Powrót z gwiazd - Stanisław Lem - ebook + książka

Powrót z gwiazd ebook

Stanisław Lem

4,5

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Hal Bregg powraca z dalekiej astronautycznej wyprawy. Tymczasem na skutek paradoksu Einsteina na Ziemi upłynęło całe stulecie. Ludzie zostali pozbawieni groźnych zwierzęcych instynktów. Jak odnajdzie się w tym świecie astronauta, traktowany przez zniewieściałe otoczenie jak nieobliczany neandertalczyk?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (153 oceny)
102
34
13
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
adamkl

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura. Nie pamiętam już, który raz wracam do tej książki. Ponadczasowa, zarówno jeśli chodzi o podejmowane tematy, bohaterów, jak i przedstawiony świat.
20
EmiliaJan

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, dająca do myślenia, wciąż aktualna. Polecam!
10
Yedolte2

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna. Na początku trochę ciężko się wgryźć z powodu masy nieznanego słownictwa ale im dalej tym lepiej. Wciąga strasznie
00
AgataBakala

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka na zimowy wieczór, bardzo polecam!
00
BartekSolik

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała.
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Po­wrót z gwiazd"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © Cze­sław Cza­pliń­ski/FO­TO­NO­VA

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-16-3

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

POWRÓT Z GWIAZD(frag­ment)

Spis treści

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

I

Nie mia­łem żad­nych rze­czy, na­wet płasz­cza. Mó­wi­li, że to nie­po­trzeb­ne. Po­zwo­li­li mi za­trzy­mać mój czar­ny swe­ter: uj­dzie. A ko­szu­lę wy­wal­czy­łem. Po­wie­dzia­łem, że będę od­wy­kał po­wo­li. W sa­mym przej­ściu, pod brzu­chem stat­ku, gdzie sta­li­śmy, po­trą­ca­ni, Abs po­dał mi rękę z po­ro­zu­mie­waw­czym uśmie­chem:

– Tyl­ko ostroż­nie...

Pa­mię­ta­łem i o tym. Nie zgnio­tłem mu pal­ców. By­łem cał­kiem spo­koj­ny. Chciał jesz­cze coś po­wie­dzieć. Oszczę­dzi­łem mu tego, od­wra­ca­jąc się, jak­bym nic nie za­uwa­żył, i wsze­dłem po stop­niach do środ­ka. Ste­war­de­sa po­pro­wa­dzi­ła mnie mię­dzy rzę­da­mi fo­te­li na sam przód. Nie chcia­łem osob­ne­go prze­dzia­łu. Za­sta­na­wia­łem się, czy ją uprze­dzi­li. Fo­tel roz­ło­żył się bez­sze­lest­nie. Po­pra­wi­ła opar­cie, uśmiech­nę­ła się do mnie i ode­szła. Usia­dłem. Po­dusz­ki prze­past­nie mięk­kie, jak wszę­dzie. Opar­cia tak wy­so­kie, że le­d­wo wi­dzia­łem in­nych pa­sa­że­rów. Ko­lo­ro­wość ko­bie­cych stro­jów przyj­mo­wa­łem już bez opo­ru, ale męż­czyzn wciąż po­dej­rze­wa­łem, bez­sen­sow­nie, o ma­ska­ra­dę, i wciąż mia­łem ci­chą na­dzie­ję, że zo­ba­czę ja­kichś ubra­nych nor­mal­nie – ża­ło­sny od­ruch. Sa­do­wio­no się szyb­ko, nikt nie miał ba­ga­ży. Na­wet tecz­ki czy za­wi­niąt­ka. Ko­bie­ty też. Było ich jak­by wię­cej. Przede mną – dwie Mu­lat­ki w pa­pu­zich fu­ter­kach, piór­ko­wa­to na­stro­szo­nych, pa­no­wa­ła wi­dać taka pta­sia moda. Da­lej ja­kieś mał­żeń­stwo z dziec­kiem. Po ja­skra­wych se­le­no­fo­rach pe­ro­nów i tu­ne­lów, po nie­zno­śnie krzy­kli­wej, sa­mo­świe­cą­cej ro­ślin­no­ści ulic świa­tło wklę­słe­go stro­pu było pra­wie ża­rze­niem. Po­ło­ży­łem ręce na ko­la­nach, bo ja­koś za­wa­dza­ły. Wszy­scy już sie­dzie­li. Osiem rzę­dów sza­rych fo­te­li, jo­dło­wy po­wiew, ci­sza milk­ną­cych roz­mów. Ocze­ki­wa­łem za­po­wie­dzi star­tu, ja­kichś sy­gna­łów, na­ka­zu przy­pię­cia się pa­sa­mi, nic jed­nak nie na­stą­pi­ło. Po ma­to­wym su­fi­cie za­czę­ły biec z przo­du w tył nie­wy­raź­ne cie­nie, jak­by syl­wet­ki wy­strzy­żo­nych z pa­pie­ru pta­ków. Co, u dia­bła, z tymi pta­ka­mi – po­my­śla­łem bez­rad­nie. – Może to coś zna­czy? By­łem jak zdrew­nia­ły od nad­mia­ru uwa­gi, żeby nie zro­bić cze­goś nie­wła­ści­we­go. Tak już od czte­rech dni. Od pierw­szej chwi­li. Zo­sta­wa­łem bez­u­stan­nie w tyle za wszyst­kim, co się dzia­ło, i cią­głe usi­ło­wa­nie zro­zu­mie­nia byle roz­mo­wy, sy­tu­acji zmie­nia­ło to na­pię­cie w uczu­cie pa­skud­nie po­dob­ne do roz­pa­czy. By­łem prze­ko­na­ny, że inni od­czu­wa­ją to samo, ale nie mó­wi­li­śmy o tym, na­wet kie­dy zo­sta­wa­li­śmy sami. Żar­to­wa­ło się tyl­ko z na­szej krze­py, z tego nad­mia­ru sił, któ­ry nam zo­stał, zresz­tą na­praw­dę trze­ba się było pil­no­wać – po­cząt­ko­wo, chcąc wstać, wy­ska­ki­wa­łem ku su­fi­to­wi, a każ­da rzecz, któ­rą bra­łem do ręki, spra­wia­ła wra­że­nie pa­pie­ro­wej, pu­stej. Ale wła­sne cia­ło na­uczy­łem się kon­tro­lo­wać szyb­ko. Wi­ta­jąc się, nie miaż­dży­łem już ni­ko­mu ręki. To było pro­ste. Nie­ste­ty, naj­mniej waż­ne.

Mój są­siad z le­wej, za­żyw­ny, opa­lo­ny, o nad­mier­nie błysz­czą­cych oczach (może od kon­tak­to­wych szkieł), znikł na­gle, bo jego fo­tel roz­rósł się bo­ka­mi, któ­re po­szły w górę i po­łą­czy­ły się, two­rząc coś w ro­dza­ju ja­jo­wa­te­go ko­ko­nu. Jesz­cze parę osób zni­kło w ta­kich ka­bi­nach. Przy­po­mi­na­ły spęcz­nia­łe sar­ko­fa­gi. Co w nich ro­bi­li? Ale ta­kie rze­czy na­po­ty­ka­łem wciąż i sta­ra­łem się nie ga­pić, o ile nie wią­za­ły się bez­po­śred­nio ze mną. Cie­ka­wa rzecz, lu­dzi, któ­rzy wy­trzesz­cza­li na nas oczy, do­wie­dziaw­szy się, co­śmy za jed­ni, trak­to­wa­łem ra­czej obo­jęt­nie. Ich osłu­pie­nie mało mnie ob­cho­dzi­ło, choć na­tych­miast się zo­rien­to­wa­łem, że nie ma w nim ani krzty po­dzi­wu. Nie­chęć wzbu­dza­li ra­czej ci, co dba­li o nas – pra­cow­ni­cy Ad­ap­tu. Za­pew­ne, naj­żyw­szą – dok­tor Abs, bo trak­to­wał mnie jak le­karz nie­nor­mal­ne­go pa­cjen­ta, uda­jąc, wca­le do­brze zresz­tą, że ma do czy­nie­nia wła­śnie z kimś cał­kiem zwy­kłym. Kie­dy nie było to już moż­li­we – dow­cip­ko­wał. Mia­łem dość jego bez­po­śred­nio­ści i jo­wial­no­ści. Za­py­ta­ny o to (tak przy­naj­mniej są­dzi­łem), każ­dy z prze­chod­niów uznał­by mnie czy Ola­fa za po­dob­nych so­bie – nie tyle my sami by­li­śmy dlań nie­sa­mo­wi­ci, ile nasz prze­szły los: to on był nie­zwy­kły. Dok­tor Abs na­to­miast, jak każ­dy pra­cow­nik Ad­ap­tu, wie­dział le­piej – że na­praw­dę je­ste­śmy inni. In­ność ta nie była wy­róż­nie­niem, ale tyl­ko prze­szko­dą w po­ro­zu­mie­niu, w naj­prost­szej wy­mia­nie słów, co tam!, w otwar­ciu drzwi, sko­ro klam­ki prze­sta­ły ist­nieć, nie pa­mię­ta­łem, pięć­dzie­siąt czy sześć­dzie­siąt lat temu.

Start na­stą­pił nie­spo­dzie­wa­nie. Cią­że­nie nie zmie­ni­ło się ani na włos, do her­me­tycz­ne­go wnę­trza nie wni­kły żad­ne dźwię­ki, su­fi­tem pły­nę­ły mia­ro­wo cie­nie – może wie­lo­let­nia ru­ty­na, sta­ry in­stynkt po­wie­dzia­ły mi w pew­nej chwi­li, że je­ste­śmy w prze­strze­ni, bo to była pew­ność, nie przy­pusz­cze­nie.

Ale zaj­mo­wa­ło mnie coś in­ne­go. Spo­czy­wa­łem, pół­le­żąc, z wy­cią­gnię­ty­mi no­ga­mi, bez ru­chu. Zbyt ła­two dali mi po­sta­wić na swo­im. Na­wet Oswamm nie prze­ciw­sta­wiał się zbyt­nio mo­jej de­cy­zji. Kontr­ar­gu­men­ty, któ­re sły­sza­łem od nie­go i od Absa, nie mo­gły prze­ko­nać – ja sam zdo­był­bym się na lep­sze. Ob­sta­wa­li tyl­ko przy jed­nym, że każ­dy z nas musi le­cieć od­dziel­nie. Na­wet tego, że zbun­to­wa­łem Ola­fa (bo gdy­by nie ja, na pew­no zgo­dził­by się zo­stać dłu­żej), nie wzię­li mi za złe. To było za­sta­na­wia­ją­ce. Ocze­ki­wa­łem kom­pli­ka­cji, cze­goś, co w ostat­niej chwi­li uda­rem­ni mój plan, ale nic się nie sta­ło i oto le­cia­łem. Ta ostat­nia po­dróż mia­ła się skoń­czyć za pięt­na­ście mi­nut.

Naj­wy­raź­niej to, co wy­my­śli­łem, a tak­że to, jak sta­ną­łem przed nimi, żeby wy­wal­czyć przed­wcze­sny od­jazd, nie za­sko­czy­ło ich. Re­ak­cję tego typu mu­sie­li mieć za­ka­ta­lo­go­wa­ną, był to ste­reo­typ za­cho­wa­nia wła­ści­we­go ta­kim zu­chom jak ja, za­opa­trzo­ny w ich psy­cho­tech­nicz­nych ta­bli­cach od­po­wied­nim nu­me­rem po­rząd­ko­wym. Po­zwo­li­li mi le­cieć – dla­cze­go? Bo do­świad­cze­nie mó­wi­ło im, że nie dam so­bie rady? Ale jak to mo­gło być, sko­ro cała ta „sa­mo­dziel­na” eska­pa­da po­le­ga­ła na prze­lo­cie z jed­ne­go dwor­ca na dru­gi, gdzie cze­kać miał ktoś z ziem­skie­go Ad­ap­tu, a wszyst­ko, cze­go mia­łem do­ko­nać, to było od­na­le­zie­nie tego czło­wie­ka w umó­wio­nym miej­scu?

Coś się sta­ło. Do­szły mnie pod­nie­sio­ne gło­sy. Wy­chy­li­łem się z fo­te­la. Kil­ka rzę­dów przede mną ja­kaś ko­bie­ta ode­pchnę­ła ste­war­de­sę, któ­ra zwol­nio­nym, au­to­ma­tycz­nym ru­chem, jak­by pod wpły­wem tego – nie aż tak sil­ne­go prze­cież – pchnię­cia szła ty­łem mię­dzy fo­te­la­mi, a ko­bie­ta po­wtó­rzy­ła: – Nie po­zwo­lę! Niech mnie to nie do­ty­ka! – Twa­rzy krzy­czą­cej nie wi­dzia­łem. Jej to­wa­rzysz cią­gnął ją za ra­mię, przed­kła­dał jej coś uspo­ka­ja­ją­co. Co ozna­cza­ła ta sce­na? Inni pa­sa­że­ro­wie nie zwró­ci­li na nią uwa­gi. Któ­ryś raz z rzę­du owład­nę­ło mną po­czu­cie nie­wia­ry­god­nej ob­co­ści. Spoj­rza­łem z dołu na ste­war­de­sę, któ­ra za­trzy­ma­ła się przy mnie i uśmie­cha­ła jak przed­tem. Nie był to czy­sto ze­wnętrz­ny uśmiech obo­wiąz­ko­we­go ugrzecz­nie­nia, po­kry­wa­ją­cy zde­ner­wo­wa­nie in­cy­den­tem. Nie uda­wa­ła spo­ko­ju, na­praw­dę była spo­koj­na.

– Na­pi­je się pan cze­goś? Prum, extran, morr, cydr?

Me­lo­dyj­ny głos. Po­trzą­sną­łem prze­czą­co gło­wą. Chcia­łem po­wie­dzieć jej coś mi­łe­go, ale zdo­by­łem się tyl­ko na ste­reo­ty­po­we py­ta­nie:

– Kie­dy lą­du­je­my?

– Za sześć mi­nut. Zje pan coś? Nie musi się pan spie­szyć. Moż­na zo­stać i po lą­do­wa­niu.

– Dzię­ku­ję, nie.

Ode­szła. W po­wie­trzu, tuż przed moją twa­rzą, na tle opar­cia po­prze­dza­ją­ce­go fo­te­la, za­pa­lił się, jak pi­sa­ny koń­cem roz­ża­rzo­ne­go pa­pie­ro­sa, na­pis STRA­TO. Po­chy­li­łem się, żeby zo­ba­czyć, jak po­wstał ten na­pis, i drgną­łem. Opar­cie fo­te­la po­szło za mo­imi ple­ca­mi i ob­ję­ło je ela­stycz­nie. Wie­dzia­łem już, że sprzę­ty wy­bie­ga­ją na­prze­ciw każ­dej zmia­nie po­zy­cji, ale wciąż o tym za­po­mi­na­łem. Nie było to przy­jem­ne – jak gdy­by ktoś śle­dził każ­dy mój ruch. Chcia­łem wró­cić do po­przed­niej po­zy­cji, zbyt ener­gicz­nie wi­dać. Fo­tel źle to zro­zu­miał i pra­wie się roz­ło­żył, jak łóż­ko. Po­de­rwa­łem się. Co za idio­tyzm! Wię­cej opa­no­wa­nia. Usia­dłem wresz­cie. Li­te­ry ró­żo­we­go STRA­TO za­drga­ły i prze­pły­nę­ły w inne: TER­MI­NAL. Żad­ne­go wstrzą­su, ostrze­że­nia, świ­stu. Nic. Roz­legł się da­le­ki głos, jak­by trąb­ki pocz­ty­lio­na, czwo­ro owal­nych drzwi u koń­ca przejść mię­dzy sie­dze­nia­mi roz­war­ło się, do wnę­trza wtar­gnął głu­chy, wszech­ogar­nia­ją­cy szum, jak­by mo­rza. Gło­sy po­wsta­ją­cych z miejsc pa­sa­że­rów uto­nę­ły w nim bez śla­du. Sie­dzia­łem da­lej, a oni wy­cho­dzi­li, sze­re­gi syl­we­tek mi­ga­ły na tle ze­wnętrz­nych świa­teł zie­lo­no, lila, pur­pu­ro­wo – ist­ny bal ma­sko­wy. Już wszy­scy wy­szli. Wsta­łem. Ob­cią­gną­łem ma­chi­nal­nie swe­ter. Ja­koś głu­pio tak z pu­sty­mi rę­ka­mi. Przez otwar­te drzwi cią­gnął chłod­niej­szy po­wiew. Od­wró­ci­łem się. Ste­war­de­sa sta­ła przy ścian­ce dzia­ło­wej, nie do­ty­ka­jąc jej ple­ca­mi. Na jej twa­rzy go­ścił wciąż ten sam po­god­ny uśmiech, skie­ro­wa­ny do pu­stych rzę­dów fo­te­li, któ­re te­raz za­czę­ły z wol­na zwi­jać się, skła­dać, jak ja­kieś mię­si­ste kwia­ty, jed­ne szyb­ciej, inne odro­bi­nę wol­niej – to był je­dy­ny ruch w tym wy­peł­nia­ją­cym wszyst­ko, pły­ną­cym przez owal­ne otwo­ry prze­cią­głym szu­mie, przy­wo­dzą­cym na myśl otwar­te mo­rze. – Nie chcę, żeby to mnie do­ty­ka­ło! – Na­gle do­szu­ka­łem się w jej uśmie­chu cze­goś nie­do­bre­go. Od wyj­ścia po­wie­dzia­łem:

– Do wi­dze­nia...

– Do usług.

