Katar - Stanisław Lem - ebook + książka

Katar ebook

Stanisław Lem

4,5

Opis

Były kosmonauta próbuje wyjaśnić tajemniczą serię zgonów amerykańskich turystów we Włoszech. Dynamiczna i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcja wykracza poza zwyczajową fabułę powieści sensacyjnej – postępująca złożoność świata sprawia, że w śledztwie kluczową rolę zaczyna odgrywać statystyka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (47 ocen)
31
9
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wadekk

Nie oderwiesz się od lektury

Ok.
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

Ka­tar

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © Cze­sław Cza­pliń­ski/FO­TO­NO­VA

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-12-5

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Stanisław Lem

KATAR (frag­ment)

Dok­to­ro­wi An­drze­jo­wi Ma­dej­skie­mu

Spis treści

Ne­apol – Rzym

Rzym – Pa­ryż

Pa­ryż

Neapol – Rzym

Ostat­ni dzień wlókł mi się jak ża­den. Nie od tre­my. Nie ba­łem się. Nie było zresz­tą cze­go. Wciąż czu­łem się sam w róż­no­ję­zycz­nym tłu­mie. Nikt nie zwra­cał na mnie uwa­gi. Opie­ku­no­wie nie pcha­li mi się w oczy, zresz­tą na­wet ich nie zna­łem. A po­nie­waż nie wie­rzy­łem w klą­twę, któ­rą ścią­gam na sie­bie, śpiąc w pi­dża­mach Adam­sa, go­ląc się jego ma­szyn­ką i cho­dząc jego śla­da­mi nad za­to­ką, po­wi­nie­nem był czuć ulgę, że zrzu­cę na­za­jutrz fał­szy­wą skó­rę. Tak­że na dro­dze nie spo­dzie­wa­łem się żad­nej za­sadz­ki. Prze­cież i jemu włos nie spadł z gło­wy na au­to­stra­dzie. A je­dy­ną noc w Rzy­mie mia­łem spę­dzić pod szcze­gól­ną opie­ką. Mó­wi­łem so­bie, że to tyl­ko chęć skoń­cze­nia z ak­cją, bo oka­za­ła się nie­wy­pa­łem. Mó­wi­łem so­bie spo­ro roz­sąd­nych rze­czy, a jed­nak wy­ska­ki­wa­łem wciąż z po­rząd­ku dnia.

Po ką­pie­li mia­łem wró­cić do „Ve­su­via” o trze­ciej, a już dwa­dzie­ścia po dru­giej zna­la­złem się w po­bli­żu ho­te­lu, jak­by mnie tam coś gna­ło. W po­ko­ju na pew­no nic się nie mo­gło zda­rzyć, cho­dzi­łem więc po uli­cy. Oto­cze­nie zna­łem na pa­mięć. Na rogu był za­kład fry­zjer­ski, da­lej sklep ty­to­nio­wy, biu­ro po­dró­ży, od nie­go cią­gnął się ho­te­lo­wy par­king wpusz­czo­ny w lukę mię­dzy do­ma­mi. Idąc za ho­te­lem w górę, mi­ja­ło się ka­let­ni­ka, u któ­re­go Adams ze­szył so­bie urwa­ny uchwyt wa­liz­ki, i małe kino non stop. Omal nie wsze­dłem tam pierw­sze­go wie­czo­ru, bo ró­żo­we kule na pla­ka­cie wzią­łem za pla­ne­ty. Tuż przed kasą do­strze­głem swój błąd. To był gi­gan­tycz­ny za­dek. Te­raz, w nie­ru­cho­mym upa­le, po­sze­dłem do rogu i wró­ci­łem, skrę­ciw­szy koło prze­kup­nia, któ­ry sprze­da­wał pa­lo­ne mig­da­ły. Ze­szło­rocz­ne kasz­ta­ny już się skoń­czy­ły. Na­pa­trzyw­szy się faj­kom, wsze­dłem do tra­fi­ki i ku­pi­łem pacz­kę co­olów, choć zwy­kle nie palę men­to­lo­wych. Przez ulicz­ny ha­łas do­cho­dzi­ły z gło­śni­ków kina stę­ka­nia i char­ko­ty ni­czym z rzeź­ni. Prze­ku­pień mig­da­łów po­pchnął swój wó­zek w cień pa­da­ją­cy od za­da­szo­ne­go pod­jaz­du „Ve­su­via”. Może był to kie­dyś wy­kwint­ny ho­tel, ale są­siedz­two świad­czy­ło o jego po­wol­nym upad­ku. Hall stał pra­wie pu­sty. Win­da była chłod­niej­sza od mego po­ko­ju. Przyj­rza­łem mu się kry­tycz­nie. Pa­ko­wać się w ta­kim skwa­rze zna­czy­ło ob­lać się po­tem, a wte­dy czuj­ni­ki nie będą trzy­ma­ły. Prze­nio­słem się z pa­ko­wa­niem do ła­zien­ki, w tym sta­rym ho­te­lu pra­wie tak du­żej jak po­kój. Ła­zien­ka też była dusz­na, ale mia­ła mar­mu­ro­wą pod­ło­gę. Wzią­łem tusz w wan­nie na lwich no­gach i umyśl­nie nie wy­tarł­szy się do su­cha, za­czą­łem ukła­dać rze­czy w wa­liz­kach, boso, żeby choć tak do­znać chło­du. W ne­se­se­rze na­tra­fi­łem na twar­de za­wi­niąt­ko. Re­wol­wer. Zu­peł­nie o nim za­po­mnia­łem. Naj­chęt­niej wrzu­cił­bym go pod wan­nę. Wło­ży­łem go na dno więk­szej wa­liz­ki pod ko­szu­le, wy­tar­łem sta­ran­nie skó­rę na pier­si i sta­ną­łem przed lu­strem, żeby za­ło­żyć czuj­ni­ki. Kie­dyś mia­łem w tych miej­scach zna­ki na cie­le, ale zni­kły. Wy­ma­ca­łem ko­niusz­ko­we ude­rze­nie ser­ca mię­dzy że­bra­mi dla pierw­szej elek­tro­dy. Dru­ga, w doł­ku oboj­czy­ko­wym, nie chcia­ła trzy­mać. Jesz­cze raz wy­tar­łem się i przy­ci­sną­łem pla­ster z obu stron, żeby czuj­nik nie wy­stę­po­wał nad oboj­czyk. Nie mia­łem wpra­wy, bo daw­niej nie ro­bi­łem tego sam. Ko­szu­la, spodnie, szel­ki. No­si­łem je od po­wro­tu na Zie­mię. To było wy­god­ne. Czło­wiek nie ła­pał się wciąż za spodnie od wra­że­nia, że spa­da­ją. Na or­bi­cie ubra­nie nic nie waży i kie­dy się wró­ci, po­wsta­je ten „spo­dnio­wy od­ruch”, stąd szel­ki.

