ostrzej wi­dział jego po­stać, ubra­nie niż rysy, po­nie­waż na­ło­ży­ły się na sie­bie ob­ra­zy z wie­lu lat, i nie wiem, ja­kim chcę go zo­ba­czyć, już zu­peł­nie si­wym czy jesz­cze krzep­kim pięć­dzie­się­cio­let­nim męż­czy­zną, i tak jest wła­śnie ze wszyst­ki­mi, przy któ­rych prze­by­wa­łem do­sta­tecz­nie dłu­go. Kie­dy giną fo­to­gra­fie i por­tre­ty, ob­ja­wia się ta na­sza wo­bec cza­su cał­ko­wi­ta bez­bron­ność; do­wie­dzieć się o tym, ja­kie jest jego dzia­ła­nie, moż­na wcze­śnie i szyb­ko, ale to jest wie­dza teo­re­tycz­na, na nic nie­przy­dat­na wła­ści­wie; już ma­jąc pięć lat, wie­dzia­łem prze­cież, co to zna­czy sta­ry i mło­dy, bo wszak było sta­re ma­sło i mło­da rzod­kiew­ka, wie­dzia­łem nie­jed­no o dniach ty­go­dnia, o la­tach na­wet (licz­by lat mia­ły dla mnie bar­wy – lata dwu­dzie­ste były ja­sne, po­tem ciem­nia­ły, ku dzie­wiąt­ce), a prze­cież w grun­cie rze­czy wie­rzy­łem w nie­zmien­ność oto­cze­nia. Zwłasz­cza lu­dzi. Z tego, że oso­by do­ro­słe nie były ta­kie za­wsze, nie umia­łem zre­zy­gno­wać. Ra­zi­ły mnie na­wet tro­chę zdrob­nie­nia, ja­ki­mi zwra­ca­ły się wza­jem­nie do sie­bie, to było nie na miej­scu. Zdrob­nie­nia były prze­cież tyl­ko dla dzie­ci – wy­da­wa­ło mi się non­sen­sow­ne, aby sta­rzec mógł mó­wić do star­ca „mój Sta­siu”. Je­śli nie mó­wi­łem o tym ni­ko­mu, to dla­te­go, bo czu­łem, że i tak nikt mnie nie poj­mie.

Był więc czas wte­dy ot­chła­nią w so­bie nie­ru­cho­mą, jak­by bez­wład­ną, bez­ak­tyw­ną. W nim dzia­ło się bar­dzo wie­le, jak w mo­rzu, ale on sam jak­by stał. Każ­da go­dzi­na szkol­na sta­no­wi­ła ro­dzaj Oce­anu Atlan­tyc­kie­go, któ­ry na­le­ża­ło prze­być z mę­stwem sa­mo­za­par­cia w ser­cu, od dzwon­ka do dzwon­ka upły­wa­ły na­je­żo­ne nie­bez­pie­czeń­stwa­mi wiecz­no­ści, cóż do­pie­ro mó­wić o wa­ka­cjach, któ­re sta­no­wi­ły ro­dzaj epok mię­dzy czerw­cem a wrze­śniem. O tej nie­wia­ry­god­nej dla mnie wła­ści­wie te­raz roz­le­gło­ści trwa­nia go­dzin czy dni opo­wia­dam, jak gdy­bym to tyl­ko od ko­goś za­sły­szał, a nie jak­bym sam tego do­świad­czył – nie po­tra­fię so­bie tego ani uzmy­sło­wić, ani wy­obra­zić. Nie­po­strze­że­nie wszyst­ko za­czę­ło się po­tem dziać co­raz szyb­ciej, i nie­chaj mi nikt nie mówi, że wra­że­nia kła­mią, bo ze­ga­ry od­mie­rza­ją jed­na­ko­wy rytm mi­ja­nia; po­wiem, że jest wręcz prze­ciw­nie, ze­ga­ry kła­mią, po­nie­waż czas fi­zycz­ny nie ma z bio­lo­gicz­nym nic wspól­ne­go. Cóż nas ob­cho­dzi, poza fi­zy­ką, czas elek­tro­nów i kół zę­ba­tych? Za­wsze wy­da­wał mi się ukry­ty w tym roz­róż­nie­niu ja­kiś pod­stęp, prze­czu­wa­łem nie­go­dzi­wość za­ma­sko­wa­ną me­to­da­mi ra­chu­by wy­rów­nu­ją­cej wszyst­kie zmia­ny. Po­ja­wia­my się, peł­ni uf­no­ści, że jest tak, jak wi­dzi­my, że dzie­je się to, co po­świad­cza­ją na­ocz­nie zmy­sły, a po­tem, nie wie­dzieć jak ani kie­dy, oka­zu­je się, że dzie­ci do­ra­sta­ją, a do­ro­śli za­czy­na­ją umie­rać.