Zna­cze­nia tych słów, tak oso­bli­wych w ustach mło­dej, ład­nej ko­bie­ty, nie uświa­do­mi­łem so­bie od razu, bo do­bie­gły mnie, kie­dy już od­wró­co­ny wy­chy­la­łem się przez drzwi. Chcia­łem po­sta­wić nogę na stop­niu, ale nie było go. Mię­dzy me­ta­lo­wym ka­dłu­bem a kra­wę­dzią pe­ro­nu zia­ła me­tro­wa szcze­li­na. Tra­cąc rów­no­wa­gę, nie­przy­go­to­wa­ny na taką pu­łap­kę, da­łem nie­zgrab­ne­go susa i, już w po­wie­trzu, po­czu­łem chwy­ta­ją­cy mnie jak­by od dołu stru­mień nie­wi­dzial­nej siły, tak że prze­pły­ną­łem nad pust­ką i zo­sta­łem mięk­ko po­sta­wio­ny na bia­łej na­wierzch­ni, któ­ra pod­da­ła się ela­stycz­nie. Mu­sia­łem, le­cąc, mieć nie­zbyt mą­drą minę – po­czu­łem kil­ka roz­ba­wio­nych spoj­rzeń, tak mi się przy­naj­mniej wy­da­ło, za­wró­ci­łem szyb­ko i po­sze­dłem wzdłuż pe­ro­nu. Po­cisk, któ­rym przy­by­łem, spo­czy­wał w głę­bo­kim łożu, od­dzie­lo­ny od kra­wę­dzi pe­ro­nów nie­za­bez­pie­czo­nym ni­czym roz­zie­wem. Niby nie­chcą­cy zbli­ży­łem się do tej pust­ki i po­wtór­nie uczu­łem nie­wi­dzial­ną sprę­ży­stość, któ­ra nie dała mi wy­kro­czyć poza bia­ły brzeg. Chcia­łem szu­kać źró­dła tej oso­bli­wej siły, ale na­gle jak­bym się ock­nął: by­łem na Zie­mi.

Fala idą­cych za­gar­nę­ła mnie: po­py­cha­ny, ru­szy­łem w tło­ku przed sie­bie. Upły­nę­ła chwi­la, nim zo­ba­czy­łem na do­bre ogrom tej hali. Czy była to zresz­tą jed­na hala? Żad­nych ścian: bia­ły, po­ły­skli­wy, wstrzy­ma­ny na wy­so­ko­ści wy­buch nie­wia­ry­god­nych skrzy­deł, mię­dzy nimi ko­lum­ny, zbu­do­wa­ne nie z ja­kie­goś ma­te­ria­łu, ale z za­wrot­ne­go ru­chu. Pę­dzą­ce w górę, ol­brzy­mie wo­do­try­ski gęst­szej od wody cie­czy, prze­świe­tlo­ne od we­wnątrz ko­lo­ro­wy­mi re­flek­to­ra­mi? Nie; szkla­ne, pio­no­we tu­ne­le, któ­ry­mi wzwyż śmi­ga­ły ko­ro­wo­dy roz­ma­za­nych po­jaz­dów? Nic już nie wie­dzia­łem. Bez­u­stan­nie po­py­cha­ny, po­trą­ca­ny w mro­wią­cym po­śpie­chu tłu­mów, usi­ło­wa­łem prze­do­stać się w ja­kieś pu­ste miej­sce, ale nie było tu pu­stych miejsc. Wyż­szy o gło­wę od ota­cza­ją­cych, wi­dzia­łem dzię­ki temu, że opu­sto­sza­ły po­cisk od­da­la się – nie, to my pły­nę­li­śmy na­przód wraz z ca­łym pe­ro­nem. Z wy­so­ka bu­cha­ły świa­tła, w któ­rych tłum iskrzył się i mie­nił. Te­raz płasz­czy­zna, na któ­rej sta­li­śmy stło­cze­ni, iść po­czę­ła w górę, i zo­ba­czy­łem w dole już da­le­kie, po­dwój­ne bia­łe pasy za­pcha­ne ludź­mi, z czar­ny­mi roz­zie­wa­mi szcze­lin wzdłuż bez­wład­nych ka­dłu­bów – bo stat­ków, jak nasz, były dzie­siąt­ki – ru­cho­my pe­ron za­krę­cał, przy­spie­szał, wcho­dził pod wyż­sze po­zio­my. Ło­po­cąc, bu­rząc wznie­ca­nym wi­chrem wło­sy sto­ją­cych, prze­la­ty­wa­ły na nich, jak na nie­moż­li­wych, bo po­zba­wio­nych wszel­kie­go pod­par­cia wia­duk­tach, obłe, szyb­ko­ścią dy­go­cą­ce cie­nie, z wy­dłu­żo­ny­mi w smu­gi ognia­mi sy­gna­ło­wych świa­teł; po­tem nio­są­ca nas po­wierzch­nia jęła się dzie­lić, roz­wi­dlać wzdłuż nie­do­strze­gal­nych szwów, moje pa­smo prze­su­wa­ło się przez wnę­trza peł­ne sto­ją­cych i sie­dzą­cych lu­dzi, ota­cza­ło ich mnó­stwo drob­nych bły­sków, jak­by zaj­mo­wa­li się pusz­cza­niem ko­lo­ro­wych ogni sztucz­nych.

Nie wie­dzia­łem, gdzie pa­trzeć. Przede mną stał męż­czy­zna w czymś pu­szy­stym jak fu­tro, co tknię­te świa­tłem opa­li­zo­wa­ło jak me­tal. Trzy­mał pod ra­mię ko­bie­tę w szkar­ła­cie. To, co mia­ła na so­bie, było w wiel­kie oczy, niby pa­wie, te oczy mru­ga­ły. To nie było złu­dze­nie, oczy jej suk­ni na­praw­dę otwie­ra­ły się i za­my­ka­ły. Chod­nik, na któ­rym sta­łem za dwoj­giem tam­tych, po­śród dzie­siąt­ka in­nych lu­dzi, jesz­cze przy­spie­szał. Mię­dzy płasz­czy­zna­mi bia­ło­dym­ne­go szkli­wa otwie­ra­ły się ko­lo­ro­we, oświe­tlo­ne pa­sa­że o prze­zro­czy­stych stro­pach, dep­ta­nych nie­ustan­nie przez set­ki stóp na wyż­szym, na­stęp­nym pię­trze, wszech­ogar­nia­ją­cy szum to roz­le­wał się, to ście­śniał, kie­dy ty­sią­ce ludz­kich gło­sów i dźwię­ków, dla mnie nie­zro­zu­mia­łych, dla nich zna­czą­cych, zdła­wiał ko­lej­ny tu­nel tej nie wia­do­mo do­kąd wy­ce­lo­wa­nej po­dró­ży; w głę­bi, na dal­szych pla­nach, oto­cze­nie szy­ły wciąż prze­la­tu­ją­ce smu­gi nie wiem ja­kich po­jaz­dów – la­ta­ją­cych może – bo nie­kie­dy szły sko­sem w górę lub w dół, wświ­dro­wu­jąc się w prze­strzeń, tak że od­ru­cho­wo ocze­ki­wa­łem okrop­ne­go zde­rze­nia, nie wi­dzia­łem bo­wiem żad­nych pro­wad­nic, szyn, je­śli były to na­po­wietrz­ne ko­lej­ki. Kie­dy te roz­ma­za­ne hu­ra­ga­ny pędu ury­wa­ły się choć na chwi­lę, spo­za nich wy­ła­nia­ły się ma­je­sta­tycz­nie po­wol­ne, ogrom­ne płasz­czy­zny, peł­ne lu­dzi, niby fru­wa­ją­ce przy­sta­nie, któ­re szły w róż­nych kie­run­kach, mi­ja­ły się, uno­si­ły, zda­wa­ły prze­ni­kać wsku­tek złu­dze­nia per­spek­ty­wy. Trud­no było oprzeć wzrok na czym­kol­wiek nie­ru­cho­mym, bo cała ota­cza­ją­ca ar­chi­tek­to­ni­ka zda­wa­ła się zło­żo­na z sa­me­go wła­ści­wie ru­chu, zmia­ny, i na­wet to, co wzią­łem pier­wot­nie za skrzy­dla­ty strop, było tyl­ko na­wie­szo­ny­mi kon­dy­gna­cja­mi, któ­re te­raz ustą­pi­ły miej­sca in­nym, jesz­cze wyż­szym. Na­raz, prze­fil­tro­wa­ny przez szkli­wa stro­pów owych ko­lumn za­gad­ko­wych, od­bi­ty od srebr­nych płasz­czyzn, wszedł we wszyst­kie za­ło­my prze­strze­ni, wnę­trza mi­ja­nych prze­pu­stów, w rysy ludz­kich twa­rzy – cięż­ki, pur­pu­ro­wy brzask, jak gdy­by da­le­ko, gdzieś w ser­cu wie­lo­mi­lo­wej bu­dow­li, za­pło­nął ato­mo­wy ogień. Zie­leń ska­czą­cych bez prze­rwy neo­nów sta­ła się brud­na, mle­ko pa­ra­bo­licz­nych przy­pór zró­żo­wia­ło. W tym na­głym prze­po­je­niu po­wie­trza ru­do­ścią było coś z za­po­wie­dzi ka­ta­stro­fy, tak to przy­ją­łem, lecz nikt nie zwró­cił na ową zmia­nę naj­mniej­szej uwa­gi, i nie umiał­bym na­wet po­wie­dzieć, kie­dy ustą­pi­ła.

U brze­gów na­sze­go chod­ni­ka po­ja­wia­ły się wi­ru­ją­ce, zie­lo­ne koła, jak za­wie­szo­ne w po­wie­trzu neo­no­we ob­rę­cze, wte­dy część lu­dzi scho­dzi­ła na przy­su­wa­ją­ce się od­nó­że in­ne­go chod­ni­ka czy po­chyl­ni; za­uwa­ży­łem, że przez zie­lo­ne li­nie owych świa­teł moż­na prze­cho­dzić bez­kar­nie, jak­by nie były ma­te­rial­ne.

Ja­kiś czas da­łem się tak uno­sić bez­wol­nie bia­łe­mu chod­ni­ko­wi, aż przy­szło mi do gło­wy, że być może je­stem już poza dwor­cem i ten nie­wia­ry­god­ny kra­jo­braz po­wy­gi­na­ne­go szkli­wa, wciąż jak­by zry­wa­ją­cy się do lotu, jest wła­śnie mia­stem, a tam­to, któ­re zo­sta­wi­łem, ist­nie­je już tyl­ko w mo­jej pa­mię­ci.

– Prze­pra­szam – do­tkną­łem ra­mie­nia męż­czy­zny w fu­trze – gdzie my je­ste­śmy?...

Obo­je spoj­rze­li na mnie. Twa­rze ich, kie­dy je unie­śli, przy­bra­ły wy­raz za­sko­cze­nia. Mia­łem sła­bą na­dzie­ję, że tyl­ko przez mój wzrost.

– Na po­li­duk­cie – po­wie­dział męż­czy­zna. – Jaki ma pan styk?

Nic nie zro­zu­mia­łem.

– Czy... je­ste­śmy jesz­cze na dwor­cu?

– Oczy­wi­ście... – od­parł z pew­nym ocią­ga­niem.

– A... gdzie jest We­wnętrz­ny Krąg?

– Już go pan stra­cił. Musi pan du­blo­wać.

– Lep­szy bę­dzie rast z Me­ri­du – wtrą­ci­ła ko­bie­ta. Wszyst­kie oczy jej suk­ni zda­wa­ły się wpa­try­wać we mnie z peł­nym po­dejrz­li­wo­ści zdu­mie­niem.

– Rast?... – po­wtó­rzy­łem bez­rad­nie.

– O, tam – po­ka­za­ła wi­docz­ne po­przez nad­pły­wa­ją­cy zie­lo­ny krąg pu­ste wznie­sie­nie o czar­no-srebr­nych, prę­go­wa­nych bo­kach, ni­czym ka­dłub po­ma­lo­wa­ne­go oso­bli­wie na boku le­żą­ce­go okrę­tu. Po­dzię­ko­wa­łem i zsze­dłem z chod­ni­ka, za­pew­ne w złym miej­scu, bo im­pet pod­ciął mi nogi. Zła­pa­łem rów­no­wa­gę, ale za­krę­ci­ło mną, tak że nie wie­dzia­łem, w któ­rą stro­nę iść. Za­sta­na­wia­łem się, co ro­bić, ale przez ten czas miej­sce mo­jej prze­siad­ki od­da­li­ło się znacz­nie od owe­go czar­no-srebr­ne­go wznie­sie­nia, któ­re wska­za­ła mi ko­bie­ta, i nie mo­głem go już zna­leźć. Po­nie­waż więk­szość sto­ją­cych przy mnie prze­cho­dzi­ła na po­chyl­nię zmie­rza­ją­cą do góry, zro­bi­łem tak samo. Już na niej do­strze­głem ol­brzy­mi, nie­ru­cho­mo pło­ną­cy w po­wie­trzu na­pis DUKT CENTR – resz­ta li­ter z obu stron wy­my­ka­ła się, przez ich ogrom, wzro­ko­wi. Bez­sze­lest­nie wnio­sło mnie na ki­lo­me­tro­wy chy­ba pe­ron, od któ­re­go od­bi­jał wła­śnie wrze­cio­no­wa­ty sta­tek, uka­zu­jąc przy wzno­sze­niu swo­je po­dziu­ra­wio­ne świa­tła­mi dno. Zresz­tą może wła­śnie ten wie­lo­ry­bi kształt był pe­ro­nem, a ja zna­la­złem się na „ra­ście” – nie było na­wet kogo spy­tać, gdyż wo­kół roz­po­ście­ra­ła się pust­ka. Mu­sia­łem źle tra­fić. Część mego „pe­ro­nu” za­bu­do­wa­na była spłasz­czo­ny­mi po­miesz­cze­nia­mi bez przed­nich ścian. Zbli­żyw­szy się, do­strze­głem ro­dzaj sła­bo oświe­tlo­nych, ni­skich bok­sów, w któ­rych rzę­da­mi spo­czy­wa­ły czar­ne ma­szy­ny. Wzią­łem je za auta. Ale gdy dwie naj­bliż­sze wy­su­nę­ły się i nim zdą­ży­łem się cof­nąć, mi­nę­ły mnie, roz­wi­ja­jąc od razu wiel­ką szyb­kość, uj­rza­łem, nim zni­kły w per­spek­ty­wie pa­ra­bo­licz­nych sko­sów, że nie mają kół, okien ani drzwi, opły­wo­we, niby ol­brzy­mie czar­ne kro­ple. Auta czy nie – po­my­śla­łem – w każ­dym ra­zie to chy­ba ja­kiś par­king? Może wła­śnie tych „ra­stów”? Uzna­łem, że naj­le­piej bę­dzie, je­śli za­cze­kam, aż ktoś przyj­dzie, i po­ja­dę ra­zem z nim, a przy­naj­mniej do­wiem się cze­goś. Mój pe­ron, unie­sio­ny lek­ko jak skrzy­dło nie­moż­li­we­go sa­mo­lo­tu, trwał jed­nak pu­sty, tyl­ko czar­ne ma­szy­ny wy­my­ka­ły się po­je­dyn­czo lub po kil­ka na­raz ze swo­ich me­ta­lo­wych nor i gna­ły, za­wsze w jed­ną stro­nę. Zsze­dłem na sam brzeg pe­ro­nu, aż znów dała znać o so­bie ta nie­wi­dzial­na, sprę­ży­sta siła, za­pew­nia­ją­ca bez­pie­czeń­stwo. Na­praw­dę wi­siał w po­wie­trzu, ni­czym nie­pod­par­ty. Uno­sząc gło­wę, zo­ba­czy­łem wie­le po­dob­nych mu, tak samo szy­bu­ją­cych nie­ru­cho­mo w prze­strze­ni z wy­ga­szo­ny­mi wiel­ki­mi świa­tła­mi; pło­nę­ły u in­nych, tam, gdzie przy­bi­ja­ły stat­ki. Nie były to jed­nak ra­kie­ty ani na­wet po­ci­ski, jak ten, któ­ry przy­wiózł mnie z Luny.

Sta­łem dłu­go, aż za­uwa­ży­łem, na tle na­stęp­nych ja­kichś hal – nie wie­dzia­łem zresz­tą, czy są lu­strza­nym od­bi­ciem tej, czy rze­czy­wi­sto­ścią – mia­ro­wo su­ną­ce po­wie­trzem ogni­ste li­te­ry SO­AMO SO­AMO SO­AMO, prze­rwa, błę­kit­ny błysk i NEO­NAX NEO­NAX NEO­NAX, może były to na­zwy sta­cji, może re­kla­mo­wa­nych pro­duk­tów. Nic mi nie mó­wi­ły.

Naj­wyż­szy czas, że­bym zna­lazł tego fa­ce­ta – po­my­śla­łem, za­wró­ci­łem na pię­cie i od­na­la­zł­szy od­wrot­nie pły­ną­cy chod­nik, zje­cha­łem nim w dół. Oka­za­ło się, że to nie ten po­ziom i na­wet nie ta hala, z któ­rej przy­by­łem na górę: po­zna­łem to po bra­ku owych ogrom­nych ko­lumn. Może zresz­tą to one wy­nio­sły się gdzieś; wszyst­ko uzna­wa­łem już za moż­li­we.

Zna­la­złem się wśród ca­łe­go lasu fon­tann; da­lej tra­fi­łem na bia­ło-ró­żo­wą salę, peł­ną ko­biet. Prze­cho­dząc, od nie­chce­nia we­tkną­łem rękę w stru­mień pod­świe­tlo­nej fon­tan­ny, może dla­te­go, że przy­jem­nie było spo­tkać coś cho­ciaż tro­chę swoj­skie­go. Nie po­czu­łem jed­nak nic, ta fon­tan­na była bez wody. Po chwi­li wy­da­ło mi się, że czu­ję kwia­to­wą woń. Zbli­ży­łem rękę do noz­drzy. Pach­nia­ła jak ty­siąc to­a­le­to­wych my­deł na­raz. Od­ru­cho­wo za­czą­łem wy­cie­rać ją w spodnie. Sta­łem już przed tą salą, peł­ną ko­biet, sa­mych ko­biet. Nie wy­glą­da­ła mi na sień to­a­let, w koń­cu jed­nak nie było to pew­ne. Wo­la­łem nie py­tać, za­wró­ci­łem więc. Mło­dy czło­wiek, ubra­ny, jak­by za­sty­gła na nim roz­le­wa­ją­ca się rtęć, bu­fia­sta (czy może pie­ni­sta ra­czej) u ra­mion, ob­ci­sła na bio­drach, roz­ma­wiał z ja­sno­wło­są dziew­czy­ną opar­tą ple­ca­mi o kie­lich fon­tan­ny. Dziew­czy­na, w ja­snej su­kien­ce, wca­le zwy­czaj­nej, co na­peł­ni­ło mnie otu­chą, trzy­ma­ła wią­zan­kę bla­do­ró­żo­wych kwia­tów i wtu­la­jąc w nie twarz, ocza­mi uśmie­cha­ła się do chłop­ca. W ostat­niej chwi­li, kie­dy sta­ną­łem przy nich i otwie­ra­łem już usta, zo­ba­czy­łem, że ona je te kwia­ty – i głos od­mó­wił mi na mgnie­nie po­słu­szeń­stwa. Żuła spo­koj­nie de­li­kat­ne płat­ki. Pod­nio­sła na mnie oczy. Znie­ru­cho­mia­ły. Ale do tego by­łem już przy­zwy­cza­jo­ny. Spy­ta­łem, gdzie jest We­wnętrz­ny Krąg.

