Summa technologiae - Stanisław Lem - ebook + książka

Summa technologiae ebook

Stanisław Lem

4,3

Opis

Najsłynniejszy z popularnonaukowych esejów Lema. Napisana w latach sześćdziesiątych, prorocza wizja dalszego rozwoju nauki i technologii, a w szczególności zaskakująco trafna prognoza rozwoju informatyki i biotechnologii. Radykalna filozoficznie koncepcja rozwoju Rozumu jako władzy niejako autonomicznej, który w końcu dystansuje i podporządkowuje sobie Naturę. Dzisiejszy czytelnik lwią część książki przyjmuje jako oczywistość, co najlepiej dowodzi daru przewidywania autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 552

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
3
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

przepraszam przeczytałem jeden rozdział, ale czytałem ja wcześniej 3 razy:)
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

„Sum­ma tech­no­lo­giae”

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © EAST NEWS/PIOTR JA­SKOW

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-28-6

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

SUMMA TECHNOLOGIAE(frag­ment)

Spis treści

I. Dy­le­ma­ty

II. Dwie ewo­lu­cje

Wstęp

Po­do­bień­stwa

Róż­ni­ce

Pierw­sza przy­czy­na

Kil­ka na­iw­nych py­tań

III. Cy­wi­li­za­cje ko­smicz­ne

Sfor­mu­ło­wa­nie pro­ble­mu

Sfor­mu­ło­wa­nie me­to­dy

Sta­ty­sty­ka cy­wi­li­za­cji ko­smicz­nych

Ka­ta­stro­fizm ko­smicz­ny

Me­ta­te­oria cu­dów

Uni­kal­ność czło­wie­ka

In­te­li­gen­cja: przy­pa­dek czy ko­niecz­ność?

Hi­po­te­zy

Vo­tum se­pa­ra­tum

Per­spek­ty­wy

IV. In­te­lek­tro­ni­ka

Po­wrót na Zie­mię

Bom­ba me­ga­bi­to­wa

Wiel­ka gra

Mity na­uki

Wzmac­niacz in­te­li­gen­cji

Czar­na skrzyn­ka

O mo­ral­no­ści ho­me­osta­tów

Nie­bez­pie­czeń­stwa elek­tro­kra­cji

Cy­ber­ne­ty­ka i so­cjo­lo­gia

Wia­ra i in­for­ma­cja

Me­ta­fi­zy­ka eks­pe­ry­men­tal­na

Wie­rze­nia elek­tro­mó­zgów

Duch w ma­szy­nie

Kło­po­ty z in­for­ma­cją

Wąt­pli­wo­ści i an­ty­no­mie

V. Pro­le­go­me­na wszech­mo­cy

Przed Cha­osem

Cha­os i Ład

Scyl­la i Cha­ryb­da, czy­li o umia­rze

Mil­cze­nie Kon­struk­to­ra

Sza­leń­stwo z me­to­dą

Nowy Lin­ne­usz, czy­li o sys­te­ma­ty­ce

Mo­de­le i rze­czy­wi­stość

Pla­gia­ty i kre­acje

Ob­szar imi­to­lo­gii

VI. Fan­to­mo­lo­gia

Pod­sta­wy fan­to­ma­ty­ki

Ma­szy­na fan­to­ma­tycz­na

Fan­to­ma­ty­ka ob­wo­do­wa i cen­tral­na

Gra­ni­ce fan­to­ma­ty­ki

Ce­re­bro­ma­ty­ka

Te­le­tak­sja i fan­to­pli­ka­cja

Oso­bo­wość i in­for­ma­cja

VII. Stwa­rza­nie świa­tów

Wstęp

Ho­dow­la in­for­ma­cji

In­ży­nie­ria ję­zy­ko­wa

In­ży­nie­ria trans­cen­den­cji

In­ży­nie­ria ko­smo­go­nicz­na

VIII. Pasz­kwil na ewo­lu­cję

Wstęp

Re­kon­struk­cja ga­tun­ku

Kon­struk­cja ży­cia

Kon­struk­cja śmier­ci

Kon­struk­cja świa­do­mo­ści

Kon­struk­cje opar­te na błę­dach

Bio­ni­ka i bio­cy­ber­ne­ty­ka

Ocza­mi Kon­struk­to­ra

Re­kon­struk­cja czło­wie­ka

Cy­bor­gi­za­cja

Ma­szy­na au­to­ewo­lu­cyj­na

Zja­wi­ska po­za­zmy­sło­we

Za­koń­cze­nie

Li­te­ra­tu­ra oma­wia­na w tek­ście

Przy­pi­sy

Przy­pi­sy do­dat­ko­we

VI. FANTOMOLOGIA

Pod­sta­wy fan­to­ma­ty­ki

Pro­blem, któ­ry nas cze­ka, brzmi: jak stwa­rzać rze­czy­wi­sto­ści dla by­tu­ją­cych w nich istot ro­zum­nych, w ża­den spo­sób nie­odróż­nial­ne od nor­mal­nej rze­czy­wi­sto­ści, ale pod­le­głe od­mien­nym niż ona pra­wom? Wstę­pem nie­ja­ko do tego za­da­nia jest skrom­niej­sze, od któ­re­go za­cznie­my. Czy moż­na – spy­ta­my – stwo­rzyć rze­czy­wi­stość sztucz­ną, zu­peł­nie do na­tu­ral­nej po­dob­ną, ale nie­da­ją­cą się ni­czym od niej od­róż­nić? Te­mat pierw­szy – to stwa­rza­nie świa­tów; dru­gi – złu­dzeń. Ale złu­dzeń do­sko­na­łych. Nie wiem zresz­tą, czy moż­na je na­zwać tyl­ko złu­dze­nia­mi. Pro­szę osą­dzić.

Ga­łąź ba­da­na zwać się bę­dzie fan­to­ma­ty­ką – jest ona przed­pro­żem wła­ści­wej in­ży­nie­rii kre­acyj­nej. Za­cznie­my od eks­pe­ry­men­tu, któ­ry, za­znacz­my to od razu, do fan­to­ma­ty­ki wła­ści­wej nie na­le­ży.

Pe­wien czło­wiek, sie­dząc na we­ran­dzie, pa­trzy w ogród i jed­no­cze­śnie wą­cha trzy­ma­ną w ręku różę. Ko­lej­no utrwa­la­my (np. za­pi­su­je­my na ta­śmie ma­gne­to­fo­no­wej lub tp.) se­rie im­pul­sów bie­gną­cych jego wszyst­ki­mi ner­wa­mi.

Na­le­ży do­ko­nać kil­ku­set ty­się­cy ta­kich za­pi­sów na­raz, gdyż mu­si­my utrwa­lić wszyst­kie zmia­ny za­cho­dzą­ce w jego ner­wach czu­cio­wych (czu­cia po­wierz­chow­ne­go i głę­bo­kie­go) oraz mó­zgo­wych (tj. sy­gna­ły bie­gną­ce od czu­cio­wych cia­łek skó­ry i pro­prio­cep­to­rów mię­śnio­wych oraz na­rzą­dów sma­ku, po­wo­nie­nia, słu­chu, wzro­ku, rów­no­wa­gi).

Gdy­śmy już te sy­gna­ły utrwa­li­li, umiesz­cza­my na­sze­go czło­wie­ka w zu­peł­nej izo­la­cji, np. w wan­nie let­niej wody w ciem­nym po­ko­ju, na­kła­da­my mu od­po­wied­nio elek­tro­dy na gał­ki oczne, wpro­wa­dza­my je do uszu, przy­twier­dza­my do jego skó­ry itp. Jed­nym sło­wem, łą­czy­my wszyst­kie ner­wy tego osob­ni­ka z na­szym ma­gne­to­fo­nem, uru­cha­mia­my go i w ten spo­sób wpro­wa­dza­my w ner­wy po­przed­nio utrwa­lo­ne za­pi­sy.

Nie jest to aż tak ła­twe, jak przed­sta­wi­łem. W za­leż­no­ści od tego, ja­kie zna­cze­nie ma to­po­lo­gicz­na lo­ka­li­za­cja bodź­ców w ob­rę­bie pnia ner­wo­we­go, z jed­ny­mi ner­wa­mi po­stą­pić w po­wyż­szy spo­sób jest ła­twiej, a z in­ny­mi trud­niej. Szcze­gól­ne kło­po­ty spra­wi nerw wzro­ko­wy. Wę­cho­we pole ko­ro­we, przy­naj­mniej czło­wie­ka, jest pra­wie bez­wy­mia­ro­we: je­śli czu­je­my trzy za­pa­chy na­raz, bar­dzo trud­no orzec, skąd któ­ry pły­nie. Na­to­miast lo­ka­li­za­cja w ob­rę­bie pola wzro­ko­we­go jest wy­so­kiej pró­by; wstęp­ne zor­ga­ni­zo­wa­nie bodź­ców za­cho­dzi już w siat­ków­ce i nerw wzro­ko­wy jest jak wie­lo­ży­ło­wy ka­bel, któ­re­go każ­da żyła wie­dzie wiąz­kę im­pul­sów prze­zna­czo­ną dla pew­nej czę­ści ko­ro­we­go ośrod­ka wzro­ku. Tak więc trud­ność „ulo­ko­wa­nia” we­wnątrz tego ner­wu utrwa­lo­nych im­pul­sów jest znacz­na (sam za­pis tak­że). Po­dob­ne, ale mniej­sze trud­no­ści spra­wi też nerw słu­cho­wy. Moż­na so­bie wy­obra­zić kil­ka spo­so­bów tech­nicz­nych prze­zwy­cię­że­nia pro­ble­mu. Naj­prost­sze jesz­cze wy­da­je się wpro­wa­dze­nie bodź­ców do­ko­ro­we, od stro­ny po­ty­li­cy, więc pro­sto w ośro­dek wzro­ku; po­nie­waż nie ma na­tu­ral­nie mowy o chi­rur­gicz­nym ob­na­ża­niu kory, a po­przez skó­rę i kość nie da się draż­nić jej z do­sta­tecz­ną pre­cy­zją lo­ka­li­za­cyj­ną, na­le­ża­ło­by im­pul­sy elek­trycz­ne prze­trans­po­no­wać na ja­kieś inne (np. wiąz­ki pro­mie­nio­wa­nia, ja­kie wy­twa­rza ma­ser – o fa­lach ul­tra­krót­kich, nie grub­sze od śred­ni­cy jed­ne­go neu­ro­nu). Ta­kie fale mogą, je­śli do­sta­tecz­nie zo­gni­sko­wa­ne i sła­be, po­bu­dzać, nie uszka­dza­jąc wca­le tkan­ki mó­zgo­wej. Ale to tro­chę de­spe­rac­kie, a i re­zul­ta­ty nie cał­kiem pew­ne.

Moż­na by więc zbu­do­wać spe­cjal­ną „przy­staw­kę do gał­ki ocznej”, taką, że sta­no­wi ona „an­ty­oko”, układ optycz­nie rów­no­waż­ny, któ­ry „łą­czy się” z na­tu­ral­nym okiem po­przez otwór źre­ni­cy (nie bez­po­śred­nio na­tu­ral­nie – przed źre­ni­cą jest przed­nia ko­mo­ra oka i ro­gów­ka, ale obie prze­źro­czy­ste). Oko plus „an­ty­oko” stwa­rza­ją jed­no­li­ty sys­tem, taki, że „an­ty­oko” jest na­daj­ni­kiem, a oko – od­bior­ni­kiem. Je­śli te­raz czło­wiek pa­trzy (w nor­mal­nych sy­tu­acjach) nie wprost wła­sny­mi ocza­mi, ale przez „an­ty­oczy”, to wi­dzi wszyst­ko zu­peł­nie zwy­czaj­nie, a tyl­ko ma na no­sie coś w ro­dza­ju oku­la­rów (nie­co skom­pli­ko­wa­nych) – przy czym te „oku­la­ry” są nie tyl­ko „wstaw­ką” po­mię­dzy jego okiem a świa­tem, któ­ra prze­pusz­cza świa­tło, ale za­ra­zem są one apa­ra­tu­rą „punk­tu­ją­cą” – czy­li roz­bi­ja­ją­cą wi­dzia­ny ob­raz na taką ilość ele­men­tów, wie­le prę­ci­ków i czop­ków li­czy siat­ków­ka. Ele­men­ty pola wi­dze­nia „an­ty­oka” są z nie­go wy­sy­ła­ne (ka­bel­kiem np.) do apa­ra­tu­ry za­pi­su­ją­cej. Ta­kim spo­so­bem chy­trze zbie­ra­my tę samą in­for­ma­cję, jaką uzy­sku­je siat­ków­ka, nie przez włą­cze­nie się  z a  nią, tj. z tyłu za gał­ką, w nerw wzro­ko­wy, lecz  p r z e d  nią – w „przy­staw­kę in­for­ma­cjo­zbior­czą”. Je­śli chce­my po­tem re­ak­cję od­wró­cić, znów na­kła­da­my czło­wie­ko­wi te „oku­la­ry”, ale już w ciem­no­ści, i za­pis utrwa­lo­ny w apa­ra­cie śle­my dro­gą apa­rat – „an­ty­oko” – oko – nerw wzro­ko­wy, do jego mó­zgu. Roz­wią­za­nie to nie jest wca­le naj­lep­sze, ale jest przy­naj­mniej do tech­nicz­ne­go za­pro­jek­to­wa­nia. Na­le­ży za­uwa­żyć, że to roz­wią­za­nie nie ma nic wspól­ne­go z wy­świe­tla­niem do wnę­trza oka fil­mu czy ja­kie­goś mi­kro­fil­mu ka­me­rą przy­sta­wio­ną do źre­ni­cy. Film bo­wiem, czy każ­dy inny za­pis tego typu, ma ostrość  d a n ą, więc czło­wiek nie może np. prze­nieść spoj­rze­nia z ostre­go pla­nu pierw­sze­go na dru­gi, mniej ostry. Film z góry okre­śla za­tem, co ma być wi­dzia­ne do­kład­nie, a co mniej do­kład­nie, na­wet je­śli jest to film trój­wy­mia­ro­wy (ste­reo­sko­po­wy). Jed­nak­że siła skur­czu mię­śni po­wo­du­ją­cych spłasz­cza­nie się bądź pęcz­nie­nie so­czew­ki sta­no­wi je­den z osob­nych prze­ka­zów do mó­zgu i po­zwa­la m.in. na oce­nę od­le­gło­ści, cho­ciaż w stop­niu mniej­szym niż dwu­ocz­ne wi­dze­nie. Dla­te­go mu­si­my – dą­żąc do imi­ta­cji do­sko­na­łej – dać oku swo­bo­dę tak­że w ob­rę­bie tej funk­cji ako­mo­da­cyj­nej, nie mó­wiąc o tym, że ob­raz fil­mo­wy nie jest optycz­nie nie­na­gan­ny „z punk­tu wi­dze­nia ludz­kie­go oka”. Ten duży na­wias miał uka­zać nie tyle na­wet roz­wią­za­nie kon­kret­ne, bo na­sze po­my­sły są na­der pry­mi­tyw­ne, ile ra­czej pod­kre­ślić, z jed­nej stro­ny, trud­no­ści, a z dru­giej – osta­tecz­ną re­ali­zo­wal­ność pro­ble­mu.

Kie­dy więc nasz czło­wiek spo­czy­wa w mro­ku, a wszyst­ki­mi jego ner­wa­mi do­mó­zgo­wo bie­gną se­rie bodź­ców, zu­peł­nie ta­kich sa­mych jak te, któ­re bie­gły nimi, gdy sie­dział na we­ran­dzie z różą, znaj­dzie się, su­biek­tyw­nie, w tam­tej sy­tu­acji. Bę­dzie wi­dział nie­bo, różę we wła­snej ręce, w głę­bi za we­ran­dą ogród, traw­ni­ki, ba­wią­ce się dzie­ci itp. Nie­co zbli­żo­ne do­świad­cze­nie prze­pro­wa­dzo­no już na psie. Naj­pierw utrwa­lo­no we wska­za­ny spo­sób im­pul­sy pły­ną­ce ner­wa­mi mo­to­rycz­ny­mi, gdy pies bie­gnie. Na­stęp­nie prze­cię­to psu rdzeń krę­go­wy. Tyl­ne nogi ule­gły przez to po­ra­że­niu. Gdy wpro­wa­dzo­no do ner­wów po­ra­żo­nych koń­czyn elek­trycz­ny za­pis, spa­ra­li­żo­wa­na tyl­na część psa „od­ży­ła”, wy­ko­nu­jąc ta­kie ru­chy, ja­kie wy­ko­nu­je nor­mal­ny pies, bie­gnąc. Zmia­na tem­pa prze­sy­ła­nia zmie­ni szyb­kość ru­chów. Róż­ni­ca mię­dzy na­szym do­świad­cze­niem, po­my­śla­nym, a tam­tym, rze­czy­wi­stym, po­le­ga na tym, że psu wpro­wa­dza­no im­pul­sy od­środ­ko­wo (w ner­wy mo­to­rycz­ne), a my wpro­wa­dza­my je w ner­wy do­środ­ko­we (czu­cio­we). Co by się jed­nak sta­ło, gdy­by pod­da­ny eks­pe­ry­men­to­wi chciał np. wstać z fo­te­la i wyjść do ogro­du? Oczy­wi­ście nie uda­ło­by mu się to. Im­pul­sy bo­wiem, któ­re wpro­wa­dza­my w ner­wy owe­go czło­wie­ka, są utrwa­lo­ne i nie­zmien­ne. Gdy­by pró­bo­wał wstać, do­szło­by do dziw­ne­go po­mie­sza­nia; pra­gnąc ująć wi­dzia­ną o metr po­ręcz schod­ków, chwy­cił­by po­wie­trze. Do­szło­by do roz­dwo­je­nia jego prze­żyć na to, co czu­je, co po­strze­ga, i na to, co czy­ni. Roz­dwo­je­nie to wy­ni­kło­by z ro­zej­ścia się jego obec­nej ak­tyw­no­ści mo­to­rycz­nej z po­przed­nią, utrwa­lo­ną przez nas, czu­cio­wą.

