Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
49 osób interesuje się tą książką
Koszmar, przed którym ucieka,
to nic w porównaniu z tym,
dokąd zmierza...
Samotna i ciężarna, Tegan postanawia raz na zawsze zostawić wszystko za sobą. Wyrusza do swojego brata, ale zamiast do bezpiecznego azylu, trafia w sam środek śnieżycy.
Nigdy nie dociera na miejsce.
Z samochodem w śniegu i złamaną kostką Tegan utknęła w głuszy. Pomoc przychodzi niespodziewanie, gdy para nieznajomych zabiera ją do swojego domu.
Jednak coś jest nie tak. Tegan myślała, że czeka na koniec burzy. Nie wiedziała, że wpadła w sidła. Teraz musi zrobić wszystko, by uratować siebie i swoje nienarodzone dziecko.
Bo tym razem nie ma dokąd uciec…
„Zapierające dech w piersiach zwroty akcji i nieustanne napięcie… Wypadek ma wszystko, co powinien mieć doskonały thriller. Nie mogłam – powtarzam – nie mogłam się oderwać!”. TESS GERRITSEN
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: The Crash
Copyright © 2025 by Freida McFadden
First published by Poisoned Pen Press, an imprint of Sourcebook
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Pawlik, 2025
Redaktorka inicjująca: Marta Kujawa
Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska
Marketing i promocja: Karolina Guzik
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Lidia Kozłowska, Agnieszka Czapczyk
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Projekt okładki i strony tytułowe: Tomasz Majewski
Fotografie na okładce: © Mitchell Hartley, Bobby | Unsplash
Fotografia autorki na skrzydełku: © Mira Whiting
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68576-54-2
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
PROLOG
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ROZDZIAŁ SZESNASTY
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY
CZĘŚĆ CZWARTA
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY DRUGI
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY TRZECI
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY CZWARTY
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIĄTY
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY ÓSMY
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY
EPILOG
PYTANIA DLA KLUBÓW KSIĄŻKI
PODZIĘKOWANIA
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Mojemu ojcu
Po wypadku
Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się nikogo zabić.
Nie jestem potworem. Jestem dobrą osobą. Nie kłamię. Nie oszukuję. Nie kradnę. Rzadko nawet podnoszę głos. Niewielu zrobionych w życiu rzeczy się wstydzę.
A mimo to – stało się.
Było oczywiste, że osoba leżąca pode mną będzie walczyć. Ale nie przyszło mi do głowy, że ta walka może być taka zażarta. I nieczysta.
I te stłumione krzyki…
Mogę przestać. Nie jest za późno. Zostało mi jakieś piętnaście sekund, by zdecydować, czy chcę żyć z piętnem osoby, która pozbawiła innego człowieka życia. Najwyżej trzydzieści.
Ale nie przestaję. Nie mogę.
Po chwili wreszcie – WRESZCIE – walka ustaje. Teraz leży przede mną zwiotczałe, nieruchome ciało. Nie trzeba być lekarzem, żeby rozpoznać, że ktoś nie żyje.
Jak do tego doszło?
Chowam twarz w dłoniach i powstrzymuję szloch. Nigdy nie płaczę, ale w tej chwili płacz wydaje się właściwy. Jeśli ja nie zapłaczę, kto to zrobi? Po chwili prostuję plecy i postanawiam wziąć się w garść. W końcu istniał powód, żeby to zrobić.
To był jedyny sposób.
Tydzień przed wypadkiem
Tegan
Nie jestem pewna, czy zdołam dotrzeć do drzwi wejściowych.
Od mojego małego forda fusion do drzwi budynku, w którym mieszkam, dzieli mnie dystans około piętnastu metrów. Piętnaście metrów to nie tak dużo. Normalnie byłabym w stanie pokonać tę drogę w kilka sekund.
Ale nie dziś.
Mieszkam w kawalerce na drugim piętrze niewielkiego bloku mieszkalnego w Lewiston w stanie Maine. Okolica jest fatalna, ale w tym momencie nie mogę sobie pozwolić na nic lepszego. Moja zmiana w sklepie spożywczym kończy się po zmroku, co oznacza, że teraz otaczają mnie egipskie ciemności. Kiedyś ścieżkę prowadzącą z parkingu do bloku oświetlała latarnia, ale żarówka przepaliła się jakiś miesiąc po tym, jak się wprowadziłam, i od tamtej pory nikt jej nie wymienił. Kiedy zgaszę światła w aucie, nie będę widziała nic na odległość ręki.