Chło­piec wy­dał mi się nie­przy­jem­nie zdzi­wio­ny, czy na­wet zły, że ktoś ośmie­la się prze­ry­wać to sam na sam. Wi­dać po­peł­ni­łem nie­wła­ści­wość. Po­pa­trzał naj­pierw w górę, po­tem spu­ścił oczy, jak­by spo­dzie­wał się jako przy­czy­nę mego wzro­stu od­na­leźć ja­kieś szczu­dła. Na­wet się nie ode­zwał.

– O, tam – za­wo­ła­ła dziew­czy­na – rast na wuka, pana rast, zdą­ży pan, pręd­ko!

Pu­ści­łem się bie­giem w uka­za­ną stro­nę, ani wie­dząc do­kąd – wciąż prze­cież po­ję­cia nie mia­łem, jak wy­glą­da ten prze­klę­ty rast – po dzie­się­ciu kro­kach zo­ba­czy­łem sre­brzy­sty lej, scho­dzą­cy z wy­so­ko­ści, pod­sta­wę jed­nej z tych ogrom­nych ko­lumn, któ­re tak mnie przed­tem za­dzi­wi­ły – czyż­by to były la­ta­ją­ce ko­lum­ny? – lu­dzie spie­szy­li tam z róż­nych stron, na­raz zde­rzy­łem się z kimś. Na­wet się nie za­chwia­łem, sta­ną­łem tyl­ko jak wry­ty, a tam­ten, przy­sa­dzi­sty je­go­mość w po­ma­rań­czo­wym odzie­niu, padł i sta­ło się z nim coś nie­wia­ry­god­ne­go: jego fu­tro zwię­dło w oczach, za­pa­dło się jak prze­kłu­ty ba­lon! Sta­łem nad nim, osłu­pia­ły, nie­zdol­ny wy­beł­ko­tać prze­pro­sze­nia. Pod­niósł się, po­pa­trzał na mnie spode łba, ale nic nie po­wie­dział, od­wró­cił się i od­szedł za­ma­szy­stym kro­kiem, ma­ni­pu­lu­jąc przy pier­si – a jego strój wy­peł­nił się i za­świet­niał na nowo...

Na wska­za­nym przez dziew­czy­nę miej­scu nie było już ni­ko­go. Po tej przy­go­dzie zre­zy­gno­wa­łem na do­bre z po­szu­ki­wa­nia ra­stów, We­wnętrz­ne­go Krę­gu, duk­tów, sty­ku i po­sta­no­wi­łem wy­do­stać się z dwor­ca. Do­tych­cza­so­we do­świad­cze­nia nie za­chę­ca­ły do na­ga­by­wa­nia prze­chod­niów, po­je­cha­łem więc na chy­bił tra­fił za sko­śną błę­kit­ną strza­łą w górę, bez więk­sze­go wra­że­nia prze­ni­ka­jąc wła­snym cia­łem przez dwa ko­lej­ne, roz­ja­rzo­ne w po­wie­trzu na­pi­sy: OB­WO­DY MIEJ­SCO­WE. Tra­fi­łem na eska­la­tor, dość lud­ny. Na­stęp­na kon­dy­gna­cja utrzy­ma­na była w to­nie przy­ćmio­ne­go, zło­ty­mi wy­krzyk­ni­ka­mi żył­ko­wa­ne­go brą­zu. Płyn­ne zej­ścia stro­pów i za­klę­słych ścian. Bez­su­fi­to­we, górą jak­by w świe­cą­cym pu­chu za­nu­rzo­ne ko­ry­ta­rze. Jak gdy­bym zbli­żał się do ja­kichś prze­strze­ni miesz­kal­nych, oto­cze­nie mia­ło w so­bie coś z sys­te­mu gi­gan­tycz­nych hal­lów ho­te­lo­wych – okien­ka, ni­klo­we rury wzdłuż ścian, wnę­ki z ja­ki­miś urzę­du­ją­cy­mi, może to były kan­to­ry wy­mia­ny, może pocz­ta, sze­dłem da­lej. By­łem już pra­wie pew­ny, że nie tra­fię tędy do wyj­ścia i (oce­ni­łem to po trwa­niu jaz­dy w górę) że znaj­du­ję się w na­po­wietrz­nej czę­ści dwor­ca, wciąż jed­nak za­cho­wy­wa­łem ten sam kie­ru­nek. Nie­spo­dzia­na pust­ka, pły­ty ma­li­no­wych okła­dzin z iskrzą­cy­mi się gwiazd­ka­mi, sze­re­gi drzwi. Naj­bliż­sze były nie­do­mknię­te. Zaj­rza­łem do środ­ka. Ja­kiś wiel­ki, bar­czy­sty czło­wiek zro­bił w tej­że chwi­li to samo z prze­ciw­nej stro­ny. Ja sam w ca­ło­ścien­nym lu­strze. Uchy­li­łem drzwi sze­rzej. Por­ce­la­na, srebr­ne rury, ni­kiel. To­a­le­ty.

Tro­chę chcia­ło mi się śmiać, ale w su­mie by­łem ra­czej ogłu­pia­ły. Za­wró­ci­łem szyb­ko, inny ko­ry­tarz, bia­łe jak mle­ko pasy pły­ną­ce w dół. Po­ręcz eska­la­to­ra była mięk­ka, cie­pła, nie li­czy­łem ucho­dzą­cych pię­ter, co­raz wię­cej lu­dzi, za­trzy­my­wa­li się u ema­lio­wa­nych pu­deł, któ­re co krok wy­ra­sta­ły ze ścia­ny, jed­no do­tknię­cie pal­ca, coś wpa­da­ło do ręki, cho­wa­li to do kie­sze­ni i szli da­lej. Sam nie wiem, cze­mu po­stą­pi­łem do­kład­nie jak czło­wiek w luź­nym, fio­le­to­wym odzie­niu przede mną; kla­wisz z małą wklę­sło­ścią na czu­bek pal­ca, na­ci­śnię­cie, pro­sto w nad­sta­wio­ną garść wpa­dła mi barw­na, pół­przej­rzy­sta rur­ka, jak­by na­grza­na. Po­trzą­sną­łem nią, zbli­ży­łem do oczu, pi­guł­ki ja­kieś? Nie. Ko­rek? Nie mia­ła kor­ka, żad­ne­go za­mknię­cia. Do cze­go to? Co ro­bi­li tam­ci? Cho­wa­li do kie­sze­ni. Na­pis na au­to­ma­cie: LAR­GAN. Sta­łem; po­trą­ca­no mnie. I na­gle wy­da­łem się so­bie mał­pą, któ­rej po­da­no pió­ro wiecz­ne czy za­pal­nicz­kę; na uła­mek se­kun­dy ogar­nę­ła mnie śle­pa wście­kłość; za­ci­sną­łem szczę­ki, zmru­ży­łem oczy i włą­czy­łem się, lek­ko zgar­bio­ny, w stru­mień idą­cych. Ko­ry­tarz roz­sze­rzał się, był już salą. Ogni­ste li­te­ry: REAL AMMO REAL AMMO.

Po­przez nurt spie­szą­cych, po­nad ich gło­wa­mi, do­strze­głem z dala okno. Pierw­sze okno. Pa­no­ra­micz­ne, ogrom­ne.

Jak­by wszyst­kie fir­ma­men­ty nocy rzu­co­ne na płask. Po ho­ry­zont z roz­ja­rzo­nej mgły – ko­lo­ro­we ga­lak­ty­ki pla­ców, sku­pi­ska spi­ral­nych świa­teł, łuny mżą­ce nad dra­pa­cza­mi, uli­ce: peł­za­nie, ro­bacz­ko­wy ruch świetl­nych pa­cior­ków, a nad tym, w pio­nach, ko­tło­wa­nie się neo­nów, pió­ro­pu­sze i bły­ska­wi­ce, koła, sa­mo­lo­ty i flasz­ki z ognia, czer­wo­ne dmu­chaw­ce sy­gna­ło­wych świa­teł na igli­cach, mo­men­tal­ne słoń­ca i krwo­to­ki re­klam, me­cha­nicz­nie gwał­tow­ne. Sta­łem i pa­trza­łem, sły­sząc za sobą mia­ro­wy szmer se­tek stóp. Na­raz mia­sto zni­kło i uka­za­ła się ol­brzy­mia, trzy­me­tro­wa twarz.

– Nada­li­śmy ze­staw kro­nik z lat sie­dem­dzie­sią­tych w cy­klu „wi­zje sta­rych sto­lic”. Obec­nie trans­tel prze­no­si swój za­sięg na stu­dia ko­smo­li­tów...

Ucie­kłem pra­wie. To nie było okno. Te­le­wi­zor ja­kiś. Przy­spie­sza­łem kro­ku. Spo­ci­łem się tro­chę.

Na dół. Szyb­ciej. Zło­te kwa­dra­ty świa­teł. We­wnątrz tłu­my, pia­na na szklan­kach, pra­wie czar­ny płyn, nie piwo, bo z ja­do­wi­tym zie­lon­ka­wym lśnie­niem, i mło­dzież, chłop­cy i dziew­czę­ta, po­obej­mo­wa­ni, szóst­ka­mi, ósem­ka­mi, za­gra­dza­ją­cy całą sze­ro­kość przejść, szli na mnie, mu­sie­li roz­ry­wać ręce, żeby mnie prze­pu­ścić. Tar­gnę­ło mną. Ani wie­dząc kie­dy, wstą­pi­łem na ru­cho­my chod­nik. Mi­gnę­ły cał­kiem z bli­ska zdu­mio­ne oczy – ślicz­na, ciem­na dziew­czy­na w czymś, co błysz­cza­ło na niej jak na­fos­fo­ry­zo­wa­ny me­tal. Tka­ni­na przy­le­ga­ła do niej: była jak naga. Twa­rze bia­łe, żół­te, kil­ku wy­so­kich czar­nych, ale ja wciąż by­łem naj­wyż­szy. Roz­stę­po­wa­no się przede mną. Górą, za wy­pu­kły­mi szy­ba­mi, mknę­ły roz­wia­ne cie­nie, gra­ły nie­wi­dzial­ne or­kie­stry, a tu trwa­ła oso­bli­wa pro­me­na­da, w ciem­nych przej­ściach – bez­gło­we po­sta­ci ko­biet; puch okry­wa­ją­cy ich ra­mio­na świe­cił, że tyl­ko wy­chy­lo­ne szy­je ja­śnia­ły w nim jak bia­łe, dziw­ne ło­dy­gi, i roz­pró­szo­ny blask we wło­sach – sa­mo­świe­cą­cy pu­der? Wą­skie przej­ście wpro­wa­dzi­ło mnie w am­fi­la­dę gro­te­sko­wych, bo ru­cho­mych, ru­chli­wych na­wet po­są­gów; coś w ro­dza­ju sze­ro­kiej, bo­ka­mi unie­sio­nej uli­cy hu­cza­ło od śmie­chu, ba­wio­no się, co ich tak ba­wi­ło – te rzeź­by?

Ogrom­ne fi­gu­ry w stoż­kach re­flek­to­rów; lało się z nich świa­tło ru­bi­no­we, mio­do­we, gę­ste jak sy­rop, o nie­zwy­kłej kon­cen­tra­cji bar­wy. Sze­dłem bez­wol­nie, mru­żąc oczy, za­tra­ca­łem się. Stro­my, zie­lo­ny pa­saż, gro­te­sko­we pa­wi­lo­ny, pa­go­dy, do któ­rych szło się po most­kach, peł­no ma­łych lo­ka­li, woń sma­że­ni­ny, ostra, na­tar­czy­wa, rzę­dy ga­zo­wych pło­my­ków za szy­ba­mi, grze­chot szkła, po­wta­rza­ją­ce się, me­ta­licz­ne, nie­zro­zu­mia­łe dźwię­ki. Tłum, któ­ry mnie tu wniósł, zde­rzył się z in­nym, po­tem zro­bi­ło się luź­niej, wszy­scy wsia­da­li do otwar­te­go na prze­strzał wa­go­nu, nie, był tyl­ko prze­zro­czy­sty, jak od­la­ny ze szkła, na­wet sie­dze­nia jak szkla­ne, choć mięk­kie. Ani wie­dzia­łem, kie­dy zna­la­złem się w środ­ku – je­cha­li­śmy. Wa­gon gnał, lu­dzie prze­krzy­ki­wa­li gło­śnik po­wta­rza­ją­cy: „po­ziom Me­ri­dio­nal, po­ziom Me­ri­dio­nal, sty­ki na Spi­ro, Blekk, Fro­som”, cały wa­gon top­niał, jak­by prze­kłu­wa­ny sno­pa­mi świa­teł, ścia­ny prze­la­ty­wa­ły smu­ga­mi pło­mie­nia i barw, pa­ra­bo­licz­ne łuki, bia­łe pe­ro­ny, „For­te­ran, For­te­ran, sty­ki Ga­lee, sty­ki ra­stów ze­wnętrz­nych, Ma­kra” – mam­ro­tał gło­śnik, wa­gon za­trzy­my­wał się i gnał da­lej; od­kry­łem za­dzi­wia­ją­cą rzecz: nie czu­ło się ha­mo­wa­nia i przy­spie­sza­nia, jak­by znie­sio­na zo­sta­ła bez­wład­ność. Jak to było moż­li­we? Spraw­dzi­łem, ugi­na­jąc lek­ko ko­la­na, na trzech ko­lej­nych przy­stan­kach. Na wi­ra­żach też nic. Lu­dzie wy­sia­da­li, wcho­dzi­li, na przed­niej plat­for­mie sta­ła ko­bie­ta z psem, ni­g­dy ta­kie­go nie wi­dzia­łem, był ogrom­ny, z gło­wą jak kula, bar­dzo brzyd­ki, w jego orze­cho­wych, spo­koj­nych oczach od­bi­ja­ły się pę­dzą­ce wstecz, po­mniej­szo­ne gir­lan­dy świa­teł. RAM­BRENT RAM­BRENT. Za­ło­po­ta­ło od bia­łych i si­na­wych świe­tlów­ko­wych rur, scho­dy z kry­sta­licz­ne­go bla­sku, czar­ne fron­to­ny, blask ka­mie­niał po­wo­li, wa­gon stał. Wy­sia­dłem i osłu­pia­łem. Nad za­głę­bio­ną am­fi­te­atral­nie tar­czą przy­stan­ku wzno­si­ła się wie­lo­po­zio­mo­wa, zna­na kon­struk­cja; by­łem wciąż na dwor­cu, w in­nym miej­scu tej sa­mej gi­gan­tycz­nej hali, roz­dę­tej bia­ły­mi wy­ma­cha­mi płasz­czyzn. Skie­ro­wa­łem się ku kra­wę­dzi tego geo­me­trycz­nie do­kład­ne­go za­głę­bie­nia – wa­gon od­je­chał już – i prze­ży­łem ko­lej­ne zdu­mie­nie: nie na dole by­łem, jak mi się wy­da­ło, znaj­do­wa­łem się wła­śnie wy­so­ko, ze czter­dzie­ści pię­ter nad wstąż­ka­mi wi­dzial­nych w ot­chła­ni chod­ni­ków, nad srebr­ny­mi po­kła­da­mi wciąż mia­ro­wo szy­bu­ją­cych pe­ro­nów, wcho­dzi­ły mię­dzy nie dłu­gie, mil­czą­ce ciel­ska i lu­dzie wy­do­sta­wa­li się z nich przez sze­re­gi klap, jak­by te po­two­ry, te chro­mo­wa­ne ryby skła­da­ły w re­gu­lar­nych od­stę­pach zło­gi czar­nej i ko­lo­ro­wej ikry. Nad tym wszyst­kim, w od­da­li, po­przez mgieł­kę od­le­gło­ści, wi­dzia­łem po­ru­sza­ją­ce się, jak po nie­wi­dzial­nej li­nie, zło­te sło­wa:

GLE­NIA­NA ROON PO­WRA­CA­JĄ­CA DZIŚ NA­GRA­NIEM MI­MOR­FICZ­NE­GO RE­ALU OD­DA­JE W ORA­TO­RIUM HOŁD PA­MIĘ­CI RAP­PE­RA KE­RXA PO­LI­TRY. TER­MI­NAL DZIEN­NIK DO­NO­SI: DZI­SIAJ W AM­MON­LEE PE­TI­FAR­GUE DO­PRO­WA­DZIŁ DO SY­STO­LI­ZA­CJI PIERW­SZY EN­ZOM. GŁOS ZNA­KO­MI­TE­GO GRA­WI­STY­KA NADA­MY O GO­DZI­NIE DWU­DZIE­STEJ SIÓD­MEJ. PRZE­WA­GA AR­RA­KE­RA. AR­RA­KER PO­WTÓ­RZYŁ SWÓJ SUK­CES JAKO PIERW­SZY OB­LI­TE­RO­WIEC SE­ZO­NU W TRANS­WA­AL­SKIM STA­DIO­NIE.