By­łem go­tów. Cały plan mia­łem w gło­wie. Trzy kwa­dran­se na obiad plus za­pła­ce­nie ra­chun­ku i ode­bra­nie klu­czy­ków, pół go­dzi­ny do au­to­stra­dy ze wzglę­du na szczyt, dzie­sięć mi­nut re­zer­wy. Zaj­rza­łem do szaf, usta­wi­łem wa­liz­ki przy drzwiach, umy­łem twarz zim­ną wodą, spraw­dzi­łem w lu­strze, że nie znać czuj­ni­ków, i zje­cha­łem na dół. W re­stau­ra­cji był już tłok. Zla­ny po­tem kel­ner po­sta­wił przede mną chian­ti, po­pro­si­łem o pa­stę z zie­lem ba­zy­lisz­ka i kawę do ter­mo­su. Koń­czy­łem już jeść, pa­trząc na ze­ga­rek, kie­dy gło­śnik za­mam­ro­tał: „Mi­ster Adams pro­szo­ny do te­le­fo­nu!”. Zo­ba­czy­łem, jak wło­ski wsta­ją mi na grzbie­tach rąk. Iść czy nie iść? Od sto­li­ka pod oknem wstał gru­bas w pa­wiej ko­szu­li i po­szedł do ka­bi­ny. Ja­kiś Adams. Mało to jest Adam­sów? Wi­dzia­łem już, że nic się nie za­czy­na, ale by­łem na sie­bie zły. Płyt­ki był mój spo­kój. Otar­łem tłu­ste od oli­wy usta, za­ży­łem gorz­ką zie­lo­ną ta­blet­kę, po­pi­łem ją resz­tą wina i po­sze­dłem do re­cep­cji. Ho­tel ce­le­bro­wał jesz­cze swo­je plu­sze, stiu­ki i ak­sa­mi­ty, ale od ofi­cyn cią­gnę­ło ku­chen­nym za­du­chem. Jak­by ary­sto­kra­cie od­bi­ja­ło się ka­pu­stą. To było całe po­że­gna­nie. Wy­sze­dłem w twar­dy upał za por­tie­rem, któ­ry wiózł moje wa­liz­ki. Auto od Hert­za sta­ło dwo­ma ko­ła­mi na chod­ni­ku. Hor­net czar­ny jak ka­ra­wan. Nie po­zwo­li­łem por­tie­ro­wi kłaść ba­ga­żu do ku­fra, bo mógł być w nim na­daj­nik, od­pra­wi­łem go bank­no­tem i wsia­dłem do auta jak do pie­ca. Od razu spo­co­ny, się­gną­łem do kie­sze­ni po rę­ka­wicz­ki. Nie­po­trzeb­nie, kie­row­ni­ca była ob­ło­żo­na skó­rą. Ku­fer był pu­sty – gdzie wzmac­niacz? Na pod­ło­dze przed wol­nym sie­dze­niem przy­kry­ty okład­ką roz­ło­żo­ne­go ma­ga­zy­nu, z któ­rej zim­no pa­trzy­ła na mnie goła blon­dyn­ka, wy­sta­wia­jąc błysz­czą­cy śli­ną ję­zyk. Nie wy­da­łem wła­ści­wie gło­su, ale coś we mnie z ci­cha stęk­nę­ło, kie­dy za­czą­łem wpy­chać się w cią­gły ruch. Ko­lum­na od świa­teł do świa­teł. Choć wy­po­czę­ty, by­łem mięk­ki, tro­chę na­bur­mu­szo­ny, tro­chę głu­pa­wo roz­chi­cho­ta­ny w so­bie, może, bo zja­dłem ko­pia­sty ta­lerz ma­ka­ro­nu, któ­re­go nie cier­pię. Jak do­tąd gro­za po­ło­że­nia spro­wa­dza­ła się do tego, że przy­bra­łem na wa­dze. Za na­stęp­nym skrzy­żo­wa­niem włą­czy­łem dmu­cha­wę. Za­wia­ło ukro­pem spa­lin. Wy­łą­czy­łem ją. Auta pcha­ły się na sie­bie po wło­sku. Ob­jazd. W lu­ster­kach ma­ski i da­chy. La po­ten­te ben­zi­na ita­lia­na śmier­dzia­ła cza­dem. Za­trzy­ma­łem się za au­to­bu­sem w jego cuch­ną­cym wy­de­chu. Dzie­ci, wszyst­kie w ta­kich sa­mych zie­lo­nych czap­kach, ga­pi­ły się na mnie przez tyl­ną szy­bę. W żo­łąd­ku mia­łem klu­chę, w gło­wie żar, na ser­cu czuj­nik, któ­ry za­cze­piał przez ko­szu­lę o szel­ki przy każ­dym ob­ro­cie kie­row­ni­cy. Ro­ze­rwa­łem opa­ko­wa­nie kle­ene­xu, roz­ło­ży­łem chu­s­tecz­ki na kon­sol­ce bie­gów, bo krę­ci­ło mnie w no­sie jak przed bu­rzą. Kich­ną­łem raz, dru­gi, taki by­łem za­ję­ty ki­cha­niem, że ani wiem, kie­dy Ne­apol zo­stał w tyle, zni­ka­jąc w nad­mor­skim znie­biesz­cze­niu. To­czy­łem się już po del Sole. Jak na szczyt pra­wie luź­no. Pli­ma­si­ny jak­bym wca­le nie za­żył. Ła­sko­ta­ło w oczach, z nosa cie­kło, za to w ustach schło. Przy­da­ła­by się kawa, choć wy­pi­łem w ho­te­lu dwa ka­pu­cyn­ki, ale czas na kawę do­pie­ro koło Mad­da­le­ny. „He­ral­da” znów nie było w kio­sku przez ja­kiś strajk. Mię­dzy dy­mią­cy­mi fia­ci­ka­mi a mer­ce­de­sem włą­czy­łem ra­dio. Ostat­nie wia­do­mo­ści. Ro­zu­mia­łem pią­te przez dzie­sią­te. De­mon­stran­ci pod­pa­li­li. Rzecz­nik pry­wat­nej po­li­cji oświad­czył. Pod­zie­mie fe­mi­ni­stycz­ne za­po­wie­dzia­ło nowe ak­cje. Spi­ker­ka czy­ta­ła głę­bo­kim al­tem de­kla­ra­cję ter­ro­ry­stek, po­tę­pie­nie pa­pie­ża, jed­no za dru­gim, po­tem głos pra­sy. Dam­skie pod­zie­mie. Nikt się już ni­cze­mu nie dzi­wił. Od­ję­to nam zdol­ność dzi­wie­nia się. O co im wła­ści­wie idzie, o ty­ra­nię męż­czyzn? Nie czu­łem się ty­ra­nem. Nikt się nie czuł. Bia­da play­boy­om. Co one im ro­bią? Czy kler też będą po­ry­wać? Wy­łą­czy­łem ra­dio, jak­bym za­trza­snął zsyp śmie­cia.

Być w Ne­apo­lu i We­zu­wiu­sza nie wi­dzieć – a ja nie zo­ba­czy­łem. Mia­łem do wul­ka­nów sto­su­nek pe­łen życz­li­wo­ści. Oj­ciec opo­wia­dał mi o nich przed snem pół wie­ku temu. Nie­dłu­go będę star­cem, po­my­śla­łem, i tak mnie to za­sko­czy­ło, jak­bym so­bie po­wie­dział, że nie­dłu­go będę kro­wą. Wul­ka­ny to było coś so­lid­ne­go, bu­dzą­ce­go za­ufa­nie. Zie­mia pęka, lawa pły­nie, domy się walą. Wszyst­ko ja­sne i cu­dow­ne, kie­dy się ma pięć lat. Li­czy­łem na to, że przez kra­ter moż­na zejść do środ­ka Zie­mi. Oj­ciec temu prze­czył. Szko­da, że nie do­żył – był­by mi rad. Nie my­śli się o prze­ra­ża­ją­cej ci­szy tych nie­skoń­czo­nych prze­strze­ni, gdy sły­chać wspa­nia­ły dźwięk za­cze­pów cu­mu­ją­cych no­śnik do mo­du­łu. Co praw­da nie­dłu­ga była moja ka­rie­ra. Nie oka­za­łem się god­ny Mar­sa. Prze­żył­by to bo­daj cię­żej ode mnie. Więc cóż – żeby umarł po moim pierw­szym lo­cie? Tak pla­no­wać tę śmierć, żeby za­mknął oczy, wie­rząc we mnie, czy to cy­nicz­ne, czy tyl­ko głu­pie? A nie ła­ska uwa­żać tro­chę na ruch? Wcho­dząc w lukę za psy­cho­de­licz­ną lan­cią, zer­k­ną­łem we wstecz­ne lu­ster­ka. Chry­sle­ra od Hert­za ani śla­du. Coś bły­snę­ło mi da­le­ko w tyle koło Ma­ria­nel­li, ale nie by­łem pew­ny, czy to oni, tam­ten wóz za­raz się scho­wał. Ta ba­nal­na, nie­dłu­ga tra­sa wy­pcha­na za­afe­ro­wa­nym tłu­mem na ko­łach mnie jed­ne­mu da­wa­ła przy­wi­lej ta­jem­ni­cy czy­ha­ją­cej spo­so­bem nie­po­ję­tym dla wszyst­kich po­li­cji sta­re­go i no­we­go świa­ta, ja je­den nie po to mia­łem w au­cie na­dy­mak, pły­wa­ki, ra­kie­tę, żeby się wcza­so­wać, ale żeby ścią­gnąć na sie­bie nie­wia­do­my cios. Tak pró­bo­wa­łem się pod­eks­cy­to­wać, da­rem­nie, bo urok daw­no już wy­wie­trzał z tej eska­pa­dy, nie za­sta­na­wia­łem się nad za­gad­ką śmier­cio­no­śnej zmo­wy, tyl­ko nad tym, czy nie za­żyć dru­giej pli­ma­si­ny, bo wciąż cie­kło mi z nosa. Wszyst­ko jed­no, gdzie jest chry­sler. Na­daj­nik ma stu­mi­lo­wy za­sięg. A bab­cia mia­ła na stry­chu majt­ki ko­lo­ru tej lan­cii. O szó­stej dwa­dzie­ścia za­czą­łem gnać. Ja­kiś czas je­cha­łem za volks­wa­ge­nem, miał wy­ma­lo­wa­ne z tyłu wiel­kie ba­ra­nie oczy, któ­re pa­trzy­ły na mnie z czu­łym wy­rzu­tem. Auto – wzmac­niacz oso­bo­wo­ści. Po­tem do­sta­łem się w lukę za ro­da­kiem z Ari­zo­ny z na­lep­ką HAVE A NICE DAY na zde­rza­ku. Za mną i przede mną pię­trzy­ły się na da­chach ło­dzie mo­to­ro­we, wod­ne nar­ty, wor­ki, wę­dzi­ska, de­ski do pły­wa­nia, to­bo­ły ma­li­no­we i po­ma­rań­czo­we, Eu­ro­pa wy­ci­ska­ła z sie­bie fla­ki, żeby mieć a nice day. Pią­ta dwa­dzie­ścia pięć. Pod­nio­słem, jak set­ki razy, pra­wą, po­tem lewą rękę, pa­trząc na wy­pro­sto­wa­ne pal­ce. Nie drża­ły. A to miał być pierw­szy zwia­stun. Ale czy moż­na być pew­nym? Nikt prze­cież nic nie wie. A gdy­bym tak wstrzy­mał na mi­nu­tę od­dech, toby się do­pie­ro Ran­dy prze­stra­szył. Co za idio­tycz­ny po­mysł.