Czy zbli­żo­ne sy­tu­acje zda­rza­ją się w ży­ciu? Bywa, że ktoś, kto pierw­szy raz w ży­ciu przy­szedł do te­atru, zwra­ca się gło­śno do ak­to­rów, da­jąc im „do­bre rady” (np. aby Ro­meo nie po­peł­nił sa­mo­bój­stwa), i bar­dzo się dzi­wi, że ak­to­rzy tych do­brych rad nie przyj­mu­ją do wia­do­mo­ści. Nie re­agu­ją na nie, po­nie­waż wszel­ka w ogó­le sztu­ka – te­atr, film, li­te­ra­tu­ra – jest „za­pro­gra­mo­wa­na z góry”, zde­ter­mi­no­wa­na raz na za­wsze i żad­ne wmie­sza­nie się w ak­cję nie sko­ry­gu­je bie­gu wy­pad­ków. Sztu­ka jest jed­no­kie­run­ko­wym prze­ka­zem in­for­ma­cyj­nym. Je­ste­śmy tyl­ko ad­re­sa­ta­mi, tyl­ko od­bior­ca­mi pro­jek­cji fil­mo­wej czy przed­sta­wie­nia te­atral­ne­go. Je­ste­śmy bier­ny­mi od­bior­ca­mi, a nie współ­uczest­ni­ka­mi ak­cji. Książ­ka nie daje po­dob­ne­go złu­dze­nia jak te­atr, bo od razu moż­na zaj­rzeć do epi­lo­gu i prze­ko­nać się, że jest już zde­ter­mi­no­wa­ny. Dal­sza ak­cja przed­sta­wie­nia na­to­miast jest utrwa­lo­na tyl­ko w pa­mię­ci ak­to­rów (przy­naj­mniej dla wi­dza, któ­ry nie za­po­znał się z wy­dru­ko­wa­nym tek­stem sztu­ki). W scien­ce fic­tion moż­na czy­tać cza­sem o przy­szło­ścio­wych roz­ryw­kach, ma­ją­cych po­le­gać na dzia­ła­niu po­dob­nym do opi­sa­ne­go w na­szym eks­pe­ry­men­cie. Bo­ha­ter na­kła­da so­bie na gło­wę od­po­wied­nie elek­tro­dy, dzię­ki cze­mu na­gle znaj­du­je się w ser­cu Sa­ha­ry lub na po­wierzch­ni Mar­sa. Au­to­rzy ta­kich opi­sów nie zda­ją so­bie spra­wy z tego, że ów „nowy” ro­dzaj sztu­ki róż­ni się od współ­cze­sne­go je­dy­nie mało istot­ną od­mia­ną „pod­łą­cze­nia” do tre­ści sztyw­no za­pro­gra­mo­wa­nej z góry – i że bez elek­trod nie gor­sze złu­dze­nie moż­na mieć w „cir­ca­ra­mie” ste­reo­sko­po­wej, z ewen­tu­al­nym „wę­cho­wym ka­na­łem do­dat­ko­wym” oprócz ste­reo­dź­wię­ku. Pole wi­dze­nia jest ta­kie samo jak w na­tu­rze, tj. po­ten­cjal­nie 360 stop­ni, wszyst­ko, co się wi­dzi, ma trzy wy­mia­ry, na­tu­ral­ne bar­wy, apa­ra­tu­ra wę­cho­wa za­ra­zem stwa­rza „pu­styn­ne” lub „mar­sjań­skie” po­wie­wy – rzecz więc nie do­ma­ga się pro­jek­cji w rok 2000, sko­ro ją moż­na zre­ali­zo­wać, od­po­wied­nim na­kła­dem in­we­sty­cyj­nym, dzi­siaj. To zaś, gdzie so­bie kto wty­ka elek­tro­dy, mało jest istot­ne – chy­ba że same owe elek­tro­dy mają wno­sić pięt­no trzy­dzie­sto­wiecz­nej cy­wi­li­za­cji.

Tak więc gdy w sztu­ce „tra­dy­cyj­nej” po­mię­dzy tre­ścią prze­ka­zu a mó­zgiem od­bior­cy znaj­du­ją się jego na­rzą­dy zmy­sło­we, w „no­wej” sztu­ce ro­dem z SF na­rzą­dy owe są po­mi­nię­te, bo in­for­ma­cyj­ne tre­ści wpro­wa­dza się bez­po­śred­nio do ner­wów. Jed­no­kie­run­ko­wość po­łą­cze­nia jest tu i tam taka sama. Dla­te­go ani uka­za­ny przez nas dla ce­lów po­glą­do­wych eks­pe­ry­ment, ani „nowa sztu­ka” nie są fan­to­ma­ty­ką. Fan­to­ma­ty­ka ozna­cza bo­wiem utwo­rze­nie po­łą­czeń  d w u k i e r u n k o w y c h  mię­dzy „sztucz­ną rze­czy­wi­sto­ścią” a jej od­bior­cą. In­ny­mi sło­wy, fan­to­ma­ty­ka jest sztu­ką ze sprzę­że­niem zwrot­nym. Ktoś mógł­by na­tu­ral­nie wy­na­jąć ak­to­rów, prze­brać ich za dwo­ra­ków z XVII wie­ku, a sie­bie za kró­la fran­cu­skie­go i wspól­nie z prze­bra­ny­mi, w od­po­wied­niej opra­wie (sta­re­go wy­na­ję­te­go zam­ku np.) od­gry­wać swe „pa­no­wa­nie na tro­nie Lu­dwi­ków”. Dzia­ła­nia ta­kie nie są na­wet fan­to­ma­ty­ką pry­mi­tyw­ną, choć­by tyl­ko dla­te­go, że moż­na z ich sfe­ry wyjść.

Fan­to­ma­ty­ka ozna­cza stwo­rze­nie sy­tu­acji, w któ­rej żad­nych „wyjść” ze świa­ta stwo­rzo­nej fik­cji w świat re­al­ny nie ma. Roz­wa­ży­my te­raz, po ko­lei, spo­so­by, ja­ki­mi moż­na ją re­ali­zo­wać, jak rów­nież in­te­re­su­ją­ce za­gad­nie­nie, czy ist­nie­je w ogó­le ja­kiś da­ją­cy się po­my­śleć spo­sób, któ­ry umoż­li­wił­by fan­to­ma­ty­zo­wa­ne­mu prze­ko­na­nie się o tym, że jego prze­ży­cia są tyl­ko złu­dze­niem, od­gra­dza­ją­cym go od utra­co­nej cza­so­wo rze­czy­wi­sto­ści.

Ma­szy­na fan­to­ma­tycz­na

Co może prze­ży­wać czło­wiek pod­łą­czo­ny do fan­to­ma­tycz­ne­go ge­ne­ra­to­ra? Wszyst­ko. Może wspi­nać się na ścia­ny al­pej­skie, wę­dro­wać bez ska­fan­dra i ma­ski tle­no­wej po Księ­ży­cu, zdo­by­wać na cze­le od­da­nej dru­ży­ny w dzwo­nią­cej zbroi śre­dnio­wiecz­ne gro­dy lub bie­gun pół­noc­ny. Może być sła­wio­ny przez tłu­my jako zwy­cięz­ca ma­ra­to­nu lub naj­więk­szy po­eta wszyst­kich cza­sów i z rąk kró­la szwedz­kie­go przyj­mo­wać Na­gro­dę No­bla, ko­chać z wza­jem­no­ścią Mme de Pom­pa­do­ur, po­je­dyn­ko­wać się z Ja­go­nem, aby po­mścić Otel­la, być sa­me­mu za­szty­le­to­wa­nym przez sie­pa­czy ma­fii. Może też czuć, jak wy­ra­sta­ją mu ol­brzy­mie orle skrzy­dła, la­tać albo znów stać się rybą i pę­dzić ży­cie wśród raf ko­ra­lo­wych; jako ogrom­ny żar­łacz mknąć z otwar­tą pasz­czą na sta­da ofiar, ba, po­ry­wać ką­pią­cych się lu­dzi, zja­dać ich ze sma­kiem i tra­wić w spo­koj­nym za­kąt­ku pod­wod­nej swo­jej pie­cza­ry. Może być dwu­me­tro­wej wy­so­ko­ści Mu­rzy­nem albo fa­ra­onem Amen­ho­te­pem, albo At­ty­lą lub, nie­ja­ko na od­wrót, świę­tym, może być pro­ro­kiem wraz z gwa­ran­cją, że się jego pro­roc­twa speł­nią co do joty, może umrzeć, zmar­twych­wstać, i to wie­le, wie­le razy.

Jak moż­na zre­ali­zo­wać ta­kie prze­ży­cia? Za­pew­ne, cał­kiem pro­ste to nie jest. Mózg tego czło­wie­ka win­ni­śmy pod­łą­czyć do ma­szy­ny, któ­ra po­sy­ła weń okre­ślo­ne ze­spo­ły bodź­ców wę­cho­wych, wzro­ko­wych, czu­cio­wych itp. Dzię­ki temu bę­dzie stał na szczy­tach pi­ra­mid lub le­żał w ob­ję­ciach miss świa­ta roku 2500 albo niósł na ostrzu mie­cza śmierć za­ku­tym w stal wro­gom. Za­ra­zem bodź­ce, ja­kie jego mózg bę­dzie wy­twa­rzał, w od­po­wie­dzi na wy­sła­ne im­pul­sy, ma­szy­na musi nie­zwłocz­nie, w ułam­ku se­kun­dy prze­sy­łać do swych pod­sys­te­mów, w któ­rych dzię­ki grze ko­rek­cyj­nej sprzę­żeń zwrot­nych, jak rów­nież dzię­ki or­ga­ni­zo­wa­niu stru­mie­ni bodź­ców przez od­po­wied­nio za­pro­jek­to­wa­ne ukła­dy sa­mo­or­ga­ni­zu­ją­ce się miss świa­ta bę­dzie od­po­wia­da­ła na jego sło­wa i po­ca­łun­ki, ło­dy­gi kwia­tów, któ­re uj­mie w rękę, będą się sprę­ży­ście ugi­na­ły, a z pier­si wro­ga, któ­rą spodo­ba mu się prze­bić, try­śnie krew. Pro­szę wy­ba­czyć ten me­lo­dra­ma­tycz­ny ton wy­kła­du, ale chciał­bym, nie mar­nu­jąc zbyt wie­le miej­sca i cza­su, przed­sta­wić, na czym po­le­ga dzia­ła­nie fan­to­ma­ty­ki jako „sztu­ki ze sprzę­że­niem zwrot­nym”, któ­ra daw­niej­sze­go od­bior­cę czy­ni ak­tyw­nym uczest­ni­kiem, bo­ha­te­rem, ośrod­kiem za­pro­gra­mo­wa­nych wy­da­rzeń. Chy­ba le­piej od­wo­łać się do ję­zy­ka ta­kich, nie­co ope­ro­wych na­wet ob­ra­zów, ani­że­li uży­wać ję­zy­ka wy­ra­żeń tech­nicz­nych, co nie tyl­ko uczy­ni­ło­by po­wie­dzia­ne przy­cięż­kim, ale o tyle by­ło­by płon­ne, że jak na ra­zie ani ma­szy­ny fan­to­ma­tycz­nej, ani pro­gra­mów do niej nie ma.

Ma­szy­na nie może mieć pro­gra­mu, któ­ry wszyst­kie ewen­tu­al­ne po­czy­na­nia od­bior­cy i bo­ha­te­ra w jed­nej oso­bie prze­wi­du­je z góry. To by­ło­by nie­moż­li­we. Ma­szy­na nie musi mimo to przed­sta­wiać zło­żo­no­ści rów­nej su­mie zło­żo­no­ści wszyst­kich wy­stę­pu­ją­cych w wi­zji osób (wro­go­wie, dwo­ra­cy, miss świa­ta itd.). Jak wia­do­mo, we śnie prze­by­wa­my w róż­nych oto­cze­niach nie­zwy­kłych, spo­ty­ka­my mnó­stwo lu­dzi, nie­raz oso­bli­wych, nie­raz za­cho­wu­ją­cych się eks­cen­trycz­nie, za­ska­ku­ją­cych nas swy­mi sło­wa­mi, pro­wa­dzi­my roz­mo­wy z tłu­mem ca­łym na­wet, przy czym wszyst­ko, tj. oto­cze­nia naj­roz­ma­it­sze i nasi part­ne­rzy ze snu, sta­no­wią pro­duk­ty dzia­ła­nia jed­ne­go tyl­ko – śnią­ce­go mó­zgu. Tak więc pro­gram fan­to­ma­tycz­nej wi­zji może być tyl­ko ra­mo­wy, typu „Egipt w cza­sach XI dy­na­stii” albo „ży­cie pod­wod­ne w ba­se­nie Mo­rza Śród­ziem­ne­go”, i za­sob­ni­ki pa­mię­cio­we ma­szy­ny mu­szą po­sia­dać peł­ny ła­du­nek fak­tów od­no­szą­cych się do ta­kie­go te­ma­tu, fak­tów, któ­re z mar­two utrwa­lo­nych ule­ga­ją uru­cho­mie­niu i pla­stycz­ne­mu prze­ka­za­niu, z chwi­lą kie­dy zaj­dzie tego po­trze­ba. Po­trze­bę ową dyk­tu­je, ro­zu­mie się, samo „za­cho­wa­nie” fan­to­ma­ty­zo­wa­ne­go, gdy np. ob­ra­ca gło­wę w bok, aby po­pa­trzeć na tę część sali tro­no­wej fa­ra­onów, któ­ra jest „za jego ple­ca­mi”. Im­pul­sy do mię­śni kar­ku i szyi, ja­kie wów­czas wy­sy­ła jego mózg, mu­szą być nie­zwłocz­nie „od­pa­ro­wa­ne” przez to, że pro­jek­cja do­środ­ko­wa ob­ra­zu optycz­ne­go zmie­ni się tak, że w sa­mej rze­czy w jego pole wi­dze­nia wej­dzie „tyl­na część sali”; bo też ma­szy­na fan­to­ma­tycz­na na każ­dą, naj­mniej­szą na­wet zmia­nę stru­mie­nia wy­sy­ła­nych przez mózg ludz­ki bodź­ców za­re­ago­wać musi na­tych­miast, do tej zmia­ny ade­kwat­nie. Oczy­wi­ście to le­d­wo pierw­sze li­te­ry abe­ca­dła. Pra­wa opty­ki fi­zjo­lo­gicz­nej, pra­wa cią­że­nia itd., itp. mu­szą być wier­nie od­twa­rza­ne (chy­ba że te­mat wy­bra­nej wi­zji się temu sprze­ci­wia: ktoś chce „la­tać za roz­ło­że­niem rąk” – więc wbrew gra­wi­ta­cji). Ale oprócz wspo­mi­na­nych wy­żej ści­słych łań­cu­chów de­ter­mi­ni­zmu, przy­czyn i skut­ków, wi­zja musi za­ra­zem dys­po­no­wać we­wnątrz niej się po­ru­sza­ją­cy­mi gru­pa­mi pro­ce­sów o względ­nej swo­bo­dzie: to zna­czy, po pro­stu, że wy­stę­pu­ją­ce w niej po­sta­ci, fan­to­ma­tycz­ni part­ne­rzy bo­ha­te­ra, win­ny prze­ja­wiać ce­chy ludz­kie, a za­tem nie­za­wi­słość (względ­ną) mowy i uczyn­ków od czy­nów i słów bo­ha­te­ra; nie mogą to być ma­rio­net­ki – chy­ba że i tego znów za­żą­da ama­tor fan­to­ma­ty­za­cji przed „se­an­sem”. Oczy­wi­ście zło­żo­ność apa­ra­tu­ry uru­cho­mio­nej bę­dzie roz­ma­ita; ła­twiej imi­to­wać miss świa­ta niż Ein­ste­ina; w tym dru­gim wy­pad­ku ma­szy­na mu­sia­ła­by dys­po­no­wać już zło­żo­no­ścią, a więc i in­te­li­gen­cją, do­rów­nu­ją­cą ro­zu­mo­wi czło­wie­ka ge­nial­ne­go. Cała na­dzie­ja w tym, że ama­to­rów po­ga­wę­dek z ta­ki­mi miss bę­dzie nie­zrów­na­nie wię­cej niż łak­ną­cych roz­mo­wy z twór­cą teo­rii względ­no­ści. Do­daj­my, dla zu­peł­no­ści, że ta „wstaw­ka”, te „an­ty­oczy”, o ja­kich mó­wi­li­śmy w na­szym wstęp­nym, po­glą­do­wym przy­kła­dzie, nie na wie­le by się w fan­to­ma­ty­za­to­rze peł­nej mocy i peł­nej swo­bo­dy złu­dzeń przy­da­ły – po­trze­ba tu in­nych, bar­dziej do­sko­na­łych roz­wią­zań. Ale za­sa­da jest ta sama: czło­wiek, dwo­ma ka­na­ła­mi in­for­ma­cyj­ny­mi, do­środ­ko­wym i od­środ­ko­wym, pod­łą­czo­ny do oto­cze­nia, któ­re imi­tu­je ma­szy­na fan­to­ma­tycz­na. Ma­szy­na w ta­kiej sy­tu­acji może wszyst­ko, oprócz jed­ne­go: nie wła­da ona bez­po­śred­nio mó­zgo­wy­mi pro­ce­sa­mi od­bior­cy, a je­dy­nie tym ma­te­ria­łem fak­tów, ja­kie do mó­zgu wpły­wa­ją – tak więc nie moż­na np. za­żą­dać w fan­to­ma­cie, aby się prze­ży­ło roz­dwo­je­nie oso­bo­wo­ści albo ostry atak schi­zo­fre­nii. Ale to uwa­ga nie­co przed­wcze­sna. Mó­wi­my bo­wiem te­raz tyl­ko o „fan­to­ma­ty­ce ob­wo­do­wej” – wy­wo­ły­wa­nej „z ob­wo­du” cia­ła, bo gra i prze­ciw­gra im­pul­sów to­czy się w ner­wach, nie in­ge­ru­jąc bez­po­śred­nio w głąb pro­ce­sów mó­zgo­wych.

Py­ta­nie o to, jak moż­na po­znać fik­cyj­ność wi­zji fan­to­ma­tycz­nej, jest pri­ma fa­cie ana­lo­gicz­ne do py­ta­nia, ja­kie so­bie sta­wia cza­sem śnią­cy. Otóż by­wa­ją sny, w któ­rych po­czu­cie re­al­no­ści tego, co w nich za­cho­dzi, jest doj­mu­ją­co nie­od­par­te. Tu na­le­ża­ło­by jed­nak za­uwa­żyć, że mózg śnią­ce­go ni­g­dy nie znaj­du­je się w ta­kiej peł­ni sił, ro­ze­zna­nia, in­te­li­gen­cji, jak na ja­wie. W wa­run­kach nor­mal­nych moż­na wziąć sen za jawę, ale nie na od­wrót (jawę za sen), chy­ba wy­jąt­ko­wo, a i to w sta­nach szcze­gól­nych (tuż po prze­bu­dze­niu lub w cho­ro­bie, albo w trak­cie na­ra­sta­ją­ce­go znu­że­nia umy­sło­we­go). Ale wła­śnie wte­dy za­wsze mamy przed sobą świa­do­mość da­ją­cą się „oszu­kać”, bo przy­ćmio­ną.

Wi­zja fan­to­ma­tycz­na za­cho­dzi, w od­róż­nie­niu od sen­nej, na ja­wie. To nie mózg fan­to­ma­ty­zo­wa­ne­go wy­twa­rza „inne oso­by”, „inne świa­ty” – pro­du­ku­je je ma­szy­na. Czło­wiek fan­to­ma­ty­zo­wa­ny jest pod wzglę­dem ilo­ści i tre­ści in­for­ma­cji do­sy­ło­wej nie­wol­ni­kiem ma­szy­ny: żad­nej in­nej in­for­ma­cji ze­wną­trz­po­chod­nej nie otrzy­mu­je. Jed­nak­że w peł­ni swo­bo­dy może po­czy­nać so­bie z ową in­for­ma­cją, tj. in­ter­pre­to­wać ją, ana­li­zo­wać, jak mu się żyw­nie spodo­ba, o ile, ro­zu­mie się, stać go na wni­kli­wość i by­strość. Czy za­tem czło­wiek w peł­ni władz in­te­lek­tu­al­nych może wy­kryć fan­to­ma­tycz­ne „oszu­stwo”?