Od­sze­dłem. Więc na­wet ra­chu­ba cza­su się zmie­ni­ła. Tra­fia­ne świa­tłem ol­brzy­mich li­ter, któ­re jak sze­re­gi pło­ną­cych li­no­skocz­ków mknę­ły nad mo­rzem głów, me­ta­licz­ne tka­ni­ny ko­bie­cych su­kien fi­lo­wa­ły na­gły­mi pło­my­ka­mi. Sze­dłem, nie wie­dząc o tym, a coś po­wta­rza­ło we mnie da­lej: więc na­wet czas się zmie­nił. To jak­by do­bi­ło mnie. Nie wi­dzia­łem nic otwar­ty­mi ocza­mi. Chcia­łem tyl­ko jed­ne­go: wyjść stąd, wy­do­stać się z tego pie­kiel­ne­go dwor­ca, zna­leźć się pod go­łym nie­bem, na wol­nej prze­strze­ni, zo­ba­czyć gwiaz­dy, po­czuć wiatr.

Przy­cią­gnę­ła mnie ale­ja wy­dłu­żo­nych świa­teł; w prze­świe­ca­ją­cym ka­mie­niu stro­pów pi­sa­ło coś – li­te­ry kre­ślił za­mknię­ty w ala­ba­strze ostry pło­myk – TE­LE­TRANS TE­LE­PORT TE­LE­THON, przez ostro­łu­ko­we drzwi (ale to był ja­kiś nie­moż­li­wy, z po­sad wy­wa­żo­ny łuk, ni­czym ne­ga­tyw dzio­ba ra­kie­ty) do­sta­łem się do sali na­kry­tej za­mar­z­łym zło­tym po­ża­rem. We wnę­kach ścian – set­ki ka­bin, lu­dzie wbie­ga­li do nich, wy­pa­da­li z po­śpie­chem, rzu­ca­li na pod­ło­gę po­rwa­ne pa­ski, nie ta­śmy te­le­gra­ficz­ne, to było coś in­ne­go, z wy­tło­czo­ny­mi gru­zeł­ka­mi, inni dep­ta­li po tych strzę­pach. Chcia­łem wyjść, przez po­mył­kę wsze­dłem do ciem­ne­go wnę­trza, nim zdą­ży­łem się cof­nąć, coś za­brzę­cza­ło, błysk, jak gdy­by fo­to­gra­ficz­nej lam­py, i ze szcze­li­ny obrze­żo­nej me­ta­lem, jak z li­stow­ni­ka, wy­su­nął się we dwo­je zło­żo­ny ar­ku­sik błysz­czą­ce­go pa­pie­ru. Ują­łem go, otwar­łem, wy­chy­nę­ła z nie­go ludz­ka gło­wa, o nie­do­mknię­tych, skrzy­wio­nych lek­ko cien­kich war­gach, pa­trza­ła na mnie przy­mru­żo­ny­mi ocza­mi: to by­łem ja sam! Zło­ży­łem na dwo­je pa­pier i pla­stycz­ne wid­mo zni­kło. Roz­chy­li­łem po­wo­li brze­gi, nic, sze­rzej, po­ja­wi­ło się znów, jak gdy­by wy­sko­czy­ło zni­kąd, od­cię­ta od tu­ło­wia, za­wie­szo­na nad kart­ką pa­pie­ru gło­wa z nie­zbyt ro­zum­nym wy­ra­zem. Spo­glą­da­łem chwi­lę we wła­sną twarz – co to było, trój­wy­mia­ro­wa fo­to­gra­fia? Wsa­dzi­łem kart­kę do kie­sze­ni i wy­sze­dłem. Zło­te pie­kło zda­wa­ło się opa­dać na gło­wy tłu­mu, su­fit z ogni­stej mag­my, nie­re­al­nej, ale zio­ną­cej praw­dzi­wym po­ża­rem, i nikt nie pa­trzał nań, za­afe­ro­wa­ni bie­ga­li od jed­nej ka­bi­ny do dru­giej, zie­lo­ne li­te­ry ska­ka­ły w głę­bi, ko­lum­ny cyfr zstę­po­wa­ły po wą­skich ekra­nach, inne ka­bi­ny, za­miast drzwi – ro­le­ty bły­ska­wicz­nie wzno­szą­ce się przy czy­imś zbli­że­niu; zna­la­złem na­resz­cie wyj­ście.

Ko­ry­tarz, wy­gię­ty, o po­chy­lo­nej pod­ło­dze, jak cza­sem w te­atrze, ze ścian wy­kwi­ta­ły sty­li­zo­wa­ne kon­chy, górą pę­dzi­ły sło­wa IN­FOR IN­FOR IN­FOR, bez koń­ca.

Pierw­szy raz zo­ba­czy­łem in­for na Lu­nie i wzią­łem go za sztucz­ny kwiat.

Zbli­ży­łem twarz do se­le­dy­no­we­go kie­li­cha, któ­ry na­tych­miast, nim war­gi roz­war­łem, za­stygł w ocze­ki­wa­niu.

– Któ­rę­dy mogę wyjść? – spy­ta­łem, nie­zbyt przy­tom­nie.

– Do­kąd? – od­parł na­tych­miast cie­pły alt.

– Do mia­sta.

– Do któ­rej dziel­ni­cy?

– Wszyst­ko jed­no.

– Na któ­ry po­ziom?

– Wszyst­ko jed­no, chcę wyjść z dwor­ca!

– Me­ri­dio­nal, ra­sty: sto sześć, sto sie­dem­na­ście, zero osiem, zero dwa. Tri­dukt, po­ziom AF, AG, AC, po­ziom mi­tów okręż­ny, dwa­na­ście i szes­na­ście, po­ziom na­dir pro­wa­dzi w każ­dym kie­run­ku po­łu­dnio­wym. Po­ziom cen­tral­ny – gli­de­rów, czer­wo­ny miej­sco­wy, bia­ły zdal­ny, A, B i W. Po­ziom ulde­rów, bez­po­śred­ni, wszyst­kie eska­le od trze­cie­go w górę... – re­cy­to­wał śpiew­nie ko­bie­cy głos.

Mia­łem ocho­tę wy­rwać ze ścia­ny mi­kro­fon, któ­ry z taką tro­skli­wo­ścią po­chy­lał się ku mo­jej twa­rzy. Od­sze­dłem. Idio­ta! Idio­ta! – meł­ło we mnie z każ­dym kro­kiem. EX EX EX EX – po­wta­rzał su­ną­cy w gó­rze, cy­try­no­wą mgieł­ką obrze­żo­ny na­pis. Może to exit? Wyj­ście?

Ogrom­ny na­pis. EXO­TAL. Do­sta­łem się w gwał­tow­ny prąd cie­płe­go po­wie­trza, aż mi w nim no­gaw­ki za­ło­po­ta­ły. Zna­la­złem się pod wol­nym nie­bem. Ale czerń nocy od­bie­gła da­le­ko w prze­strzeń, od­rzu­co­na mro­wiem świa­teł. Ol­brzy­mia re­stau­ra­cja – sto­li­ki, któ­rych ta­fle ja­śnia­ły róż­ny­mi ko­lo­ra­mi, nad nimi od dołu, więc tro­chę nie­sa­mo­wi­cie oświe­tlo­ne twa­rze, peł­ne głę­bo­kich cie­ni. Ni­skie fo­te­le, czar­ny płyn z zie­lo­ną pia­ną w szklan­kach, lam­pio­ny, z któ­rych sy­pa­ły się drob­ne iskry, nie, świe­tli­ki ra­czej, jak chma­ry pło­ną­cych ciem. Cha­os świa­teł wy­ga­szał gwiaz­dy. Kie­dy pod­nio­słem gło­wę, zo­ba­czy­łem tyl­ko czar­ną pust­kę. A jed­nak, za­dzi­wia­ją­ca rzecz, w tej chwi­li jej śle­pa obec­ność na­peł­ni­ła mnie jak­by otu­chą. Sta­łem i pa­trza­łem. Ktoś mu­snął mnie w przej­ściu, po­czu­łem woń per­fum, ostrą i ła­god­ną za­ra­zem, prze­szła para, dziew­czy­na od­wró­ci­ła się do męż­czy­zny, jej ra­mio­na i pier­si za­to­pio­ne były w pu­szy­stym ob­ło­ku, we­szła w jego ob­ję­cia, tań­czy­li. Jesz­cze tań­czą – po­my­śla­łem. – Do­bre i to. Para zro­bi­ła kil­ka kro­ków, bla­dy, rtę­cio­wy krąg pod­niósł ją wraz z in­ny­mi pa­ra­mi, ich ciem­no­czer­wo­ne cie­nie po­ru­sza­ły się pod jego ogrom­ną, po­wo­li jak dysk wi­ru­ją­cą pły­tą; nie opie­ra­ła się na ni­czym, nie mia­ła na­wet osi, ob­ra­ca­ła się w dźwię­kach mu­zy­ki, za­wie­szo­na w po­wie­trzu. Po­sze­dłem mię­dzy sto­li­ka­mi. Mięk­ki pla­styk, po któ­rym stą­pa­łem, skoń­czył się, do­ty­kał chro­po­wa­tej ska­ły. Przez świetl­ną za­sło­nę wsze­dłem do środ­ka, uj­rza­łem się w skal­nej gro­cie. Jak gdy­by dzie­sięć czy pięć­dzie­siąt go­tyc­kich naw wznie­sio­nych ze sta­lak­ty­tów, ży­ło­wa­te na­cie­ki per­li­stych mi­ne­ra­łów obej­mo­wa­ły wy­lo­ty ja­skiń, sie­dzie­li w nich lu­dzie, nogi zwie­sza­li w pust­kę, mię­dzy ich ko­la­na­mi pło­nę­ły chwiej­ne pło­my­ki, a w dole roz­po­ście­ra­ła się nie­zmą­ce­nie czar­na ta­fla pod­ziem­ne­go je­zio­ra, od­bi­ja­jąc w so­bie zbie­gi skał. Tam, na skle­co­nych byle jak tra­tew­kach, też spo­czy­wa­li lu­dzie, zwró­ce­ni wszy­scy w jed­ną stro­nę. Zsze­dłem nad samą wodę i zo­ba­czy­łem po dru­giej stro­nie, na pia­sku, tan­cer­kę. Wy­da­ła mi się naga, ale bia­łość jej cia­ła była nie­na­tu­ral­na. Ma­ły­mi, chwiej­ny­mi kro­ka­mi zbie­gła ku wo­dzie, kie­dy od­bi­ła się w niej, roz­ło­ży­ła na­gle ręce, skło­ni­ła gło­wę – to był ko­niec, lecz nikt nie za­kla­skał, tan­cer­ka trwa­ła kil­ka se­kund bez ru­chu, po­tem po­szła wol­no brze­giem, ob­cho­dząc wko­ło nie­rów­ną li­nię brze­gu. Była może o trzy­dzie­ści kro­ków ode mnie, kie­dy coś się z nią sta­ło. Przed chwi­lą wi­dzia­łem jesz­cze jej uśmiech­nię­tą, wy­czer­pa­ną twarz, na­gle jak­by ją coś prze­sło­ni­ło, syl­wet­ka jej za­drża­ła i zni­kła.

– Czy pła­wę dla pana? – roz­legł się za mną uprzej­my głos. Od­wró­ci­łem się, ni­ko­go, tyl­ko opły­wo­wy sto­lik, kro­czą­cy na śmiesz­nie zgię­tych nóż­kach; po­ru­szał się, kie­lisz­ki z mu­su­ją­cym pły­nem sto­ją­ce sze­re­ga­mi na bocz­nych tac­kach drża­ły – jed­no ra­mię pod­ty­ka­ło mi uprzej­mie ów na­pój, dru­gie się­ga­ło już po ta­lerz, z otwo­rem na pa­lec, po­dob­ny do ma­łej, wklę­słej pa­le­ty – to był au­to­mat, wi­dzia­łem tle­ją­cy za cen­tral­ną szyb­ką żar jego tran­zy­sto­ro­we­go ser­ca.

Wy­mi­ną­łem tak wier­no­pod­dań­czo wy­cią­ga­ją­ce się owa­dzie ra­mio­na, ob­ju­czo­ne przy­sma­ka­mi, któ­ry­mi wzgar­dzi­łem, i wy­sze­dłem szyb­ko ze sztucz­nej gro­ty, za­ci­snąw­szy szczę­ki, jak­by spo­tka­ła mnie nie­zro­zu­mia­ła obe­lga. Prze­sze­dłem przez całą sze­ro­kość te­ra­sy, mię­dzy esa­mi sto­li­ków, pod ale­ja­mi lam­pio­nów, ob­sy­py­wa­ny nie­waż­kim py­łem roz­pa­da­ją­cych się, do­go­ry­wa­ją­cych świe­tli­ków, czar­nych, zło­tych. U sa­me­go brze­gu, ob­wie­dzio­ne­go ka­mie­niem, sta­rym, jak­by przy­mglo­nym od żół­ta­we­go po­ro­stu, owiał mnie na­resz­cie praw­dzi­wy wiatr, czy­sty, chłod­ny. Obok stał wol­ny sto­lik. Usia­dłem, nie­po­ręcz­nie, ple­ca­mi do lu­dzi, pa­trząc w noc. W dole roz­po­ście­ra­ła się ciem­ność, bez­kształt­na i nie­spo­dzia­na, do­pie­ro da­le­ko, bar­dzo da­le­ko na jej obrze­żach tla­ły cien­kie, chwiej­ne świa­tła, oso­bli­wie nie­pew­ne, jak­by to nie była elek­trycz­ność, a jesz­cze da­lej wzno­si­ły się w nie­bo szpa­dy świa­tła, zim­ne, cien­kie, nie wie­dzia­łem, domy czy słu­py ja­kieś, wziął­bym je za sno­py re­flek­to­rów, gdy­by nie to, że zna­czy­ła je de­li­kat­na sia­tecz­ka – tak mógł­by wy­glą­dać wbi­ty na­sa­dą w zie­mię szkla­ny cy­lin­der, do­się­ga­ją­cy chmur, wy­peł­nio­ny na prze­mian wklę­sły­mi i wy­pu­kły­mi so­czew­ka­mi. Mu­sia­ły być nie­praw­do­po­dob­nej wy­so­ko­ści, wo­kół nich mży­ło nie­co świa­teł, pul­su­ją­cych tak, że raz oka­lał je wie­niec po­ma­rań­czo­wej, a raz pra­wie bia­łej po­świa­ty. To było wszyst­ko, tak wy­glą­da­ło mia­sto; usi­ło­wa­łem od­na­leźć uli­ce, do­my­ślić się ich, lecz ten ciem­ny i jak gdy­by mar­twy ob­szar w dole roz­po­ście­rał się na wszyst­kie stro­ny, nie­roz­wid­nio­ny ani iskier­ką.

– Kol?... – usły­sza­łem wy­po­wie­dzia­ne chy­ba nie po raz pierw­szy, ale zra­zu nie wzią­łem tego do sie­bie. Nim się jesz­cze od­wró­ci­łem na do­bre, zro­bił to za mnie fo­tel. Sta­ła przede mną dziew­czy­na, może dwu­dzie­sto­let­nia, w błę­ki­cie, któ­ry przy­le­gał do niej jak za­krze­pły, ra­mio­na i pier­si gi­nę­ły w gra­na­to­wym pu­chu, któ­ry sta­wał się do­łem co­raz przej­rzyst­szy. Jej smu­kły, pięk­ny brzuch był jak rzeź­ba w od­dy­cha­ją­cym me­ta­lu. W uszach mia­ła coś świe­cą­ce­go, tak du­że­go, że za­sła­nia­ło kon­chy, małe, nie­pew­nie uśmiech­nię­te war­gi – uma­lo­wa­ne, noz­drza też we­wnątrz czer­wo­ne – za­uwa­ży­łem, że tak wła­śnie nosi się więk­szość ko­biet. Uję­ła obu­rącz opar­cie fo­te­la na­prze­ciw mnie, ze sło­wa­mi:

– Co u cie­bie, kol!

Usia­dła.

Od­nio­słem wra­że­nie, że jest tro­chę pi­ja­na.

– Nud­no tu – pod­ję­ła po chwi­li. – Nie? Weź­mie­my się gdzieś, kol?

– Nie je­stem kol... – za­czą­łem. Opar­ła się łok­cia­mi o sto­lik i po­ru­sza­ła ręką nad na­peł­nio­nym do po­ło­wy kie­lisz­kiem, aż ko­niec zło­te­go łań­cusz­ka, owi­nię­te­go wo­kół pal­ców, umo­czył się w pły­nie. Po­chy­la­ła się przy tym co­raz bar­dziej. Czu­łem jej od­dech. Je­że­li była pi­ja­na, to nie al­ko­ho­lem.

– Jak to? – po­wie­dzia­ła. – Je­steś. Mu­sisz być. Każ­dy jest kol. Chcesz? Weź­mie­my się?

Że­bym przy­naj­mniej wie­dział, co to zna­czy.

– Do­brze – po­wie­dzia­łem.

Wsta­ła. I ja wsta­łem z tego okrop­nie ni­skie­go fo­te­la.

– Jak ty to ro­bisz? – spy­ta­ła.

– Co?

Po­pa­trzy­ła na moje nogi.

– My­śla­łam, że sto­isz na pal­cach...

Uśmiech­ną­łem się, mil­cząc. Po­de­szła do mnie, wzię­ła mnie pod ra­mię i zno­wu się zdzi­wi­ła.

– Co ty tam masz?

– Gdzie, tu? Nic.

– Śpie­wasz – po­wie­dzia­ła i po­cią­gnę­ła mnie lek­ko. Po­szli­śmy mię­dzy sto­li­ka­mi, a ja za­sta­na­wia­łem się nad tym, co może zna­czyć „śpie­wasz” – może „bu­jasz”?

Za­pro­wa­dzi­ła mnie ku ciem­no­zło­tej ścia­nie, tam, gdzie świe­cił na niej znak po­dob­ny tro­chę do wio­li­no­we­go klu­cza. Kie­dy by­li­śmy tuż, ścia­na otwar­ła się. Po­czu­łem po­dmuch go­rą­ce­go po­wie­trza.