Zaraz po zaparkowaniu wyłączam silnik, ponieważ nie mogę sobie pozwolić na marnowanie benzyny. Jest tak zimno, że nawet w samochodzie widzę unoszącą się przede mną białą chmurkę własnego oddechu. W Maine w grudniu temperatura zawsze spada poniżej zera. Patrzę przez przednią szybę i ledwie dostrzegam wejście do budynku. Nigdzie nie ma żadnej latarni, świeci się jedynie malutka lampka nad samym wejściem, dzięki której jestem w stanie trafić kluczem do zamka.
Światełko to wyłania też z mroku mężczyznę, który kręci się w cieniu niedaleko wejścia.
Czeka.
Trzęsę się za kierownicą, co w ostatnim czasie nie jest łatwą sztuką. Ostry ból przeszywa moją prawą nogę, zdarza się to ostatnio coraz częściej. Lekarz powiedział, że to coś, co się nazywa sciatica, czyli po ludzku rwa kulszowa, spowodowana podrażnieniem nerwu w kręgosłupie. Myślałam, że moje życie nie może być już gorsze, ale okazuje się, że na domiar złego wkurzyłam jeszcze nerw w kręgosłupie.
Zmrużonymi oczami przyglądam się mężczyźnie kręcącemu się przed wejściem i zastanawiam się, jaki może mieć tutaj interes. Zrobiło się za ciemno, żebym była w stanie dojrzeć, jak wygląda, ale jest raczej wysoki i szczupły. Ma na sobie długi, ciemny płaszcz, co nie podnosi mnie na duchu. Jego twarz wydaje się złowieszcza, ale prawdę mówiąc, w ciemności wszystko się takie wydaje.
Może jednak mieć zupełnie niewinne zamiary. Może przyszedł w odwiedziny do znajomego, który mieszka w tym budynku. Albo jest gliną pod przykrywką (mało prawdopodobne). Może jest… no dobra, nie wiem, kto jeszcze mógłby tu czegoś szukać o wpół do dziesiątej wieczorem. Chodzi mi o to, że niekoniecznie jest tutaj, żeby mnie okraść.
Zresztą nie mogę przecież spędzić całej nocy w samochodzie.
Sięgam do torebki i wyciągam puszkę z gazem pieprzowym, którą zawsze noszę przy sobie, po czym przekładam ją do kieszeni płaszcza. Jeśli ten koleś zechce dobrać się do mizernej zawartości mojego portfela, niech wie, że łatwo nie będzie. Przekładam klucze do mieszkania do drugiej kieszeni, by mieć do nich łatwy dostęp, a potem podnoszę torbę z zakupami z siedzenia pasażera i tulę ją do piersi. Pan Zakir zawsze daje mi potężny rabat na rzeczy z krótkim terminem przydatności, a ja nie zamierzam się ich pozbywać tylko dlatego, że przed moim budynkiem czai się jakiś zbir.
Kiedy wysiadam z forda, kolejna fala bólu przeszywa moją prawą nogę. Mam rozpiętą kurtkę, ale niewiele mogę z tym zrobić, ponieważ nie dopina się już od kilku dobrych miesięcy. Z zapięciem jest wszystko w porządku, chociaż zepsuty zamek byłby dość spójny z aktualnym stanem mojego życia. Nie, powód, dla którego moja kurtka się nie dopina, jest taki, że zwyczajnie nie obejmuje już mojego rozdętego brzucha.
Jestem w niemal ósmym miesiącu ciąży.
Gdy tylko staję na chodniku, moje spuchnięte stopy protestują. Po podwójnej zmianie w supermarkecie podwoiły swój rozmiar niemal dwukrotnie i prawie nie mieszczą się już w sneakersach. Prostuję się na tyle, na ile mogę, a mroźne powietrze uderza mnie w twarz. Przez całą ciążę jestem coraz bardziej zmęczona, zwłaszcza wieczorami, ale ten lodowaty wiatr natychmiast mnie budzi.
Zatrzaskuję za sobą drzwi auta, a mężczyzna opierający się o budynek podrywa głowę. Nadal nie jestem w stanie dostrzec niczego poza jego sylwetką, ale teraz patrzy prosto na mnie. Ręka, którą przyciskam do siebie zakupy, zaczyna mi drżeć, a drugą sięgam do kieszeni po gaz.
Nawet nie myśl o zabraniu mi mojego przeterminowanego chleba, dupku.
Wciągam w płuca mroźne powietrze i raźnym krokiem kieruję się prosto do wejścia do bloku. Unikam patrzenia na niego, czego nauczyłam się przez lata obcowania z podobnymi do niego świrami, ale czuję na sobie jego wzrok. Zaciskam palce na puszce gazu i jestem bliska naciśnięcia na spust, kiedy znajomy głos przebija się do mojego spanikowanego umysłu.