Moż­na od­po­wie­dzieć, że je­śli fan­to­ma­ty­ka sta­nie się czymś w ro­dza­ju współ­cze­sne­go kina, sam fakt uda­nia się do jej przy­byt­ku, na­by­cia bi­le­tu itp. czyn­no­ści wstęp­ne, któ­rych pa­mięć wszak za­cho­wa fan­to­ma­ty­zo­wa­ny i pod­czas se­an­su, a wresz­cie wie­dza o tym, kim jest w ży­ciu zwy­kłym na­praw­dę, że to wszyst­ko umoż­li­wi mu wła­ści­we, nie cał­kiem po­waż­ne, od­no­sze­nie się do tego, co bę­dzie prze­ży­wał. Co mia­ło­by dwa aspek­ty: z jed­nej stro­ny, wie­dząc o umow­no­ści ak­cji prze­ży­wa­nej, czło­wiek mógł­by so­bie, aku­rat jak we śnie, po­zwa­lać na wię­cej znacz­nie niż w rze­czy­wi­sto­ści (a więc jego od­wa­ga bi­tew­na, to­wa­rzy­ska czy ero­tycz­na by­ła­by nie­zgod­na z nor­mą jego za­cho­wa­nia). Ten aspekt, su­biek­tyw­nie ra­czej przy­jem­ny – bo wy­zwa­la­ją­cy swo­bo­dę po­czy­nań – był­by pa­ro­wa­ny przez dru­gi, nie­ja­ko prze­ciw­staw­ny: świa­do­mość, że ani do­ko­ny­wa­ne czy­ny, ani wy­stę­pu­ją­ce w wi­zji oso­by nie są ma­te­rial­ne, więc praw­dzi­we. Głód au­ten­tycz­no­ści nie mu­siał­by więc być za­spo­ko­jo­ny wi­zją naj­bar­dziej na­wet do­sko­na­łą.

Za­pew­ne, tak może być i tak bę­dzie, je­śli fan­to­ma­ty­ka istot­nie sta­nie się ro­dza­jem roz­ryw­ki czy sztu­ki. Dy­rek­cja hi­po­te­tycz­ne­go Fan­to­ma­tu nie bę­dzie za­in­te­re­so­wa­na w zbyt zręcz­nym ma­sko­wa­niu fik­cyj­no­ści prze­żyć, je­śli­by mo­gły do­pro­wa­dzić np. do szo­ku ner­wo­we­go klien­tów. Pew­nych zaś ży­czeń – na­tu­ry np. sa­dy­stycz­nej – praw­do­po­dob­nie nie wol­no by re­ali­zo­wać ze wzglę­du na od­po­wied­nią le­gi­sla­cję.

Nas jed­nak nie in­te­re­su­je tu­taj taki pro­blem, na­tu­ry użyt­ko­wo-ad­mi­ni­stra­cyj­nej, ale cał­kiem inny, gno­ze­olo­gicz­ny. To, że „wej­ście” w wi­zję moż­na do­sko­na­le za­ma­sko­wać, nie ule­ga wąt­pli­wo­ści. Ktoś uda­je się do Fan­to­ma­tu i za­ma­wia wy­ciecz­kę w Góry Ska­li­ste. Wy­ciecz­ka jest bar­dzo pięk­na i miła, za czym oso­ba ta „bu­dzi się”, tj. wi­zja się koń­czy, funk­cjo­na­riusz Fan­to­ma­tu zdej­mu­je klien­to­wi elek­tro­dy i że­gna go uprzej­mie. Od­pro­wa­dzo­ny do drzwi, czło­wiek wy­cho­dzi na uli­cę i na­gle znaj­du­je się w środ­ku po­twor­ne­go ka­ta­kli­zmu: domy walą się, zie­mia drży, a z nie­ba opa­da wiel­ki „ta­lerz” pe­łen Mar­sjan. Co się sta­ło? „Zbu­dze­nie się”, zdej­mo­wa­nie elek­trod, opusz­cza­nie Fan­to­ma­tu – to  t a k ż e  były czę­ści wi­zji, któ­ra za­czę­ła się od nie­win­nej wy­ciecz­ki kra­jo­znaw­czej.

Gdy­by na­wet ta­kich „psi­ku­sów” nikt nie pła­tał, i tak le­ka­rze psy­chia­trzy uj­rze­li­by w swo­ich po­cze­kal­niach roz­ma­itych neu­ro­ty­ków, drę­czo­nych na­tręc­twa­mi no­we­go typu – lę­kiem, że to, co prze­ży­wa­ją, wca­le nie jest praw­dą, że „ktoś” uwię­ził ich w „fan­to­ma­tycz­nym świe­cie”. Mó­wię o tym, po­nie­waż jest to wy­raź­ny do­wód, jak tech­ni­ka kształ­tu­je nie tyl­ko nor­mal­ną świa­do­mość, ale prze­są­cza się na­wet do ze­sta­wu jed­no­stek cho­ro­bo­wych, któ­rych po­wsta­nie ini­cju­je.

Wy­mie­ni­li­śmy tyl­ko je­den z wie­lu moż­li­wych spo­so­bów ma­sko­wa­nia „fan­to­ma­tycz­no­ści” prze­żyć. Moż­na przed­sta­wić spo­ro in­nych, nie mniej sku­tecz­nych, nie mó­wiąc już o tym, że wi­zja może po­sia­dać do­wol­ną ilość „pię­ter” – tak jak to bywa we śnie, kie­dy śni się nam, że­śmy się już zbu­dzi­li, na­to­miast w isto­cie śni­my sen na­stęp­ny, nie­ja­ko osa­dzo­ny w tam­tym.

„Trzę­sie­nie zie­mi” na­gle usta­je, ta­lerz zni­ka, klient stwier­dza, że wciąż jesz­cze sie­dzi na fo­te­lu, z dru­ta­mi łą­czą­cy­mi jego gło­wę z apa­ra­tu­rą. Uprzej­mie uśmiech­nię­ty tech­nik wy­ja­śnia, że to był „nad­pro­gram”, klient wy­cho­dzi, wra­ca do domu, kła­dzie się spać, na­za­jutrz idzie do pra­cy, aby się prze­ko­nać, że biu­ra, w któ­rym pra­co­wał, nie ma: znisz­czył je wy­bu­chem sta­ry nie­wy­pał z ostat­niej woj­ny.

Na­tu­ral­nie – to też może być dal­szy ciąg wi­zji. Ale jak się o tym prze­ko­nać?

Ist­nie­je naj­pierw pe­wien spo­sób bar­dzo pro­sty. Ma­szy­na – po­wie­dzie­li­śmy – sta­no­wi je­dy­ne źró­dło in­for­ma­cji o świe­cie ze­wnętrz­nym. To jest praw­dą. Na­to­miast nie jest ona ta­kim wy­łącz­nym źró­dłem in­for­ma­cji o sta­nie sa­me­go or­ga­ni­zmu. Jest nim tyl­ko czę­ścio­wo: al­bo­wiem za­stę­pu­je me­cha­ni­zmy  n e u t r a l n e  cia­ła, in­for­mu­ją­ce o po­ło­że­niu rąk, nóg, gło­wy, o ru­chach ga­łek ocznych itp. Na­to­miast in­for­ma­cja  b i o c h e m i c z n a, jaką wy­twa­rza or­ga­nizm, nie pod­le­ga kon­tro­li – przy­naj­mniej w fan­to­ma­tach do­tąd oma­wia­nych. Wy­star­czy więc zro­bić ze sto przy­sia­dów: je­śli się spo­ci­my, je­śli zro­bi się nam tro­chę dusz­no, ser­ce za­cznie wa­lić, a mię­śnie zmę­czą się, je­ste­śmy na ja­wie, a nie w wi­zji, bo zmę­cze­nie mię­śnio­we wy­wo­ła­ło na­gro­ma­dze­nie w nich kwa­su mle­ko­we­go; ma­szy­na ani na po­ziom cu­kru we krwi, ani na ilość w niej dwu­tlen­ku wę­gla, ani na stę­że­nie mle­ko­we­go kwa­su w mię­śniach wpły­wu mieć nie może. W fan­to­ma­tycz­nej wi­zji moż­na i ty­siąc zro­bić przy­sia­dów bez ja­kich­kol­wiek ob­ja­wów zmę­cze­nia. I na to jed­nak by­ła­by rada – gdy­by ko­muś na­tu­ral­nie za­le­ża­ło na dal­szym udo­sko­na­le­niu fan­to­ma­ty­ki. Naj­pierw moż­na, cał­kiem pry­mi­tyw­nie, umoż­li­wić fan­to­ma­ty­zo­wa­ne­mu ru­chy au­ten­tycz­ne – tyle że mu­siał­by w spe­cjal­ny spo­sób być umiesz­czo­ny, aby miał ich swo­bo­dę (tj. mógł pra­co­wać mię­śnio­wo). Oczy­wi­ście gdy­by brał do ręki miecz, ruch tyl­ko był­by praw­dzi­wy z punk­tu wi­dze­nia ze­wnętrz­ne­go ob­ser­wa­to­ra: jego dłoń bo­wiem obej­mo­wa­ła­by nie rę­ko­jeść mie­cza, lecz pust­kę. Ten spo­sób jed­nak, pro­stac­ki, moż­na za­stą­pić do­sko­nal­szym. In­for­ma­cja che­micz­na or­ga­ni­zmu prze­ka­zy­wa­na jest do mó­zgu roz­ma­icie. Albo za po­śred­nic­twem ner­wów (zmę­czo­ny mię­sień „od­ma­wia po­słu­szeń­stwa” – więc po­sy­ła­ne im­pul­sy ner­wo­we go nie uru­cha­mia­ją; albo czu­je­my ból mię­śnia – to też jest re­zul­tat po­draż­nie­nia za­koń­czeń ner­wo­wych – co na­tu­ral­nie moż­na fan­to­ma­tycz­nie imi­to­wać) – albo bez­po­śred­nio: nad­miar dwu­tlen­ku wę­gla we krwi draż­ni ośro­dek od­de­cho­wy rdze­nia prze­dłu­żo­ne­go, wy­wo­łu­jąc po­głę­bie­nie i przy­spie­sze­nie od­de­chu. Ale wszak ma­szy­na może zwięk­szyć po pro­stu ilość dwu­tlen­ku wę­gla w  p o w i e t r z u, któ­rym czło­wiek od­dy­cha; gdy ilość tle­nu się od­po­wied­nio zmniej­szy, sto­su­nek ilo­ścio­wy obu ga­zów we krwi prze­su­nie się jak pod­czas cięż­kiej pra­cy mię­śnio­wej. A za­tem „me­to­dę bio­che­micz­no-fi­zjo­lo­gicz­ną” ma­szy­na udo­sko­na­lo­na ob­ra­ca wni­wecz.

Po­zo­sta­je już tyl­ko „in­te­lek­tu­al­na gra z ma­szy­ną”. Szan­sa od­róż­nie­nia wi­zji od jawy za­le­ży od „fan­to­ma­tycz­ne­go po­ten­cja­łu” apa­ra­tu­ry. Po­wiedz­my, że zna­leź­li­śmy się w opi­sa­nej ostat­nio sy­tu­acji i szu­ka­my wy­ja­śnie­nia, czy to au­ten­tycz­na rze­czy­wi­stość, czy nie. Po­wiedz­my, że zna­my ja­kie­goś zna­ko­mi­te­go fi­lo­zo­fa lub psy­cho­lo­ga; uda­je­my się do nie­go i wcią­ga­my go w roz­mo­wę. Może to być złu­dze­nie, ale ma­szy­na, któ­ra imi­tu­je ro­zum­ne­go in­ter­lo­ku­to­ra, jest znacz­nie bar­dziej zło­żo­na od ta­kiej, któ­ra urzą­dza sce­ny ro­dem z soap ope­ra w ro­dza­ju lą­do­wa­nia ta­le­rza z Mar­sja­na­mi. W grun­cie rze­czy fan­to­mat „wy­ciecz­ko­wy” i fan­to­mat „stwa­rza­ją­cy lu­dzi” to dwa roz­ma­ite urzą­dze­nia. Bu­do­wa dru­gie­go jest nie­zrów­na­nie trud­niej­sza niż pierw­sze­go.

Praw­dy moż­na do­cho­dzić też ina­czej. Jak każ­dy czło­wiek, mamy swo­je se­kre­ty. Mogą być i bła­he, ale wła­sne. Ma­szy­na nie może „czy­tać my­śli” (to nie jest moż­li­we: „kod” neu­ral­ny pa­mię­ci jest in­dy­wi­du­al­ną wła­sno­ścią czło­wie­ka i „roz­ła­ma­nie” kodu jed­nost­ki nie mówi nic o ko­dach in­nych lu­dzi). Za­tem ani ona, ani nikt nie wie, że pew­na szu­fla­da na­sze­go biur­ka się za­ci­na. Bie­gnie­my do domu i spraw­dza­my, jak się mają rze­czy. Za­ci­na­ją­ca się szu­fla­da czy­ni re­al­ność świa­ta, w któ­rym je­ste­śmy, wiel­ce praw­do­po­dob­ną. Jak­że mu­siał­by śle­dzić nas twór­ca wi­zji, aby – przed na­szym pój­ściem do fan­to­ma­tu – wy­kryć i utrwa­lić na swych ta­śmach na­wet taką drob­nost­kę jak owa spa­czo­na szu­fla­da! Wi­zję naj­ła­twiej jesz­cze zde­ma­sko­wać ana­lo­gicz­ny­mi szcze­gó­ła­mi. Ale ma­szy­na ma za­wsze moż­li­wość ma­new­ru tak­tycz­ne­go. Szu­fla­da nie za­ci­na się. Poj­mu­je­my, że je­ste­śmy da­lej we­wnątrz „wi­zji”. Po­ja­wia się na­sza żona; oświad­cza­my jej, iż jest tyl­ko „złu­dze­niem”. Do­wo­dzi­my tego, wy­ma­chu­jąc wy­ję­tą szu­fla­dą. Żona śmie­je się li­to­ści­wie i wy­ja­śnia, że szu­fla­dę rano pod­stru­gał sto­larz, któ­re­go we­zwa­ła. A więc zno­wu nic nie wia­do­mo. Albo to świat praw­dzi­wy, albo ma­szy­na do­ko­na­ła zręcz­ne­go ma­new­ru, pa­ru­jąc nim na­sze po­cią­gnię­cie. Nie­wąt­pli­wie, „gra stra­te­gicz­na” z ma­szy­ną za­kła­da jej do­kład­ną zna­jo­mość na­sze­go co­dzien­ne­go ży­cia. Nie moż­na jed­nak po­pa­dać w prze­sa­dę – w świe­cie z fan­to­ma­ty­ką każ­de nie cał­kiem zwy­kłe zja­wi­sko wy­wo­ła po­dej­rze­nie, że to wi­zja fik­cyj­na, a prze­cież i w rze­czy­wi­sto­ści wy­bu­cha­ją cza­sem nie­wy­pa­ły lub żony wzy­wa­ją sto­la­rzy. Usta­li­my za­tem tyle: twier­dze­nie, że oso­ba X znaj­du­je się w świe­cie rze­czy­wi­stym, a nie fan­to­ma­tycz­nym, może być za­wsze tyl­ko praw­do­po­dob­ne, cza­sem wiel­ce praw­do­po­dob­ne, lecz ni­g­dy nie jest pew­no­ścią cał­ko­wi­tą. Gra z ma­szy­ną jest niby gra w sza­chy: współ­cze­sna ma­szy­na elek­tro­no­wa prze­gry­wa z gra­czem do­sko­na­łym, a wy­gry­wa z mier­nym; w przy­szło­ści bę­dzie wy­gry­wa­ła z każ­dym czło­wie­kiem. To samo da się rzec i o fan­to­ma­tach. Pod­sta­wo­wa sła­bość wszyst­kich wy­sił­ków zmie­rza­ją­cych do wy­kry­cia praw­dzi­we­go sta­nu rze­czy tkwi w tym, że oso­ba po­dej­rze­wa­ją­ca świat, w któ­rym żyje, o nie­au­ten­tycz­ność musi dzia­łać sa­mot­nie. Wszel­kie bo­wiem zwra­ca­nie się do in­nych osób o po­moc jest, a ra­czej może być w isto­cie  p r z e k a z y w a n i e m  m a s z y n i e  i n f o r m a c j i  s t r a t e g i c z n i e  c e n n e j. Je­śli to jest wi­zja, wta­jem­ni­cza­jąc „sta­re­go przy­ja­cie­la” w kło­po­ty nie­pew­no­ści eg­zy­sten­cjal­nej, udzie­la­my ma­szy­nie in­for­ma­cji do­dat­ko­wej, któ­rą ona wy­zy­ska po to, aby na­sze prze­świad­cze­nie o re­al­no­ści prze­żyć po­więk­szyć. A za­tem oso­ba prze­ży­wa­ją­ca nie może ufać  n i k o m u  prócz sie­bie, przez co za­kres jej po­czy­nań po­waż­nie ma­le­je. Dzia­ła ona nie­ja­ko z de­fen­sy­wy, bo jest ze­wsząd oto­czo­na. Z cze­go wy­ni­ka za­ra­zem, że świat fan­to­ma­tycz­ny jest świa­tem cał­ko­wi­te­go osa­mot­nie­nia. Nie może się w nim jed­no­cze­śnie znaj­do­wać wię­cej niż je­den czło­wiek – tak samo jak nie­moż­li­we jest, aby dwie re­al­ne oso­by znaj­do­wa­ły się w tym sa­mym śnie.

Żad­na cy­wi­li­za­cja nie może się „w peł­ni sfan­to­ma­ty­zo­wać”. Gdy­by bo­wiem wszy­scy jej człon­ko­wie jęli prze­ży­wać od pew­ne­go mo­men­tu wi­zje fan­to­ma­tycz­ne, świat re­al­ny tej cy­wi­li­za­cji za­trzy­mał­by się i za­marł. Po­nie­waż naj­sma­ko­wit­sze po­tra­wy fan­to­ma­tycz­ne nie pod­trzy­mu­ją ży­cio­wych funk­cji (cho­ciaż wra­że­nie sy­to­ści moż­na wy­wo­łać od­po­wied­ni­mi im­pul­sa­mi wpro­wa­dza­ny­mi w ner­wy!), czło­wiek fan­to­ma­ty­zo­wa­ny przez czas dłuż­szy musi otrzy­my­wać po­sił­ki au­ten­tycz­ne. Moż­na so­bie na­tu­ral­nie wy­obra­zić ja­kiś wszech­pla­ne­tar­ny „Su­per­fan­to­mat”, do któ­re­go „raz na za­wsze”, tj. do koń­ca ży­cia, pod­łą­cze­ni są miesz­kań­cy owej pla­ne­ty, przy czym we­ge­ta­tyw­ne pro­ce­sy ich ciał pod­trzy­mu­ją urzą­dze­nia au­to­ma­tycz­ne (np. wpro­wa­dza­ją­ce do krwi od­żyw­ki itp.). Taka cy­wi­li­za­cja wy­da­je się na­tu­ral­nie kosz­ma­rem. Po­dob­ne kry­te­ria nie mogą jed­nak de­cy­do­wać o jej praw­do­po­do­bień­stwie. De­cy­du­je o nim coś in­ne­go. Ist­nia­ła­by ona tyl­ko przez dłu­gość ży­cia jed­ne­go po­ko­le­nia – pod­łą­czo­ne­go do „Su­per­fan­to­ma­tu”. By­ła­by to więc oso­bli­wa eu­ta­na­zja, ro­dzaj przy­jem­ne­go, cy­wi­li­za­cyj­ne­go sa­mo­bój­stwa. Dla­te­go zisz­cze­nie jej uwa­ża­my za nie­moż­li­we.