Wą­ski, srebr­ny eska­la­tor pły­nął w dół. Sta­li­śmy obok sie­bie. Nie się­ga­ła mi ra­mie­nia. Mia­ła ko­cią czasz­kę, czar­ne z błę­kit­nym lśnie­niem wło­sy, pro­fil może zbyt ostry, ale była ład­na. Tyl­ko te szkar­łat­ne noz­drza... Trzy­ma­ła mnie moc­no cien­ką dło­nią, zie­lo­ne pa­znok­cie wpi­ja­ły się w gru­by ma­te­riał swe­tra. Uśmiech­ną­łem się mimo woli, sa­my­mi ką­ci­ka­mi warg, na myśl o tym, gdzie by­wał do­tąd ten swe­ter i jak mało miał wspól­ne­go z ko­bie­cy­mi pal­ca­mi. Pod okrą­głym skle­pie­niem, któ­re od­dy­cha­ło świa­tła­mi – od różu w kar­min, od kar­mi­nu w róż – wy­szli­śmy na uli­cę. To zna­czy, po­my­śla­łem, że to uli­ca, ale ciem­ność nad nami co chwi­la roz­wid­nia­ła się, jak od mo­men­tal­ne­go świ­tu. Da­lej prze­pły­wa­ły dłu­gie, ni­skie syl­wet­ki, jak­by auta, ale wie­dzia­łem już, że nie ma aut. To mu­sia­ło być coś in­ne­go. Gdy­bym był sam, po­szedł­bym tą sze­ro­ką ar­te­rią, bo w dali ja­śnia­ły li­te­ry DO CEN­TRUM, ale to pew­no wca­le nie ozna­cza­ło cen­trum mia­sta. Zresz­tą da­łem się pro­wa­dzić. Jak­kol­wiek mia­ła się skoń­czyć ta przy­go­da, zna­la­złem prze­wod­nicz­kę i po­my­śla­łem – tym ra­zem już bez gnie­wu – o nie­szczę­snym fa­ce­cie, któ­ry te­raz, w trzy go­dzi­ny po moim przy­jeź­dzie, szu­kał mnie już na pew­no wszyst­ki­mi in­fo­ra­mi tego dwor­ca-mia­sta.

Mi­nę­li­śmy kil­ka pu­sto­sze­ją­cych lo­ka­li, wi­try­ny, w któ­rych gru­py ma­ne­ki­nów od­gry­wa­ły wciąż jed­ną i tę samą sce­nę, w kół­ko, i chęt­nie przy­sta­nął­bym, aby obej­rzeć, co one ro­bią, ale dziew­czy­na szła szyb­ko, stu­ka­jąc pan­to­fel­ka­mi, aż na wi­dok neo­no­wej twa­rzy z pul­su­ją­cy­mi ru­mień­ca­mi, któ­ra wciąż ob­li­zy­wa­ła się wy­wa­lo­nym śmiesz­nie ję­zy­kiem, za­wo­ła­ła:

– O, bon­sy! Chcesz bon­sa?

– A ty chcesz? – spy­ta­łem.

– Zda­je mi się, że tak.

We­szli­śmy do ma­łej błysz­czą­cej sal­ki. Za­miast su­fi­tu mia­ła dłu­gie rzę­dy go­re­ją­cych pło­mycz­ków, jak­by ga­zo­wych; z góry buch­nę­ło cie­pło, to chy­ba na­praw­dę był gaz. W ścia­nach wid­nia­ły nie­wiel­kie wnę­ki z pul­pi­ta­mi; kie­dy­śmy po­de­szli do jed­nej, po obu stro­nach wy­su­nę­ły się ze ścian sie­dze­nia, wy­glą­da­ło to, jak­by wy­ro­sły z niej naj­pierw nie­roz­wi­nię­te, jak pącz­ki, roz­płasz­czy­ły się w po­wie­trzu i za­klę­snąw­szy, znie­ru­cho­mia­ły. Sie­dli­śmy na­prze­ciw sie­bie, dziew­czy­na stuk­nę­ła dwo­ma pal­ca­mi w me­ta­lo­wą płyt­kę sto­li­ka, ze ścia­ny wy­sko­czy­ła ni­klo­wa łap­ka, rzu­ci­ła przed każ­de z nas po ma­łym ta­le­rzy­ku i dwo­ma bły­ska­wicz­ny­mi ru­cha­mi ci­snę­ła na oba po por­cji bia­ła­wej masy, któ­ra pie­niąc się, zbrą­zo­wia­ła i za­sty­gła, a rów­no­cze­śnie po­ciem­niał i sam ta­le­rzyk. Dziew­czy­na zwi­nę­ła go wów­czas – nie był to wca­le ta­le­rzyk – na kształt na­le­śni­ka i za­czę­ła jeść.

– Och – po­wie­dzia­ła peł­ny­mi usta­mi – nie wie­dzia­łam na­wet, jaka je­stem głod­na!

Zro­bi­łem do­kład­nie jak ona. Bons nie był po­dob­ny w sma­ku do ni­cze­go, co kie­dy­kol­wiek ja­dłem. Trzesz­czał pod zę­ba­mi jak świe­żo upie­czo­na buł­ka, ale na­tych­miast roz­sy­py­wał się i roz­pły­wał na ję­zy­ku; bru­nat­na masa, któ­ra znaj­do­wa­ła się w środ­ku, była ostro przy­pra­wio­na. Po­my­śla­łem, że będę lu­bił bon­sy.

– Jesz­cze? – spy­ta­łem, kie­dy zja­dła swo­je­go. Uśmiech­nę­ła się, po­trzą­sa­jąc gło­wą. Wy­cho­dząc, w przej­ściu wło­ży­ła na chwi­lę obie dło­nie do ma­łej ni­szy wy­kła­da­nej ka­fel­ka­mi – coś w niej szu­mia­ło. Na­śla­do­wa­łem ją. Ła­sko­czą­cy wi­cher owiał mi pal­ce; kie­dy je wy­ją­łem, były już su­che i czy­ste. Po­je­cha­li­śmy po­tem sze­ro­kim eska­la­to­rem na górę. Nie wie­dzia­łem, czy to jesz­cze wciąż dwo­rzec, ale wo­la­łem nie py­tać. Wpro­wa­dzi­ła mnie do ma­łej ka­bi­ny w ścia­nie – było tam nie­zbyt ja­sno, mia­łem wra­że­nie, że górą prze­bie­ga­ją ja­kieś po­cią­gi, bo pod­ło­ga dy­go­ta­ła. Zro­bi­ło się na uła­mek se­kun­dy ciem­no, coś ode­tchnę­ło głę­bo­ko pod nami, jak­by me­ta­lo­wy po­twór wy­pu­ścił z płuc po­wie­trze, za­ja­śnia­ło, dziew­czy­na pchnę­ła drzwi. To była chy­ba na­praw­dę uli­ca. Znaj­do­wa­li­śmy się na niej cał­kiem sami. Nie­wiel­kie, strzy­żo­ne krze­wy ro­sły po obu stro­nach chod­ni­ka; nie­co da­lej sta­ły stło­czo­ne pła­skie, czar­ne ma­szy­ny, ja­kiś czło­wiek wy­szedł z cie­nia, skrył się za jed­ną – nie wi­dzia­łem, żeby otwie­rał drzwi, po pro­stu znikł na­gle, a ma­szy­na ru­szy­ła z miej­sca z ta­kim im­pe­tem, że mu­sia­ło go chy­ba roz­płasz­czyć na sie­dze­niu; nie wi­dzia­łem żad­nych do­mów; tyl­ko gład­ką jak stół jezd­nię, po­kry­tą pa­sa­mi ma­to­we­go me­ta­lu; na skrzy­żo­wa­niach po­ru­sza­ły się, za­wie­szo­ne nad bru­kiem, szcze­li­no­wa­te świa­tła, po­ma­rań­czo­we i czer­wo­ne; wy­glą­da­ły tro­chę jak ma­kie­ty wo­jen­nych re­flek­to­rów.

– Gdzie się weź­mie­my? – spy­ta­ła dziew­czy­na. Trzy­ma­ła mnie wciąż za ra­mię. Zwol­ni­ła kro­ku. Czer­wo­na smu­ga prze­szła po jej twa­rzy.

– Gdzie chcesz.

– To chodź­my do mnie. Nie war­to brać gli­de­ra. To bli­sko.

Po­szli­śmy przed sie­bie. Do­mów da­lej nie było wi­dać, a wiatr, bie­gną­cy z ciem­no­ści, spo­za krze­wów, był taki, jak­by roz­po­ście­ra­ła się tu wol­na prze­strzeń. Wo­kół dwor­ca, w sa­mym cen­trum? Dziw­ne mi się to wy­da­ło. Niósł sła­bą woń kwia­tów, któ­rą chwy­ta­łem chci­wie w noz­drza. Cze­rem­cha? Nie, to nie była cze­rem­cha.

Po­tem tra­fi­li­śmy na ru­cho­my chod­nik; sta­li­śmy na nim, oso­bli­wa para, świa­tła prze­pły­wa­ły, cza­sem śmi­gnął po­jazd, jak od­la­ny z jed­nej bry­ły czar­ne­go me­ta­lu, nie mia­ły okien, kół, na­wet świa­teł żad­nych, a pę­dzi­ły jak śle­pe, z nie­zwy­kłą szyb­ko­ścią. Te ru­cho­me świa­tła bu­cha­ły z wą­skich, pio­no­wych szcze­lin za­wie­szo­nych ni­sko nad zie­mią. Nie mo­głem się zo­rien­to­wać, czy mają coś wspól­ne­go z ru­chem i jego re­gu­la­cją.

Od cza­su do cza­su nie­wi­dzial­nym nie­bem prze­cią­gał, wy­so­ko nad nami, ża­ło­sny świst. Dziew­czy­na ze­szła na­gle z pły­ną­ce­go pasa, tyl­ko po to, aby wejść na inny, któ­ry po­mknął stro­mo w górę, i na­raz uj­rza­łem się wy­so­ko, na­po­wietrz­na jaz­da trwa­ła może pół mi­nu­ty i za­koń­czy­ła się na peł­nym sła­bo pach­ną­cych kwia­tów wy­stę­pie, jak­by­śmy się do­sta­li na ta­ras czy bal­kon ciem­ne­go domu, wje­chaw­szy przy­sta­wio­nym do ścia­ny trans­por­te­rem. Dziew­czy­na we­szła w głąb tej log­gii, a ja ocza­mi przy­wy­kły­mi już do ciem­no­ści wy­ła­wia­łem z niej wiel­kie syl­we­ty oko­licz­nych do­mów, bez­okien­ne, czar­ne, wy­mar­łe jak­by, bo nie tyl­ko brak było świa­teł – nie do­bie­gał tak­że naj­słab­szy dźwięk, oprócz ostre­go syku, zwia­stu­ją­ce­go prze­jazd uli­cą tych czar­nych ma­szyn; dzi­wi­ło mnie to, roz­myśl­ne chy­ba, za­ciem­nie­nie, jak rów­nież brak re­kla­mo­wych szyl­dów po neo­no­wej or­gii dwor­ca, nie mia­łem jed­nak cza­su na te roz­my­śla­nia. – Chodź, gdzie je­steś?! – usły­sza­łem szept. Wi­dzia­łem tyl­ko bla­dą pla­mę jej twa­rzy. Przy­ło­ży­ła rękę do drzwi, otwar­ły się, ale nie do miesz­ka­nia, pod­ło­ga mięk­ko ru­szy­ła wraz z nami – tu kro­ku nie moż­na po­stą­pić, po­my­śla­łem, dziw­ne, że mają jesz­cze nogi – ale ta iro­nia była li­chej pró­by, bra­ła się z nie­usta­ją­ce­go za­sko­cze­nia, z po­czu­cia nie­rze­czy­wi­sto­ści wszyst­kie­go, co dzia­ło się ze mną od wie­lu go­dzin.

By­li­śmy jak­by w wiel­kiej sie­ni czy ko­ry­ta­rzu, sze­ro­kim, pra­wie ciem­nym – ja­śnia­ły tyl­ko na­ro­ża ścian, po­wle­czo­ne smu­ga­mi lu­mi­ni­zu­ją­cej far­by. W naj­ciem­niej­szym miej­scu dziew­czy­na znów przy­ło­ży­ła roz­po­star­tą pła­sko dłoń do me­ta­lo­wej płyt­ki w drzwiach i we­szła pierw­sza. Zmru­ży­łem oczy; hall, moc­no oświe­tlo­ny, był pra­wie pu­sty – szła ku na­stęp­nym drzwiom; kie­dy zbli­ży­łem się do ścia­ny, ta na­gle otwar­ła się, uka­zu­jąc wnę­trze peł­ne ja­kichś me­ta­lo­wych bu­te­le­czek. Sta­ło się to tak na­gle, że mimo woli sta­ną­łem.

– Nie strasz mi sza­fy – po­wie­dzia­ła już z dru­gie­go po­ko­ju.

Wsze­dłem za nią.

Me­ble wy­glą­da­ły jak od­la­ne ze szkli­wa, fo­te­li­ki, ni­ska ka­nap­ka, małe sto­licz­ki – w pół­prze­zro­czy­stym two­rzy­wie krą­ży­ły wol­no roje świe­tli­ków, cza­sem roz­sy­py­wa­ły się, to znów spły­wa­ły w stru­mycz­ki i wte­dy we wnę­trzu sprzę­tów krą­ży­ła jak gdy­by bla­do­zie­lo­na, prze­mie­sza­na z ró­żo­wy­mi bły­ska­mi, świe­tli­sta krew.

– Cze­mu nie sia­dasz?

Sta­ła w głę­bi. Fo­tel roz­chy­lił się, by mnie przy­jąć. Nie cier­pia­łem tego. To szkli­wo nie było szkli­wem – wra­że­nie ta­kie, jak­bym usiadł na po­wietrz­nych po­dusz­kach, a spoj­rzaw­szy w dół mo­głem po­przez wy­gię­tą, gru­bą ta­flę sie­dze­nia wi­dzieć nie­wy­raź­nie pod­ło­gę.

Kie­dy wsze­dłem, wy­da­ło mi się, że ścia­na na­prze­ciw drzwi jest ze szkła i wi­dzę przez nią dru­gi po­kój, z ja­ki­miś ludź­mi, jak­by się tam od­by­wa­ło przy­ję­cie, ale ci lu­dzie byli nad­na­tu­ral­ne­go wzro­stu – i po­ją­łem na­raz, że mam przed sobą ca­ło­ścien­ny ekran te­le­wi­zyj­ny. Głos był wy­łą­czo­ny; te­raz, sie­dząc, wi­dzia­łem ogrom­ną ko­bie­cą twarz, zu­peł­nie jak­by ciem­no­skó­ra ol­brzym­ka za­glą­da­ła przez szy­bę do po­ko­ju; war­gi jej po­ru­sza­ły się, mó­wi­ła, a klej­no­ty za­kry­wa­ją­ce kon­chy uszu, wiel­ko­ści tar­czy, mi­go­ta­ły bry­lan­to­wo.

Po­pra­wi­łem się na fo­te­lu. Dziew­czy­na, z ręką osu­wa­ją­cą się po bio­drze – jej brzuch na­praw­dę wy­glą­dał jak rzeź­ba z la­zu­ro­we­go me­ta­lu – pa­trza­ła na mnie uważ­nie. Nie wy­glą­da­ła już na pi­ja­ną. Może mi się przed­tem tyl­ko zda­wa­ło.

– Jak się na­zy­wasz? – spy­ta­ła.

– Bregg. Hal Bregg. A ty?

– Nais. Ile masz lat?

Cie­ka­we zwy­cza­je – po­my­śla­łem. – Ale cóż – wi­dać tak trze­ba.

– Czter­dzie­ści – a co?

– Nic. My­śla­łam, że masz sto.

Uśmiech­ną­łem się.

– Mogę mieć, je­śli ci na tym za­le­ży. – Naj­śmiesz­niej­sze, że to praw­da – po­my­śla­łem.

– Co ci dać? – spy­ta­ła.

– Do pi­cia? Dzię­ku­ję, nic.

– Jak chcesz.

Po­de­szła do ścia­ny, otwo­rzył się jak­by mały bar. Za­sło­ni­ła sobą otwór. Kie­dy się od­wró­ci­ła, nio­sła tac­kę z kub­ka­mi i dwie­ma flasz­ka­mi. Lek­ko na­ci­snąw­szy flasz­kę, na­la­ła mi do peł­na – płyn wy­glą­dał zu­peł­nie jak mle­ko.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dzia­łem – dla mnie nie...

– Prze­cież nic ci nie daję – zdzi­wi­ła się.

Wi­dząc, że po­peł­ni­łem błąd, choć nie wie­dzia­łem jaki, mruk­ną­łem pod no­sem i wzią­łem ten ku­bek. So­bie na­la­ła z dru­giej flasz­ki. Płyn był ole­isty, bez­barw­ny, pod po­wierzch­nią lek­ko mu­so­wał, za­ra­zem ciem­nie­jąc, jak­by od ze­tknię­cia z po­wie­trzem; usia­dła i do­ty­ka­jąc war­ga­mi szkła, spy­ta­ła od nie­chce­nia:

– Kto ty je­steś?

– Kol – od­par­łem. Pod­nio­słem ku­bek, jak­bym chciał mu się przyj­rzeć, to mle­ko nie mia­ło żad­ne­go za­pa­chu. Nie tkną­łem go.

– Nie, se­rio – po­wie­dzia­ła. – My­śla­łeś, że na­da­ję w ciem­ne, co? Skąd. To był tyl­ko kals. By­łam z szóst­ką, wiesz, ale zro­bi­ło się okrop­ne dno. Orka do ni­cze­go i w ogó­le... chcia­łam wła­śnie wyjść, kie­dy się przy­sia­dłeś.

Coś nie­coś jed­nak ła­pa­łem: mu­sia­łem, nie­chcą­cy, usiąść przy jej sto­li­ku, kie­dy jej nie było, może tań­czy­ła? Mil­cza­łem dy­plo­ma­tycz­nie.

– Wy­glą­da­łeś z da­le­ka tak... – nie mo­gła zna­leźć okre­śle­nia.

– So­lid­nie? – pod­po­wie­dzia­łem. Jej po­wie­ki drgnę­ły. Czy i na nich mia­ła me­ta­licz­ną błon­kę? Nie, to chy­ba szmin­ka. Unio­sła gło­wę.