– Tegan?
Odwracam się w stronę głosu. Światło znad wejścia oświetla twarz mężczyzny i całe napięcie natychmiast ze mnie opada.
– Jackson! – wykrzykuję. – Rany boskie, wystraszyłeś mnie na śmierć!
Mężczyzna stojący przede mną, którego teraz rozpoznaję jako Jacksona Brucknera, ma na sobie trencz, a pod nim wymiętą jak zwykle białą koszulę, szary krawat i szare spodnie. Nie mieszka w okolicy, więc zakładam, że droga tutaj zajęła mu co najmniej dwie godziny, ale zawsze wygląda na zadowolonego, gdy staje przed moimi drzwiami.
Bez pytania zabiera ode mnie torbę z zakupami, przez co stopy bolą mnie odrobinę mniej.
– Przepraszam – mówi. – Chciałem pojechać do supermarketu, ale GPS mi powiedział, że jest już nieczynny, więc przyjechałem tutaj. Uznałem, że lada chwila wrócisz do domu, więc postanowiłem poczekać.
– Mogłeś do mnie napisać – mamroczę, lekko zażenowana tym, że tak bardzo się wystraszyłam mężczyzny, który nosi okulary jak denka od butelek i ma wielkie uszy odstające z obu stron jego głowy. Teraz, gdy nie kryje się w cieniu, wygląda na najmniej przerażającego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek widziałam. Jest uroczy, ale w taki nieco głupkowaty sposób.
I na marginesie – nie jest ojcem mojego nienarodzonego dziecka. Ani moim chłopakiem.
– Pisałem – broni się.
Sięgam do torebki po telefon i rzeczywiście znajduję tam kilka nieodczytanych wiadomości od Jacksona. Jasne, że do mnie pisał. Jackson jest odpowiedzialny. Pracuje jako adwokat i z wyróżnieniem ukończył szkołę prawniczą należącą do Ligi Bluszczowej. Nie powiedział mi tego, ale od czego jest Google.
– Rzeczywiście, pisałeś – przyznaję.
Jackson zerka na zegarek.
– Zamówiłem też chińszczyznę, będzie za kilka minut.
Na wspomnienie o jedzeniu burczy mi w brzuchu. Powinnam jeść za dwoje, a ledwie jadam za siebie.
– Kurczak lo mein? – pytam z nadzieją.
– Nie inaczej. – Uśmiecha się do mnie. – Wniosę ci te zakupy, a potem zejdę po dostawę.
Chcę zaprotestować, ale wraz z powiększaniem się mojego brzucha wnoszenie zakupów po schodach staje się coraz trudniejsze. Skoro proponuje, mogę być tylko wdzięczna.
– Dziękuję.
Patrzy mi w oczy w słabym świetle żarówki nad wejściem.
– Żaden problem.
Jackson cierpliwie czeka, gdy manipuluję przy zamku. Klucz zawsze się zacina, gdy jest zimno, czyli tutaj przez jakieś dziesięć miesięcy w roku. Wreszcie udaje mi się otworzyć drzwi, a Jackson przytrzymuje je dla mnie jak dżentelmen. Naprawdę go lubię. I lubię, gdy wpada z propozycją kolacji, co ostatnio zdarza się coraz częściej.
Jednak wbrew pozorom to nie jest towarzyska wizyta. Jackson i ja mamy ważną sprawę do omówienia.
Wkrótce będę bogata ponad najśmielsze oczekiwania.
A to wszystko z powodu rosnącego we mnie dziecka.
Wchodząc do budynku, mijamy skrzynki na listy. Nie mam ochoty przeglądać czekających na mnie rachunków, zresztą i tak nie stać mnie, żeby je opłacić. Wspinamy się więc po schodach prowadzących do mojego mieszkania. Żarówki, którymi oświetlony jest korytarz, są bardzo słabe, a ze ścian płatami odchodzi farba, ale tutaj nikt nie narzeka. Z każdym krokiem moje stopy coraz bardziej pulsują bólem, ale pocieszam się tym, że już za chwilę będę w domu.
Zatrzymuję się na chwilę na drugim piętrze, żeby złapać oddech. Ostatnio ciągle brakuje mi tchu. Zakładam, że to przez ten płód, który we mnie rośnie i przeszkadza moim płucom rozszerzać się do takiej pojemności, jakiej bym potrzebowała. Albo to może być coś straszniejszego. Pytałam doktora Google i nie spodobało mi się to, co miał mi do powiedzenia. To może być zakrzep w płucach. Niewydolność serca. To może być GRUŹLICA.