Fan­to­ma­ty­ka ob­wo­do­wa i cen­tral­na

Fan­to­ma­ty­kę moż­na usta­wić w sze­re­gu, na któ­ry skła­da­ją się zna­ne z hi­sto­rii spo­so­by mniej lub bar­dziej swo­iste­go od­dzia­ły­wa­nia na mózg ludz­ki, przy uży­ciu bodź­ców ob­wo­do­wych („pre­fan­to­ma­ty­ka ob­wo­do­wa”) lub dzia­ła­ją­cych ośrod­ko­wo („pre­fan­to­ma­ty­ka cen­tral­na”).

Do pierw­szych na­le­żą wy­kształ­co­ne zwłasz­cza w sta­rych cy­wi­li­za­cjach ry­tu­ały wpro­wa­dza­nia lu­dzi w stan swo­istej eks­ta­zy za po­śred­nic­twem bodź­ców mo­to­rycz­nych (ry­tu­ały ta­necz­ne na przy­kład), słu­cho­wych (wpły­wa­nie „roz­ko­ły­su­ją­ce” na pro­ce­sy emo­cjo­nal­ne im­pul­sa­mi ryt­micz­ny­mi – me­lo­dycz­ność bo­wiem jest w sto­sun­ku do ryt­mu ewo­lu­cyj­nie młod­sza), wi­zu­al­nych itp. Po­zwa­la­ły one wpro­wa­dzać gru­py lu­dzi w stan przy­ćmie­nia in­dy­wi­du­al­nej świa­do­mo­ści, czy ra­czej zwę­że­nia jej pola, ja­kie to­wa­rzy­szy za­wsze bar­dzo sil­nym emo­cjom. Ta­kie szczy­tu­ją­ce pod­nie­ce­nie zbio­ro­we ko­ja­rzy się współ­cze­śnie ze „zbio­ro­wym roz­pa­sa­niem”, z or­gią, ale w daw­nych spo­łecz­no­ściach było to ra­czej na poły mi­stycz­ne, na poły de­mo­nicz­ne zle­wa­nie się in­dy­wi­du­al­nych prze­żyć w sta­nie po­wszech­ne­go pod­nie­ce­nia, w któ­rym pier­wiast­ki do­znań sek­su­al­nych wca­le nie do­mi­no­wa­ły, ow­szem, ta­kie prak­ty­ki przy­cią­ga­ły ra­czej swą ta­jem­ni­czo­ścią, tym, że wy­zwa­la­ły ukry­te w czło­wie­ku, nie­zna­ne z do­świad­cze­nia co­dzien­ne­go moce.

Do dru­gich na­le­żą prak­ty­ki za­ży­wa­nia sub­stan­cji ta­kich, jak me­ska­li­na, psy­lo­cy­bi­na, ha­szysz, al­ko­hol, wy­war z mu­cho­mo­rów itp. Spro­wa­dza­ją one przez wpływ na che­mizm mó­zgu prze­ży­cia su­biek­tyw­nie pod­nio­słe, roz­kosz­ne, cza­sem ape­lu­ją­ce ra­czej do es­te­tycz­nych, to znów ra­czej do emo­cjo­nal­nych stron du­cha. Oba ro­dza­je ta­kich prak­tyk zresz­tą nie­raz kom­bi­no­wa­no, aby uzy­skać w ten spo­sób moż­li­wą kul­mi­na­cję do­znań; z fan­to­ma­ty­ką czyn­no­ści owe łą­czy ak­tyw­ne wpły­wa­nie na wpro­wa­dza­ną do mó­zgu in­for­ma­cję, ce­lem wy­wo­ła­nia w nim sta­nu po­żą­da­ne­go nie przez to, że jest ade­kwat­ny jako re­gu­la­tor w sto­sun­ku do oto­cze­nia, ale przez to, że stan taki daje roz­kosz lub wstrząs (ka­thar­sis), więc po pro­stu sil­ne i głę­bo­kie prze­ży­cie. Czy owe daw­ne prak­ty­ki sta­no­wi­ły prze­ja­wy zbio­ro­wej ma­ni­fe­sta­cji sa­dy­zmu bądź ma­so­chi­zmu? Czy też były to prze­ja­wy ży­cia re­li­gij­ne­go? Albo pra­po­cząt­ki tej „sztu­ki mas”, któ­ra nie od­dzie­la twór­ców od od­bior­ców, lecz czy­ni wszyst­kich współ­twór­ca­mi „dzie­ła”? Co nas to ob­cho­dzi? Spra­wa ma pe­wien zwią­zek z kla­sy­fi­ka­cją sa­mej fan­to­ma­ty­ki.

Psy­cho­ana­li­tycz­ne szko­ły skłon­ne są spro­wa­dzać wszel­kie ludz­kie dzia­ła­nia do ele­men­tar­nych źró­deł po­pę­do­wych. Za­rów­no pu­ry­tań­ska asce­za, jak i naj­ja­skraw­sze wy­uz­da­nie otrzy­mu­ją wte­dy ety­kiet­ki „ma­so­chi­zmu” bądź „sa­dy­zmu”, przy czym nie o to na­wet idzie, że te twier­dze­nia są nie­praw­dzi­we, ile o to, że ta praw­da jest zbyt try­wial­na, aby mo­gła słu­żyć na­uce. Dys­ku­sje na te­mat pan­sek­su­ali­zmu itp. są rów­nie ja­ło­we, jak by­ły­by nimi spo­ry o to, czy akt sek­su­al­ny jest prze­ja­wem sło­necz­nej ak­tyw­no­ści. W ostat­niej in­stan­cji za­pew­ne tak jest: po­nie­waż ży­cie za­wdzię­cza swe po­wsta­nie pro­mie­nio­wa­niu sło­necz­ne­mu, a więc przed­sta­wia­jąc dłu­gie łań­cu­chy przy­czyn i skut­ków, idą­ce od na­szej gwiaz­dy ku sko­ru­pie Zie­mi, a da­lej po­przez cią­gi roz­wo­jo­we ewo­lu­cji, moż­na wy­ka­zać, jak de­te­rio­ra­cja ener­ge­tycz­na kwan­tów pro­mie­ni­stych w ro­śli­nach, sta­no­wią­cych z ko­lei po­ży­wie­nie dla zwie­rząt, do któ­rych na­le­ży też czło­wiek, do­pro­wa­dza, ko­niec koń­ców, na pew­nym, nie­zmier­nie już od ener­ge­tycz­ne­go źró­dła od­le­głym eta­pie, do ak­tów płcio­wych, dzię­ki któ­rym cały ten pro­ces w ogó­le może być kon­ty­nu­owa­ny (bo bez roz­mna­ża­nia or­ga­ni­zmy by wszyst­kie wy­mar­ły). I po­dob­nie moż­na po­wie­dzieć, że po­pęd płcio­wy sub­li­mu­je się w dzie­ło ar­ty­stycz­ne. Kto tak mówi, wy­ra­ża me­ta­fo­rę ra­czej ani­że­li praw­dę – a w każ­dym ra­zie nie jest to praw­da na­uko­wa. Nie wszyst­ko jest bo­wiem praw­dą na­uko­wą: oce­an zmien­nych nie­istot­nych jest więk­szy od oce­anu głu­po­ty, a to już coś zna­czy.

Gdy cią­gi przy­czy­no­wo-skut­ko­we sta­ją się do­sta­tecz­nie dłu­gie, każ­da pró­ba wią­za­nia od­le­głych od sie­bie eta­pów na­bie­ra cha­rak­te­ru prze­no­śni ra­czej ani­że­li na­uko­we­go twier­dze­nia. Szcze­gól­nie już od­no­si się to do sys­te­mów zło­żo­nych, typu sie­ci neu­ro­no­wej, gdzie ze wzglę­du na mno­gie we­wnętrz­ne po­wią­za­nia i pę­tle sprzę­żeń trud­no usta­lić, co jest skut­kiem, a co przy­czy­ną. Po­szu­ki­wa­nie „pierw­szych przy­czyn” w sie­ci tak zło­żo­nej, jak mózg ludz­ki, to aprio­ryzm czy­stej wody. Choć się przed tym psy­chia­tra-psy­cho­ana­li­tyk bę­dzie bro­nił, z jego twier­dzeń wy­ni­ka, że sro­gi wy­cho­waw­ca dzie­ci i Kuba Roz­pru­wacz róż­nią się od sie­bie tak tyl­ko jak dwa sa­mo­cho­dy, z któ­rych pierw­szy ma dużo lep­sze ha­mul­ce od dru­gie­go i dla­te­go nie po­wo­du­je ka­ta­strof. Tak więc dzia­łal­ność ar­ty­stycz­na, ma­gicz­na, re­li­gij­na i roz­ryw­ko­wa nie były przed set­ka­mi lat tak od­dzie­lo­ne jak dziś. Fan­to­ma­ty­kę na­zy­wa­my „tech­ni­ką roz­ryw­ko­wą” ze wzglę­du na jej ge­ne­tycz­ne po­wią­za­nia z ta­ki­mi tech­ni­ka­mi dnia dzi­siej­sze­go, co nie prze­są­dza o jej przy­szłych, być może uni­wer­sa­li­stycz­nych aspi­ra­cjach.

W na­szym sys­te­mie kla­sy­fi­ka­cji fan­to­ma­ty­ka ob­wo­do­wa jest dzia­ła­niem na mózg po­śred­nim, w tym sen­sie, że bodź­ce fan­to­ma­ty­zu­ją­ce do­star­cza­ją tyl­ko in­for­ma­cji o  f a k t a c h; ana­lo­gicz­nie bo­wiem dzia­ła rze­czy­wi­stość. De­ter­mi­nu­je ona za­wsze sta­ny ze­wnętrz­ne, ale nie we­wnętrz­ne, po­nie­waż  t a k i e  s a m e  kon­sta­ta­cje zmy­sło­we (że jest bu­rza, że sie­dzi­my na pi­ra­mi­dzie), wszyst­ko jed­no, wy­wo­ła­ne sztucz­nie czy na­tu­ral­nie, u róż­nych lu­dzi po­wo­du­ją roz­ma­ite uczu­cia, wzru­sze­nia i re­ak­cje.

Moż­li­wa by­ła­by tak­że „fan­to­ma­ty­ka cen­tral­na”, tj. bez­po­śred­nie draż­nie­nie pew­nych ośrod­ków mó­zgo­wych, spra­wia­ją­ce przy­jem­ne uczu­cia bądź do­zna­nie roz­ko­szy. Ośrod­ki te miesz­czą się w śród­mó­zgo­wiu i pniu mó­zgu. Bar­dzo bli­sko nich są też ośrod­ki wście­kło­ści i trwo­gi (re­ak­cji agre­syw­no-obron­nych). Do kla­sycz­nych już na­le­ży pra­ca Old­sa i Mil­ne­ra. Zwie­rzę (szczur) znaj­do­wa­ło się w klat­ce, mia­ło chro­nicz­nie (tj. na sta­łe) im­plan­to­wa­ną w mózg (w dien­ce­pha­lon) elek­tro­dę i mo­gło draż­nić elek­trycz­nie owo miej­sce, na­ci­ska­jąc łap­ką ro­dzaj pe­da­łu, któ­ry za­my­kał kon­takt. Pew­ne zwie­rzę­ta draż­ni­ły się nie­ustan­nie w cią­gu 24 go­dzin, z czę­sto­ścią do­cho­dzą­cą do 8000 razy na go­dzi­nę, więc prze­szło dwa razy na se­kun­dę. Je­śli elek­tro­dę wpro­wa­dzić nie­co da­lej, to szczu­ry, po­draż­niw­szy się raz, już ni­g­dy tego wię­cej nie czy­nią. Jak for­mu­łu­je to H. Ma­go­un, moż­na są­dzić, że w tej oko­li­cy mó­zgu znaj­du­ją się dwa prze­ciw­staw­ne me­cha­ni­zmy ner­wo­we, „na­gro­dy” i „kary”. „In­ny­mi sło­wy – pyta on – czy nie­bo i pie­kło są umiej­sco­wio­ne w mó­zgu zwie­rzę­cia?”20.

Ja­sper i Ja­cob­sen wy­kry­li po­dob­ne sto­sun­ki w mó­zgu czło­wie­ka, przy czym ba­da­ny od­czu­wał w za­leż­no­ści od miej­sca draż­nie­nia już to nie­po­kój i lęk, po­dob­nie jak przed ata­kiem pa­dacz­ko­wym, już to uczu­cia przy­jem­ne. „Fan­to­ma­ty­ka cen­tral­na”, opie­ra­ją­ca się na tych da­nych ana­to­mo-fi­zjo­lo­gicz­nych, by­ła­by czymś w ro­dza­ju „ona­ni­zmu ośrod­ko­we­go”, acz­kol­wiek do­zna­wa­ne przy draż­nie­niu oko­lic hip­po­kam­pa uczu­cia nie są toż­sa­me z wy­ła­do­wa­niem sek­su­al­nym (or­ga­zmem). Je­ste­śmy na­tu­ral­nie skłon­ni po­tę­pić tego ro­dza­ju „ata­ki szczę­ścia”, spo­wo­do­wa­ne za­bie­giem elek­trycz­nym, nie ina­czej zresz­tą jak zwy­kły sa­mo­gwałt. Swo­ją dro­gą, cy­ber­ne­ty­cy, jak wspo­mnia­ny już Staf­ford Beer, zda­ją so­bie spra­wę z po­trze­by wpro­wa­dze­nia w ob­ręb zło­żo­ne­go ho­me­osta­tu me­cha­ni­zmu na­gro­dy i kary. Ho­me­ostat pro­sty (jak zbu­do­wa­ny z czte­rech ele­men­tów przez Ash­by’ego) nie wy­ma­ga ta­kie­go spe­cjal­ne­go pod­sys­te­mu; ta­kiej „kon­tro­li al­ge­do­nicz­nej” wy­ma­ga­ją tyl­ko bar­dzo skom­pli­ko­wa­ne sys­te­my o wie­lu sta­nach rów­no­wa­gi i wie­lu moż­li­wych sa­mo­pro­gra­mu­ją­cych się spo­so­bach i ce­lach dzia­ła­nia.

Po­nie­waż lu­dzie nie prze­sta­ją po dziś uży­wać środ­ków wy­wo­łu­ją­cych „sta­ny przy­jem­ne”, włą­cza­jąc w to i tru­ci­zny (al­ka­lo­idy, al­ko­ho­le itp.), nie moż­na wy­klu­czyć po­wsta­nia przy­szłej „fan­to­ma­ty­ki cen­tral­nej” tyl­ko dla­te­go, po­nie­waż, jako „tech­ni­ka uła­twio­nej roz­ko­szy”, bu­dzi mo­ral­ne po­tę­pie­nie. Za „sztu­kę” w każ­dym ra­zie tej od­mia­ny fan­to­ma­ty­ki uznać nie spo­sób, po­dob­nie jak nie jest nią nar­ko­ty­zo­wa­nie się czy pi­cie al­ko­ho­lu. Inna spra­wa z fan­to­ma­ty­ką ob­wo­do­wą, któ­ra w pew­nych oko­licz­no­ściach mo­gła­by się stać sztu­ką – a tak­że po­lem wsze­la­kich nad­użyć.

Gra­ni­ce fan­to­ma­ty­ki

Fan­to­ma­ty­ka ob­wo­do­wa to wpro­wa­dze­nie czło­wie­ka w świat prze­żyć, któ­rych nie­au­ten­tycz­no­ści wy­kryć nie moż­na. Po­wie­dzie­li­śmy, że żad­na cy­wi­li­za­cja nie może się „to­tal­nie sfan­to­ma­ty­zo­wać”, gdyż ozna­cza­ło­by to jej sa­mo­bój­stwo. Ale po­dob­ną re­duc­tio ad ab­sur­dum moż­na rów­nież za­sto­so­wać wo­bec te­le­wi­zji. Cy­wi­li­za­cja, któ­ra by się po­dzie­li­ła na dwie czę­ści – na tych, któ­rzy pro­gram na­da­ją, i na tych, któ­rzy go u te­le­wi­zo­rów od­bie­ra­ją – tak samo nie mo­gła­by ist­nieć. Fan­to­ma­ty­ka za­tem jest moż­li­wa, a na­wet praw­do­po­dob­na, jako tech­ni­ka roz­ryw­ko­wa, ale nie jako dro­ga, na któ­rą wcho­dząc, spo­łecz­ność może tak się ode­rwać od świa­ta re­al­ne­go, aby ulec „otor­bie­niu”, o ja­kim wspo­mi­na­li­śmy.

Fan­to­ma­ty­ka zda­je się sta­no­wić swo­isty szczyt, ku któ­re­mu zmie­rza­ją licz­ne tech­ni­ki roz­ryw­ko­we współ­cze­sno­ści. Są nimi „we­so­łe mia­stecz­ka”, „ilu­zjo­ny”, „pa­ła­ce du­chów”, wresz­cie jed­nym wiel­kim, pry­mi­tyw­nym pseu­do­fan­to­ma­tem jest cały Di­sney­land. Oprócz ta­kich tech­nik, do­zwo­lo­nych pra­wem, ist­nie­ją nie­le­gal­ne (ta­kie dzia­ła­nia przed­sta­wia np. J. Ge­net w Bal­ko­nie, gdzie miej­scem „pseu­do­fan­to­ma­ty­za­cji” jest lu­pa­nar). Fan­to­ma­ty­ka ma pew­ne dane, aby stać się sztu­ką. Przy­naj­mniej tak się wy­da­je na pierw­szy rzut oka. Mo­gło­by w niej za­tem dojść do roz­dwo­je­nia, po­dob­ne­go do sy­tu­acji w fil­mie, ale tak­że w in­nych dzie­dzi­nach sztu­ki (na pro­duk­cję ar­ty­stycz­nie cen­ną i bez­war­to­ścio­wą tan­de­tę).

Nie­bez­pie­czeń­stwa fan­to­ma­ty­ki są jed­nak nie­zrów­na­nie więk­sze od tych, ja­kie przed­sta­wia wy­rod­nie­ją­cy, a cza­sem prze­kra­cza­ją­cy na­wet gra­ni­cę norm spo­łecz­nych film (jako film por­no­gra­ficz­ny na przy­kład). Ze wzglę­du bo­wiem na swe oso­bli­wo­ści fan­to­ma­ty­ka daje prze­ży­cie, któ­re­go „pry­wat­no­ści” do­rów­nu­je tyl­ko sen. Jest to tech­ni­ka na­miast­ko­we­go speł­nia­nia ży­czeń, da­ją­ca się ła­two nad­uży­wać w ak­tach sprzecz­nych z tym, co jest spo­łecz­nie do­zwo­lo­ne. Ktoś mógł­by twier­dzić, że ewen­tu­al­ne „roz­pa­sa­nie fan­to­ma­tycz­ne” nie może być spo­łecz­nym za­gro­że­niem, ale że to wła­śnie coś jak „upust złej krwi”. Prze­cież „czy­nie­nie zła bliź­nie­mu” w wi­zjach fan­to­ma­tycz­nych ni­ko­mu nie szko­dzi. Czy po­cią­ga się ko­goś do od­po­wie­dzial­no­ści za naj­prze­raź­liw­szą treść snów? Czy nie le­piej, aby ktoś po­bił, a na­wet za­mor­do­wał swe­go wro­ga w fan­to­ma­cie, niź­li­by to miał zro­bić w rze­czy­wi­sto­ści? Aby „po­żą­dał żony bliź­nie­go swe­go”, co może ła­two wnieść nie­szczę­ście w ja­kieś spo­koj­ne sta­dło? Czy, jed­nym sło­wem, fan­to­ma­ty­ka nie może wchło­nąć, bez ni­czy­jej krzyw­dy, ciem­nych mocy ukry­tych w czło­wie­ku?