– Co to zna­czy?

– No... e... god­ny za­ufa­nia...

– Dziw­nie mó­wisz. Skąd je­steś?

– Z da­le­ka.

– Mars?

– Da­lej.

– La­tasz?

– La­ta­łem.

– A te­raz?

– Nic. Wró­ci­łem.

– Ale bę­dziesz zno­wu la­tał?

– Nie wiem. Chy­ba nie.

Roz­mo­wa ta wy­ga­sa­ła ja­koś – zda­wa­ło mi się, że dziew­czy­na ża­ło­wa­ła już tro­chę lek­ko­myśl­nych za­pro­sin, i chcia­łem jej to uła­twić.

– Może pój­dę? – spy­ta­łem. Wciąż trzy­ma­łem nie­tknię­ty na­pój.

– Dla­cze­go? – zdzi­wi­ła się.

– My­śla­łem, że to by ci... od­po­wia­da­ło.

– Nie – po­wie­dzia­ła – ty my­ślisz – nie, skąd... cze­mu nie pi­jesz?

– Piję.

To jed­nak było mle­ko. O tej po­rze, w ta­kich oko­licz­no­ściach! By­łem taki zdu­mio­ny, że mu­sia­ła to za­uwa­żyć.

– Co, nie­do­bre?

– To... mle­ko... – po­wie­dzia­łem. Mu­sia­łem mieć minę kom­plet­ne­go bał­wa­na.

– Skąd? Ja­kie mle­ko? To bryt...

Wes­tchną­łem.

– Słu­chaj, Nais... ja chy­ba pój­dę już. Na­praw­dę. Tak bę­dzie le­piej.

– To po coś pił? – spy­ta­ła.

Pa­trza­łem na nią, mil­cząc. Ję­zyk nie zmie­nił się na­wet tak bar­dzo – tyl­ko nic nie ro­zu­mia­łem. Nic. To oni się zmie­ni­li.

– Jak chcesz – po­wie­dzia­ła w koń­cu. – Nie trzy­mam cię. Ale te­raz to... – Zmie­sza­ła się. Wy­pi­ła swo­ją le­mo­nia­dę – tak na­zwa­łem w my­śli ten mu­su­ją­cy tru­nek – a ja znów nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć. Ja­kie to wszyst­ko było trud­ne.

– Opo­wiedz mi o so­bie – za­pro­po­no­wa­łem – chcesz?

– Do­brze. A ty mi po­tem po­wiesz?...

– Tak.

– Je­stem na Ka­wu­cie dru­gi rok. Opu­ści­łam się tro­chę ostat­nio, nie pla­sto­wa­łam re­gu­lar­nie, i... tak ja­koś. Szóst­kę mam nie­cie­ka­wą. Tak na­praw­dę, to... ni­ko­go nie mam. To dziw­ne...

– Co?

– Że nie mam...

I znów te ciem­no­ści. O kim mó­wi­ła? Kogo nie mia­ła? Ro­dzi­ców? Ko­chan­ków? Zna­jo­mych? Jed­nak Abs miał ra­cję, że bez ośmiu mie­się­cy w Adap­cie nie dam so­bie rady. Ale te­raz, bar­dziej może niż przed­tem, nie chcia­łem, skru­szo­ny, wra­cać do szkół­ki.

– I co da­lej? – spy­ta­łem, a że trzy­ma­łem wciąż ku­bek w ręku, po­cią­gną­łem zno­wu łyk tego mle­ka. Oczy jej roz­sze­rzy­ły się od zdzi­wie­nia. Coś, jak­by kpią­cy uśmie­szek, tknę­ło jej war­gi. Wy­chy­li­ła swój ku­bek do dna, się­gnę­ła ręką do pu­szy­ste­go okry­cia ra­mion i roz­dar­ła je – nie roz­pię­ła, nie ro­ze­bra­ła, tyl­ko zdar­ła, a strzę­py wy­pu­ści­ła z pal­ców, jak śmie­cie.

– W koń­cu mało się zna­my – po­wie­dzia­ła. Była jak­by swo­bod­niej­sza. Uśmie­cha­ła się. Chwi­la­mi sta­wa­ła się ślicz­na, zwłasz­cza gdy mru­ży­ła oczy, a dol­na war­ga, kur­cząc się, uka­zy­wa­ła lśnie­nie zę­bów. Mia­ła w twa­rzy coś egip­skie­go. Egip­ski kot. Wło­sy wię­cej niż czar­ne, a kie­dy ścią­gnę­ła z ra­mion i pier­si fu­trza­ny puch, zo­ba­czy­łem, że wca­le nie jest taka chu­da, jak mi się zda­wa­ło. Ale dla­cze­go po­dar­ła?... Czy to coś zna­czy­ło?

– Mia­łeś mó­wić? – po­wie­dzia­ła, pa­trząc na mnie znad kub­ka.

– Tak – po­wie­dzia­łem i po­czu­łem tre­mę, jak­by od mo­ich słów Bóg wie co mia­ło za­le­żeć. – Je­stem... by­łem pi­lo­tem. Ostat­ni raz by­łem tu... nie prze­strasz się!

– Nie. Mów!

Jej oczy były uważ­ne i błysz­czą­ce.

– Sto dwa­dzie­ścia sie­dem lat temu. Mia­łem wte­dy trzy­dzie­ści lat. Eks­pe­dy­cja... by­łem pi­lo­tem wy­pra­wy do Fo­mal­haut. To jest dwa­dzie­ścia trzy lata świetl­ne. Le­cie­li­śmy, w jed­ną i dru­gą stro­nę, sto dwa­dzie­ścia sie­dem lat cza­su Zie­mi i dzie­sięć lat cza­su po­kła­do­we­go. Czte­ry dni temu wró­ci­li­śmy... „Pro­me­te­usz” – mój sta­tek – zo­stał na Lu­nie. Przy­je­cha­łem stam­tąd dziś. To wszyst­ko.

Pa­trzy­ła na mnie. Nic nie mó­wi­ła. Jej war­gi po­ru­szy­ły się, roz­war­ły, ze­szły. Co to było w jej oczach? Zdu­mie­nie? Po­dziw? Strach?

– Dla­cze­go nic nie mó­wisz? – spy­ta­łem. Mu­sia­łem od­chrząk­nąć.

– To... ile ty na­praw­dę masz lat?

Mu­sia­łem się uśmiech­nąć; nie był to miły uśmiech.

– Co to zna­czy – na­praw­dę? Bio­lo­gicz­nych czter­dzie­ści, a we­dług ziem­skich ze­ga­rów – sto pięć­dzie­siąt sie­dem...

Dłu­gie mil­cze­nie i na­gle:

– Czy tam były ko­bie­ty?

– Cze­kaj – po­wie­dzia­łem. – Masz coś do pi­cia?

– Jak to?

– Coś tru­ją­ce­go, wiesz. Moc­ne­go. Al­ko­hol... czy się go już nie pije?

– Bar­dzo rzad­ko... – od­po­wie­dzia­ła cał­kiem ci­cho, jak­by my­śla­ła o czymś in­nym. Jej ręce opa­dły wol­no, do­tknę­ły me­ta­licz­ne­go błę­ki­tu suk­ni.

– Dam ci... an­ge­he­nu, chcesz? Praw­da, ty nie wiesz, co to jest?

– Nie. Nie wiem – od­po­wie­dzia­łem z nie­spo­dzie­wa­ną za­cię­to­ścią. Po­szła do baru i wró­ci­ła z małą, pę­ka­tą flasz­ką. Na­la­ła mi. Był w tym al­ko­hol – nie­wie­le – było coś jesz­cze – oso­bli­wy, cierp­ki smak.

– Nie gnie­waj się – po­wie­dzia­łem, wy­chy­liw­szy ku­bek, i na­la­łem so­bie dru­gi raz.

– Nie gnie­wam się. Nie od­po­wie­dzia­łeś, może nie chcesz?

– Cze­mu nie? Mogę. Wszyst­kie­go było nas dwu­dzie­stu trzech, na dwóch stat­kach. Dru­gi to „Ulis­ses”. Po pię­ciu pi­lo­tów, a resz­ta – ucze­ni. Nie było żad­nych ko­biet.

– Dla­cze­go?

– Przez dzie­ci – wy­ja­śni­łem. – Nie moż­na cho­wać dzie­ci na ta­kich stat­kach, a je­śli na­wet moż­na, nikt tego nie chce. Przed trzy­dziest­ką nie da się le­cieć. Trze­ba mieć za sobą dwa wy­dzia­ły, plus czte­ry lata tre­nin­gu, łącz­nie dwa­na­ście lat. Jed­nym sło­wem – trzy­dzie­sto­let­nie ko­bie­ty mają zwy­kle dzie­ci. Były i... inne wzglę­dy.

– A ty? – spy­ta­ła.

– By­łem sam. Wy­bra­no sa­mot­nych. To zna­czy – ochot­ni­ków.

– Chcia­łeś...

– Tak. Ro­zu­mie się.

– I nie...

Urwa­ła. Wie­dzia­łem, co chcia­ła po­wie­dzieć. Mil­cza­łem.

– To musi być nie­sa­mo­wi­te... tak wró­cić... – po­wie­dzia­ła pra­wie szep­tem. Wzdry­gnę­ła się. Na­raz spoj­rza­ła na mnie, po­licz­ki po­ciem­nia­ły jej, to był ru­mie­niec.

– Słu­chaj, to, co mó­wi­łam przed­tem, to był tyl­ko żart, na­praw­dę...

– O tych stu la­tach?

– Tak po­wie­dzia­łam, ot, żeby coś po­wie­dzieć, to nie mia­ło...

– Prze­stań – mruk­ną­łem. – Jesz­cze tro­chę prze­pro­sin, a na­praw­dę po­czu­ję ten czas.

Mil­cza­ła. Zmu­si­łem się, by na nią nie pa­trzeć. W głę­bi, w tym dru­gim, nie­ist­nie­ją­cym po­ko­ju za szkłem ogrom­na mę­ska gło­wa śpie­wa­ła bez gło­su, wi­dzia­łem drga­ją­cą z wy­sił­ku ciem­ną czer­wień gar­dła, lśnią­ce po­licz­ki, cała twarz po­dry­gi­wa­ła w nie­sły­szal­nym ryt­mie.

– Co bę­dziesz ro­bił? – spy­ta­ła ci­cho.

– Nie wiem. Nie wiem jesz­cze.

– Nie masz żad­nych pla­nów?

– Nie. Mam tro­chę – taka... pre­mia, wiesz. Za ten cały czas. Kie­dy star­to­wa­li­śmy, zło­żo­no w ban­ku, na moje imię – na­wet nie wiem, ile tego jest. Nic nie wiem. Słu­chaj, co to jest Ka­wut?

– Ka­wu­ta? – po­pra­wi­ła. – To... ta­kie stu­dium, pla­sto­wa­nie, samo w so­bie nic wiel­kie­go, ale moż­na się cza­sem do­stać do re­alu...

– Cze­kaj... więc co ty wła­ści­wie ro­bisz?

– Plast, no, nie wiesz, co to jest?

– Nie.

– Jak by ci... po pro­stu, robi się suk­nie, w ogó­le stro­je – wszyst­ko...

– Kra­wiec­two?

– Co to zna­czy?

– Szy­jesz coś?

– Nie ro­zu­miem.

– Wiel­kie nie­ba, czar­ne i nie­bie­skie! Pro­jek­tu­jesz mo­de­le su­kien?

– No... tak, w pew­nym sen­sie tak. Nie pro­jek­tu­ję, tyl­ko ro­bię...

Da­łem temu spo­kój.

– A co to jest real?

To ją na­praw­dę wzię­ło. Pierw­szy raz po­pa­trzy­ła na mnie jak na isto­tę z in­ne­go świa­ta.

– Real to... real... – po­wtó­rzy­ła bez­rad­nie. – To są ta­kie... hi­sto­rie, to się oglą­da...

– To? – wska­za­łem na szkla­ną ścia­nę.

– Ach, nie, to jest wi­zja...

– Więc co? Kino? Te­atr?

– Nie. Te­atr, wiem, co to było – to było daw­niej. Wiem: tam byli praw­dzi­wi lu­dzie. Real jest sztucz­ny, ale nie moż­na od­róż­nić. Chy­ba żeby tam wejść, do nich...

– Żeby wejść?...

Gło­wa ol­brzy­ma prze­wra­ca­ła ocza­mi, za­ta­cza­ła się, pa­trzy­ła na mnie, jak­by się do­sko­na­le ba­wił ob­ser­wo­wa­niem tej sce­ny.

– Słu­chaj, Nais – po­wie­dzia­łem na­gle – albo pój­dę już, bo bar­dzo póź­no, albo...

– Wo­la­ła­bym to dru­gie.

– Prze­cież nie wiesz, co chcę po­wie­dzieć.

– To po­wiedz.

– Do­brze. Chcia­łem cię jesz­cze za­py­tać o róż­ne rze­czy. O wiel­kich, naj­waż­niej­szych już tro­chę wiem; czte­ry dni sie­dzia­łem w Adap­cie, na Lu­nie. Ale to było od wiel­kie­go dzwo­nu. Co wy ro­bi­cie – kie­dy nie pra­cu­je­cie?

– Moż­na ro­bić masę rze­czy – po­wie­dzia­ła. – Moż­na po­dró­żo­wać, na­praw­dę albo mu­tem. Moż­na się ba­wić, cho­dzić do re­alu, tań­czyć, grać w te­reo, upra­wiać spor­ty, pły­wać, la­tać – co tyl­ko chcesz.

– Co to jest mut?

– To tro­chę jak real, tyl­ko że wszyst­kie­go moż­na do­tknąć. Moż­na cho­dzić tam po gó­rach, po wszyst­kim – sam zo­ba­czysz, tego się nie da po­wie­dzieć. Ale zda­je mi się, że chcia­łeś spy­tać o coś in­ne­go?...

– Do­brze ci się zda­je. Jak jest mię­dzy ko­bie­ta­mi i męż­czy­zna­mi?

Po­wie­ki jej za­drga­ły.

– Chy­ba tak, jak było za­wsze. Co mo­gło się zmie­nić?

– Wszyst­ko. Kie­dy od­la­ty­wa­łem – nie weź mi tego za złe – dziew­czy­na, jak ty, nie za­pro­wa­dzi­ła­by mnie do sie­bie o tej po­rze.

– Na­praw­dę? Dla­cze­go?

– Boby to mia­ło okre­ślo­ny sens.

Mil­cza­ła chwi­lę.

– A skąd wiesz, że go nie mia­ło?

Moja mina ba­wi­ła ją. Pa­trza­łem na nią; prze­sta­ła się uśmie­chać.

– Nais... jak to... – wy­beł­ko­ta­łem – bie­rzesz zu­peł­nie ob­ce­go fa­ce­ta i...

Mil­cza­ła.

– Cze­mu nie od­po­wia­dasz?

– Bo nic nie ro­zu­miesz. Nie wiem, jak ci to po­wie­dzieć. To nic nie jest, wiesz...

– Aha. To nic nie jest – po­wtó­rzy­łem. Nie mo­głem usie­dzieć. Wsta­łem. Sko­czy­łem pra­wie, przez za­po­mnie­nie: drgnę­ła.

– Prze­pra­szam – mruk­ną­łem i za­czą­łem cho­dzić. Za szkłem roz­po­ście­rał się park w po­ran­nym słoń­cu; ale­ją, po­śród drzew o bla­do­ró­żo­wych li­ściach, szło trzech chłop­ców w ko­szul­kach błysz­czą­cych jak zbro­je.

– Czy ist­nie­ją mał­żeń­stwa?

– Na­tu­ral­nie.

– Nic nie ro­zu­miem! Wy­tłu­macz mi to. Opo­wiedz. Wi­dzisz męż­czy­znę, któ­ry ci od­po­wia­da, i nie zna­jąc go, od razu...

– Ależ co tu jest do opo­wia­da­nia? – po­wie­dzia­ła nie­chęt­nie. – Czy na­praw­dę za two­ich cza­sów, wte­dy – dziew­czy­na nie mo­gła wpu­ścić do po­ko­ju żad­ne­go męż­czy­zny?

– Mo­gła, oczy­wi­ście, i na­wet z tą my­ślą, ale... nie w pięć mi­nut po zo­ba­cze­niu go...

– A w ile mi­nut?

Po­pa­trza­łem na nią. Spy­ta­ła cał­kiem se­rio. No tak, skąd mo­gła wie­dzieć; wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

– Nie cho­dzi­ło o czas, tyl­ko – tyl­ko mu­sia­ła naj­pierw coś... zo­ba­czyć w nim, po­znać go, po­lu­bić, naj­pierw cho­dzi­li...

– Cze­kaj – po­wie­dzia­ła. – Zda­je się, że ty... nic nie ro­zu­miesz. Prze­cież da­łam ci bryt.

– Jaki bryt? A, to mle­ko? No to co?

– Jak to co? Czy... nie było bry­tu?

Za­czę­ła się śmiać; po­kła­da­ła się ze śmie­chu. Na­gle urwa­ła, spoj­rza­ła na mnie i okrop­nie się za­czer­wie­ni­ła.

– To ty my­śla­łeś... my­śla­łeś, że ja... nie!!!

Usia­dłem. Pal­ce mia­łem nie­pew­ne, chcia­łem w nich coś trzy­mać. Wy­cią­gną­łem z kie­sze­ni pa­pie­ro­sa i za­pa­li­łem go. Otwar­ła oczy.

– Co to jest?

– Pa­pie­ros. Jak to – nie pa­li­cie?

– Pierw­szy raz to wi­dzę... tak wy­glą­da pa­pie­ros? Jak mo­żesz tak wcią­gać dym? Nie, cze­kaj – tam­to jest waż­niej­sze. Bryt to nie żad­ne mle­ko. Nie wiem, co tam jest, ale ob­ce­mu za­wsze daje się bryt.

– Męż­czyź­nie?

– Tak.

– No więc co z tego?

– To z tego, że jest – że musi być grzecz­ny. Wiesz co... może ci to ja­kiś bio­log wy­tłu­ma­czy.