Ale ponieważ mam beznadziejne ubezpieczenie, pozostaje mi tylko trzymać kciuki, żeby to nie było nic poważnego.
Jackson patrzy na mnie z niepokojem i ze zmarszczonymi brwiami.
– Wszystko okej?
– Tak – wyduszam z siebie i wskazuję głową na schody. – Chodźmy.
Gdy docieramy na ostatnie piętro, w kieszeni Jacksona rozdzwania się telefon. Wyciąga komórkę i zerka na wyświetlacz.
– Żarcie przyjechało.
Wyciągam rękę po torbę z zakupami.
– Zejdź po nie. Stąd już sobie poradzę.
Nie wydaje się przekonany.
– Jesteś pewna?
Rzucam mu ostre spojrzenie.
– Przecież jakoś radzę sobie na co dzień, kiedy ciebie tu nie ma, prawda?
Dostrzegam, jak po jego szczupłej twarzy przebiega cień poczucia winy, ale nie rozumiem dlaczego. Nie ma obowiązku opiekować się mną w czasie ciąży. To miłe z jego strony, że wnosi mi zakupy, ale ja i moje dziecko nie jesteśmy jego problemem. A już niedługo – kiedy tylko dokumenty zostaną podpisane – prawdopodobnie więcej go nie zobaczę.
Jackson przekazuje mi zakupy. Targam je w lewej ręce, zmierzając w stronę swojego mieszkania, i grzebię w kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Już prawie jestem pod drzwiami, gdy zza moich pleców dobiega ostry głos.
– Kolejny mężczyzna, Tegan?
Odwracam głowę i patrzę w wodniste, przekrwione oczy pani Walden, mojej podstarzałej sąsiadki. Dowiedziałam się, że ma na imię Evangeline, gdy zobaczyłam zostawioną dla niej paczkę na dole, ale kiedy się poznałyśmy, przedstawiła mi się jako pani Walden i chociaż mieszkamy drzwi w drzwi już od dwóch lat, bardzo jasno się wyraziła, że nadal mam się do niej zwracać per „pani Walden”.
– Naprawdę – mówi – zamieniasz to miejsce w zamtuz.
Nie mam pojęcia, o co jej chodzi. Przez cały ten czas, odkąd tu mieszkam, jedynym mężczyzną, który odwiedza mnie poza bratem, jest Jackson. A my nawet ze sobą nie sypiamy. Ale nie ma sensu się z nią wykłócać. W jej oczach równie dobrze mogłabym paradować po budynku ze szkarłatną literą na piersi.
Pani Walden opuszcza wzrok na mój brzuch wystający spod kupionej w sklepie z używaną odzieżą czarno-zielonej bluzki, która strzępi się przy kołnierzyku i jest tak tandetna, że chce mi się płakać na jej widok. W czasie, gdy ją kupowałam, nie mogłam sobie jednak pozwolić na wydawanie kupy kasy na ubrania, których będę potrzebowała raptem przez trzy czy cztery miesiące. W każdym razie pani Walden nie ocenia mnie z powodu taniego, paskudnego ciucha. Ocenia mnie, ponieważ mam dwadzieścia trzy lata, jestem w ósmym miesiącu ciąży i nie mam męża.
Ale szczerze? To nie jej zasrany interes.
– Chciałam zapytać, Tegan – odzywa się swoim skrzekliwym głosem – czy po narodzinach dziecka będziesz sobie szukała innego mieszkania.
Kładę dłoń na brzuchu i w nagrodę dostaję mocnego kopniaka. Jedno mogę powiedzieć o tym dziecku – ma mnóstwo energii. Więcej niż ja aktualnie.
– Może – odpowiadam. – Jeszcze się nie zastanawiałam.
– Bo wiesz, dzieci są dość uciążliwe. – Unosi podbródek. – Te nocne płacze. Koszmar!
Wkładam klucz do zamka i przekręcam, aż słyszę satysfakcjonujące kliknięcie.
– Owszem, słyszałam, że dzieci dużo płaczą. To dlatego, że jeszcze nie potrafią mówić.
– Nikt nie będzie mógł spać! – ciągnie sąsiadka. – To bardzo egoistyczne z twojej strony, sprowadzać noworodka do miejsca, w którym mieszkają sami dorośli.
– Cóż, nie planowałam tego.
Zaciska usta.
– Wcale mnie to nie dziwi.