Po­sta­wa taka może się spo­tkać z prze­ciw­ną. Czy­ny prze­stęp­cze w wi­zji – po­wie an­ta­go­ni­sta – go­to­we tyl­ko za­chę­cić do po­wtó­rze­nia ich w świe­cie re­al­nym. Czło­wie­ko­wi, jak wie­my, naj­bar­dziej za­le­ży na tym, co nie jest dlań do­stęp­ne. „Prze­wrot­ność” taką spo­ty­ka­my na każ­dym kro­ku. Nie ma ona żad­nej pod­sta­wy ra­cjo­nal­nej. Co wła­ści­wie czy­ni mi­ło­śnik sztu­ki, go­to­wy od­dać wszyst­ko za au­ten­tycz­ne­go van Go­gha, któ­re­go ina­czej ani­że­li przy po­mo­cy ar­mii eks­per­tów nie od­róż­ni od do­sko­na­łej ko­pii? Po­szu­ku­je „au­ten­tycz­no­ści”. Tak więc nie­au­ten­tycz­ność prze­żyć fan­to­ma­tycz­nych od­bie­ra­ła­by im war­tość „bu­fo­ro­wą”, by­ły­by one ra­czej szko­łą, sys­te­mem ćwi­czą­cym w do­sko­na­le­niu czy­nów spo­łecz­nie wzbro­nio­nych ani­że­li ich „po­chła­nia­czem”. Uczy­nie­nie zaś wi­zji fan­to­ma­tycz­nej nie­odróż­nial­ną od rze­czy­wi­sto­ści do­pro­wa­dzi do nie­obli­czal­nych na­stępstw. Do­ko­na­ne zo­sta­nie za­bój­stwo, po czym mor­der­ca bę­dzie się bro­nił twier­dze­niem, że w jego naj­głęb­szym prze­ko­na­niu była to „tyl­ko wi­zja fan­to­ma­tycz­na”. Poza tym nie­je­den czło­wiek tak za­plą­cze się w nie­roz­róż­nial­nej praw­dzie i fik­cji ży­cia, w nie­roz­dziel­nym su­biek­tyw­nie świe­cie au­ten­ty­ku i ułu­dy, że nie znaj­dzie z ta­kie­go la­bi­ryn­tu wyj­ścia. To by do­pie­ro były po­tęż­ne „ge­ne­ra­to­ry fru­stra­cji” i psy­chicz­ne­go za­ła­my­wa­nia się.

Tak więc – prze­ciw­ko uzna­niu fan­to­ma­ty­ki za świat cał­ko­wi­tej – jak sen­na – swo­bo­dy po­stę­po­wa­nia, w któ­rym sza­ły ni­hi­li­stycz­ne­go roz­pa­sa­nia by­ły­by ogra­ni­cza­ne tyl­ko wy­obraź­nią, a nie su­mie­niem – prze­ma­wia­ją waż­kie po­wo­dy. Mogą, za­pew­ne, po­wstać fan­to­ma­ty nie­le­gal­ne. To jed­nak pro­blem po­li­cyj­ny ra­czej ani­że­li cy­ber­ne­tycz­ny. Od cy­ber­ne­ty­ków mógł­by ktoś wy­ma­gać, by w apa­ra­tu­rę wbu­do­wa­li ro­dzaj „cen­zu­ry” (ana­lo­gia do freu­dow­skiej „cen­zu­ry snów”), po­wstrzy­mu­ją­cej bieg wi­zji z chwi­lą prze­ja­wie­nia przez fan­to­ma­ty­zo­wa­ne­go ten­den­cji agre­syw­nych, sa­dy­stycz­nych itd.

Po­zor­nie jest to pro­blem czy­sto tech­nicz­ny. Dla tego, kto umie zbu­do­wać fan­to­mat, wpro­wa­dze­nie weń ta­kich ogra­ni­czeń nie bę­dzie chy­ba zbyt trud­ne. W tym miej­scu na­ty­ka­my się jed­nak na dwie zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­ne kon­se­kwen­cje po­stu­lo­wa­nych ogra­ni­czeń. Przed­sta­wi­my naj­pierw prost­szą. Oto fan­to­ma­ty­za­cja ol­brzy­miej więk­szo­ści dzieł sztu­ki by­ła­by nie­moż­li­wa: mu­sia­ły­by zna­leźć się poza gra­ni­cą do­zwo­lo­ne­go! Je­śli bo­ha­ter wi­zji wy­ra­ża ży­cze­nie tak na­wet zboż­ne, aby być Pod­bi­pię­tą, nie unik­nie­my złe­go, bo jako Pod­bi­pię­ta bę­dzie ści­nał po trzech Tur­ków na­raz, a znów jako Ham­let prze­kłu­je Po­lo­niu­sza ni­czym szczu­ra. A gdy­by – pro­szę wy­ba­czyć ten przy­kład – chciał prze­żyć mę­czeń­stwo ja­kiej świę­tej oso­by, spra­wa też mia­ła­by do­syć wąt­pli­wy po­smak. Nie w tym tyl­ko rzecz, że dzieł, w któ­rych nikt ni­ko­go nie za­bi­ja i nie czy­ni ni­ko­mu złe­go, pra­wie nie ma (wli­cza­jąc i baj­ki dla dzie­ci – jak­że krwa­we są baj­ki bra­ci Grimm). Cho­dzi o to, że za­kres re­gu­la­cji bodź­ców, czy­li „cen­zu­ra” fan­to­ma­ty­za­to­ra, w ogó­le nie się­ga do wła­ści­wej sfe­ry prze­żyć fan­to­ma­ty­zo­wa­ne­go. Może pra­gnie być bi­czo­wa­ny przez po­trze­bę umar­twie­nia, a może jest zwy­kłym bi­czow­ni­kiem-ma­so­chi­stą? Kon­tro­lo­wać moż­na tyl­ko bodź­ce wpro­wa­dza­ne do mó­zgu, ale nie to, co się w tym mó­zgu dzie­je, co on prze­ży­wa. Treść prze­ży­cio­wa po­zo­sta­je poza kon­tro­lą (w tym wy­pad­ku to jak­by mi­nus, ale w za­sa­dzie moż­na po­wie­dzieć, że to jed­nak bar­dzo szczę­śli­we). Już ten nie­licz­ny ma­te­riał eks­pe­ry­men­tal­ny, jaki uzy­ska­no pod­czas draż­nie­nia róż­nych oko­lic mó­zgu ludz­kie­go (przy ope­ra­cjach), wska­zu­je, że w każ­dym mó­zgu ta­kie same czy po­dob­ne tre­ści są utrwa­la­ne ina­czej. Ję­zyk, ja­kim prze­ma­wia­ją na­sze ner­wy do na­szych mó­zgów, jest prak­tycz­nie toż­sa­my u wszyst­kich lu­dzi, na­to­miast ję­zyk, czy ra­czej spo­sób ko­do­wa­nia wspo­mnień i krę­gów sko­ja­rze­nio­wych, jest wy­so­ce in­dy­wi­du­al­ny. Ła­two się o tym prze­ko­nać, bo wspo­mnie­nia łą­czą się w spo­sób okre­ślo­ny tyl­ko dla jed­nost­ki. Tak np. ból może się ko­muś ko­ja­rzyć z cier­pie­niem wznio­słym i karą za prze­wi­ny, a ko­muś in­ne­mu może spra­wić prze­wrot­ną ucie­chę. Tym sa­mym do­tar­li­śmy do gra­nic fan­to­ma­ty­ki: nie moż­na bo­wiem za jej po­mo­cą bez­po­śred­nio de­ter­mi­no­wać po­staw, są­dów, wie­rzeń ani uczuć. Moż­na kształ­to­wać treść niby-ma­te­rial­ną prze­ży­cia, ale nie to­wa­rzy­szą­ce mu sądy, my­śli, do­zna­nia i sko­ja­rze­nia. Dla­te­go też na­zwa­li­śmy ową tech­ni­kę „ob­wo­do­wą”. Zu­peł­nie jak w ży­ciu re­al­nym, dwaj lu­dzie mogą z dwu iden­tycz­nych do­świad­czeń wy­pro­wa­dzić zgo­ła od­mien­ne, prze­ciw­staw­ne dia­me­tral­nie wnio­ski (w ro­zu­mie­niu emo­cjo­nal­nym oraz w świa­to­po­glą­do­wym, a nie w sen­sie na­uko­we­go uogól­nie­nia). Bo wpraw­dzie ni­hil est in in­tel­lec­tu, quod non fu­erit prius in sen­su (dla fan­to­ma­ty­ki ra­czej in ne­rvo), lecz sta­ny ner­wo­wych po­bu­dzeń nie okre­śla­ją tre­ści emo­cjo­nal­no-in­te­lek­tu­al­nych jed­no­znacz­nie. Cy­ber­ne­tyk po­wie: sta­ny „wejść” ani „wyjść” nie de­ter­mi­nu­ją jed­no­znacz­nie sta­nu znaj­du­ją­cej się mię­dzy nimi sie­ci.

Jak­żeż – spy­ta ktoś – nie de­ter­mi­nu­ją, a prze­cież po­wie­dzia­ło się, że fan­to­ma­ty­ka umoż­li­wia prze­ży­cie „wszyst­kie­go”, na­wet tego, po­wiedz­my, że ktoś jest kro­ko­dy­lem czy rybą!

Kro­ko­dy­lem albo re­ki­nem, tak, ale „na niby”, i to po­dwój­nie. Po pierw­sze, na niby, bo to tyl­ko wi­zja łu­dzą­ca, o czym już wie­my. Po wtó­re, bo aby na­praw­dę być kro­ko­dy­lem, trze­ba mieć kro­ko­dy­li, a nie ludz­ki mózg. Czło­wiek może być, w grun­cie rze­czy, tyl­ko sobą. Na­le­ży to jed­nak wła­ści­wie ro­zu­mieć. Je­śli urzęd­nik Ban­ku Kra­jo­we­go ma­rzy o tym, aby zo­stać urzęd­ni­kiem Ban­ku In­we­sty­cyj­ne­go, ży­cze­nie jego da się speł­nić w spo­sób do­sko­na­ły. Je­śli na­to­miast za­pra­gnie zo­stać na dwie go­dzi­ny Na­po­le­onem Bo­na­par­te, bę­dzie nim (pod­czas wi­zji) tyl­ko ze­wnętrz­nie: bę­dzie wi­dział, je­śli zaj­rzy do lu­stra, twarz Bo­na­par­te­go, bę­dzie miał wo­kół sie­bie „sta­rą gwar­dię”, wier­nych mar­szał­ków itp., ale nie bę­dzie mógł się z nimi roz­mó­wić po fran­cu­sku, je­że­li tego ję­zy­ka nie znał przed­tem. I bę­dzie też, w owej „bo­na­par­tycz­nej” sy­tu­acji, prze­ja­wiał wła­sne ce­chy cha­rak­te­ru, a nie po­sta­ci Na­po­le­ona, ja­kie­go zna­my z hi­sto­rii. Naj­wy­żej bę­dzie usi­ło­wał  g r a ć  Na­po­le­ona, tj. uda­wać go, le­piej lub go­rzej. I to samo do­ty­czy też kro­ko­dy­la… Fan­to­ma­ty­ka może spra­wić, aby gra­fo­man otrzy­mał, jak się rze­kło, Na­gro­dę No­bla, może mu cały świat, oczy­wi­ście w wi­zji, rzu­cić pod sto­py, będą go wszy­scy wiel­bić za wspa­nia­łe po­ema­ty, ale on tych po­ema­tów i pod­czas wi­zji nie zdo­ła stwo­rzyć, chy­ba że zgo­dzi się, aby mu je pod­rzu­ca­no do biur­ka…

Po­wie­my tak: im bar­dziej od­le­gła jest, struk­tu­rą oso­bo­wo­ści i cza­sem hi­sto­rycz­nym, po­stać, w któ­rą ktoś pra­gnie się wcie­lić, od jego wła­sne­go cha­rak­te­ru i cza­su, tym bar­dziej umow­ne, na­iw­ne, pry­mi­tyw­ne na­wet for­my przy­bie­rze jego po­stę­po­wa­nie i cała ak­cja wi­zji. Bo aby zo­stać ko­ro­no­wa­nym na kró­la czy przyj­mo­wać po­słów pa­pie­skich, trze­ba znać cały dwor­ski ce­re­mo­niał; oso­by stwo­rzo­ne przez fan­to­ma­ty­za­tor mogą uda­wać, że nie wi­dzą idio­tycz­nych po­stęp­ków odzia­ne­go w gro­no­sta­je urzęd­ni­ka Ban­ku Kra­jo­we­go, więc się jego sa­tys­fak­cja może i nie zmniej­szy przez owe lap­su­sy, ale też wi­dać stąd, jak cała ta sy­tu­acja jest pod­szy­ta try­wial­no­ścią, bła­zno­wa­niem. Z tego też wzglę­du trud­no bar­dzo, aby fan­to­ma­ty­ka mo­gła się stać sztu­ką peł­no­war­to­ścio­wą. Naj­pierw, nie moż­na dla niej pi­sać sce­na­riu­szów, a naj­wy­żej tyl­ko ra­mo­we szki­ce sy­tu­acyj­ne; po wtó­re, sztu­ka za­kła­da cha­rak­te­ry, tj. po­sta­ci mają je dane, pod­czas gdy klient fan­to­ma­tu ma oso­bo­wość wła­sną i nie bę­dzie umiał za­grać wy­ma­ga­nej przez sce­na­riusz roli, bo nie jest za­wo­do­wym ak­to­rem. Dla­te­go fan­to­ma­ty­ka może być jed­nak przede wszyst­kim roz­ryw­ką. Może to być swo­isty „su­per-Or­bis”, „su­per-Cook” do po­dró­ży po Ko­smo­sie moż­li­wym i nie­moż­li­wym, poza ob­szer­ną dzie­dzi­ną za­sto­so­wań bar­dzo cen­nych, ale nie­ma­ją­cych ani ze sztu­ką, ani z roz­ryw­ką nic wspól­ne­go.

Moż­na za jej po­mo­cą stwa­rzać sy­tu­acje tre­nin­go­we i szko­lą­ce naj­wyż­szej pró­by; moż­na więc kształ­cić jej środ­ka­mi w wy­ko­ny­wa­niu wszyst­kich za­wo­dów: le­kar­skie­go, lot­ni­cze­go, in­ży­nie­ryj­ne­go itp. Nie ma przy tym nie­bez­pie­czeń­stwa krak­sy lot­ni­czej, ope­ra­cyj­ne­go wy­pad­ku na sto­le, ka­ta­stro­fy wy­wo­ła­nej źle ob­li­czo­ną kon­struk­cją. Po wtó­re, po­zwa­la ona ba­dać re­ak­cje psy­cho­lo­gicz­ne, tu bę­dzie za­tem szcze­gól­nie cen­na dla od­sie­wu adep­tów astro­nau­ty­ki itp. Me­to­da ma­sko­wa­nia fan­to­ma­tycz­nej wi­zji po­zwo­li na stwo­rze­nie wa­run­ków, w któ­rych ba­da­ny nie bę­dzie wie­dział, czy na­praw­dę leci na Księ­życ, czy też to tyl­ko złu­dze­nie. Za­ma­sko­wa­nie to jest po­trzeb­ne, po­nie­waż za­cho­dzi ko­niecz­ność po­zna­nia jego re­ak­cji  a u t e n t y c z n y c h, w ob­li­czu awa­rii praw­dzi­wej, a nie zmy­ślo­nej, kie­dy każ­de­mu ła­two przy­cho­dzi de­mon­stro­wa­nie „od­wa­gi oso­bi­stej”.

„Te­sty fan­to­ma­tycz­ne” po­zwo­lą psy­cho­lo­gom po­znać le­piej re­ak­cje lu­dzi w bar­dzo sze­ro­kim za­kre­sie; po­znać me­cha­nizm po­wsta­wa­nia pa­ni­ki itp. Umoż­li­wią szyb­ką se­lek­cję wstęp­ną kan­dy­da­tów na róż­ne stu­dia i do róż­nych za­wo­dów. Fan­to­ma­ty­ka może się oka­zać nie­za­stą­pio­ną dla wszyst­kich tych, któ­rych wa­run­ki (pla­ców­ka ark­tycz­no-na­uko­wa, lot ko­smicz­ny, po­byt na sta­cji po­za­ziem­skiej, a na­wet gwiaz­do­wa eks­plo­ra­cja) zmu­sza­ją do dłu­gie­go prze­by­wa­nia w sa­mot­no­ści i względ­nie cia­snej, za­mknię­tej prze­strze­ni. Dzię­ki niej lata po­dró­ży do ja­kiejś gwiaz­dy mogą się oka­zać peł­ne nor­mal­nych za­jęć, ta­kich ja­kim by człon­ko­wie za­ło­gi od­da­wa­li się na Zie­mi, mogą to być lata po­dró­żo­wa­nia po ziem­skich lą­dach i mo­rzach, a na­wet lata na­uki (bo wszak i wy­kła­dów zna­ko­mi­tych pro­fe­so­rów moż­na w wi­zji słu­chać). Bę­dzie fan­to­ma­ty­ka praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem dla nie­wi­do­mych (oprócz tych, któ­rzy cier­pią na śle­po­tę cen­tral­ną, tj. mają uszko­dzo­ny ko­ro­wy ośro­dek wzro­ku), któ­rym otwo­rzy cały, ogrom­ny świat prze­żyć wi­zu­al­nych. Jak rów­nież i dla osób cier­pią­cych, cho­rych, dla re­kon­wa­le­scen­tów itd., itp. Tak­że dla star­ców pra­gną­cych prze­żyć po raz dru­gi mło­dość; dla mi­lio­nów, jed­nym sło­wem; jak z tego wi­dać, być może jej roz­ryw­ko­we funk­cje oka­żą się cał­kiem mar­gi­nal­ne.

Wy­wo­ła ona za­pew­ne i re­ak­cje ne­ga­tyw­ne. Po­wsta­ną gru­py za­pie­kłych jej prze­ciw­ni­ków, wiel­bi­cie­li au­ten­tycz­no­ści, któ­rzy gar­dzić będą ową na­tych­mia­sto­wo­ścią speł­nia­nia ży­czeń, jaką stwa­rza fan­to­ma­ty­ka. My­ślę jed­nak, że doj­dzie do roz­sąd­nych kom­pro­mi­sów, po­nie­waż w koń­cu każ­da cy­wi­li­za­cja jest ży­ciem uła­twio­nym i roz­wój w znacz­nej mie­rze spro­wa­dza się do po­sze­rza­nia za­kre­su owych uła­twień. Fan­to­ma­ty­ka może się też oczy­wi­ście stać praw­dzi­wą groź­bą, pla­gą spo­łecz­ną, ale ta moż­li­wość do­ty­czy wszel­kich pło­dów tech­no­lo­gii, choć nie w jed­na­kim stop­niu. Wia­do­mo, o ile mniej groź­ne są kon­se­kwen­cje nie­wła­ści­we­go uży­cia pło­dów tech­no­lo­gii pary i elek­trycz­no­ści od pło­dów tech­no­lo­gii ato­mo­wej. Ale to już jest pro­blem do­ty­czą­cy ustro­jów spo­łecz­nych i pa­nu­ją­cych po­li­tycz­nych sto­sun­ków, nic z fan­to­ma­ty­ką, czy ja­ką­kol­wiek inną ga­łę­zią tech­ni­ki, nie­ma­ją­cy wspól­ne­go.