Wia­dukt. Po­wie­trze za­ło­po­ta­ło wzdłuż be­to­no­wych pa­choł­ków. Zer­ka­łem w bok, jak­bym pod­kra­dał pej­zaż. Cu­dow­na była zie­lo­na pust­ka po ho­ry­zont za­mknię­ty gó­ra­mi. Z le­we­go pasa spę­dził mnie fer­ra­ri pła­ski jak plu­skwa. Znów ki­cha­łem sal­wa­mi, jak­bym klął. Szy­bę mia­łem wy­punk­to­wa­ną reszt­ka­mi much, no­gaw­ki le­pi­ły się do ły­dek, od­blask wy­cie­ra­czek ska­kał mi do oczu. Wy­tar­łem nos, pacz­ka kle­ene­xu spa­dła mię­dzy fo­te­le i sze­le­ści­ła w prze­cią­gu. Kto opi­sze mar­twą na­tu­rę na or­bi­cie. Kie­dy czło­wiek my­śli, że ma już wszyst­ko przy­wią­za­ne, na­ma­gne­so­wa­ne, umo­co­wa­ne, do­kle­jo­ne przy­lep­cem, za­czy­na się ist­ny se­ans – rój­ka pi­sa­ków, oku­la­rów, luź­ne koń­ców­ki ka­bli wiją się jak jasz­czur­ki, a naj­gor­sze są okrusz­ki. Po­lo­wa­nie z od­ku­rza­czem na cwi­bak… A łu­pież? Prze­mil­cza­na spra­wa te ku­li­sy ko­smicz­nych kro­ków ludz­ko­ści. Tyl­ko dzie­ci py­ta­ły naj­pierw, jak się siu­sia na Księ­ży­cu…

Góry ro­sły, bru­nat­ne, spo­koj­ne, cięż­kie i jak­by swoj­skie. Jed­na z lep­szych stron Zie­mi. Dro­ga zmie­nia­ła kie­ru­nek, słoń­ce prze­su­wa­ło się kwa­dra­ta­mi we­wnątrz auta i to też przy­po­mi­na­ło nie­my, ma­je­sta­tycz­ny ob­rót świa­teł w ka­bi­nie. Dzień we­wnątrz nocy, jed­no ra­zem z dru­gim, jak przed stwo­rze­niem świa­ta, i sen sta­ją­cy się jawą o la­ta­niu, i po­mie­sza­nie, osłu­pie­nie cia­ła, że jest tak, jak nie może być. Słu­cha­łem wy­kła­dów o cho­ro­bie lo­ko­mo­cyj­nej, ale my­śla­łem swo­je. To nie były zwy­kłe mdło­ści, lecz pa­ni­ka ki­szek i śle­dzio­ny, wnętrz­no­ści za­tra­ca­ły się, zwy­kle nie­wy­czu­wal­ne, zgła­sza­ły pro­test. Wprost li­to­wa­łem się ich ogłu­pie­niu. Pod­czas gdy­śmy się de­lek­to­wa­li ko­smo­sem, na­szym cia­łom ro­bi­ło się od nie­go nie­do­brze. Od razu mia­ły go zu­peł­nie dość. Cią­gnę­li­śmy je tam, a one sta­wa­ły dęba. Za­pew­ne tre­ning ro­bił swo­je. Prze­cież i niedź­wie­dzia moż­na na­uczyć jaz­dy na ro­we­rze, ale czy niedź­wiedź jest do tego? Prze­cież to tyl­ko po­śmie­wi­sko. Nie da­wa­li­śmy za wy­gra­ną, usta­wa­ły ude­rze­nia krwi do gło­wy, tę­że­nie je­lit, ale było to tyl­ko od­ro­cze­nie po­ra­chun­ków, bo trze­ba było w koń­cu wró­cić. Zie­mia wi­ta­ła mor­der­czą pra­są, wy­pro­sto­wa­nie ko­lan, grzbie­tu sta­wa­ło się roz­pacz­li­wym wy­czy­nem, gło­wa le­cia­ła na wszyst­kie stro­ny jak kula z oło­wiu. Zda­wa­łem so­bie spra­wę z tego, że tak bę­dzie, wi­dzia­łem atle­tycz­nych męż­czyzn, jak się wsty­dzi­li, że nie mogą kro­ku po­stą­pić, sam kła­dłem ich do wa­nien, woda wy­zwa­la­ła chwi­lo­wo od wagi cia­ła, ale dia­bli wie­dzą, cze­mu wie­rzy­łem, że ze mną tak nie bę­dzie.

Ten bro­da­ty psy­cho­log mó­wił, że to każ­dy tak. A po­tem, gdy czło­wiek już na po­wrót oswo­ił się z cią­że­niem, or­bi­tal­na nie­waż­kość po­wra­ca­ła w snach jako no­stal­gia. Nie na­da­je­my się do ko­smo­su i wła­śnie przez to z nie­go nie zre­zy­gnu­je­my. Czer­wo­ny roz­błysk spły­nął mi w nogę, wy­mi­ja­jąc świa­do­mość. Se­kun­da mi­nę­ła, nim po­ją­łem, że ha­mu­ję. Opo­ny chru­pa­ły po roz­sy­pa­nym ryżu, grud­ki były co­raz więk­sze, jak grad. Nie, szkło. Ko­lum­na zwal­nia­ła co­raz bar­dziej. Pra­wy pas za­sta­wio­ny ochron­ny­mi stoż­ka­mi. Usi­ło­wa­łem wy­do­stać się spoj­rze­niem z tło­ku aut. Gdzie? Na pole opusz­czał się wol­no żół­ty śmi­gło­wiec, kurz jak mąka kłę­bił się pod ka­dłu­bem. Dwa wbi­te w sie­bie pu­dła z wy­rwa­ny­mi ma­ska­mi. Tak da­le­ko od dro­gi? A lu­dzie? Opo­ny znów chru­pa­ły po szkle, je­cha­li­śmy noga za nogą wzdłuż po­li­cjan­tów wy­wi­ja­ją­cych rę­ka­mi „prę­dzej! prę­dzej!”. Heł­my po­li­cyj­ne, ka­ret­ki, no­sze, koła ska­po­to­wa­ne­go auta jesz­cze się krę­ci­ły, mi­gacz jesz­cze mu mru­gał. Jezd­nią pły­nął dym. As­falt? Nie, chy­ba ben­zy­na. Ko­lum­na wra­ca­ła na pra­wy pas, od szyb­ko­ści lżej się od­dy­cha­ło. Pro­gno­za prze­wi­dy­wa­ła czter­dzie­ści tru­pów. Po­ka­za­ła się mo­sto­wa re­stau­ra­cja, obok z mro­ku hal du­żej Area di Se­rvi­zio ły­ska­ły wście­kle gwiazd­ki spa­wa­nia. Spoj­rza­łem na licz­nik. Wnet bę­dzie Cas­si­no. Na pierw­szym za­ko­lu prze­sta­ło mnie na­gle krę­cić w no­sie, jak­by pli­ma­si­na te­raz do­pie­ro przedar­ła się przez ma­ka­ron.

Dru­gi wi­raż. Drgną­łem, czu­jąc czyjś wzrok w nie­moż­li­wy spo­sób idą­cy z dołu, jak­by ktoś le­żał tam na wznak i ob­ser­wo­wał mnie zim­no spod fo­te­la. To słoń­ce roz­ja­śni­ło okład­kę ma­ga­zy­nu z blon­dyn­ką wy­sta­wia­ją­cą ję­zyk. Nie pa­trząc, po­chy­li­łem się i od­wró­ci­łem śli­ski ze­szyt pi­sma na dru­gą stro­nę. Pan ma za bo­ga­te ży­cie we­wnętrz­ne jak na astro­nau­tę, po­wie­dział mi ten psy­cho­log po te­ście Ror­scha­cha. Wy­cią­gną­łem go na roz­mo­wę. A może on mnie wy­cią­gnął. Uwa­żał, że są dwa ro­dza­je stra­chu, wy­so­ki, od wy­obraź­ni, i ni­ski, pro­sto z ki­szek. Może chciał mnie w ten spo­sób po­cie­szyć, su­ge­ru­jąc, że je­stem za do­bry?