Mam ochotę warknąć na panią Evangeline Walden, że źle mnie ocenia. Zrobiła sporo założeń i w większości z nich się pomyliła. Nie jestem typem dziewczyny, która umawia się na jednorazowy numerek i wpada, nie wiedząc nawet, kim jest ojciec jej dziecka, chociaż teraz, kiedy dokładnie to mi się przydarzyło, mam poczucie winy w stosunku do innych kobiet, które tak łatwo kiedyś osądzałam. Miałam wielkie plany na swoje życie i żaden z nich nie zakładał zajścia w ciążę w wieku dwudziestu dwóch lat.
Ale fakty są takie, że zaciążyłam w wieku dwudziestu dwóch lat i że to BYŁA jednorazowa przygoda. I aż do niedawna nie miałam pojęcia, kim jest ojciec dziecka.
Więc tak naprawdę niewiele mogę jej powiedzieć, żeby nie skłamać.
Otwieram więc zamaszystym ruchem drzwi i zaszczycam ją uprzejmym uśmiechem.
– Dobranoc, pani Walden.
– Będę rozmawiała na ten temat z zarządem…
Przerywam sąsiadce w pół zdania, zatrzaskując za sobą drzwi. Jeśli chce złożyć na mnie skargę do zarządu, że nielegalnie zaludniam mieszkanie własnym potomstwem, niech składa, śmiało. Nie zamierzam się przed nią korzyć. Już nie.
Kiedy tylko dostanę pieniądze, zmywam się stąd.
Zapalam światło w kawalerce, co tylko podkreśla, jak ponure jest to miejsce. Biała farba nie jest popękana, ale ma matowy, nijaki wygląd, jak zresztą wszystko w tym mieszkaniu. Zupełnie jakby na tych meblach i urządzeniach znajdowała się warstwa brudu, której nie jestem w stanie się pozbyć, niezależnie od tego, jak mocno bym szorowała.
To nie miało tak wyglądać. Ciągnęłam dwie zmiany w sklepie spożywczym i ciułałam pieniądze, żeby pójść do szkoły pielęgniarskiej. Na koniec dnia padałam jak nieżywa na kanapę i wpatrywałam się bezmyślnie w telewizor, jedząc samotne kolacje. Nie miałam zachodzić w ciążę.
A już za nieco ponad miesiąc wszystko się zmieni. Będę miała dziecko. Żyjącą, oddychającą istotę, za którą będę odpowiedzialna. To dziecko nie będzie mogło zostawać samo i będzie potrzebowało ubrań, jedzenia, a potem też edukacji. A ja prawdopodobnie nie będę sypiała przez pół nocy, a potem w ciągu dnia zamienię się w zombie.
Wchodzę do mojej maleńkiej kuchenki, w której odkąd zaczął się trzeci trymestr, ledwie się mieszczę. Odkładam torbę z zakupami na blat. Codziennie przed wyjściem z pracy szukam produktów, których termin przydatności do spożycia zbliża się do końca albo nawet już minął, więc dziś upolowałam sporo puszek oraz chleb i ser. Mam też mały karton mleka, które jest przeterminowane tylko o jeden dzień i raczej powinno dobrze smakować. Oraz pięć puszek tuńczyka.
Każda kobieta ma swoje dziwne ciążowe zachcianki. Moje to tuńczyk. Kiedy zaczął się drugi trymestr i ustąpiły mdłości, zaczęłam mieć ochotę na tuńczyka. Nie mogę jeść go zbyt dużo z uwagi na zawartość rtęci, ale gdybym mogła, jadłabym go na śniadanie, obiad i kolację. Właśnie z tego powodu nazwałam mój płód Tuńką.
Tuńczyk na kolację, mamusiu?
Okej, to kolejna dziwaczna sprawa. Często sobie wyobrażam, że moja córka przemawia do mnie z macicy. Nie odbija mi, przysięgam. Wiem, że ośmiomiesięczny płód nie ma zdolności mówienia. Ale czasami jej mały, słodki głosik przemawia do mnie tak wyraźnie, jakby stała obok. Mimo że jeszcze nie widziałam jej twarzy, już ją kocham. Chcę, żeby miała lepsze życie niż ja, i chcę jej dać te wszystkie możliwości, których ja nie mogłam mieć. I zrobię wszystko, żeby jej to zapewnić.
Właśnie dlatego nie mam grama poczucia winy z powodu zbliżającego się dnia zapłaty.
Jackson pojawia się pod drzwiami pięć minut później, w ramionach trzyma brązową papierową torbę.