Ce­re­bro­ma­ty­ka

Czy moż­na wpły­wać na pro­ce­sy mó­zgo­we, więc na sta­ny świa­do­mo­ści z po­mi­nię­ciem dróg do­stę­pu nor­mal­nych, tj. bio­lo­gicz­nie wy­two­rzo­nych? Bez wąt­pie­nia: prze­cież che­mia far­ma­ceu­tycz­na dys­po­nu­je dzi­siaj wiel­ką ilo­ścią środ­ków już to po­bu­dza­ją­cych roz­ma­icie, już to ha­mu­ją­cych ak­tyw­ność mó­zgo­wą, a na­wet są ta­kie, któ­re mogą kie­ro­wać jej nur­ty w okre­ślo­ne ło­ży­ska. Tak np. dzia­ła­nie wie­lu ha­lu­cy­no­ge­nów jest swo­iste: jed­ne wy­wo­łu­ją ra­czej „wi­dze­nia”, inne tyl­ko nie­okre­ślo­ne sta­ny oszo­ło­mie­nia bądź szczę­śli­wo­ści. Czy moż­li­we by­ło­by jed­nak  f o r m o w a n i e,  k s z t a ł t o w a n i e  owych pro­ce­sów mó­zgo­wych zgod­nie z na­szy­mi za­mie­rze­nia­mi? Czy, jed­nym sło­wem, moż­na tak „prze­ro­bić” mózg pana Smi­tha, aby stał się, bo­daj cza­so­wo, Na­po­le­onem Bo­na­par­te „praw­dzi­wym” albo żeby wy­ka­zał rze­czy­wi­ste i fe­no­me­nal­ne ta­len­ty mu­zycz­ne, lub wresz­cie zo­stał czci­cie­lem ognia prze­ko­na­nym o nie­zbęd­no­ści owe­go kul­tu?

Tu na­le­ży pier­wej prze­pro­wa­dzić wy­raź­ne roz­gra­ni­cze­nia. Naj­pierw, po­wyż­sze „prze­rób­ki” ozna­cza­ją bar­dzo roz­ma­ite rze­czy. Wszyst­kie sta­no­wią zmia­ny dy­na­micz­nej struk­tu­ry sie­ci neu­ro­no­wej mó­zgu, i obej­mie­my je prze­to łącz­ną na­zwą ce­re­bro­ma­ty­ki. Fan­to­ma­ty­ka do­star­cza mó­zgo­wi „fał­szy­wej in­for­ma­cji”, ce­re­bro­ma­ty­ka – „fał­szu­je”, tj. „prze­ra­bia”, sam ów mózg. Da­lej, co in­ne­go jest w  d a n ą  oso­bo­wość wpra­wić jed­ną ce­chę, np. ta­lent mu­zycz­ny (za­pew­ne zmie­ni to oso­bo­wość, ale moż­na uznać, że bę­dzie tą samą, a tyl­ko prze­ina­czo­ną nie­co), a znów co in­ne­go – z pana Smi­tha zro­bić Na­po­le­ona.

Tak kra­wiec kra­je, jak mu suk­na sta­je. W tym sen­sie odłą­cze­nie czyn­no­ścio­we pew­nych czę­ści mó­zgu (pła­tów czo­ło­wych na przy­kład) może uczy­nić czło­wie­ka doj­rza­łe­go in­fan­ty­lem po­dob­nym w re­ak­cjach do dziec­ka, z jego ogra­ni­cze­niem in­te­lek­tu i chwiej­no­ścią emo­cjo­nal­ną. Moż­na też znieść ha­mu­ją­ce dzia­ła­nie ośrod­ków cie­mie­nio­wych, co wy­zwo­li osob­ni­czą agre­syw­ność (robi to al­ko­hol, zwłasz­cza u tych, któ­rzy są do agre­sji skłon­ni). In­ny­mi sło­wy, daną osob­ni­czo ak­tyw­ność ca­łej sie­ci neu­ro­no­wej moż­na w pew­nych gra­ni­cach prze­su­wać albo za­cie­śniać. Nie moż­na na­to­miast cech nie­obec­nych psy­chi­ce przy­dać: we wła­ści­wym ro­zu­mie­niu. Do­ro­sły był dziec­kiem, jego pła­ty czo­ło­we po­sia­da­ły wów­czas nie­zmie­li­ni­zo­wa­ne włók­na, stąd w pew­nym sen­sie nie­ja­kie po­do­bień­stwo dziec­ka do cho­re­go z za­ni­kiem tych pła­tów. Moż­na za­tem do­ro­słe­go „cof­nąć” w dziec­ko, cho­ciaż nie w peł­ni to moż­li­we, bo po­zo­sta­łe czę­ści jego mó­zgu są „nie­dzie­cin­ne”, ma też on taką ilość wspo­mnień i do­świad­cze­nia, ja­kiej dziec­ku brak. Moż­na „zdjąć ha­mul­ce” z ta­kiej czy in­nej funk­cji na­pę­do­wej i zro­bić z czło­wie­ka nor­mal­ne­go – żar­ło­ka, ero­to­ma­na itp. Oso­bo­wość może więc w ten spo­sób zo­stać spro­wa­dzo­na z nor­mal­ne­go wy­wa­że­nia, z pier­wot­ne­go kur­su: ale to wszyst­ko. Za­bie­ga­mi ta­ki­mi pana Smi­tha w Na­po­le­ona się nie prze­ro­bi.

Tu nie­zbęd­ny jest na­wias. Otóż po­wie­dzie­li­śmy wpraw­dzie, że sta­ny wejść i wyjść nie de­ter­mi­nu­ją jed­no­znacz­nie sta­nów świa­do­mo­ści, co wi­dać choć­by po tym, że w ana­lo­gicz­nym śro­do­wi­sku po­wsta­ją róż­ne po­sta­wy świa­to­po­glą­do­we, jako że tę samą in­for­ma­cję moż­na roz­ma­icie in­ter­pre­to­wać, nie wy­ni­ka jed­nak z tego ja­kaś nie­za­wi­słość świa­do­mo­ści od tre­ści w nią wpro­wa­dza­nych. Je­śli ktoś (przy­kład uprosz­czo­ny) wie­rzy, że „lu­dzie są do­brzy”, a my, już to fan­to­ma­tycz­ny­mi wi­zja­mi, już to dzię­ki od­po­wied­niej in­sce­ni­za­cji wy­da­rzeń, bę­dzie­my go przez dłuż­szy czas nie­ustan­nie zde­rzać z ludz­ką nik­czem­no­ścią i pod­ło­ścią, prze­ko­na­nie o za­cno­ści na­sze­go ro­dza­ju może ów czło­wiek po­rzu­cić. A więc i fan­to­ma­ty­ka ob­wo­do­wa może od­po­wied­ni­mi za­bie­ga­mi wpły­nąć na zmia­nę są­dów, na­wet moc­no już za­ko­rze­nio­nych. Im wię­cej do­świad­czeń ma za sobą czło­wiek, tym trud­niej o taką zmia­nę. Szcze­gól­nie zaś trud­no jest pod­wa­żyć sądy me­ta­fi­zycz­ne, ze wzglę­du na wspo­mnia­ne i wła­ści­we ich obec­no­ści blo­ko­wa­nie in­for­ma­cji z ich struk­tu­rą sprzecz­nej.

Inna spra­wa z ce­re­bro­ma­tycz­nym „kształ­to­wa­niem du­szy” bez­po­śred­nim, tj. wpły­wa­niem na pro­ce­sy psy­chicz­ne z po­mi­nię­ciem dróg ner­wo­wych do­sy­ło­wych, a mia­no­wi­cie przez od­mien­ne mo­de­lo­wa­nie ich neu­ro­no­we­go pod­ło­ża.

Mózg nie jest czymś jed­no­li­tym, nie­po­dziel­nym. I on po­sia­da licz­ne „pod­sys­te­my”, po­łą­czo­ne ze sobą, przy czym po­łą­cze­nia te by­wa­ją fi­zjo­lo­gicz­nie zmien­ne, to zna­czy, że nie za­wsze te same czę­ści mó­zgu są „wej­ścia­mi” dla bodź­ców nad­cho­dzą­cych z in­nych jego czę­ści, i na od­wrót. Na tym wła­śnie po­le­ga uni­wer­sal­na pla­stycz­ność i mo­de­lu­ją­ca dy­na­mi­ka sie­ci neu­ro­no­wej, że po­ten­cjal­nie zdol­na jest ona łą­czyć się lub roz­łą­czać, przez co z ta­kich kom­bi­na­cji po­wsta­ją róż­ne pod­sys­te­my. Kto umie jeź­dzić na ro­we­rze, po­sia­da okre­ślo­ne po­go­to­wie „uto­ro­wa­nych” ta­kich po­łą­czeń, au­to­ma­tycz­nie „za­ska­ku­ją­ce” w ca­łość dzia­ła­ją­cą, gdy do­sią­dzie ro­we­ru. Na­uczyć ko­goś jaz­dy na ro­we­rze z po­mi­nię­ciem dro­gi nor­mal­nej, tj. okre­ślo­nych ćwi­czeń, a tyl­ko przez bez­po­śred­nie wpro­wa­dze­nie w jego mózg wła­ści­wej in­for­ma­cji, nie jest spra­wą pro­stą na­wet w teo­rii.

Moż­li­we są tu dwa po­dej­ścia. Pierw­sze jest „ge­ne­tycz­ne”: na­le­ży uczy­nić umie­jęt­ność jaz­dy na ro­we­rze (albo zna­jo­mość Ko­ra­nu lub sko­ków z tram­po­li­ny itp.) wła­sno­ścią wro­dzo­ną, tj. za­pro­gra­mo­wać ją już w ge­no­ty­pie jaja, z któ­re­go się osob­nik i jego mózg roz­wi­nie. Moż­na by w ten spo­sób dojść do sy­tu­acji, w któ­rej wła­ści­wie ni­cze­go już się uczyć nie trze­ba, bo wszel­ka wie­dza teo­re­tycz­na i prak­tycz­na jest „wdra­ża­na” chro­mo­so­mom przed roz­wo­jem pło­do­wym, a przez to sta­je się dzie­dzicz­na. Wy­ma­ga­ło­by to co praw­da bar­dzo po­waż­ne­go zwięk­sze­nia ilo­ści in­for­ma­cji ge­no­ty­po­wej, skom­pli­ko­wa­nia struk­tu­ry ją­dra itd. Być może też ge­no­typ nie był­by zdol­ny po­mie­ścić okre­ślo­ne­go nad­mia­ru in­for­ma­cji po­wy­żej pew­nej gra­ni­cy – na ten te­mat nic nam nie wia­do­mo. Ale i taką moż­li­wość trze­ba mieć na oku. Wte­dy na­le­ża­ło­by się ogra­ni­czyć do ge­no­ty­po­we­go per­fek­cjo­no­wa­nia ta­kich cech, któ­re przy­naj­mniej  u ł a t w i a j ą  na­ukę, je­śli jej nie są zdol­ne za­stą­pić. By­ło­by to za­pew­ne dość oso­bli­we, gdy­by uda­ło się uczy­nić ca­ło­kształt ludz­kiej wie­dzy dzie­dzicz­nym, tak aby już no­wo­ro­dek przy­cho­dził na świat ze zna­jo­mo­ścią kil­ku­na­stu ję­zy­ków oraz teo­rii kwan­tów. Nie mu­sia­ło­by też to wca­le ozna­czać, że mó­wił­by na­tych­miast „ję­zy­ka­mi ludz­ki­mi i aniel­ski­mi” albo z ko­ły­ski pra­wił nam o spi­nach i mo­men­tach kwa­dru­po­lo­wych; okre­ślo­ne wia­do­mo­ści tak samo roz­wi­nę­ły­by się w jego mó­zgu z upły­wem lat, jak się roz­wi­jać bę­dzie jego or­ga­nizm, ro­snąc, prze­cho­dząc roz­ma­ite prze­mia­ny w trak­cie doj­rze­wa­nia.

To znów na­su­wa ob­raz świa­ta, w któ­rym dzie­ci „pro­gra­mu­je się”, i to tak, żeby umie­jęt­no­ściom i wie­dzy dzie­dzicz­nej (czy ra­czej – za­kom­po­no­wa­nej i utrwa­lo­nej w chro­mo­so­mach jaja) to­wa­rzy­szy­ło za­mi­ło­wa­nie do ro­bie­nia tego, na co owa wie­dza dzie­dzicz­na i umie­jęt­no­ści po­zwa­la­ją (świat nie­co po­dob­ny do Hux­ley­ow­skie­go). Oczy­wi­ście i tu moż­li­we są roz­ma­ite nad­uży­cia i ten­den­cje do „pro­du­ko­wa­nia ty­pów ludz­kich róż­nej ja­ko­ści”, tj. umy­słów „wyż­szych” i „niż­szych”. To jest moż­li­we, ale moż­li­we też jest za­tru­cie at­mos­fe­ry ca­łej Zie­mi, tak by jej bios­fe­ra zgo­rza­ła w cią­gu go­dzin. Jak wia­do­mo, wie­le jest rze­czy moż­li­wych, któ­rych się mimo to nie re­ali­zu­je. W bar­dzo wcze­snej fa­zie no­we­go zwro­tu tech­no­lo­gii, albo w fa­zie „prze­czu­wa­nia” nad­cho­dzą­cej zmia­ny, po­wszech­ne są ten­den­cje do ab­so­lu­ty­zo­wa­nia tej no­wo­ści, przyj­mo­wa­nia, że ona od­tąd za­pa­nu­je nie­po­dziel­nie nad całą ludz­ką dzia­łal­no­ścią. Tak było w mi­nio­nych wie­kach, tak było nie­daw­no z ato­mi­sty­ką (gdy są­dzo­no, że w cią­gu paru lat elek­trow­nie i ko­mi­ny ustą­pią nie­mal wszę­dzie miej­sca sto­som ato­mo­wym). Ta wy­ol­brzy­mia­ją­ca pro­sto­li­nij­ność prze­wi­dy­wa­nia na ogół się nie re­ali­zu­je. Tak więc i pro­gra­mo­wa­nie dzie­dzicz­no­ści moż­na upra­wiać w spo­sób ty­leż ro­zum­ny, co umiar­ko­wa­ny; wro­dzo­na zna­jo­mość wyż­szej ma­te­ma­ty­ki na pew­no nie stoi w sprzecz­no­ści z god­no­ścią ludz­ką.

Dru­gie po­dej­ście, ce­re­bro­ma­tycz­ne, ozna­cza prze­kształ­ce­nie mó­zgu już doj­rza­łe­go. Mó­wi­li­śmy wy­żej o pro­gra­mo­wa­niu in­for­ma­cji na­uko­wej ra­czej ani­że­li o kształ­to­wa­niu oso­bo­wo­ści; ro­zu­mie się, że ge­ne­tycz­nie (chro­mo­so­mo­wo) o wie­le ła­twiej wy­mo­de­lo­wać pe­wien typ oso­bo­wo­ści ani­że­li pew­ną wie­dzę. Ilość bo­wiem in­for­ma­cji ge­no­ty­po­wej w za­sa­dzie nie bar­dzo się zmie­nia, nie­za­leż­nie od tego, czy „pro­jek­tu­je­my” przy­szłe­go p. Smi­tha jako cho­le­ry­ka czy jako fleg­ma­ty­ka. Co się ty­czy ce­re­bro­ma­ty­ki, to zmie­nić oso­bo­wość doj­rza­łą na nową lub wpro­wa­dzić do mó­zgu wie­dzę w nim nie­obec­ną za­bie­giem na sie­ci neu­ro­no­wej jest bar­dzo trud­no w obu wy­pad­kach. Wbrew po­zo­rom po­dej­ście to stwa­rza trud­no­ści do po­ko­na­nia więk­sze ani­że­li „ge­ne­tycz­no-em­brio­nal­ne”. Ła­twiej jest za­pro­gra­mo­wać roz­wój z góry, ani­że­li w istot­ny spo­sób prze­kształ­cić dy­na­mi­kę sys­te­mu w peł­ni już ufor­mo­wa­ne­go.

Trud­ność ma dwa ob­li­cza – tech­nicz­ne i on­to­lo­gicz­ne. Trud­no jest wpro­wa­dzić w sieć neu­ro­no­wą in­for­ma­cję o tym, jak jeź­dzić na ro­we­rze. Bar­dzo trud­no jest „do­ro­bić” czter­dzie­sto­let­nie­mu p. Smi­tho­wi „na­gły” ta­lent ma­te­ma­tycz­ny. Wy­ma­ga­ło­by to za­bie­gów chi­rur­gicz­nych, cy­ber­ne­tycz­nych, ja­kie­goś otwie­ra­nia krę­gów (ob­wo­dów) neu­ro­no­wych i włą­cza­nia w nie „wsta­wek” czy to bio­lo­gicz­nych, czy elek­tro­no­wych albo ja­kichś in­nych. Za­da­nie by­ło­by tech­nicz­nie nie­wdzięcz­ne w naj­wyż­szym stop­niu. Trze­ba by prze­kon­stru­ować je­śli nie mi­liar­dy, to przy­naj­mniej dzie­siąt­ki mi­lio­nów po­łą­czeń. A cho­ciaż, we­dług Lo­ren­te de Nó, nie ma wię­cej niż 10 000 głów­nych neu­ro­no­wych (du­żych) ob­wo­dów krą­że­nia im­pul­sów w ko­rze, na­le­ży się oba­wiać, że pew­ne zna­cze­nie (za­rów­no jako pod­ło­że my­śli, jak też i jako ele­ment funk­cjo­nal­ny) ma każ­dy ob­wód neu­ro­no­wy  j a k o  c a ł o ś ć. Tak więc otwar­cie go i „przy­sztu­ko­wa­nie” wstaw­ki jest zu­peł­nym znisz­cze­niem pier­wot­ne­go zna­cze­nia su­biek­tyw­ne­go i obiek­tyw­ne­go, a nie tyl­ko „do­dat­kiem or­ga­ni­za­cyj­no-in­for­ma­cyj­nym”.