Nie­bo wy­ci­ska­ło z sie­bie ob­ło­ki zle­wa­ją­ce się w biel­mo. Zbli­ża­ła się sta­cja ben­zy­no­wa. Zwol­ni­łem. Wy­prze­dził mnie mło­dzie­żo­wy sta­rzec, dłu­gie siwe wło­sy roz­wie­wał mu wiatr, gnał przed sie­bie z ochry­płą fan­fa­rą, zgrzy­bia­ły Wo­tan. Zje­cha­łem ku pom­pom. Gdy na­le­wa­no mi ben­zy­nę, wy­chy­li­łem całą za­war­tość ter­mo­su ze zbrą­zo­wia­łym cu­krem na dnie. Szy­by w roz­pry­skach tłusz­czu i krwi nie prze­tar­li. Pod­je­cha­łem da­lej, ku wy­ko­pom, wy­sia­dłem i roz­pro­sto­wa­łem ko­ści. Stał tu duży oszklo­ny pa­wi­lon han­dlo­wy. Adams ku­pił w nim ta­lię kart, na­śla­dow­nic­two wło­skie­go ta­ro­ka z XVIII czy XIX wie­ku. Sta­cja była w roz­bu­do­wie, dół wy­ko­pa­ny dla no­we­go dys­try­bu­to­ra oka­lał bia­ły, jesz­cze nie­wy­wal­co­wa­ny żwir. Szkla­ne pły­ty roz­su­nę­ły się przede mną. Wsze­dłem do środ­ka. Było pu­sto. Sje­sta? Już po sje­ście. Prze­sze­dłem mię­dzy ster­ta­mi ko­lo­ro­wych pu­deł i sztucz­nych owo­ców. Bia­ły eska­la­tor pro­wa­dzą­cy na pię­tro ru­szył, gdy się zbli­ża­łem, a kie­dy ob­sze­dłem go, sta­nął. Zo­ba­czy­łem się w te­le­wi­zo­rze koło wi­tryn, czar­no-bia­ły ob­raz drżał w sło­necz­nych re­flek­sach, wi­dzia­łem się z pro­fi­lu. Chy­ba nie by­łem na­praw­dę taki bla­dy. Ani jed­ne­go sprze­daw­cy. Na kon­tu­arach pię­trzy­ła się pa­miąt­ko­wa tan­de­ta, sto­sy kart, na pew­no tych sa­mych. Szu­ka­łem w kie­sze­ni drob­nych, roz­glą­da­jąc się za sprze­daw­cą, kie­dy żwir na dwo­rze za­chru­pał pod ko­ła­mi. Z bia­łe­go opla, któ­ry za­trzy­mał się za­ma­szy­ście, wy­sia­dła dziew­czy­na w dżin­sach, wy­mi­nę­ła rów i we­szła do pa­wi­lo­nu. Wi­dzia­łem ją, od­wró­co­ny, w te­le­wi­zo­rze. Sta­ła, nie ru­sza­jąc się, kil­ka­na­ście kro­ków za mną. Wzią­łem z lady imi­ta­cję sta­re­go drze­wo­ry­tu, We­zu­wiusz dy­mią­cy nad za­to­ką, były tam też pocz­tów­ki z po­do­bi­zna­mi fre­sków pom­pe­jań­skich, któ­ry­mi gor­szy­li się nasi oj­co­wie. Dziew­czy­na zro­bi­ła kil­ka kro­ków w moją stro­nę, jak­by nie­pew­na, czy je­stem sprze­daw­cą. Scho­dy ru­szy­ły. Szły ci­cho, a ona sta­ła, drob­na fi­gur­ka w spodniach. Od­wró­ci­łem się, żeby wyjść. Nie było w tym nic oso­bli­we­go. Twarz mia­ła pra­wie dzie­cin­ną, nie­wy­ra­zi­stą, drob­ne usta, i to tyl­ko, że pa­trza­ła prze­ze mnie za­okrą­glo­ny­mi ocza­mi, dra­piąc pa­znok­ciem koł­nierz bia­łej bluz­ki, spo­wo­do­wa­ło, że mi­ja­jąc ją, zwol­ni­łem kro­ku, a ona ze spo­koj­ną twa­rzą, bez gło­su za­czę­ła le­cieć w tył. By­łem tak nie­przy­go­to­wa­ny, że nim do­sko­czy­łem, le­cia­ła jak kło­da. Nie zdą­ży­łem jej po­de­przeć, osła­bi­łem tyl­ko upa­dek, chwy­ciw­szy za gołe ra­mio­na, jak­bym z jej zgo­dą kładł ją na ple­cach. Le­ża­ła jak lal­ka. Pa­trząc z ze­wnątrz, moż­na by po­my­śleć, że przy­klą­kłem nad prze­wró­co­nym ma­ne­ki­nem, bo bli­żej szyb po obu stro­nach sta­ły ma­ne­ki­ny w ne­apo­li­tań­skich stro­jach, a ja mię­dzy nimi. Wzią­łem ją za prze­gub. Puls był ni­kły, ale ty­kał rów­no. Le­żąc, po­ka­zy­wa­ła koń­ce zę­bów i biał­ka, jak­by spa­ła z nie­do­mknię­ty­mi ocza­mi. Sto me­trów da­lej za­jeż­dża­ły pod pom­pę auta, po­tem od razu za­krę­ca­ły i w bia­łym ku­rzu wra­ca­ły w hu­czą­cy nurt del Sole. Tyl­ko dwa sa­mo­cho­dy sta­ły przed pa­wi­lo­nem – mój i dziew­czy­ny. Po­wo­li wy­pro­sto­wa­łem się. Raz jesz­cze spoj­rza­łem na le­żą­cą. Przed­ra­mię z wiot­ką ki­ścią, któ­re pu­ści­łem, kło­ni­ło się zwol­nio­nym ru­chem w bok. Kie­dy po­cią­gnę­ło za sobą ra­mię, uka­zu­jąc ja­sne wło­ski ob­na­żo­nej pa­chy, do­strze­głem tuż pod nimi dwa drob­ne zna­ki, jak za­dra­pa­nia albo mi­nia­tu­ro­wy ta­tu­aż. Wi­dzia­łem kie­dyś po­dob­ny u jeń­ców SS, ich runy. Ale było to ra­czej zwy­kłe zna­mię. Nogi drgnę­ły mi, by na po­wrót klęk­nąć, lecz po­wścią­gną­łem ten od­ruch. Po­sze­dłem do wyj­ścia. Jak­by pod­kre­śla­jąc, że sce­na się skoń­czy­ła, idą­ce bez­gło­śnie scho­dy sta­nę­ły. U pro­gu obej­rza­łem się. Stos ko­lo­ro­wych ba­lo­nów prze­sła­niał le­żą­cą, ale zo­ba­czy­łem ją w da­le­kim te­le­wi­zo­rze. Ob­raz drżał. Wy­da­ło mi się, że to ona drgnę­ła. Po­cze­ka­łem dwie albo trzy se­kun­dy. Nic. Szkla­ne drzwi prze­pu­ści­ły mnie usłuż­nie. Prze­sko­czy­łem wy­kop, wsia­dłem do hor­ne­ta i cof­ną­łem się, żeby zo­ba­czyć re­je­stra­cję opla. Była nie­miec­ka. W środ­ku z barw­nej mie­sza­ni­ny rze­czy ster­czał gol­fo­wy kij. Mia­łem nad czym my­śleć, włą­cza­jąc się do ru­chu. Wy­glą­da­ło to na ci­chy atak epi­lep­tycz­ny, pe­tit mal. By­wa­ją ta­kie, bez drga­wek. Mo­gła po­czuć zwia­stu­ny i dla­te­go się za­trzy­ma­ła, a kie­dy we­szła do pa­wi­lo­nu, tra­ci­ła już przy­tom­ność. Stąd nie­wi­dzą­cy wzrok i owa­dzi ruch pal­ców dra­pią­cych koł­nie­rzyk. Ale mo­gła to być też sy­mu­la­cja. Nie za­uwa­ży­łem jej opla na tra­sie. Co praw­da nie by­łem zbyt uważ­ny, a ta­kich aut, bia­łych o kan­cia­stej li­nii, na­po­tka­łem spo­ro. Jak przez po­więk­sza­ją­ce szkło oglą­da­łem każ­dy za­pa­mię­ta­ny szcze­gół. W pa­wi­lo­nie mu­sia­ło być co naj­mniej dwóch, może i trzech sprze­daw­ców. Wszy­scy na­raz po­szli na drin­ka? Dziw­ne. Cho­ciaż co praw­da te­raz i to moż­li­we. Po­szli do ka­fej­ki, wie­dząc, że o tej po­rze nikt do pa­wi­lo­nu nie za­cho­dzi, a dziew­czy­na pod­je­cha­ła, bo wo­la­ła, żeby to ją na­szło tam, a nie na sta­cji, nie chcia­ła dać przed­sta­wie­nia chłop­com w kom­bi­ne­zo­nach Su­per­cor­te­mag­gio­re. Jak na­tu­ral­nie to się ukła­da­ło. Praw­da? A nie na­zbyt na­tu­ral­nie? Była sama. Kto w ta­kim po­ło­że­niu je­dzie sam? I co? Gdy­by się ock­nę­ła, nie od­pro­wa­dził­bym jej do auta. Sta­rał­bym się jej wy­per­swa­do­wać dal­szą jaz­dę. A więc? Ra­dził­bym zo­sta­wić opla i prze­siąść się do mnie. Każ­dy by tak po­stą­pił. Na pew­no bym tak zro­bił, gdy­bym zna­lazł się tu jako tu­ry­sta. Zro­bi­ło mi się go­rą­co. Po­wi­nie­nem był zo­stać, żeby wplą­tać się w to – je­śli było w co się wplą­tać! Prze­cież po to tu by­łem! Dia­bli! Co­raz usil­niej prze­ko­ny­wa­łem sie­bie, że do­praw­dy stra­ci­ła przy­tom­ność, i co­raz mniej by­łem tego pew­ny. Nie tyl­ko tego. Nie zo­sta­wia się w taki spo­sób han­dlo­we­go pa­wi­lo­nu, toż to pra­wie dom to­wa­ro­wy. Cho­ciaż ka­sjer­ka po­win­na tkwić na swo­im miej­scu. A kasa pu­sta. Co praw­da całe wnę­trze wi­dać na prze­strzał z ka­fej­ki, z dru­giej stro­ny wy­ko­pów. Któż mógł jed­nak wie­dzieć, że tu za­ja­dę? Nikt. A więc tak czy owak nie było to wy­mie­rzo­ne we mnie. Ano­ni­mo­wą ofia­rą mia­łem zo­stać? Czy­ją wła­ści­wie? Jak­że, sprze­daw­cy, ka­sjer­ka, dziew­czy­na – wszy­scy w tej sa­mej zmo­wie? To było mi już fan­ta­stycz­ne. Więc zwy­kły traf. I tak w kół­ko. Adams do­je­chał do Rzy­mu cały. I sam. A inni? Na­gle przy­po­mnia­łem so­bie kij gol­fo­wy w oplu. Moc­ny Boże, prze­cież ta­kie kije…