Chętnie zaniósłby jedzenie do kuchni, ale uprzedzam go. Zabieram od niego torbę, a on drobi za mną z wciąż zaczerwienionymi od mrozu uszami. Otwieram pakunek, uwalniając zachwycające aromaty, i wyciągam ze środka białe kartony. Niecierpliwie otwieram jeden z nich.
Nawet nie przekładam jedzenia na talerz. Wyciągam tylko widelec z szuflady obok zlewu i jem prosto z pojemnika. Nie jestem pewna, czy „jem” to właściwe określenie. Bardziej odpowiednie byłoby słowo „pożeram”. Ostatnio wiecznie jestem głodna.
– Przepraszam – mamroczę pomiędzy kęsami. – Dawno nie jadłam. Podwójna zmiana.
Jackson marszczy brwi.
– Dziecku to nie zaszkodzi?
– Niedługo przystopuję.
Chociaż ja nie mam cierpliwości do przekładania jedzenia na talerz, Jackson wyciąga dwa z szafki nad zlewem. Gdy zaczyna wyjmować drugi pojemnik z jedzeniem z torby, nagle zatrzymuje się w pół gestu.
– Czekaj – mówi. – Mam coś dla ciebie.
Byłam tak skupiona na soczystym kawałku kurczaka, że nawet nie zauważyłam małej torebki prezentowej, którą Jackson postawił na ladzie kuchennej. Musiał ją przynieść z samochodu, kiedy zszedł na dół po jedzenie. Jest różowa i błyszcząca, co mnie rozśmiesza, bo on jest przeciwieństwem różu i błyskotek. Trudno mi sobie wyobrazić, że sam ją wybierał.
Jakby czytał mi w myślach, uśmiecha się nieśmiało.
– To dla dziecka.
Chociaż nawijanie na widelec makaronu lo mein i wpychanie go sobie do ust wydaje się w chwili obecnej spełnieniem moich marzeń, jeszcze bardziej jestem podekscytowana prezentem. Dotychczas nie dostałam żadnego prezentu dla dziecka. Okej, poza fotelikiem do samochodu, który wysłał mi brat, nadal leżącym w pudle, w którym go dostarczono.
Biorę do ręki błyszczącą różową torebeczkę i wydaję okrzyk zachwytu na widok jej zawartości. To najsłodsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam. Maleńkie ubranko uszyte dla niemożliwie małego człowieczka – dowiedziałam się, że mówią na to bodziak. Na przodzie znajduje się różowy napis, na widok którego moje serce się rozpływa: Moja mamusia mnie kocha.
Tuńka kopie mnie, jakby się z tym zgadzała. Chociaż do jej przyjścia na świat został zaledwie miesiąc z kawałkiem, jeszcze nie zaczęłam szykować jej wyprawki, więc to jej pierwsze ubranie. Spoglądam na nie i gęsto mrugam. Mimo wciąż rosnącego brzucha i nieustannych kopniaków w żebra dopiero to body sprawiło, że po raz pierwszy to wszystko wydaje mi się prawdziwe. Będę miała dziecko i moja córeczka będzie to nosiła.
O Boże, zaraz się rozpłaczę.
– Podoba ci się? – pyta niecierpliwie Jackson.
Jeśli powiem cokolwiek, nawet gdyby to miało być krótkie „tak”, stracę nad sobą panowanie, więc tylko kiwam głową. A jego twarz się rozjaśnia.
To nie należy do jego obowiązków. Nie musi przynosić mi chińszczyzny ani uroczych niemowlęcych ubranek. Powód, dla którego tu jest, nie ma z tym nic wspólnego. Jedyny powód, dla którego się tutaj pojawił i dla którego bywał tu kiedykolwiek, to zawartość pozostawionej przy drzwiach wejściowych skórzanej aktówki. Kiedy to wszystko się skończy, Jackson już nigdy tu nie wróci. Skończy się lo mein i sajgonki oraz wizyty niespodzianki po długim dniu pracy.
Jackson nie przychodzi tu w celach towarzyskich. To jego praca.
– Więc? – odzywam się i biorę pudełko z moim jedzeniem, po czym przenoszę się z nim na rozkładaną kanapę, która robi też za moje bardzo niewygodne łóżko. Siadam i opieram opuchnięte nogi na stoliku kawowym. Ulga jest natychmiastowa. – O czym chciałeś ze mną porozmawiać?
Jackson bierze swoją porcję jedzenia i dołącza do mnie na kanapie.
– Tylko kilka drobnych szczegółów dotyczących kontraktu. Następnym razem będzie już gotowy do podpisu.