– Do dia­bła z bio­lo­giem. Czy to zna­czy, że męż­czy­zna, któ­re­mu da­łaś bryt, nie może nic?

– Na­tu­ral­nie.

– A je­że­li nie bę­dzie chciał wy­pić?

– Jak może nie chcieć?

Tu koń­czy­ło się wszel­kie po­ro­zu­mie­nie.

– Prze­cież nie mo­żesz go zmu­sić – pod­ją­łem cier­pli­wie.

– Wa­riat mógł­by nie wy­pić... – po­wie­dzia­ła wol­no – ale nie sły­sza­łam o czymś ta­kim, ni­g­dy...

– Czy to jest taki zwy­czaj?

– Nie wiem, co ci po­wie­dzieć. Czy nie cho­dzisz nagi przez zwy­czaj?

– Aha. No, w pew­nym sen­sie tak. Ale na pla­ży moż­na się ro­ze­brać.

– Do naga? – spy­ta­ła z na­głym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Nie. Ko­stium ką­pie­lo­wy... ale były gru­py lu­dzi, za mo­ich cza­sów, na­zy­wa­li się nu­dy­ści...

– Wiem. Nie, to coś in­ne­go, my­śla­łam, że wy­ście wszy­scy...

– Nie. Więc to pi­cie jest... ta­kie jak no­sze­nie ubrań? Ta­kie ko­niecz­ne?

– Tak. Kie­dy jest dwo­je.

– No, a da­lej?

– Co da­lej?

– Za dru­gim ra­zem?

Idio­tycz­na była ta roz­mo­wa i czu­łem się okrop­nie, ale mu­sia­łem się w koń­cu do­wie­dzieć.

– Po­tem? Roz­ma­icie bywa. Nie­któ­rym... za­wsze daje się bryt...

– Czar­na po­lew­ka! – wy­rwa­ło mi się.

– Co to zna­czy?

– Nie, nic. A jak dziew­czy­na idzie do ko­goś, to co?

– To on pije u sie­bie.

Pa­trzy­ła na mnie pra­wie z po­li­to­wa­niem. By­łem jed­nak upar­ty.

– A jak nie ma?

– Bry­tu? Jak może nie mieć?

– No, skoń­czył mu się. Albo... może prze­cież skła­mać.

Za­czę­ła się śmiać.

– Prze­cież to... my­ślisz, że ja te wszyst­kie flasz­ki trzy­mam tu, w miesz­ka­niu?

– Nie? A gdzie?

– Nie wiem na­wet, skąd się bio­rą. Czy za two­ich cza­sów był wo­do­ciąg?...

– Był – po­wie­dzia­łem po­nu­ro. Mo­gło nie być, na­tu­ral­nie! Mo­głem wleźć do ra­kie­ty pro­sto z lasu. Przez chwi­lę by­łem wście­kły, ale zmi­ty­go­wa­łem się, to nie była w koń­cu jej wina.

– No wi­dzisz – czy wie­dzia­łeś, któ­rę­dy pły­nie ta woda, za­nim...

– Ro­zu­miem, nie kończ. Do­brze. Więc to jest taki śro­dek ostroż­no­ści? Bar­dzo dziw­ne!

– Wca­le nie uwa­żam – po­wie­dzia­ła. – Co ty tam masz, bia­łe­go, pod swe­trem?

– Ko­szu­lę.

– Co to jest?

– Ko­szu­li nie wi­dzia­łaś?! Ta­kie, no – bie­li­zna. Z ny­lo­nu. Pod­ro­lo­wa­łem rę­kaw i po­ka­za­łem jej.

– Cie­ka­we – po­wie­dzia­ła.

– Taki zwy­czaj... – od­par­łem bez­rad­nie. Rze­czy­wi­ście, mó­wi­li mi w Adap­cie, że­bym prze­stał ubie­rać się jak przed stu laty; nie chcia­łem. Nie mo­głem jed­nak nie uznać jej ra­cji, bryt był dla mnie tym, czym dla niej ko­szu­la. W koń­cu nikt nie zmu­szał lu­dzi, by no­si­li ko­szu­le, nie­mniej wszy­scy no­si­li. Wi­dać z bry­tem było to samo.

– Jak dłu­go dzia­ła bryt? – spy­ta­łem.

Za­ru­mie­ni­ła się tro­chę.

– Jak ci się spie­szy. Jesz­cze nic nie wia­do­mo.

– Nie po­wie­dzia­łem nic złe­go – bro­ni­łem się – chcia­łem wie­dzieć tyl­ko... cze­mu tak pa­trzysz? Co ci jest? Nais!

Pod­nio­sła się wol­no. Sta­nę­ła za fo­te­lem.

– Jak daw­no temu – mó­wi­łeś? Sto dwa­dzie­ścia lat?...

– Sto dwa­dzie­ścia sie­dem. I co z tego?

– A czy ty... by­łeś... be­try­zo­wa­ny?

– Co to jest!

– Nie by­łeś?!

– Kie­dy nie wiem na­wet, co to zna­czy. Nais... dziew­czy­no, co się z tobą dzie­je?

– Nie... nie by­łeś – szep­ta­ła. – Gdy­byś był, wie­dział­byś chy­ba...

Chcia­łem po­dejść do niej. Pod­nio­sła ręce.

– Nie zbli­żaj się. Nie! Nie! Bła­gam cię!

Co­fa­ła się ku ścia­nie.

– Prze­cież sama mó­wi­łaś, że ten bryt... już sia­dam. No, sie­dzę, wi­dzisz, uspo­kój się. Co to za hi­sto­ria, z tym be... coś tam?

– Nie wiem do­kład­nie. Ale... każ­dy jest be­try­zo­wa­ny. Po uro­dze­niu.

– Co to jest?

– Zda­je się, że wpro­wa­dza­ją coś do krwi.

– Wszyst­kim?

– Tak. Bo wła­śnie... bryt... nie dzia­ła bez tego. Nie ru­szaj się!

– Dziec­ko, nie bądź śmiesz­na.

Zga­si­łem pa­pie­ro­sa.

– Nie je­stem prze­cież dzi­kim zwie­rzę­ciem... Nie gnie­waj się, ale... mnie się zda­je, że wy­ście wszy­scy tro­chę sfik­so­wa­li. Ten bryt... no, zu­peł­nie jak­by sku­wać wszyst­kim kaj­dan­ka­mi ręce, bo a nuż ktoś jest zło­dzie­jem. W koń­cu... moż­na mieć tro­chę za­ufa­nia.

– Do­sko­na­ły je­steś – tro­chę jak­by ochło­nę­ła, ale wciąż nie sia­da­ła. – To dla­cze­go obu­rza­łeś się tak przed­tem, że spro­wa­dzam ob­cych!

– To coś in­ne­go.

– Nie wi­dzę róż­ni­cy. Na pew­no nie by­łeś be­try­zo­wa­ny?

– Nie by­łem.

– A może te­raz? Jak wró­ci­łeś?

– Nie wiem. Ro­bi­li mi roz­ma­ite za­strzy­ki. Co to ma za zna­cze­nie?

– Ma. Ro­bi­li ci? To do­brze.

Usia­dła.

– Mam do cie­bie proś­bę – po­wie­dzia­łem naj­spo­koj­niej, jak umia­łem. – Mu­sisz mi to wy­tłu­ma­czyć...

– Co?

– Twój strach. Ba­łaś się, że się na cie­bie rzu­cę czy jak? Prze­cież to non­sens!

– Nie. Ro­zu­mo­wo bio­rąc, nie, ale to było sil­ne, wiesz. Taki szok. Ni­g­dy nie wi­dzia­łam czło­wie­ka, któ­ry by nie był...

– Ale tego nie moż­na prze­cież po­znać?

– Moż­na. Jesz­cze jak moż­na!

– Jak?

Mil­cza­ła.

– Nais...

– Kie­dy...

– Co?

– Boję się...

– Po­wie­dzieć?

– Tak.

– Ależ dla­cze­go?

– Zro­zu­miał­byś, gdy­bym ci po­wie­dzia­ła. Bo, wi­dzisz, be­try­zu­je się nie przez bryt. Z bry­tem to jest tyl­ko ubocz­ne... Cho­dzi o coś in­ne­go... – Była bla­da. War­gi jej drża­ły. Co za świat, my­śla­łem, co to za świat!

– Nie mogę. Okrop­nie się boję.

– Mnie?!

– Tak.

– Przy­się­gam ci, że...

– Nie, nie... ja ci wie­rzę, tyl­ko... nie. Tego nie mo­żesz zro­zu­mieć.

– Nie po­wiesz mi?

Mu­sia­ło być coś ta­kie­go w moim gło­sie, że się prze­mo­gła. Jej twarz sta­ła się su­ro­wa. Wi­dzia­łem po oczach, jaki to był wy­si­łek.

– To jest... po to... aby nie moż­na... za­bi­jać.

– Nie może być! Czło­wie­ka?!

– Ni­ko­go...

– Zwie­rząt też?

– Też. Ni­ko­go...

Spla­ta­ła i roz­pla­ta­ła pal­ce, nie spusz­cza­jąc ze mnie oczu – jak gdy­by tymi sło­wa­mi spu­ści­ła mnie z nie­wi­dzial­ne­go łań­cu­cha, jak­by mi wło­ży­ła w ręce nóż, któ­rym mogę ją prze­bić.

– Nais – po­wie­dzia­łem cał­kiem ci­cho. – Nais, nie bój się. Na­praw­dę... nie ma się kogo bać.

Usi­ło­wa­ła się uśmiech­nąć.

– Słu­chaj...

– Tak?

– Kie­dy to po­wie­dzia­łam...

– Tak?

– Nic nie po­czu­łeś?

– A co mia­łem po­czuć?

– Po­myśl, że ro­bisz to, co ci po­wie­dzia­łam...

– Że za­bi­jam? Mam to so­bie wy­obra­zić?

Wzdry­gnę­ła się.

– Tak...

– No to co?

– I nic nie czu­jesz?

– Nic. Ale prze­cież to tyl­ko myśl i wca­le nie mam za­mia­ru...

– Ale mo­żesz? Co? Na­praw­dę mo­żesz? Nie – szep­nę­ła sa­my­mi war­ga­mi, jak­by do sie­bie – ty nie je­steś be­try­zo­wa­ny...

Te­raz do­pie­ro do­szło do mnie zna­cze­nie wszyst­kie­go i zro­zu­mia­łem, że to mógł być dla niej wstrząs.

– To wiel­ka rzecz – mruk­ną­łem. Po chwi­li do­da­łem: – Ale może by­ło­by le­piej, gdy­by lu­dzie od­wy­kli od tego... bez sztucz­nych środ­ków...

– Nie wiem. Może – od­par­ła. Ode­tchnę­ła głę­bo­ko. – Już wiesz te­raz, cze­mu się prze­stra­szy­łam?

– Tak na­praw­dę to nie cał­kiem. Może tro­chę. No, nie my­śla­łaś, że cię...

– Jaki ty je­steś dziw­ny! Zu­peł­nie, jak­byś nie był... – urwa­ła.

– Czło­wie­kiem?

Za­trze­po­ta­ła po­wie­ka­mi.

– Nie chcia­łam cię ura­zić, tyl­ko, wi­dzisz, je­że­li wia­do­mo, że nikt nie może – wiesz – ani na­wet my­śleć o tym, ni­g­dy – i na­raz po­ja­wi się ktoś taki jak ty, to sama moż­li­wość... to, że jest taki...

– To nie­moż­li­we, żeby wszy­scy byli – jak to? – a, be­try­zo­wa­ni!

– Dla­cze­go? Wszy­scy, mó­wię ci!

– Nie, nie­moż­li­we – upie­ra­łem się. – A lu­dzie nie­bez­piecz­nych za­wo­dów? Mu­szą prze­cież...

– Nie ma nie­bez­piecz­nych za­wo­dów.

– Co ty mó­wisz, Nais? A pi­lo­ci? A róż­ni ra­tow­ni­cy? A ci, co wal­czą z ogniem, z wodą...

– Ta­kich nie ma – po­wie­dzia­ła. Wy­da­ło mi się, że nie do­sły­sza­łem.

– Coo?

– Nie ma – po­wtó­rzy­ła. – To ro­bią ro­bo­ty.

Na­sta­ło mil­cze­nie. Po­my­śla­łem, że nie­ła­two przyj­dzie mi stra­wić ten nowy świat. I na­raz przy­szła re­flek­sja, za­dzi­wia­ją­ca przez to, że sam ni­g­dy bym się jej nie spo­dzie­wał, gdy­by ktoś przed­sta­wił mi tę sy­tu­ację tyl­ko jako teo­re­tycz­ną moż­li­wość: wy­da­ło mi się, że ten za­bieg ni­we­czą­cy w czło­wie­ku za­bój­cę jest... oka­le­cze­niem.

– Nais – po­wie­dzia­łem – już bar­dzo póź­no. Pój­dę chy­ba.

– Do­kąd?

– Nie wiem. Praw­da! Na dwor­cu miał na mnie cze­kać gość z Ad­ap­tu. Cał­kiem za­po­mnia­łem! Nie mo­głem go zna­leźć, wiesz. No, to... po­szu­kam ja­kie­goś ho­te­lu. Chy­ba są?

– Są. Skąd je­steś?

– Stąd. Uro­dzi­łem się tu.

Po tych sło­wach po­czu­cie nie­rze­czy­wi­sto­ści wszyst­kie­go wró­ci­ło i nie by­łem już pe­wien ani tam­te­go mia­sta, któ­re ist­nia­ło tyl­ko we mnie, ani tego, wid­mo­we­go, z po­ko­ja­mi, do któ­rych za­glą­da­ły gło­wy ol­brzy­mów, tak że przez se­kun­dę my­śla­łem, czy nie je­stem na po­kła­dzie i czy nie śni mi się jesz­cze je­den, szcze­gól­nie wy­raź­ny, kosz­mar po­wro­tu.

– Bregg – usły­sza­łem jej głos jak z da­le­ka. Drgną­łem. Zu­peł­nie o niej za­po­mnia­łem.

– Tak... słu­cham?

– Zo­stań.

– Co?

Mil­cza­ła.

– Chcesz, że­bym zo­stał?

Mil­cza­ła. Pod­sze­dłem do niej, ują­łem ją, na­chy­la­jąc się nad fo­te­lem, za chłod­ne ra­mio­na, unio­słem. Wsta­ła bez­wol­nie. Gło­wa po­le­cia­ła jej w tył, zęby za­lśni­ły, nie chcia­łem jej, chcia­łem tyl­ko po­wie­dzieć: prze­cież bo­isz się – i żeby po­wie­dzia­ła, że nie. Nic wię­cej. Oczy mia­ła za­mknię­te, na­gle biał­ka bły­sły spod rzęs, po­chy­li­łem się nad jej twa­rzą, zaj­rza­łem z bli­ska w ze­szklo­ne oczy, jak­bym chciał po­znać jej strach, po­dzie­lić go. Dy­sząc, wy­ry­wa­ła się, ale nie czu­łem tego, do­pie­ro kie­dy za­czę­ła ję­czeć: nie! nie! – roz­luź­ni­łem chwyt. Omal nie upa­dła. Sta­ła pod ścia­ną, za­sła­nia­jąc część wiel­kiej, py­za­tej twa­rzy, się­ga­ją­cej su­fi­tu, któ­ra tam, za szy­bą, bez prze­rwy mó­wi­ła coś, prze­sad­nie po­ru­sza­jąc ogrom­ny­mi usta­mi, mię­si­stym ję­zy­kiem.

– Nais... – po­wie­dzia­łem ci­cho. Opu­ści­łem ręce.

– Nie zbli­żaj się!

– Prze­cież sama po­wie­dzia­łaś...

Jej oczy były nie­przy­tom­ne.

Prze­sze­dłem po po­ko­ju. Wo­dzi­ła za mną ocza­mi, jak­bym był... jak­by sta­ła w klat­ce...

– Pój­dę już – ode­zwa­łem się. Nic nie po­wie­dzia­ła. Chcia­łem coś do­dać – kil­ka słów prze­pro­sin, po­dzię­ko­wa­nia, żeby nie wyjść tak, ale nie mo­głem. Gdy­by bała się tyl­ko jak ko­bie­ta męż­czy­zny, ob­ce­go, niech­by groź­ne­go, nie­zna­ne­go, no to pal sześć – ale to było inne. Spoj­rza­łem na nią i po­czu­łem, że ogar­nia mnie gniew. Chwy­cić za te bia­łe, na­gie ra­mio­na, po­trzą­snąć...

Od­wró­ci­łem się i wy­sze­dłem; ze­wnętrz­ne drzwi pod­da­ły się, kie­dy je pchną­łem, wiel­ki ko­ry­tarz był pra­wie ciem­ny. Nie umia­łem od­na­leźć wyj­ścia na ową te­ra­sę, ale tra­fi­łem na peł­ne roz­cień­czo­ne­go, si­na­we­go świa­tła cy­lin­dry – szy­by wind. Ta, do któ­rej się zbli­ży­łem, je­cha­ła już w górę; może wy­star­czył sam na­cisk nogi na próg. Win­da opa­da­ła dłu­go. Wi­dzia­łem na prze­mian po­kła­dy ciem­no­ści i prze­kro­je stro­pów – bia­łe, z czer­wo­na­wym środ­kiem, jak war­stwy tłusz­czu na mię­śniach, ucho­dzi­ły w górę, stra­ci­łem ich ra­chu­bę, win­da opa­da­ła, wciąż opa­da­ła, było to jak po­dróż na dno, jak­bym zo­stał rzu­co­ny w głąb ste­ryl­ne­go prze­wo­du i ten ol­brzy­mi, w śnie i bez­pie­czeń­stwie po­grą­żo­ny bu­dy­nek po­zby­wał się mnie, część prze­zro­czy­ste­go cy­lin­dra otwar­ła się, po­sze­dłem przed sie­bie.