Po­sta­no­wi­łem wziąć się w garść, na­wet je­śli się kom­plet­nie zbłaź­ni­łem. Jak zły, ale upar­ty ak­tor wró­ci­łem do skno­co­nej roli. Na na­stęp­nej sta­cji ben­zy­no­wej po­pro­si­łem, nie wy­sia­da­jąc, o dęt­kę. Przy­stoj­ny bru­net w ove­ral­lu przyj­rzał się moim ko­łom: pan ma bez­dęt­ko­we. Ale po­trze­bu­ję dęt­ki! Pła­ci­łem, pa­trząc ku au­to­stra­dzie, żeby nie prze­ga­pić chry­sle­ra, ale go nie było. Dzie­więć mil da­lej zmie­ni­łem do­bre koło na re­zer­wę. Zmie­ni­łem, bo Adams zmie­nił. Gdy przy­cup­ną­łem u pod­no­śni­ka, żar ude­rzył na do­bre. Pod­no­śnik nie­po­sma­ro­wa­ny skrzy­piał, nie­wi­dzial­ne od­rzu­tow­ce pru­ły nie­bo nad moją gło­wą i te gro­mo­we gło­sy przy­po­mi­na­ły mi okrę­to­wą ar­ty­le­rię kry­ją­cą nor­mandz­ki przy­czó­łek. Skąd ta­kie wspo­mnie­nie? By­łem i po­tem w Eu­ro­pie, ale jako ofi­cjal­ny eks­po­nat, co praw­da dru­giej kla­sy, bo re­zer­wo­wy, czy­li pra­wie fik­cyj­ny – czło­nek mar­sjań­skie­go pro­jek­tu. Eu­ro­pa pre­zen­to­wa­ła mi swój god­ny front, do­pie­ro te­raz po­zna­wa­łem ją je­śli nie le­piej, to bez gali, śmier­dzą­ce mo­czem ulicz­ki Ne­apo­lu, ich okrop­ne pro­sty­tut­ki, ho­tel na­wet, jesz­cze pysz­nią­cy się gwiazd­ka­mi, mur­szał, ob­ła­zi­li go prze­kup­nie, por­no­ki­no by­ło­by nie­gdyś nie do po­my­śle­nia obok ta­kie­go przy­byt­ku. A może nie tak, może ra­cję mie­li ci, co mó­wi­li, że Eu­ro­pa roz­kła­da się od gło­wy, od góry? Bla­cha i na­rzę­dzia pa­rzy­ły. Umy­łem ręce kre­mem, wy­tar­łem w kle­enex i wsia­dłem. Otwie­ra­nie flasz­ki ze schwep­pe­sem, któ­rą ku­pi­łem na sta­cji, trwa­ło chwi­lę, bo za­po­dział mi się scy­zo­ryk z otwie­ra­czem, wresz­cie ły­ka­łem gorz­ki płyn, my­śląc o Ran­dym, któ­ry gdzieś na tra­sie sły­szał, jak piję. Za­głó­wek zdą­żył się roz­grzać od słoń­ca i pa­rzył. Mia­łem spie­czo­ną skó­rę na kar­ku. Na as­fal­cie u ho­ry­zon­tu pły­wa­ły me­ta­licz­ne lśnie­nia, jak­by była tam woda. Czyż­by grzmot? Tak. Grzmia­ło. Już chy­ba i przed­tem, kie­dy od­le­cia­ły od­rzu­tow­ce, ale każ­dy dźwięk słab­szy od bli­skie­go grzmo­tu głu­szył nie­ustan­ny po­mruk au­to­stra­dy. Te­raz wy­bił się nad jej hu­cze­nie, nad­ła­my­wał nie­bo o jesz­cze zło­ta­wych chmu­rach, ale to zło­to na­cią­ga­ło nad gó­ra­mi za­pie­kłą żół­cią.

Ta­bli­ce zwia­sto­wa­ły Fro­si­no­ne. Pot ście­kał mi po ple­cach, jak­by kto piór­kiem wo­dził mię­dzy ło­pat­ka­mi, a bu­rza, te­atral­na jak Wło­si, za­miast wziąć się do ro­bo­ty, wy­gra­ża­ła hur­ko­ta­niem bez kro­pli desz­czu. Ale si­wa­we grzy­wy szły jak je­sien­ny dym przez kra­jo­braz i wi­dzia­łem na­wet, wcho­dząc w roz­cią­gły za­kręt, miej­sce, w któ­rym na­wi­sły sko­śnie tu­man ścią­ga chmu­rę ku au­to­stra­dzie. Z ulgą przy­wi­ta­łem roz­pry­ski pierw­szych gru­bych kro­pel na szy­bie. Na­gle lu­nę­ło jak z ce­bra.

Szy­ba była ist­nym po­bo­jo­wi­skiem, nie pu­ści­łem więc od razu wy­cie­ra­czek, wresz­cie ze­skro­ba­ły owa­dzi po­miot, wte­dy wy­łą­czy­łem je i zje­cha­łem na po­bo­cze. Bitą go­dzi­nę mia­łem stać. Deszcz szedł fa­la­mi, bęb­niąc po da­chu, mi­ja­ją­ce mnie auta cią­gnę­ły za sobą męt­ne pasy roz­iskrzo­nej wody i ko­tło­wa­ły deszcz, a ja od­dy­cha­łem głę­bo­ko. Uchy­lo­ną szy­bą lało mi się ciur­kiem na ko­la­na. Za­pa­li­łem pa­pie­ro­sa, cho­wa­jąc w dło­ni, by nie za­mókł, nie sma­ko­wał, men­to­lo­wy. Prze­je­chał me­ta­licz­ny chry­sler, ale woda tak pły­nę­ła po szy­bach, że nie by­łem pe­wien, czy to ten. Ciem­nia­ło co­raz bar­dziej. Bły­ska­wi­ce, trzask jak dar­tej bla­chy, z nu­dów li­czy­łem czas od roz­bły­sku do huku, au­to­stra­da mru­cza­ła i szu­mia­ła, jak­by nic nie było jej w sta­nie po­ra­zić. Wska­zów­ki mi­nę­ły siód­mą – czas. Wy­la­złem z wes­tchnie­niem. Zim­ny tusz nie był zra­zu przy­jem­ny, ale wnet zro­bi­ło mi się raź­niej. Ma­ni­pu­lo­wa­łem przy wy­cie­racz­kach, niby je na­pra­wia­jąc, po­pa­try­wa­łem przy tym na jezd­nię, ale nikt się o mnie nie za­trosz­czył, po­li­cji też ani śla­du. Prze­mo­czo­ny do ostat­niej nit­ki wsia­dłem i ru­szy­łem. Bu­rza sła­bła, ale ro­bi­ło się co­raz ciem­niej, za Fro­si­no­ne na­wet nie kro­pi­ło, as­falt wy­sy­chał, od ka­łuż na po­bo­czach biło snu­ją­cą się ni­sko bia­łą parą, w któ­rą wpa­da­ły świa­tła re­flek­to­rów, aż zza chmur wy­szło słoń­ce, jak­by kra­jo­braz chciał w ostat­niej chwi­li przed nocą uka­zać się w no­wym świe­tle. W ró­żo­wym nie­ziem­skim bla­sku zje­cha­łem na par­king mo­sto­wej re­stau­ra­cji Pa­ve­sie­go, od­le­pi­łem ko­szu­lę od cia­ła, żeby nie było znać czuj­ni­ków, i po­sze­dłem na górę. Chry­sle­ra na po­sto­jo­wym pla­cu nie za­uwa­ży­łem. Na gó­rze tłum beł­ko­tał dzie­się­cio­ma ję­zy­ka­mi i jadł, nie pa­trząc na auta, któ­re gna­ły do­łem jak kule w krę­giel­ni. Za­szła we mnie, ani wiem kie­dy, zmia­na, uspo­ko­iłem się, wła­ści­wie zro­bi­ło mi się wszyst­ko jed­no, o dziew­czy­nie po­my­śla­łem tak, jak­by to się przy­tra­fi­ło przed laty, wy­pi­łem dwie kawy, schwep­pe­sa z cy­try­ną, może po­sie­dział­bym dłu­żej w roz­le­ni­wie­niu, ale przy­szło mi do gło­wy, że kon­struk­cja jest żel­be­to­wa, więc ekra­nu­je i nie będą wie­dzie­li, jak się ma moje ser­ce. Nie ma ta­kich pro­ble­mów mię­dzy Ho­uston i Księ­ży­cem. Wy­cho­dząc, umy­łem w to­a­le­cie ręce i twarz. Przy­gła­dzi­łem wło­sy przed lu­strem, pa­trząc na sie­bie ra­czej nie­chęt­nie, i w dro­gę.