Moje podbrzusze wypełnia niecierpliwe trzepotanie i sama już nie wiem, czy to nerwy, czy dziecko. Nie mogę uwierzyć, że mam podpisać kontrakt, dzięki któremu otrzymam ogromną sumę pieniędzy. Ustawią mnie do końca życia.
Wszystko zaczęło się prawie osiem miesięcy temu.
Pojechałam z przyjaciółką odwiedzić mojego brata Dennisa na stoku narciarskim, gdzie pracuje jako instruktor, więc zwykle daje nam duże rabaty. Był wtedy zajęty, więc skończyło się na tym, że poszłyśmy do lokalnego baru. Właśnie tam poznałam mężczyznę w ciemnym garniturze, który zaproponował, że postawi mi drinka. Był przystojny, taki wymuskany, miał modną fryzurę i ładnie wyrzeźbione rysy, a jego niewymuszony urok przekonał mnie do przyjęcia propozycji. Powiedział, że przyjechał do miasta w jakiejś ważnej sprawie służbowej, tylko na jedną noc. Podczas gdy moja przyjaciółka zagadała się z jakimś gościem z fryzurą na czeskiego piłkarza, ja flirtowałam z tym pewnym siebie, atrakcyjnym starszym mężczyzną, który był tak różny od wszystkich, których znałam.
Krótko mówiąc, musiałam wypić o kilka drinków za dużo. Niewiele pamiętam z tamtej nocy, ale obudziłam się z potwornym bólem głowy i posmakiem popielniczki w ustach. Miałam jedynie mgliste wspomnienie powrotu do hotelu z przystojnym biznesmenem, ale wstyd mi się było przyznać, że nie pamiętałam nawet, jak ma na imię. Uznałam to za życiowe doświadczenie i próbowałam o tym zapomnieć.
Aż do czasu, gdy spóźnił mi się okres.
Nigdy nie byłam imprezowiczką. Rzadko wychodziłam na miasto, skupiałam całą energię na oszczędzaniu pieniędzy na spełnienie marzenia o pójściu do szkoły pielęgniarskiej, a mimo to stałam się ofiarą stereotypu. Zaszłam w ciążę po pijaku i nawet nie wiedziałam, kim jest ojciec mojego dziecka.
W ogóle nie tak planowałam przebieg mojego życia, ale po spędzeniu mnóstwa czasu na życiowych rozterkach postanowiłam urodzić i wychować to dziecko. Może kiedyś w końcu spotkam właściwego mężczyznę, a jeśli nie, zrobię to sama. A szkoła pielęgniarska? Cóż, jeśli jest mi pisana, w końcu do niej trafię. Byłam tego pewna.
I wtedy stało się coś nieoczekiwanego.
Trzy miesiące temu oglądałam wiadomości, trzymając talerz z jedzeniem na moim zaokrąglonym brzuchu, kiedy na ekranie pojawił się mężczyzna. Podpis pod jego przystojną twarzą głosił, że nazywa się Simon Lamar. Był lokalnym biznesmenem, który specjalizował się w rynku nieruchomości.
I był tym samym facetem, z którym opuściłam bar tamtej nocy, kiedy została poczęta Tuńka.
To, co nastąpiło później, niewiele miało wspólnego z bajkowym zakończeniem. Chciałabym móc powiedzieć, że po tym, jak zlokalizowałam Simona Lamara, okazał się nieco zaskoczony, ale uszczęśliwiony moją ciążą i uparł się, że się nami zaopiekuje. Że po kilku miesiącach nadskakiwania mi padł przede mną na jedno kolano i poprosił mnie, żebym została jego żoną i byśmy we trójkę stworzyli szczęśliwą rodzinę. To był scenariusz, jaki miałam w głowie, kiedy skontaktowałam się z Simonem, by przedstawić mu moją sytuację.
Nie do końca tak się to odbyło.
Mimo że tamtej nocy nie zauważyłam na jego palcu obrączki, Simon Lamar okazał się jak najbardziej żonaty. Miał nie tylko żonę, ale też dwójkę własnych maluchów i nie był w żadnym stopniu zainteresowany nieślubnym potomkiem. Nie zamierzał też dopuścić do tego, żeby kobieta, która była jego żoną od dziesięciu lat, dowiedziała się o jego zdradzie – ani prasa, jeśli już o tym mowa. Odmówił spotkania się ze mną, nawet po tym, jak test na ojcostwo, którego się domagał, wykazał, że faktycznie jest ojcem mojego dziecka.