Ręce w kie­sze­niach, ciem­ność, twar­dy, dłu­gi krok, wcią­ga­łem chci­wie chłod­ne po­wie­trze, czu­jąc, jak mi cho­dzą noz­drza, jak ser­ce pra­cu­je po­wo­li, tło­cząc krew, świa­tła ło­po­ta­ły w ni­skich szcze­li­nach jezd­ni, prze­sła­nia­ne przez bez­sze­lest­ne ma­szy­ny, nie było ani jed­ne­go prze­chod­nia. Po­mię­dzy czar­ny­mi syl­we­ta­mi sta­ła łuna, po­my­śla­łem, że to może ho­tel. Był to tyl­ko oświe­tlo­ny chod­nik. Po­je­cha­łem nim. Nade mną prze­pły­wa­ły bia­ła­we przę­sła ja­kichś kon­struk­cji, gdzieś da­le­ko, nad czar­ny­mi kra­wę­dzia­mi bu­dyn­ków, dro­bi­ły mia­ro­wo świe­cą­ce li­te­ry dzien­ni­ka, na­gle chod­nik wpły­nął wraz ze mną do oświe­tlo­ne­go wnę­trza i skoń­czył się.

Sze­ro­kie stop­nie pły­nę­ły w dół, sre­brząc się jak onie­mia­ły wo­do­spad. Dzi­wi­ła mnie pust­ka; od opusz­cze­nia Nais nie spo­tka­łem ani jed­ne­go prze­chod­nia. Eska­la­tor był bar­dzo dłu­gi. Na dole ja­śnia­ła sze­ro­ka uli­ca, po obu stro­nach otwie­ra­ły się w do­mach pa­sa­że, pod drze­wem o nie­bie­skich li­ściach – ale może nie było to praw­dzi­we drze­wo – zo­ba­czy­łem sto­ją­cych, zbli­ży­łem się i od­sze­dłem. Ca­ło­wa­li się. Sze­dłem ku stłu­mio­nym dźwię­kom mu­zy­ki, ja­kaś noc­na re­stau­ra­cja czy bar, ni­czym nie­od­dzie­lo­na od uli­cy. Sie­dzia­ło tam tro­chę lu­dzi. Chcia­łem wejść do środ­ka i spy­tać o ho­tel. Na­raz gruch­ną­łem ca­łym cia­łem w nie­wi­dzial­ną prze­szko­dę. To była szy­ba, do­sko­na­le prze­zro­czy­sta. Wej­ście było obok. W środ­ku ktoś za­śmiał się, po­ka­zał mnie in­nym. Wsze­dłem. Męż­czy­zna w czar­nym try­ko­cie, na­wet po­dob­nym tro­chę do mego swe­tra, ale z bu­fia­stym, jak na­dmu­cha­nym, koł­nie­rzem, sie­dział bo­kiem przy sto­li­ku, ze szklan­ką w dło­ni, i pa­trzył na mnie. Sta­ną­łem przed nim. Śmiech za­stygł mu na pół­otwar­tych ustach. Sta­łem. Zro­bi­ło się ci­cho. Tyl­ko mu­zy­ka gra­ła, jak­by za ścia­ną. Ja­kaś ko­bie­ta wy­da­ła dziw­ny, sła­by dźwięk, ro­zej­rza­łem się po nie­ru­cho­mych twa­rzach i wy­sze­dłem. Do­pie­ro na uli­cy przy­po­mnia­łem so­bie, że mia­łem spy­tać o ho­tel.

Wsze­dłem w pa­saż. Był pe­łen wy­staw. Biu­ra po­dró­ży, ma­ga­zy­ny spor­to­we, ma­ne­ki­ny w róż­nych po­zach. Wła­ści­wie nie były to wy­sta­wy, bo wszyst­ko sta­ło i le­ża­ło na uli­cy, po obu stro­nach wznie­sio­ne­go chod­ni­ka, któ­ry biegł środ­kiem. Kil­ka razy wzią­łem po­ru­sza­ją­ce się w głę­bi syl­wet­ki za lu­dzi. Były to re­kla­mo­we ku­kły wy­ko­nu­ją­ce jed­ną i tę samą czyn­ność w kół­ko. Jed­ną – lal­ka pra­wie tak wiel­ka jak ja, z ka­ry­ka­tu­ral­nie na­dę­ty­mi po­licz­ka­mi, gra­ła na fle­cie – oglą­da­łem dłuż­szą chwi­lę. Ro­bi­ła to tak do­brze, że mia­łem ocho­tę się do niej ode­zwać. Da­lej były sale ja­kichś gier, ob­ra­ca­ły się tam duże, tę­czu­ją­ce koła, z dźwię­kiem san­ko­wych dzwon­ków zde­rza­ły się luź­no wi­szą­ce u stro­pu srebr­ne rur­ki, mi­go­ta­ły pry­zma­tycz­ne lu­stra, ale wszyst­ko było pu­ste. Na sa­mym koń­cu pa­sa­żu w ciem­no­ści bły­snął na­pis TU HA­HA­HA. Znikł. Ru­szy­łem tam. Zno­wu roz­ja­rzy­ło się TU HA­HA­HA i zni­kło jak zdmuch­nię­te. W na­stęp­nym bły­sku doj­rza­łem wej­ście. Usły­sza­łem gło­sy. Wsze­dłem przez kur­ty­nę cie­płe­go po­dmu­chu.

W głę­bi sta­ły dwa z tych bez­ko­ło­wych aut, kil­ka lamp świe­ci­ło, pod nimi ge­sty­ku­lo­wa­ło żywo trzech lu­dzi, jak­by się sprze­cza­li. Pod­sze­dłem do nich.

– Halo, pa­no­wie!

Na­wet się nie obej­rze­li. Mó­wi­li da­lej, szyb­ko, mało co ro­zu­mia­łem: no to sap, no to sap – po­wta­rzał pi­skli­wie naj­niż­szy, z ma­łym brzusz­kiem. Na gło­wie miał wy­so­ką czap­kę.

– Pa­no­wie, szu­kam ho­te­lu. Gdzie tu jest...

Nie zwra­ca­li na mnie uwa­gi, jak­bym nie ist­niał. Ogar­nę­ła mnie pa­sja. Nic już nie mó­wiąc, wsze­dłem mię­dzy nich. Naj­bliż­szy – wi­dzia­łem głu­pa­wy po­łysk bia­łek i ska­czą­ce war­gi – za­se­ple­nił:

– Co, ja mam sa­pać? Ty sam sap!

Zu­peł­nie jak­by mó­wił do mnie.

– Dla­cze­go uda­je­cie głu­chych? – spy­ta­łem, i na­gle z miej­sca, w któ­rym sta­łem – jak­by ze mnie, z mo­jej pier­si – wy­buch­nął pi­skli­wy krzyk:

– Ja ci! Ja ci za­raz!

Od­sko­czy­łem, uka­zał się wte­dy wła­ści­ciel gło­su, ten gru­by w czap­ce – chcia­łem go chwy­cić za ra­mię, pal­ce prze­szły na wy­lot i za­mknę­ły się w po­wie­trzu. Sta­łem jak ogłu­szo­ny, a oni ga­da­li da­lej; na­raz wy­da­ło mi się, że z ciem­no­ści po­nad au­ta­mi, z góry, ktoś na mnie pa­trzy, zbli­ży­łem się do gra­ni­cy świa­tła i zo­ba­czy­łem bla­de pla­my twa­rzy, był tam, w gó­rze, jak gdy­by bal­kon. Ośle­pio­ny, nie wi­dzia­łem do­kład­nie, dość jed­nak, aby po­jąć, jak okrop­nie się zbłaź­ni­łem. Ucie­kłem, jak­by mnie kto go­nił. Na­stęp­na uli­ca szła pod górę i koń­czy­ła się u eska­la­to­ra. Po­my­śla­łem, że może tam znaj­dę ja­kiś in­for, i po­je­cha­łem bla­do­zło­ty­mi scho­da­mi. Tra­fi­łem na okrą­gły plac, nie­zbyt wiel­ki. Po­środ­ku sta­ła ko­lum­na, wy­so­ka, prze­zro­czy­sta jak ze szkła, coś tań­czy­ło w niej, pur­pu­ro­we, brą­zo­we i fioł­ko­we kształ­ty, nie­po­dob­ne do ni­cze­go, jak ja­kieś oży­wio­ne, abs­trak­cyj­ne rzeź­by, ale bar­dzo śmiesz­ne. To je­den, to dru­gi ko­lor na­brzmie­wał, kon­cen­tro­wał się, wy­kształ­cał w prze­ko­micz­ny spo­sób; choć po­zba­wio­ne twa­rzy, głów, rąk, nóg, mia­ło to sza­mo­ta­nie się form wy­raz bar­dzo ludz­ki, ka­ry­ka­tu­ral­ny na­wet. Po pew­nym cza­sie zo­rien­to­wa­łem się, że fio­let to jak­by bu­fon, za­ro­zu­mia­ły, pysz­ny i za­ra­zem tchórz­li­wy – kie­dy roz­le­ciał się na mi­lion tań­czą­cych ba­nie­czek, do dzie­ła za­brał się błę­kit­ny. Ten był aniel­ski, skrom­ny, sku­pio­ny, ale ja­koś świę­tosz­ko­wa­to, jak­by się sam do sie­bie mo­dlił. Nie wiem, jak dłu­go na to pa­trza­łem. Ni­g­dy nie wi­dzia­łem jesz­cze nic po­dob­ne­go. Oprócz mnie nie było ni­ko­go, tyl­ko ruch czar­nych aut był więk­szy. Nie wie­dzia­łem na­wet, czy są peł­ne, czy pu­ste, bo nie mia­ły okien. Z tego okrą­głe­go pla­cu pro­wa­dzi­ło sześć ulic, jed­ne w górę, inne w dół, per­spek­ty­wy ich cią­gnę­ły się de­li­kat­ną mo­zai­ką ko­lo­ro­wych świa­te­łek chy­ba na mile. Żad­ne­go in­fo­ru. By­łem już po­rząd­nie zmę­czo­ny, nie tyl­ko fi­zycz­nie – mia­łem wra­że­nie, że nie po­miesz­czę już wię­cej wra­żeń. Chwi­la­mi, idąc, za­tra­ca­łem się tro­chę, choć wca­le nie po­drze­my­wa­łem; nie pa­mię­tam jed­nak, jak ani kie­dy wsze­dłem w sze­ro­ką ale­ję; u skrzy­żo­wa­nia zwol­ni­łem kro­ku, pod­nio­słem gło­wę i zo­ba­czy­łem od­blask mia­sta na chmu­rach. Zdzi­wi­łem się, bo my­śla­łem, że je­stem pod zie­mią. Sze­dłem da­lej, te­raz w mo­rzu ru­chli­wych świa­teł, po­zba­wio­nych szkła wy­staw, po­śród ge­sty­ku­lu­ją­cych, krę­cą­cych się jak fry­gi, gim­na­sty­ku­ją­cych się za­wzię­cie ma­ne­ki­nów; po­da­wa­ły so­bie lśnią­ce przed­mio­ty, na­dmu­chi­wa­ły coś – ale na­wet nie pa­trza­łem w ich stro­nę. W od­da­li szło kil­ku lu­dzi; nie by­łem jed­nak pe­wien, czy nie są to tyl­ko lal­ki, i nie chcia­łem ich go­nić. Domy roz­stą­pi­ły się i uj­rza­łem wiel­ki na­pis PARK TER­MI­NAL i świe­cą­cą zie­lo­ną strza­łę.

Eska­la­tor za­czy­nał się w przej­ściu mię­dzy do­ma­mi, na­raz wszedł w tu­nel, srebr­ny, ze zło­tym pul­sem bi­ją­cym w ścia­nach, jak­by pod rtę­cio­wą ma­ską ścian na­praw­dę pły­nął szla­chet­ny me­tal, po­czu­łem go­rą­cy po­dmuch, wszyst­ko zga­sło – sta­łem w oszklo­nym pa­wi­lo­nie. Miał kształt musz­li, sfał­do­wa­ny strop mżył le­d­wo do­strze­gal­ną zie­le­nią, było to świa­tło de­li­kat­nych ży­łek, jak­by lu­mi­ne­scen­cja jed­ne­go, po­więk­szo­ne­go i dy­go­cą­ce­go li­ścia – we wszyst­kie stro­ny ucho­dzi­ły drzwi, za nimi – ciem­ność i drob­ne, po dro­dze su­ną­ce li­ter­ki: park Ter­mi­nal park Ter­mi­nal.

Wy­sze­dłem. To na­praw­dę był park. Drze­wa szu­mia­ły prze­cią­gle, nie­wi­dzial­ne w mro­ku, wia­tru nie czu­łem, mu­siał pły­nąć wy­so­ko, a głos drzew, mia­ro­wy, do­stoj­ny, ogar­niał mnie nie­wi­dzial­nym skle­pie­niem. Po­czu­łem się pierw­szy raz sam, ale nie jak w tłu­mie, bo było mi z tym do­brze. Mu­sia­ło być w par­ku spo­ro lu­dzi, sły­sza­łem szep­ty, cza­sem pla­mą za­ja­śnia­ła czy­jaś twarz, raz na­wet otar­łem się omal o ko­goś. Ko­ro­ny drzew łą­czy­ły się, tak że gwiaz­dy było wi­dać tyl­ko w ich oknach. Przy­po­mnia­łem so­bie, że je­cha­łem do par­ku na górę, a prze­cież już tam, gdzie był ów plac z tań­czą­cy­mi bar­wa­mi i peł­ne wy­staw uli­ce, mia­łem nad sobą nie­bo, po­chmur­ne zresz­tą, jak się więc sta­ło, że te­raz, o po­ziom wy­żej, wi­dzę nie­bo, tym ra­zem ugwież­dżo­ne? Nie mo­głem so­bie tego wy­tłu­ma­czyć.

Drze­wa roz­stę­po­wa­ły się na boki i – nim ją jesz­cze zo­ba­czy­łem – po­czu­łem za­pach wody, woń iłu, bu­twie­nia, na­mo­kłych li­ści; za­mar­łem.

Gąszcz czar­nym krę­giem ota­czał je­zio­ro. Sły­sza­łem sze­lest szu­wa­rów i trzcin – a da­le­ko, z dru­giej stro­ny, wzno­sił się – je­dy­nym ogro­mem – ma­syw świe­tli­ście ze­szklo­nych skał, na pół przej­rzy­sta góra nad rów­ni­na­mi nocy, wid­mo­wa ja­sność szła od pio­no­wych zerw, naj­bled­sza, błę­kit­na­wa, ba­stio­ny na ba­stio­nach, krysz­tał za­sty­gły w blan­ki, prze­pa­ście – i ten ja­śnie­ją­cy ko­los, nie­moż­li­wy i nie­wia­ry­god­ny, od­bi­jał się dłu­gim, bled­szym po­wtó­rze­niem w czar­nych wo­dach je­zio­ra. Sta­łem, osłu­pia­ły i za­chwy­co­ny, wiatr przy­no­sił naj­słab­sze, roz­pły­wa­ją­ce się po­gło­sy mu­zy­ki i wy­ostrza­jąc wzrok, zo­ba­czy­łem kon­dy­gna­cje i po­zio­me te­ra­sy ol­brzy­ma, jak w olśnie­niu po­ją­łem, że po raz dru­gi wi­dzę dwo­rzec, gi­gan­tycz­ny Ter­mi­nal, w któ­rym błą­ka­łem się po­przed­nie­go dnia, i może na­wet pa­trzę z dna ciem­ne­go ob­sza­ru, któ­ry tak mnie za­dzi­wił, w to miej­sce, gdzie spo­tka­łem Nais.

Czy to była jesz­cze ar­chi­tek­tu­ra, czy już bu­do­wa­nie gór? Mu­sie­li zro­zu­mieć, że prze­kra­cza­jąc okre­ślo­ne gra­ni­ce, trze­ba zre­zy­gno­wać z sy­me­trii, z re­gu­lar­no­ści kształ­tu, i uczyć się od tego, co naj­więk­sze – po­jęt­ni ucznio­wie pla­ne­ty!

Ob­sze­dłem je­zio­ro. Ko­los jak gdy­by pro­wa­dził mnie swym nie­ru­cho­mo świe­cą­cym wzlo­tem. Tak, to była od­wa­ga za­mie­rzyć taki kształt, nadać mu okru­cień­stwo prze­pa­ści, bez­względ­ność i chro­pa­wość urwisk, iglic, nie wpa­da­jąc w me­cha­nicz­ne ko­pio­wa­nie, ni­cze­go nie zgu­bić, nie sfał­szo­wać. Wró­ci­łem do ścia­ny drzew. Bla­dy, wstę­pu­ją­cy w czar­ne nie­bo błę­kit Ter­mi­na­lu po­ka­zy­wał się jesz­cze po­przez ga­łę­zie, aż zgasł, za­szedł w gąsz­czu. Roz­py­cha­łem rę­ka­mi gięt­kie wit­ki, kol­ce chwy­ta­ły mnie za swe­ter, szo­ro­wa­ły po no­gaw­kach, rosa, strzą­śnię­ta z wy­so­ka, desz­czem le­cia­ła na twarz, wzią­łem w usta kil­ka li­ści, roz­gry­złem je, były mło­de, gorz­kie, pierw­szy raz od po­wro­tu było mi tak: ni­cze­go już nie chcia­łem, nie szu­ka­łem, nie po­trze­bo­wa­łem, wy­star­czy­ło iść w tej ciem­no­ści, w sze­lesz­czą­cym gąsz­czu, śle­po, przed sie­bie. Czy tak to so­bie wy­obra­ża­łem przez dzie­sięć lat?

Krza­ki roz­stą­pi­ły się. Krę­ta alej­ka. Drob­ny żwir chrzę­ścił mi pod sto­pa­mi, świe­cił sła­bo, wo­la­łem ciem­ność, ale sze­dłem da­lej, pro­sto, tam, gdzie pod ka­mien­nym ron­dem sta­ła ludz­ka syl­wet­ka. Nie wiem, skąd bra­ło się świa­tło, któ­re ob­le­wa­ło ją, było pu­sto, wo­kół ja­kieś ław­ki, fo­te­li­ki, prze­wró­co­ny sto­lik, pia­sek, syp­ki i głę­bo­ki, czu­łem, jak sto­py za­pa­da­ją się weń i jaki jest cie­pły mimo noc­ne­go chło­du.