Te­raz mia­łem zno­wu mi­trę­żyć. Je­cha­łem, jak­bym pu­ścił wo­dze, a koń znał dro­gę. Nie po­dą­ży­łem ni­g­dzie my­śla­mi, nie śni­łem na ja­wie, a tyl­ko wy­łą­czy­łem się, jak­by mnie nie było. Na­zy­wa­łem to kie­dyś „ży­ciem ka­pu­sty”. Uwa­ga tla­ła prze­cież, bo za­trzy­ma­łem się po­dług roz­kła­du. Był to do­bry po­stój. Sta­ną­łem pod szczy­tem ła­god­ne­go wzgó­rza, tam, gdzie au­to­stra­da wci­na­ła się w jego grzbiet geo­me­trycz­nym wy­ko­pem. Przez to wy­cię­cie jak przez wiel­ką bra­mę mo­głem się­gać ocza­mi po ho­ry­zont, gdzie be­to­no­wy pas zde­cy­do­wa­nym roz­ma­chem prze­cho­dził na wy­lot przez na­stęp­ny po­ło­gi garb. Wy­glą­da­ło, jak­by tu­taj była szczer­bi­na, a tam musz­ka. Prze­tar­łem szy­by, a że mu­sia­łem po to otwo­rzyć ku­fer, bo skoń­czył mi się kle­enex, do­tkną­łem mięk­kie­go dna wa­liz­ki, gdzie cię­ża­rem spo­czy­wa­ła broń. Jak w nie­wia­do­mej zmo­wie wszy­scy jed­no­cze­śnie pra­wie za­pa­la­li świa­tła. Obej­mo­wa­łem wzro­kiem znacz­ną prze­strzeń. Kie­ru­nek ne­apo­li­tań­ski ja­śniał bia­ły­mi smu­ga­mi, a rzym­ski czer­wie­niał, jak­by po dro­dze to­czy­ły się czer­wo­ne wę­giel­ki. U dna ko­tli­ny ha­mo­wa­li i ha­mo­wa­nie to mżą­cą czer­wie­nią dy­go­ta­ło wciąż na tym sa­mym od­cin­ku tra­sy – ład­ny przy­kład fali sto­ją­cej. Gdy­by dro­ga była ze trzy razy szer­sza, mo­gło­by to być w Tek­sa­sie albo w Mon­ta­nie. Taki by­łem sam, choć kil­ka kro­ków od dro­gi, że ogar­nął mnie po­god­ny spo­kój. Lu­dzie tak jak kozy po­trze­bu­ją tra­wy, ale nie wie­dzą tego tak do­brze jak one. Gdy w nie­wi­dzial­nym nie­bie prze­hu­czał he­li­kop­ter, od­rzu­ci­łem pa­pie­ro­sa i wsia­dłem do auta. We wnę­trzu za­cho­wał się osta­tek dzien­ne­go upa­łu.

Za na­stęp­ny­mi wzgó­rza­mi bez­cie­nio­we ja­rze­niów­ki jęły zwia­sto­wać bli­skość Rzy­mu. Mia­łem jed­nak dal­szą dro­gę, bo mu­sia­łem okrą­żyć mia­sto. Mrok unie­wi­dacz­niał lu­dzi w au­tach, a zwa­ły rze­czy na da­chach czy­nił za­gad­ko­wy­mi kształ­ta­mi. Wszyst­ko sta­wa­ło się waż­ne i ano­ni­mo­we, peł­ne nie­do­po­wie­dzeń, jak­by u koń­ca dro­gi znaj­do­wa­ły się nie­po­ję­cie do­nio­słe spra­wy. Re­zer­wo­wy astro­nau­ta musi być choć w jed­nym calu świ­nią, bo coś cze­ka w nim na po­tknię­cie tych wła­ści­wych, a je­że­li nie cze­ka, to osioł. Mu­sia­łem po­tem jesz­cze raz sta­nąć, kawa, pli­ma­si­na, schwep­pes, woda z lo­dem zro­bi­ły swo­je, wy­sze­dłem poza ob­rys dro­gi i oto­cze­nie za­sko­czy­ło mnie – było tak, jak­by nie tyl­ko ruch znikł, ale i czas ra­zem z nim. Od­wró­co­ny, czu­łem po­przez woń spa­lin w sła­bo ło­po­cą­cym po­wie­trzu woń kwia­tów. Co bym zro­bił, gdy­bym miał trzy­dzie­ści lat? Za­miast szu­kać od­po­wie­dzi na ta­kie py­ta­nia, le­piej za­piąć roz­po­rek i je­chać da­lej. Klu­czyk upadł mi w ciem­ność mię­dzy pe­da­ły, szu­ka­łem go po omac­ku, bo nie chcia­ło mi się świe­cić lamp­ki w lu­ster­ku. Po­je­cha­łem da­lej ani śpią­cy, ani trzeź­wy, ani zły, ani spo­koj­ny – obcy, mięk­ki ja­kiś i tro­chę zdzi­wio­ny. Masz­to­we świa­tła wpły­wa­ły przed­nią szy­bą, wy­bie­la­ły mi ręce na kie­row­ni­cy i ście­ka­ły w tył, ta­bli­ce z na­zwa­mi prze­su­wa­ły się, ja­śnie­jąc jak zja­wy, a be­to­no­we spo­iny od­zy­wa­ły się mięk­kim bęb­nie­niem. Te­raz w pra­wo, na pier­ścień oko­ło­rzym­ski, żeby wje­chać od pół­no­cy, jak on. Nie my­śla­łem o nim wca­le, był jed­nym z je­de­na­stu, przy­pa­dek zrzą­dził, że wła­śnie po nim do­sta­łem wszyst­kie rze­czy. Ran­dy ob­sta­wał przy tym i miał za­pew­ne ra­cję. Je­śli już coś zro­bić, to tak do­kład­nie, jak tyl­ko moż­na. A mnie świa­do­mość, że uży­wam ko­szul i wa­li­zek umar­łe­go, była ra­czej obo­jęt­na, je­śli po­cząt­ko­wo trud­no mi to przy­cho­dzi­ło, to tyl­ko dla­te­go, że były to rze­czy ob­ce­go czło­wie­ka, a nie dla­te­go, że nie żył. Tra­fia­ły się dłu­gie od­cin­ki pra­wie pu­ste i wciąż mi się zda­wa­ło, że cze­goś bra­ku­je, przez opusz­czo­ne szy­by wia­ło po­wie­trze peł­ne woni kwit­nie­nia, do­brze, że tra­wy uda­ły się już na noc­ny spo­czy­nek. Na­wet no­sem nie po­cią­ga­łem. Psy­cho­lo­gia psy­cho­lo­gią, ale za­de­cy­do­wał ka­tar. Tego by­łem pe­wien, choć wma­wia­no mi, że nic po­dob­ne­go. Ra­cjo­nal­nie rzecz bio­rąc, niby praw­da, al­boż na Mar­sie ro­śnie tra­wa? Więc uczu­le­nie na pył­ki nie jest żad­nym man­ka­men­tem. Tak, ale gdzieś w ru­bry­kach mo­ich akt per­so­nal­nych, w uwa­gach mu­sia­ło być na­pi­sa­ne „aler­gik”, a więc nie­peł­no­war­to­ścio­wy. Je­śli taki, to re­zer­wo­wy, czy­li ołó­wek, któ­ry ostrzy się naj­lep­szy­mi na­rzę­dzia­mi, żeby nim w koń­cu ani krop­ki nie po­sta­wić. Re­zer­wo­wy Krzysz­tof Ko­lumb, jak to brzmi.

Z prze­ciw­nej stro­ny szła dłu­ga ko­lum­na, a każ­dy wóz ośle­piał, za­my­ka­łem na prze­mian to pra­we, to lewe oko. Czym nie za­błą­dził cza­sem? Ja­koś nie za­uwa­ży­łem zjaz­du z au­to­stra­dy. Na­szła mnie obo­jęt­ność: cóż wię­cej moż­na, je­chać w tę noc i tyle. W wy­so­kim sko­śnym świe­tle za­ma­ja­czy­ła ta­bli­ca ROMA TI­BE­RI­NA. A więc już. Noc­ny Rzym za­peł­niał się świa­tła­mi i ru­chem, w mia­rę jak zbli­ża­łem się do cen­trum. Do­brze, że ho­te­le, któ­re mia­łem ko­lej­no od­wie­dzić, były bli­sko sie­bie. W każ­dym tyl­ko ręce roz­kła­da­no – se­zon, kom­plet, więc gra­mo­li­łem się z po­wro­tem za kie­row­ni­cę. W ostat­nim ho­te­lu był wol­ny po­kój, za­żą­da­łem więc ci­che­go, w ofi­cy­nie, por­tier wy­trzesz­czył na mnie oczy, po­ki­wa­łem z ubo­le­wa­niem gło­wą i wró­ci­łem do auta.

Pu­sty chod­nik przed „Hil­to­nem” za­le­wa­ło rzę­si­ste świa­tło. Wy­sia­da­jąc, nie do­strze­głem chry­sle­ra i ukłu­ła mnie myśl, że mo­gli mieć wy­pa­dek i dla­te­go nie wi­dzia­łem ich po dro­dze. Za­trza­sną­łem ma­chi­nal­nie drzwi i w od­bi­ciu, któ­re spły­nę­ło po szy­bie, zo­ba­czy­łem z tyłu pysk chry­sle­ra. Stał za po­sto­jem, w pół­cie­niu, mię­dzy łań­cu­cha­mi a zna­kiem za­ka­zu. Ru­szy­łem do ho­te­lu. Idąc, wi­dzia­łem ciem­ne wnę­trze auta jak pu­ste, ale szy­ba była opusz­czo­na do po­ło­wy. Gdy znaj­do­wa­łem się o pięć kro­ków, za­ja­rzył się tam punk­cik pa­pie­ro­sa. Chcia­łem ski­nąć im ręką, ale po­wstrzy­ma­łem się, drgnę­ła tyl­ko, wsa­dzi­łem ją do kie­sze­ni i wsze­dłem do hal­lu.