Ale chy­ba dość tych szcze­gó­łów, scho­dzą bo­wiem na dru­gi, na trze­ci na­wet plan wo­bec pro­ble­ma­ty­ki on­to­lo­gicz­nej, jaką te za­bie­gi po­wo­łu­ją do ist­nie­nia. Gdy chce­my dy­na­mo­ma­szy­nę prze­ro­bić na pom­pę od­środ­ko­wą, mu­si­my tak wie­le jej czę­ści od­rzu­cić, tak wie­le przy­dać no­wych, tak prze­kon­stru­ować ca­łość, że zbu­do­wa­na pom­pa nie bę­dzie już „byłą dy­na­mo­ma­szy­ną”, a tyl­ko po pro­stu pom­pą i ni­czym wię­cej. Ana­lo­gicz­nie, „prze­rób­ki” ma­ją­ce uczy­nić p. Smi­tha Na­po­le­onem lub New­to­nem mogą nam dać w efek­cie cał­kiem nową oso­bo­wość, z po­przed­nią zwią­za­ną tak już luź­no, że wła­ści­wie orzec trze­ba mor­der­stwo. Uni­ce­stwi­li­śmy bo­wiem jed­ne­go czło­wie­ka i stwo­rzy­li, w jego po­przed­niej skó­rze, no­we­go. Przy tym róż­ni­ce są za­wsze płyn­ne i wy­raź­nej gra­ni­cy mię­dzy „ce­re­bro­ma­ty­ką za­bój­czą” a „prze­kształ­ca­ją­cą pew­ne ce­chy oso­bo­wo­ści kon­ty­nu­owa­nej” prze­pro­wa­dzić się nie da. Za­bieg tak bru­tal­ny, jak od­cię­cie pła­tów czo­ło­wych (lo­bo­to­mia), po­wo­du­je znacz­ne zmia­ny cha­rak­te­ru, oso­bo­wo­ści, ży­cia po­pę­do­we­go i emo­cjo­nal­ne­go. W związ­ku z tym lo­bo­to­mię uzna­no za za­bieg nie­do­zwo­lo­ny w licz­nych kra­jach (m.in. i u nas). Za­bie­gi ta­kie są tym groź­niej­sze, że oso­ba ope­ro­wa­na su­biek­tyw­nie nie zda­je so­bie za­zwy­czaj spra­wy ze zmian, ja­kie w niej za­szły. Co praw­da, do­daj­my na po­cie­chę, wie­dza na­sza opie­ra się na za­bie­gach wy­łącz­nie oka­le­cza­ją­cych.

Czy jest jed­nak moż­li­we stwo­rze­nie ta­kiej „przy­staw­ki”, któ­ra jako no­śnik „ta­len­tu mu­zycz­ne­go”, „pod­łą­czo­na” do mó­zgu p. Smi­tha, wzbo­ga­ci jego oso­bo­wość, lecz jej nie znisz­czy? Za­gad­nie­nia tego ar­bi­tral­nie i raz na za­wsze nie roz­strzy­gnie­my. Naj­go­rzej tu z kry­te­ria­mi dzia­ła­nia: bo ce­re­bro­ma­tyk, któ­ry obie­cu­je po­stę­po­wać „ostroż­nie”, jest jak ten, kto uj­mu­je po kil­ka źdźbeł sia­na ze sto­gu. Róż­ni­ca za każ­dym ra­zem mi­kro­sko­pij­na, ale po ja­kimś cza­sie stóg sia­na prze­sta­nie ist­nieć – któż może po­wie­dzieć, kie­dy się to sta­ło! Dla­te­go ce­re­bro­ma­tyk, któ­ry chce „prze­ro­bić” Smi­tha w Beetho­ve­na drob­niut­ki­mi krocz­ka­mi, jest tak samo nie­bez­piecz­ny jak ten, któ­ry za­my­śla taką zmia­nę prze­pro­wa­dzić za jed­nym za­ma­chem.

Upro­ści­li­śmy po­wy­żej tech­nicz­ną stro­nę za­gad­nie­nia, jako że wkład róż­nych czę­ści mó­zgu w kre­ację oso­bo­wo­ści jest nie­rów­no­mier­ny. Wpływ ośrod­ków o ści­słej lo­ka­li­za­cji (ana­li­za­to­rów ko­ro­wych), jak pole wzro­ko­we czy słu­cho­we, jest na kon­sty­tu­cję oso­bo­wo­ści mi­ni­mal­ny. Na od­wrót, drob­ne zwo­je na­dor­bi­tal­ne oraz wę­zły wzgó­rzo­we (ta­la­micz­ne) wy­ka­zu­ją tu su­pre­ma­cję nad in­ny­mi ob­sza­ra­mi mó­zgu. Ale nie ma to istot­ne­go wpły­wu na re­zul­tat na­szych roz­wa­żań. Ety­ka, a nie „pro­ble­my ma­te­ria­ło­we”, każe od­rzu­cić pro­po­zy­cje „prze­ró­bek du­szy”, w któ­rych trak­cie oso­bo­wość dana, choć­by i przy­głu­pia, ulec mia­ła zmia­nie na prze­mi­łą może i wiel­ce uta­len­to­wa­ną, lecz  i n n ą. „Tech­no­lo­gia du­szy”, za­rów­no w swej po­sta­ci współ­cze­snej, jak i przy­szłej, sty­ka się tu z pro­ble­mem nie­po­wta­rzal­no­ści su­biek­tyw­nej jed­nost­ko­we­go ist­nie­nia, by­naj­mniej nie jako ta­jem­ni­cze­go zja­wi­ska, któ­re­go nie da się wy­ja­śnić, a tyl­ko jako dy­na­micz­ne­go toru ukła­do­we­go. Orze­cze­nie, ja­kie od­chy­le­nia owe­go toru na­le­ży uznać za cał­ko­wi­tą prze­mia­nę oso­bo­wo­ści, a ja­kie tyl­ko za „ko­rek­cje” oso­bo­wo­ści, nie­na­ru­sza­ją­ce kon­ty­nu­owa­nia jej toż­sa­mo­ści, orze­cze­nie ta­kie jest kwe­stią roz­strzy­gnię­cia ar­bi­tral­ne­go, to jest czy­sto umow­ne­go. In­ny­mi sło­wy, „ce­re­bro­ma­ty­ka” może za­bi­jać lu­dzi nie­po­strze­że­nie, gdyż za­miast tru­pa, do­wod­nie świad­czą­ce­go o do­ko­na­nej zbrod­ni, po­wsta­je inny czło­wiek. Samo „za­bój­stwo” moż­na roz­ło­żyć na do­wol­nie wiel­ką ilość eta­pów, co jesz­cze bar­dziej utrud­nia wy­kry­cie, na rów­ni z osą­dze­niem, po­dob­nych ope­ra­cji.

Tym sa­mym wy­ja­śni­li­śmy, że pan Smith uczy­ni roz­sąd­nie, je­śli nie bę­dzie się do­ma­gał „prze­ro­bie­nia” na Ca­sa­no­vę bądź wiel­kie­go wy­na­laz­cę, po­nie­waż w re­zul­ta­cie świat może otrzy­ma nie­zwy­kłe­go czło­wie­ka, ale pan Smith utra­ci to, na czym naj­bar­dziej win­no mu za­le­żeć, to jest sa­me­go sie­bie[*5].

Moż­na za­uwa­żyć, że ży­cie ludz­kie, od uro­dze­nia przez doj­rza­łość, jest cią­głym „umie­ra­niem” ko­lej­nych oso­bo­wo­ści – dwu­let­nie­go pę­dra­ka, sze­ścio­let­nie­go swa­wol­ni­ka, dwu­na­sto­let­nie­go wy­rost­ka itd., aż po da­le­ką od tam­tych oso­bo­wość wie­ku do­ro­słe­go. I że je­śli ktoś so­bie bę­dzie ży­czył prze­rób­ki du­cho­wej, któ­ra przy­spo­rzy spo­łe­czeń­stwu oso­by bar­dziej cen­nej, niż nią jest pe­tent do­tych­czas, to cze­mu by wła­ści­wie mia­ło mu się od­mó­wić?

Za­pew­ne: cy­wi­li­za­cję, w któ­rej za­bie­gi ce­re­bro­ma­tycz­ne są do­zwo­lo­ne, bar­dzo ła­two so­bie wy­obra­zić, jak rów­nież taką, w któ­rej np. przy­mu­so­wej ce­re­bro­ma­ty­za­cji per­so­no­kla­stycz­nej pod­da­je się prze­stęp­ców. Ale trze­ba wy­raź­nie po­wie­dzieć, że są to pro­ce­sy znisz­cze­nia; „prze­sia­da­nie się” z oso­bo­wo­ści w oso­bo­wość nie jest moż­li­we ani jako pro­ces od­wra­cal­ny, ani jako pro­ces nie­od­wra­cal­ny, po­nie­waż ta­kie me­ta­mor­fo­zy od­dzie­la od sie­bie stre­fa za­gła­dy psy­chicz­nej, rów­no­znacz­na z usta­niem in­dy­wi­du­al­ne­go ist­nie­nia. Tak za­tem moż­na być tyl­ko albo sobą, albo ni­kim – z dwo­ma za­strze­że­nia­mi, o któ­rych osob­no[*6].

Te­le­tak­sja i fan­to­pli­ka­cja

Ka­te­go­rycz­ne twier­dze­nie, ja­kim za­mknę­li­śmy po­przed­ni roz­dział, że moż­na być tyl­ko albo sobą, albo ni­kim, nie sprze­cza się z po­ten­cja­mi fan­to­ma­ty­ki. Wie­my już, że p. Smith, któ­ry „prze­ży­wa” w fan­to­ma­cie ży­wot Nel­so­na, gra, tj. uda­je tyl­ko zna­ko­mi­te­go ma­ry­na­rza. Je­dy­nie wy­jąt­ko­wa na­iw­ność mo­gła­by go skło­nić do uwie­rze­nia, iż w sa­mej rze­czy jest wy­bit­ną po­sta­cią hi­sto­rycz­ną. Za­pew­ne, gdy­by w świe­cie fan­to­ma­tycz­nym żył do­sta­tecz­nie dłu­go, to, że roz­ka­zy jego, jako ad­mi­ra­ła, wy­ko­ny­wa­ne są bez szem­ra­nia, w koń­cu wy­war­ło­by wpływ na jego psy­chi­kę i moż­na by się oba­wiać, że po­wró­ciw­szy do biu­ra, po­le­cił­by, choć­by z roz­tar­gnie­nia tyl­ko, aby głów­ne­go pro­ku­ren­ta po­wie­szo­no na rei fok­masz­tu. Je­śli­by zaś w świat fan­to­ma­tycz­ny wszedł jako dziec­ko czy chło­piec, mógł­by się w sy­tu­ację do tego stop­nia wcie­lić, że po­wrót do zwy­kłej rze­czy­wi­sto­ści spra­wił­by mu naj­więk­szą trud­ność. Kto wie, czy nie oka­zał­by się na­wet nie­moż­li­wy. Pew­ne jest, że no­wo­ro­dek, od pierw­szych ty­go­dni ży­cia fan­to­ma­ty­zo­wa­ny w „ja­ski­nio­wej wi­zji”, może zo­stać doj­rza­łym dzi­kim, i wte­dy już o żad­nym ucy­wi­li­zo­wa­niu go nie by­ło­by mowy. Mó­wię to nie aby ba­wić pa­ra­dok­sa­mi czy żar­to­wać, lecz by wska­zać, iż oso­bo­wość nie jest czymś da­nym, fan­to­ma­ty­ka zaś – od­po­wied­ni­kiem zwy­kłe­go ro­je­nia na ja­wie, tyle że pod­ko­lo­ro­wa­ne­go i upla­stycz­nio­ne­go. Na­miast­ko­wość jej może fan­to­ma­ty­zo­wa­ny oce­nić wy­łącz­nie przez ze­sta­wie­nie z rze­czy­wi­sto­ścią. Trwa­ła fan­to­ma­ty­za­cja taką oce­nę, rzecz pro­sta, uda­rem­nia i musi pro­wa­dzić do trwa­łych zmian, ja­kie by w rze­czy­wi­stym ży­ciu jed­nost­ki ni­g­dy nie po­wsta­ły. Jest to zresz­tą szcze­gól­ny wy­pa­dek ogól­ne­go pro­ble­mu przy­sto­so­wa­nia do okre­ślo­ne­go śro­do­wi­ska i cza­su.

Wspo­mnie­li­śmy, jak istot­ny szko­puł sta­no­wi ta wła­ści­wość wi­zji fan­to­ma­tycz­nej, że jest ona nie­au­ten­tycz­na, że przed­sta­wia re­ali­zo­wa­ny bio­tech­nicz­nie eska­pizm. Cy­ber­ne­ty­ka pro­po­nu­je dwa spo­so­by prze­zwy­cię­że­nia owej nie­au­ten­tycz­no­ści prze­żyć. Na­zwie­my je (bo w koń­cu trze­ba je ja­koś na­zwać) te­le­tak­sją i fan­to­pli­ka­cją.

Te­le­tak­sja ozna­cza nie „krót­kie zwar­cie”, tj. pod­łą­cze­nie czło­wie­ka do fin­gu­ją­cej rze­czy­wi­stość ma­szy­ny, któ­ra go od świa­ta od­dzie­la, ale do ta­kiej ma­szy­ny, któ­ra jest tyl­ko ogni­wem po­śred­nim po­mię­dzy nim a świa­tem rze­czy­wi­stym. Pro­to­ty­pem „te­le­tak­to­ra” jest np. lu­ne­ta astro­no­micz­na czy apa­rat te­le­wi­zyj­ny. Pro­to­ty­py to jed­nak nad wy­raz nie­do­sko­na­łe. Te­le­tak­sja umoż­li­wia ta­kie „pod­łą­cze­nie” czło­wie­ka do wy­bra­ne­go do­wol­nie wy­cin­ka rze­czy­wi­sto­ści, żeby prze­ży­wał ją tak, jak­by na­praw­dę się tam znaj­do­wał. Tech­nicz­nie pro­blem moż­na roz­wią­zać na róż­ne spo­so­by. Moż­na np. kon­stru­ować do­kład­ne mo­de­le czło­wie­ka, któ­rych wszyst­kie re­cep­to­ry (wzro­ku, słu­chu, wę­chu, rów­no­wa­gi, czu­cia etc.) pod­łą­czo­ne są od­po­wied­nio do jego dróg czu­cio­wych, i to samo do­ty­czy ca­ło­kształ­tu ner­wów mo­to­rycz­nych. „Pod­łą­czo­ny do­mó­zgo­wo” so­bo­wtór, czy też „zdal­nik”, może np. prze­by­wać w kra­te­rze wul­ka­nu, na szczy­cie Mo­unt Eve­re­stu czy w ko­smicz­nej prze­strze­ni oko­ło­ziem­skiej albo pro­wa­dzić kon­wer­sa­cję to­wa­rzy­ską w Lon­dy­nie, pod­czas gdy osob­nik nim za­wia­du­ją­cy przez cały czas prze­by­wa w War­sza­wie. Co praw­da, skoń­czo­na szyb­kość sy­gna­łów łącz­no­ści, w tym wy­pad­ku ra­dio­wych, unie­moż­li­wia zbyt­nie od­da­la­nie al­ter ego od czło­wie­ka, któ­ry nim za­wia­du­je. Już po­ru­sza­nie się po po­wierzch­ni Księ­ży­ca wy­wo­ła wy­raź­ny efekt opóź­nie­nia re­ak­cji, bo sy­gnał po­trze­bu­je oko­ło se­kun­dy, aby do­trzeć do na­sze­go sa­te­li­ty, i tyle samo po­chła­nia dro­ga po­wrot­na. Tak za­tem w prak­ty­ce oso­ba za­wia­du­ją­ca „zdal­ni­kiem” nie może prze­by­wać odeń w od­le­gło­ści więk­szej niż kil­ka czy naj­wy­żej kil­ka­na­ście ty­się­cy ki­lo­me­trów. Złu­dze­nie obec­no­ści na Księ­ży­cu czy w wul­ka­nie bę­dzie do­sko­na­łe, po­zba­wio­ne tyl­ko po­ten­cjal­nych nie­bez­pie­czeństw, po­nie­waż uni­ce­stwie­nie „zdal­ni­ka”, np. skut­kiem ja­kiejś ka­ta­stro­fy, jak strza­ska­nie przez la­wi­nę ka­mien­ną, wy­wo­ła u pod­łą­czo­ne­go czło­wie­ka tyl­ko na­głe urwa­nie się wi­zji, ale zdro­wiu w ni­czym nie za­gra­ża. Taki sys­tem łącz­no­ści bę­dzie pew­no szcze­gól­nie uży­tecz­ny przy eks­plo­ra­cji ciał nie­bie­skich, a w ogó­le może się oka­zać przy­dat­ny w licz­nych sy­tu­acjach, nie­ma­ją­cych z roz­ryw­ką nic wspól­ne­go. Ze­wnętrz­ne po­do­bień­stwo „zdal­ni­ka” do za­wia­du­ją­cej nim oso­by nie jest, ro­zu­mie się, ko­niecz­ne, i na­wet zbęd­ne by­ło­by przy eks­plo­ra­cji Ko­smo­su; może ono być je­dy­nie po­żą­da­ne w przy­pad­kach szcze­gól­nych „tu­ry­sty­ki te­le­tak­tycz­nej”, o ile złu­dze­nie ma się stać cał­kiem peł­ne. W prze­ciw­nym ra­zie czło­wiek bę­dzie wpraw­dzie wi­dział roz­pra­żo­ne słoń­cem bia­łe ska­ły Księ­ży­ca i czuł jego ka­mie­nie pod sto­pa­mi, ale pod­nió­sł­szy do oczu rękę, zo­ba­czy na­tu­ral­nie koń­czy­nę zdal­ni­ka, w lu­strze zaś uj­rzał­by nie sie­bie, czło­wie­ka, lecz jego – au­to­mat, ma­szy­nę, co być może szo­ko­wa­ło­by licz­ne oso­by: bo w ten spo­sób jest się jak gdy­by nie tyl­ko prze­nie­sio­nym w inną sy­tu­ację, ale ra­zem z po­przed­nim miej­scem po­by­tu po­zor­nie utra­ci­ło się tak­że i wła­sne cia­ło.