To był drob­ny in­cy­dent, po­więk­szo­ny tym, że za­mknął się je­den roz­dział i za­czy­nał na­stęp­ny, w chłod­nym noc­nym po­wie­trzu wszyst­ko sta­ło się nad­na­tu­ral­nie wy­ra­zi­ste: ka­dłu­by aut na par­kin­gu, mój krok, ry­su­nek bru­ku, więc to, że nie mo­głem ręką ru­szyć w ich stro­nę, po­draż­ni­ło mnie. Do­tąd pil­no­wa­łem chro­no­me­tra­żu jak uczniak roz­kła­du za­jęć, nie my­śla­łem na­praw­dę o czło­wie­ku, któ­ry je­chał przede mną tą dro­gą, tak samo sta­wał, pił kawę, krą­żył od ho­te­lu do ho­te­lu po noc­nym Rzy­mie, żeby tę dro­gę za­koń­czyć w „Hil­to­nie”, bo żywy z nie­go nie wy­szedł. Te­raz za­ma­ja­czy­ło mi w przy­ję­tej roli coś urą­gli­we­go, jak­bym wy­zy­wał los.

Mło­dy fa­gas, sztyw­ny wła­sną po­wa­gą, a może tyl­ko kry­ją­cy ro­ze­spa­nie, wy­szedł za mną do auta, brał urę­ka­wicz­nio­ny­mi rę­ka­mi przy­ku­rzo­ne wa­liz­ki, uśmie­cha­łem się bez­myśl­nie do jego błysz­czą­cych gu­zi­ków. Hall był pu­sty, dru­gi dry­blas wsta­wił mój ba­gaż do win­dy, któ­ra po­nio­sła z dźwię­kiem po­zy­tyw­ki. Był we mnie jesz­cze rytm jaz­dy. Nie mo­głem się go po­zbyć, jak na­tręt­nej me­lo­dii. Fa­gas sta­nął, otwo­rzył po­dwój­ne drzwi, za­świe­cił kin­kie­ty i su­fi­tów­ki, ga­bi­net, sy­pial­nia, uło­żył moje wa­liz­ki i zo­sta­łem sam. Z Ne­apo­lu do Rzy­mu jest jak rękę po­dać, a jed­nak czu­łem zmę­cze­nie, inne niż zwy­kle, na­pię­te, i to było ko­lej­nym za­sko­cze­niem. Jak­bym wy­pił pusz­kę piwa ły­żecz­ka­mi – tro­chę osza­ła­mia­ją­cej czczo­ści. Ob­sze­dłem po­ko­je, łóż­ko się­ga­ło pod­ło­gi, nie trze­ba ba­wić się w za­glą­da­nie, otwie­ra­łem wszyst­kie sza­fy, do­brze wie­dząc, że w żad­nej nie znaj­dę skry­to­bój­cy, gdy­byż to było ta­kie pro­ste, ale ro­bi­łem to, co mia­łem zro­bić. Pod­nio­słem prze­ście­ra­dła, ma­te­ra­ce po­dwój­ne, re­gu­la­cja wez­gło­wia, ja­koś nie wie­rzy­łem, że nie wsta­nę z tego łóż­ka. Ejże? Czło­wiek jest urzą­dzo­ny nie­de­mo­kra­tycz­nie. Cen­trum świa­do­mo­ści, gło­sy z le­wej, z pra­wej to tyl­ko ma­lo­wa­ny par­la­ment, bo są ka­ta­kum­by, któ­re nim trzę­są. Ewan­ge­lia we­dług Freu­da. Spraw­dzi­łem kli­ma­ty­za­tor, roz­su­ną­łem i za­su­ną­łem ża­lu­zje, su­fi­ty były gład­kie, ja­sne, nie jak w „Go­spo­dzie pod Trze­ma Wiedź­ma­mi”. Ja­kie wy­raź­ne, uczci­wie ma­ka­brycz­ne tam nie­bez­pie­czeń­stwo, bal­da­chim łoża, któ­ry spa­dał na śpią­ce­go i du­sił go, a tu nie było ani bal­da­chi­mu, ani za­wie­si­stej ro­man­ty­ki. Fo­te­le, biur­ko, dy­wa­ny, wszyst­ko do­brze uło­żo­ne, zwy­czaj­na eks­po­zy­cja kom­for­tu, czy wy­łą­czy­łem w au­cie świa­tła?

Okna wy­cho­dzi­ły na inną stro­nę, nie mo­głem go do­strzec, chy­ba tak, a je­śli za­po­mnia­łem, niech się Hertz mar­twi. Za­cią­gną­łem za­sło­ny, ro­ze­bra­łem się, nie­dba­le rzu­ca­jąc spodnie, ko­szu­lę, już nagi od­le­pi­łem uważ­nie czuj­nik. Po prysz­ni­cu trze­ba go przy­le­pić na nowo. Otwo­rzy­łem więk­szą wa­liz­kę, pu­deł­ko z pla­stra­mi le­ża­ło na wierz­chu, ale nie zna­la­złem no­ży­czek. Sta­łem po­środ­ku po­ko­ju, czu­jąc lek­ki ucisk w gło­wie i pu­szy­stość dy­wa­nu sto­pa­mi, praw­da, wrzu­ci­łem je do tecz­ki. Szarp­ną­łem nie­cier­pli­wie za­trzask, ra­zem z no­życz­ka­mi wy­pa­dła re­li­kwia za­mknię­ta w pla­sty­ko­wej szyb­ce, żół­ta jak Sa­ha­ra fo­to­gra­fia Si­nus Au­ro­rae, moje nie­do­szłe lą­do­wi­sko nu­mer je­den. Le­ża­ła na dy­wa­nie u mo­ich bo­sych nóg, było to przy­kre, głu­pie i zna­czą­ce. Pod­nio­słem ją, obej­rza­łem w bia­łym świe­tle su­fi­tó­wek, dzie­sią­ty sto­pień sze­ro­ko­ści pół­noc­nej i pięć­dzie­sią­ty dru­gi dłu­go­ści wschod­niej, u góry za­ciek Bo­spo­rus Gem­ma­tus, ni­żej for­ma­cja zwrot­ni­ko­wa. Miej­sca, po któ­rych mo­głem cho­dzić. Sta­łem z tym zdję­ciem, wresz­cie, za­miast wsu­nąć je do tecz­ki, po­ło­ży­łem obok te­le­fo­nu na sto­li­ku noc­nym i po­sze­dłem do ła­zien­ki.

Prysz­nic był zna­ko­mi­ty, woda bu­cha­ła set­ką go­rą­cych stru­mie­ni. Cy­wi­li­za­cja za­czy­na się od bie­żą­cej wody. Klo­ze­ty kró­la Mi­no­sa na Kre­cie. Ja­kiś fa­ra­on ka­zał ule­pić ce­głę z bru­du ze­skro­by­wa­ne­go ze skó­ry za ca­łe­go ży­cia na wła­sny wez­głó­wek w gro­bow­cu. Ob­my­wa­nia za­wsze są po tro­sze sym­bo­licz­ne.

Jako chło­piec nie my­łem auta, gdy mia­ło naj­mniej­szy de­fekt, do­pie­ro po na­pra­wie przy­wra­ca­ją­cej mu cześć wo­sko­wa­łem i po­le­ro­wa­łem. A prze­cież co mo­głem wte­dy wie­dzieć o sym­bo­li­ce czy­sto­ści i nie­czy­sto­ści ko­ła­czą­cej we wszyst­kich re­li­giach? W apar­ta­men­tach za dwie­ście do­la­rów sza­nu­ję tyl­ko ich ła­zien­ki. Czło­wiek czu­je się tak jak jego skó­ra. W ca­ło­ścien­nym lu­strze wi­dzia­łem mój na­my­dlo­ny tors z od­ci­śnię­tym śla­dem elek­tro­dy, jak­bym znów był w Ho­uston, bio­dra bia­ła­we od pły­wek, zwięk­szy­łem do­pływ wody i rury za­wy­ły ża­łob­nie. Ob­li­cze­nie krzy­wizn prze­pły­wu, któ­re ni­g­dy nie wpa­da­ją w re­zo­nans, jest po­noć omal nie­roz­wią­zy­wal­nym za­da­niem hy­drau­li­ki. Ileż nie­po­trzeb­nych wia­do­mo­ści. Wy­tar­łem się, nie prze­bie­ra­jąc w ręcz­ni­kach, i po­sze­dłem nagi do sy­pial­ni, zo­sta­wia­jąc mo­kre śla­dy. Przy­le­pi­łem czuj­nik na­ser­co­wy i za­miast się po­ło­żyć, usia­dłem na łóż­ku. Do­ko­na­łem szyb­kie­go ob­li­cze­nia – wli­cza­jąc za­war­tość ter­mo­su, co naj­mniej sie­dem kaw. Daw­niej za­snął­bym jak su­seł, ale po­zna­łem już prze­wra­ca­nie się z boku na bok. Mia­łem w wa­liz­ce se­co­nal ukry­ty przed Ran­dym, śro­dek za­le­ca­ny astro­nau­tom. Adams nie miał żad­ne­go. Wi­docz­nie świet­nie mu się spa­ło. Za­żyć te­raz by­ło­by prze­cież nie­lo­jal­no­ścią. Za­po­mnia­łem zga­sić świa­tło w ła­zien­ce. Pod­nio­słem się, ko­ści mia­łem nie­chęt­ne. Apar­ta­ment po­więk­szył się w pół­mro­ku. Nagi, z ło­żem za ple­ca­mi, sta­łem nie­zde­cy­do­wa­ny. Praw­da, trze­ba za­mknąć drzwi. Klucz ma zo­stać w zam­ku. 303 – ten sam nu­mer. Za­dba­li o to. Więc co z tego? Szu­ka­łem w so­bie stra­chu. Coś nie­wy­raź­ne­go, tro­chę wstyd, ale co ro­bić – nie wie­dzia­łem, skąd pły­nie nie­po­kój, z per­spek­ty­wy bez­sen­nej nocy czy ago­nii? Wszy­scy są prze­sąd­ni, choć nie wszy­scy o tym wie­dzą. Jesz­cze raz zlu­stro­wa­łem oto­cze­nie w świe­tle noc­nej lamp­ki – z nie­ukry­wa­ną już nie­uf­no­ścią. Wa­liz­ki były pół­otwar­te, rze­czy le­ża­ły byle jak na fo­te­lach. Ist­na pró­ba ge­ne­ral­na. Re­wol­wer? Idio­tyzm. Po­trzą­sną­łem li­to­ści­wie gło­wą nad sobą sa­mym, le­żąc już, zga­si­łem noc­ne świa­tło, roz­luź­ni­łem mię­śnie i za­czą­łem mia­ro­wo od­dy­chać.