Od te­le­tak­sji nie­da­le­ka już dro­ga do fan­to­pli­ka­cji, któ­ra ozna­cza po pro­stu pod­łą­cze­nie dróg ner­wo­wych jed­nej oso­by do ta­kich sa­mych dróg oso­by in­nej. Dzię­ki ta­kie­mu za­bie­go­wi, w od­po­wied­nio urzą­dzo­nym „fan­to­pli­ka­cie”, ty­siąc osób na­raz może „brać udział” w bie­gu ma­ra­toń­skim, pa­trzeć ocza­mi bie­ga­cza, od­czu­wać jego ru­chy jako swo­je, jed­nym sło­wem – iden­ty­fi­ko­wać swe do­zna­nia z jego do­zna­nia­mi w da­le­ko idą­cy spo­sób. Na­zwa bie­rze się stąd, że w trans­mi­sji ta­kiej brać może udział na­raz do­wol­na ilość osób (f a n t o p l i k a c j a). Me­to­da ta jest jed­nak prze­ka­zem in­for­ma­cji tyl­ko  j e d n o k i e r u n k o w y m, po­nie­waż „pod­łą­cze­ni” do bie­ga­cza nie mogą wszy­scy na­raz za­wia­dy­wać jego ru­cha­mi. Za­sa­da tego pro­ce­de­ru jest już zna­na. Wła­śnie w taki spo­sób prze­sy­ła­ją od­po­wied­nie mi­kro­na­daj­ni­ki, umiesz­czo­ne w róż­nych miej­scach cia­ła astro­nau­tów, in­for­ma­cję o tym, co za­cho­dzi w ich ser­cach, w ich krwi itd., uczo­nym ziem­skim. Za­gad­nie­nia­mi po­dob­ny­mi (na­śla­do­wa­nie dzia­ła­nia pew­nych re­cep­to­rów ży­wych or­ga­ni­zmów środ­ka­mi tech­nicz­ny­mi, pod­łą­cza­nie bez­po­śred­nie mó­zgu lub ner­wów do apa­ra­tur wy­ko­naw­czych, z po­mi­nię­ciem pew­nych nor­mal­nych ogniw, np. ręki) zaj­mu­je się nowa ga­łąź na­uki, bio­ni­ka. Po­wie­dzie­li­śmy, że prze­sia­da­nie się z oso­bo­wo­ści w oso­bo­wość nie jest moż­li­we, z dwo­ma za­strze­że­nia­mi. Oczy­wi­ście ani te­le­tak­sja, ani fan­to­pli­ka­cja się z tym nie wią­żą, po­nie­waż sta­no­wią je­dy­nie od­mien­ne spo­so­by „pod­łą­cza­nia mó­zgu” do okre­ślo­nych „zbior­ni­ków in­for­ma­cji”. Nas na­to­miast in­te­re­su­je naj­bar­dziej szan­sa pod­łą­cze­nia jed­ne­go mó­zgu do in­ne­go i ewen­tu­al­nej kon­se­kwen­cji ta­kich za­bie­gów, tj. „prze­ska­ki­wa­nia” świa­do­mo­ści w świa­do­mość, albo też „ze­spa­la­nia się” ich, dwóch, czy też więk­szej licz­by, albo wresz­cie pro­blem ta­kiej me­ta­mor­fo­zy in­dy­wi­du­al­nej świa­do­mo­ści, któ­ra nie by­ła­by rów­no­znacz­na z za­gła­dą in­dy­wi­du­al­ne­go ist­nie­nia. Je­śli uzna­my, że urzęd­nik Ban­ku Kra­jo­we­go, pan Smith, zna­ny nam od dziec­ka, prze­ja­wia­ją­cy ta­kie to wła­ści­wo­ści (któ­re od­po­wia­da­ją ta­kim to ce­chom dy­na­micz­nym neu­ro­no­wej sie­ci jego mó­zgu), i oso­ba cał­ko­wi­cie do nie­go po­dob­na, któ­ra ma od­mien­ne uspo­so­bie­nie, inne za­in­te­re­so­wa­nia i ta­len­ty, ale po­wia­da, iż jest pa­nem Smi­them, któ­ry prze­szedł ope­ra­cję „włą­cze­nia w mózg” pew­ne­go „wzmac­nia­cza” nie­któ­rych sła­bo roz­wi­nię­tych cech umy­sło­wych – je­że­li uzna­my, że te dwie oso­by to dwaj róż­ni lu­dzie, wów­czas cały pro­blem upa­da, re­in­kar­na­cje czy „du­cho­we prze­siad­ki” są nie­moż­li­wo­ścią, pan Smith zaś nowy tyl­ko są­dzi, że jest daw­nym pa­nem Smi­them, urzęd­ni­kiem ban­ko­wym: ale to mu się tak tyl­ko wy­da­je.

Je­że­li na­to­miast, wy­słu­chaw­szy go i prze­ko­naw­szy się, że po­sia­da do­sko­na­łą pa­mięć prze­szłe­go ży­cia, od lat dzie­cię­cych, jak rów­nież – pa­mięć o po­wzię­tej de­cy­zji pod­da­nia się za­bie­go­wi, a wresz­cie zdol­ność po­rów­na­nia daw­nych swych (utra­co­nych) cech psy­chicz­nych z no­wy­mi – uzna­my, że to jest ta sama oso­ba – wów­czas pro­blem oka­że się w peł­ni urze­czy­wist­nial­ny. To jest pierw­sze na­sze za­strze­że­nie: w za­leż­no­ści od przy­ję­tych wstęp­nie kry­te­riów albo uzna­my, albo nie uzna­my toż­sa­mo­ści obu pa­nów Smi­thów (tj. p. Smi­tha sprzed ope­ra­cji, z cza­su T1, i p. Smi­tha z cza­su T2, po ope­ra­cji).

Cy­ber­ne­ty­ka dys­po­nu­je jed­nak, nie­ste­ty, moż­li­wo­ścia­mi zgo­ła nie­ogra­ni­czo­ny­mi. Po­ja­wia się ja­kaś oso­ba, któ­rą roz­po­zna­je­my jako na­sze­go zna­jo­me­go, p. Smi­tha. Roz­ma­wia­my z nim dłu­go i prze­ko­nu­je­my się, że to jest nasz sta­ry, ab­so­lut­nie nie­zmie­nio­ny zna­jo­my, że do­sko­na­le pa­mię­ta nas i swo­je ży­cie. Jest ta­ku­teń­ki, jaki był za­wsze. Za czym przy­cho­dzi pe­wien de­mo­nicz­ny cy­ber­ne­tyk i oświad­cza nam, iż rze­ko­my pan Smith „w isto­cie” jest cał­kiem in­nym czło­wie­kiem, któ­re­go on „prze­ro­bił” na Smi­tha, prze­kształ­ciw­szy od­po­wied­nio jego cia­ło i jego mózg, ob­da­rza­jąc ten ostat­ni cał­ko­wi­tą sumą pa­mię­ci pana Smi­tha, któ­ry w trak­cie za­bie­gów owych (spo­rzą­dza­nia in­wen­ta­rza pa­mię­ci), nie­ste­ty, zmarł. Cy­ber­ne­tyk skłon­ny jest na­wet udo­stęp­nić nam, dla ce­lów ba­daw­czych, zwło­ki na­sze­go zna­jo­me­go. Otóż kry­mi­nal­ny aspekt spra­wy nie in­te­re­su­je nas tak bar­dzo jak on­to­lo­gicz­ny. W pierw­szym wy­pad­ku ta sama oso­ba zo­sta­ła „prze­ro­bio­na” na inną – ale za­cho­wa­ła pa­mięć swo­jej prze­szło­ści pier­wot­nej. W dru­gim wy­pad­ku cał­kiem nowa oso­ba „imi­tu­je” pod każ­dym wzglę­dem pana Smi­tha, „nie bę­dąc nim”, bo pan Smith leży w gro­bie.

Je­śli za kry­te­rium kon­ty­nu­acji przyj­mie­my  c i ą g ł o ś ć  ist­nie­nia osob­ni­cze­go, bez wzglę­du na te do­ko­ny­wa­ne prze­rób­ki (po­wo­łu­jąc się np. na „fi­zjo­lo­gicz­ne prze­rób­ki nie­mow­lę­cia w Ein­ste­ina”), to pierw­szy pan Smith (z pierw­sze­go przy­kła­du) jest  p r a w d z i w y.

Je­że­li za ta­kie kry­te­rium przyj­mu­je­my  n i e z m i e n n o ś ć  oso­bo­wo­ści, to „praw­dzi­wy” jest ten dru­gi pan Smith. Pier­wot­ny bo­wiem ma już „cał­kiem inną oso­bo­wość”, zaj­mu­je się al­pi­ni­sty­ką, ho­du­je kak­tu­sy, za­pi­sał się do kon­ser­wa­to­rium i wy­kła­da w Oks­for­dzie ewo­lu­cję na­tu­ral­ną, pod­czas kie­dy dru­gi jest da­lej i bez zmian urzęd­ni­kiem ban­ko­wym i „w ogó­le w ni­czym się nie zmie­nił”.

Jed­nym sło­wem, pro­blem toż­sa­mo­ści lub nie­toż­sa­mo­ści in­dy­wi­du­um oka­zu­je się  w z g l ę d n y  i za­le­ży od przy­ję­tych kry­te­riów róż­ni­co­wa­nia. Cy­wi­li­za­cja cy­ber­ne­tycz­nie pry­mi­tyw­na na szczę­ście ta­ki­mi pa­ra­dok­sa­mi pa­rać się nie musi. Cy­wi­li­za­cja, któ­ra już w peł­ni opa­no­wa­ła imi­to­lo­gię, fan­to­mo­lo­gię (obej­mu­ją­cą, jak moż­na już te­raz po­wie­dzieć, fan­to­ma­ty­kę ob­wo­do­wą i cen­tral­ną, fan­to­pli­ka­cję, te­le­tak­sję i ce­re­bro­ma­ty­kę) i któ­ra z za­pa­łem upra­wia na­wet pan­to­kre­aty­kę – taka cy­wi­li­za­cja musi pro­ble­my z za­kre­su „teo­rii względ­no­ści oso­bo­wo­ści” roz­strzy­gać. Roz­strzy­gnię­cia nie mogą być ab­so­lut­ne, po­nie­waż ab­so­lut­nych, nie­zmien­nych kry­te­riów brak. Tam, gdzie trans­for­ma­cja oso­bo­wo­ści jest do urze­czy­wist­nie­nia, toż­sa­mość jed­nost­ko­wa ze  z j a w i s k a  d o  z b a d a n i a  sta­je się  z j a w i s k i e m  d o  z d e f i n i o w a n i a.

Oso­bo­wość i in­for­ma­cja

Bo­daj Nor­bert Wie­ner pierw­szy wy­po­wie­dział myśl o teo­re­tycz­nej moż­li­wo­ści „prze­te­le­gra­fo­wa­nia” czło­wie­ka, jako nie­zwy­kłe­go środ­ka ko­mu­ni­ka­cji sta­no­wią­ce­go jed­no z za­sto­so­wań tech­nik cy­ber­ne­tycz­nych. W sa­mej rze­czy, czym in­nym jest czło­wiek lub do­wol­ny przed­miot ma­te­rial­ny, je­śli nie sumą pew­nej in­for­ma­cji, któ­rą, prze­ko­do­waw­szy na ję­zyk sy­gna­łów ra­dio­wych bądź te­le­gra­ficz­nych, moż­na prze­słać na do­wol­ną od­le­głość? Nie bez słusz­no­ści moż­na by rzec, iż wszyst­ko, co ist­nie­je, jest in­for­ma­cją. Jest nią za­rów­no książ­ka, gli­nia­ny dzban, ob­raz, jak i zja­wi­ska psy­chicz­ne, bo pa­mięć, ta pod­sta­wa cią­gło­ści su­biek­tyw­ne­go trwa­nia, sta­no­wi za­pis in­for­ma­cyj­ny w mó­zgu, tak że za­tar­cie owe­go za­pi­su wsku­tek ura­zu bądź cho­ro­by może zgła­dzić ca­łość wspo­mnień. Imi­to­lo­gia ozna­cza na­śla­do­wa­nie zja­wisk w opar­ciu o nie­zbęd­ny za­sób in­for­ma­cji. Nie twier­dzi­my, ro­zu­mie się, ja­ko­by ist­nia­ła  w y ł ą c z n i e  in­for­ma­cja. Gli­nia­ny dzban mo­że­my zi­den­ty­fi­ko­wać, po­sia­da­jąc peł­ny pro­to­kół od­no­szą­cej się doń (do jego skła­du che­micz­ne­go, jego to­po­lo­gii, wy­mia­rów etc.) in­for­ma­cji. Pro­to­kół ów, albo, je­śli wo­li­my, „ry­so­pis”, jest o tyle iden­tycz­ny z dzba­nem, że w opar­ciu o ów za­pis mo­że­my dzban od­two­rzyć, przy czym, je­że­li bę­dzie­my dys­po­no­wa­li urzą­dze­niem do­sta­tecz­nie pre­cy­zyj­nym (syn­te­ty­za­to­rem ato­mo­wym na przy­kład), spo­rzą­dzo­na tak „ko­pia” nie da się od­róż­nić od ory­gi­na­łu żad­nym już ba­da­niem. Je­że­li ana­lo­gicz­nie po­stą­pi­my np. z płót­nem Rem­brand­ta, to za­tar­ciu ule­gnie w ogó­le po­tocz­nie ro­zu­mia­na róż­ni­ca mię­dzy „ko­pią” a „ory­gi­na­łem”, jako że jed­no nie bę­dzie do od­róż­nie­nia od dru­gie­go. Pro­ce­der ta­kie­go typu za­kła­da prze­ko­do­wa­nie in­for­ma­cji przed­sta­wia­nej przez dzban, ob­raz czy ja­ki­kol­wiek inny obiekt i po­now­ne de­ko­do­wa­nie w syn­te­ty­za­to­rze ato­mo­wym. Jego człon środ­ko­wy, to jest owo sta­dium, w któ­rym nie ma już ory­gi­nal­ne­go dzba­na (bo się na przy­kład po­tłukł), a tyl­ko jego „ato­mo­wy ry­so­pis”, nie jest na­tu­ral­nie toż­sa­my pod wzglę­dem ma­te­rial­nym z pier­wo­wzo­rem. Pro­to­kół może być spi­sa­ny na pa­pie­rze, może sta­no­wić utrwa­lo­ne w ma­szy­nie cy­fro­wej sze­re­gi im­pul­sów itd., przy czym na­tu­ral­nie brak wszel­kie­go po­do­bień­stwa ma­te­rial­ne­go mię­dzy tym sys­te­mem zna­ków a dzba­nem czy ob­ra­zem. Nie­mniej ist­nie­je wza­jem­nie jed­no­znacz­na od­po­wied­niość wszyst­kich zna­ków owe­go zbio­ru wzglę­dem przed­mio­tu ory­gi­nal­ne­go, i ona wła­śnie umoż­li­wia do­sko­na­łą re­kon­struk­cję.

Je­śli zsyn­te­ty­zu­je­my z ato­mów Na­po­le­ona (za­kła­da­my, że jest w na­szym po­sia­da­niu jego „ato­mo­wy ry­so­pis”), Na­po­le­on bę­dzie żył. A je­że­li spo­rzą­dzi­my taki ry­so­pis do­wol­ne­go czło­wie­ka i prze­ka­że­my go te­le­gra­fem do od­bior­ni­ka, w któ­rym apa­ra­tu­ra zbu­du­je, w opar­ciu o przy­by­łą in­for­ma­cję, cia­ło i mózg owe­go osob­ni­ka, wyj­dzie on z apa­ra­tu żywy i zdro­wy.

Kwe­stia tech­nicz­nej re­ali­zo­wal­no­ści ta­kie­go za­mie­rze­nia scho­dzi na dru­gi plan wo­bec jego nie­zwy­kłych kon­se­kwen­cji. Co się sta­nie, je­śli nada­my „ry­so­pis ato­mo­wy” nie je­den raz, ale dwa razy? Z apa­ra­tu od­bior­cze­go wyj­dzie dwu iden­tycz­nych lu­dzi. A je­że­li nie wy­sy­ła­my tej in­for­ma­cji po dru­cie w jed­nym tyl­ko kie­run­ku, lecz emi­tu­je­my ją jako falę ra­dio­wą, przy czym od­bior­ni­ki znaj­du­ją się w ty­sią­cz­nych punk­tach glo­bu, a tak­że na po­wierzch­ni licz­nych pla­net i księ­ży­ców, czło­wiek „nada­ny” uka­że się we wszyst­kich owych miej­scach. Nada­li­śmy ry­so­pis pana Smi­tha raz tyl­ko i oto Smith po­ja­wia się, wy­cho­dząc z ka­bin apa­ra­tów, w mi­lio­no­wej po­sta­ci na Zie­mi i w nie­bie, w mia­stach, na szczy­tach gór­skich, w dżun­glach i kra­te­rach księ­ży­co­wych.

Jest to tyl­ko dzi­wacz­ne, do­pó­ki nie za­py­ta­my, gdzie wła­ści­wie prze­by­wa wów­czas pan Smith? Do­kąd za­wio­dła go pod­ję­ta te­le­gra­ficz­nie po­dróż? Po­nie­waż oso­by wy­cho­dzą­ce z apa­ra­tów od­bior­czych są ex de­fi­ni­tio­ne ab­so­lut­nie toż­sa­me i – wszyst­kie jed­na­ko – zwą sie­bie pa­nem Smi­them, ja­sne jest, że naj­do­kład­niej­sze ba­da­nie czy wy­py­ty­wa­nie ich ni­cze­go nam nie wy­ja­śni. Za­cho­dzi za­tem, z lo­gicz­ne­go punk­tu wi­dze­nia, tyl­ko jed­na z dwu moż­li­wo­ści: albo wszyst­kie te oso­by są pa­nem Smi­them na­raz, albo żad­na nim nie jest. Jak jed­nak może być, aby pan Smith ist­niał w stu mi­lio­nach miejsc rów­no­cze­śnie? Jego oso­bo­wość zo­sta­ła „po­wie­lo­na”? Jak to po­jąć? Czło­wiek może pójść tu lub tam, może prze­żyć okre­ślo­ną rze­czy­wi­stość, ale tyl­ko jed­ną na­raz. Je­śli pan Smith sie­dzi przy biur­ku, nie może za­ra­zem znaj­do­wać się w kra­te­rze Era­tho­ste­ne­sa, na We­nus, na dnie oce­anu i przed pasz­czą ni­lo­we­go kro­ko­dy­la. Oso­by prze­te­le­gra­fo­wa­ne to zwy­kli, nor­mal­ni lu­dzie. Nie może ich za­tem łą­czyć w jed­ność ja­kaś ta­jem­ni­cza więź psy­chicz­na, spra­wia­ją­ca, by prze­ży­wa­ły wszyst­kie i po­dob­ne do wy­mie­nio­nych rze­czy na­raz.

Po­wiedz­my, że kro­ko­dyl po­żarł jed­ne­go ze Smi­thów, tego, któ­ry do­stał się nad Nil. Kto zgi­nął? Smith. A jed­nak rów­no­cze­śnie żyje da­lej, w nie­zli­czo­nych miej­scach jed­no­cze­śnie? Wszyst­kich Smi­thów nie łą­czy nic wię­cej ani­że­li nie­zwy­kłe po­do­bień­stwo, a ono nie sta­no­wi prze­cież żad­nej w ogó­le wię­zi w ja­kim­kol­wiek fi­zycz­nym czy psy­chicz­nym ro­zu­mie­niu. Po­dob­ne, choć nie­za­leż­ne du­cho­wo od sie­bie są np. bliź­nię­ta jed­no­ja­jo­we. Każ­dy z bliź­nia­ków jest au­to­no­micz­ną, in­te­gral­ną oso­bo­wo­ścią i każ­dy prze­ży­wa tyl­ko swój wła­sny, je­den je­dy­ny los. I to samo do­ty­czy mi­lio­na prze­te­le­gra­fo­wa­nych Smi­thów. Jest to mi­lion róż­nych, bo cał­ko­wi­cie nie­za­leż­nych od sie­bie pod­mio­tów psy­chicz­nych21.

Pa­ra­doks ten wy­da­je się nie do roz­strzy­gnię­cia. Nie wi­dzi­my żad­ne­go eks­pe­ry­men­tu, któ­ry by po­zwo­lił roz­strzy­gnąć,  g d z i e  prze­by­wa kon­ty­nu­acja tego Smi­tha, któ­re­go nada­li­śmy te­le­gra­ficz­nie. Spró­buj­my jed­nak po­dejść do pro­ble­mu ina­czej. Ist­nie­je tak zwa­ne roz­sz­cze­pie­nie oso­bo­wo­ści, zja­wi­sko zna­ne w psy­chia­trii. Roz­sz­cze­pie­nie to ni­g­dy nie jest jed­nak tak peł­ne, jak by to wy­ni­ka­ło z róż­nych li­te­rac­kich jego pre­zen­ta­cji. Moż­na jed­nak do­ko­nać na ży­wym mó­zgu za­bie­gu ta­kie­go roz­dzie­le­nia, któ­ry spra­wi, że w jed­nej czasz­ce będą współ­ist­nia­ły dwa prak­tycz­nie nie­za­wi­słe ośrod­ko­we ukła­dy ner­wo­we. O tym, że jed­no cia­ło może po­sia­dać dwie gło­wy, wie­my, bo i po­twor­ki tego ro­dza­ju żyją nie­kie­dy ja­kiś czas po uro­dze­niu (tra­fia­ło się to i u lu­dzi), i stan taki by­wał już re­ali­zo­wa­ny sztucz­ny­mi za­bie­ga­mi (np. w ZSRR, na psach).