Umie­jęt­ność za­sy­pia­nia o wy­zna­czo­nej go­dzi­nie była istot­ną czę­ścią za­pra­wy. Czy zresz­tą dwóch lu­dzi nie sie­dzia­ło na dole w au­cie, pa­trząc w oscy­lo­skop, na któ­rym moje płu­ca i ser­ce ry­so­wa­ły świe­cą­cą li­nią każ­de po­ru­sze­nie? Drzwi za­mknię­te od środ­ka, her­me­tycz­ne okna, cóż mnie ob­cho­dzi, że on kładł się o tej sa­mej go­dzi­nie do tego wła­śnie łóż­ka.

Róż­ni­ca mię­dzy „Hil­to­nem” a „Go­spo­dą pod Trze­ma Wiedź­ma­mi” była nie­za­prze­czal­na. Wy­obra­zi­łem so­bie mój po­wrót. Nie­za­po­wie­dzia­ny za­jeż­dżam pod dom, albo le­piej, tyl­ko pod ap­te­kę, idę pie­szo, jak­bym wra­cał ze spa­ce­ru, chłop­cy już po szko­le wi­dzą mnie z góry, roz­dud­nią się pod nimi scho­dy – tar­gnę­ło mną przy­po­mnie­nie, że trze­ba się jesz­cze na­pić dżi­nu. Przez chwi­lę le­ża­łem w wa­ha­niu, pod­nió­sł­szy się na łok­ciu, flasz­ka zo­sta­ła w wa­liz­ce, zwlo­kłem się z po­ście­li, po ciem­ku do sto­łu, wy­ma­ca­łem pod ko­szu­la­mi pła­ski kształt, na­la­łem do za­kręt­ki, po­cie­kło mi po pal­cach. Wy­chy­li­łem me­ta­lo­wy ku­bek do dna znów z głu­pim uczu­ciem ak­to­ra w ama­tor­skiej sztu­ce. Ro­bię, co mogę, uspra­wie­dli­wia­łem się przed sobą. Wró­ci­łem do łóż­ka nie­wi­dzial­ny, tors, ręce, nogi zni­kły, opa­le­ni­zna zle­wa­ła się z ciem­no­ścią, tyl­ko bio­dra ma­ja­czy­ły bia­ła­wym pa­sem. Ukła­da­łem się, al­ko­hol grzał żo­łą­dek, pal­ną­łem po­dusz­kę pię­ścią: na to ci przy­szło, re­zer­wo­wy. Na­cią­gną­łem koł­drę i nuż do od­de­chów. Nad­szedł stan pół­snu, w któ­rym ucho­dzą­ce reszt­ki czu­wa­nia może zdmuch­nąć tyl­ko bier­ność. Coś mi się już zwi­dy­wa­ło. La­ta­łem w po­wie­trzu. Cie­ka­wa rzecz, o ta­kim szy­bo­wa­niu śni­łem tak samo jak przed po­by­tem na sta­cji. Jak­by upar­te ka­ta­kum­by mego mó­zgu nie chcia­ły przy­jąć do wia­do­mo­ści żad­nych ko­rek­tur do­świad­cze­nia. La­ta­nie we śnie jest sfał­szo­wa­ne, bo cia­ło za­cho­wu­je w nim nor­mal­ną orien­ta­cję, a ru­chy rąk i nóg są rów­nież ła­twe jak na ja­wie, choć bar­dziej płyn­ne i lek­kie. Na­praw­dę jest z tym cał­kiem ina­czej. Mię­śnie wpa­da­ją w kom­plet­ny za­męt. Chcesz coś od­su­nąć, tym­cza­sem sam od­la­tu­jesz do tyłu, chcesz usiąść, a pod­cią­gasz nogi pod bro­dę – od nie­ostroż­ne­go im­pe­tu moż­na się i zno­kau­to­wać ko­la­na­mi. Cia­ło za­cho­wu­je się jak opę­ta­ne, a jest tyl­ko roz­pę­ta­ne, wy­zby­te zba­wien­nych opo­rów, któ­re sta­wia mu za­wsze Zie­mia.

Zbu­dzi­łem się na wpół udu­szo­ny. Coś mięk­kie­go, ale nie­ustę­pli­we­go uda­rem­nia­ło we­tch­nię­cie po­wie­trza. Ze­rwa­łem się z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ka­mi, jak­bym chciał chwy­cić tego, kto mnie du­sił. Przy­tom­nia­łem, sie­dząc z wy­sił­kiem, jak­bym zdzie­rał z mó­zgu na­tręt­ną lep­ką po­wło­kę. Przez szpa­rę mię­dzy za­sło­na­mi wpa­dał do po­ko­ju rtę­cio­wy po­blask z uli­cy. W jego mże­niu do­strze­głem, że je­stem sam. Da­lej nie mo­głem od­dy­chać, nos jak za­be­to­no­wa­ny, usta spie­czo­ne, wy­schły ję­zyk. Mu­sia­łem po­twor­nie chra­pać. Wy­da­ło mi się, że wła­śnie to chra­pa­nie do­cho­dzi­ło mnie przez osta­tek snu, kie­dy się już bu­dzi­łem.

Tro­chę chwiej­nie wsta­łem, bo choć ze­bra­łem już zmy­sły, sen na­dal wy­peł­niał mnie jak nie­ru­cho­my cię­żar. Po­chy­li­łem się ostroż­nie nad wa­liz­ką, żeby się­gnąć na oślep do bocz­nej kie­sze­ni za gum­kę, któ­ra przy­trzy­my­wa­ła fiol­kę py­ri­ben­za­mi­ny. Tra­wy mu­sia­ły już kwit­nąć i w Rzy­mie. Na po­łu­dniu za­czy­na­ją ru­dzieć pyl­ny­mi kit­ka­mi za­wsze naj­wcze­śniej, a po­tem te fale pło­wie­nia roz­cho­dzą się, zmie­rza­jąc ku wyż­szym sze­ro­ko­ściom, wie o tym każ­dy, kto ma w do­ży­wo­ciu go­rącz­kę sien­ną. Była dru­ga. Za­nie­po­ko­iłem się tro­chę, czy opie­ku­no­wie nie wy­sko­czą z auta, je­śli moje ser­ce bę­dzie im bry­ka­ło w oscy­lo­sko­pie, po­ło­ży­łem się więc na po­wrót, z twa­rzą bo­kiem na po­dusz­ce, bo tak naj­ry­chlej ustę­pu­je we­wnętrz­ne obrzmie­nie nosa. Le­ża­łem jed­nym uchem wsłu­cha­ny w to, co za drzwia­mi, by się upew­nić, że nie nad­cią­ga nie­pro­szo­na od­siecz. Pa­no­wa­ła ci­sza i ser­ce wró­ci­ło do zwy­kłe­go ryt­mu.

Nie wró­ci­łem już do ob­ra­zu domu, bo nie chcia­łem, a może uzna­łem, że nie trze­ba wcią­gać mal­ców w tę spra­wę. Nie za­snąć bez po­mo­cy dzie­ci, rze­czy­wi­ście! Musi wy­star­czyć joga, za­adap­to­wa­na na uży­tek astro­nau­tów przez dok­to­ra Shar­pa i jego po­moc­ni­ków. Zna­łem ją jak pa­cierz i za­sto­so­wa­łem z ta­kim skut­kiem, że mój nos za­świ­stał ugo­do­wo, prze­pusz­cza­jąc po tro­sze po­wie­trze, a py­ri­ben­za­mi­na, wy­zby­ta trzeź­wią­ce­go do­dat­ku, wsą­czy­ła mi w mózg wła­ści­wą so­bie, tro­chę jak­by nie­czy­stą, męt­ną sen­ność i ani wiem, kie­dy za­sną­łem na do­bre.