Wysłał natomiast do mnie Jacksona z bardzo interesującą propozycją wielkiej sumy pieniędzy, wystarczającej, żeby utrzymać mnie i dziecko oraz zapewnić nam przyszłość. Nie musiałabym się martwić o czynsz, opiekę nad maluchem ani nawet o zapłacenie za studia mojej córki. Simon opłaciłby to wszystko. Ja miałam tylko podpisać umowę o poufności, zgadzając się na to, by nikt poza Simonem i mną (oraz Jacksonem) nie dowiedział się, kto jest ojcem mojego dziecka.
Zgodziłam się.
Co innego miałabym zrobić? Musiałam się na to zgodzić. Simon oferował zabezpieczenie przyszłości mojej i Tuńki. Jako przyszła samodzielna mama musiałabym być głupia, żeby odmówić.
Dzięki hojnej ofercie Simona nadal będę mogła zgodnie z planem, albo nawet wcześniej niż zakładałam, pójść do szkoły pielęgniarskiej. Będę mogła wysłać moją córkę do najlepszych prywatnych szkół. Nie będę musiała jej wychowywać w maleńkiej kawalerce. Ocalił mnie.
– Dziękuję, że tak ciężko pracujesz nad tym kontraktem – zwracam się do Jacksona z ustami pełnymi makaronu.
Zbywa mnie machnięciem ręki.
– To moja praca.
Ale czy naprawdę? Jackson przyjeżdża tu co najmniej raz w tygodniu, żeby dopiąć zapisy na ostatni guzik. Wiele spraw mogłoby zostać załatwione przez telefon, ale on zawsze się upiera, że przyjedzie osobiście. A to więcej, niż mogłabym powiedzieć o Simonie, który nie widział mnie na oczy od czasu tamtego pamiętnego spotkania.
Wierzę, że Jacksonowi leży na sercu moje dobro. W kontrakcie znalazły się zapisy, na które w swojej naiwności bym się zgodziła, ale Jackson mnie od tego odwiódł. „To nie są wystarczające koszty utrzymania. To nie byłoby w stosunku do ciebie w porządku”.
Jackson sięga do kieszeni marynarki i wyciąga z niej kopertę, którą kładzie przed nami na stoliku kawowym. Z doświadczenia wiem, że znajdują się w niej dwudziestodolarowe banknoty – tyle, by wystarczyło mi na jedzenie, zakupy i leki. Chociaż na horyzoncie widnieje dużo większa kwota, te koperty z pieniędzmi zdjęły mi sporo kłopotów z barków w ostatnim czasie.
– Dziękuję.
Jackson poprawia okulary w grubej oprawce na nosie.
– Żaden problem. Bank był jeszcze otwarty, kiedy ruszałem.
Nigdy wcześniej nie wspominał o chodzeniu do banku. Kiedy zaczęliśmy negocjacje, Simon wyraził się bardzo jasno, że nie dostanę ani centa do czasu podpisania kontraktu, ale kiedy Jackson zaczął przyjeżdżać z tymi kopertami zawierającymi niewielkie sumy, założyłam, że Simon zmienił zdanie. Jednak teraz zaczynam się zastanawiać, czy to nie Jackson przekazuje mi te pieniądze z własnej woli i z własnego konta.
– Mam ci przekazać – odzywa się, nim zdążę zapytać – że Simon przyjedzie tu za kilka dni, żeby podpisać ostateczną wersję kontraktu i przedyskutować z tobą kilka spraw.
– Och. – Myśl, że mam się znów spotkać z Simonem, wywołuje we mnie stres. Może dlatego, że wykazał taki brak entuzjazmu, kiedy powiedziałam mu o ciąży. Stanowił brutalny kontrast z tym czarującym mężczyzną, którego poznałam tamtego dnia. – To chyba dobrze.
– Ja też tu będę – dodaje.
Uśmiecha się do mnie, aby dodać mi otuchy, a ja myślę tylko o tym, że wolałabym, żebym tamtej nocy w barze pod stokiem spotkała Jacksona, a nie Simona. Z radością odrzuciłabym potężną kasę Simona w zamian za szansę założenia rodziny z takim świetnym gościem, jakim jest Jackson.
Ale nie mogę tak myśleć. Nie da się zmienić przeszłości. Powinnam czuć się szczęśliwa, że otrzymałam od Simona taką hojną ofertę, która do końca życia zapewni byt mnie i mojemu dziecku.
Składam pranie, gdy dopada mnie skurcz.
Nie ten prawdziwy. Nie taki, który pojawia się co pięć minut i muszę biegiem udawać się do szpitala. Ale jest na tyle mocny, że muszę na chwilę przerwać to, co robię, i skupić się na oddechu. Ostatnio codziennie miewam po kilka takich. Skurcze przepowiadające, tak nazwał je doktor Hanson.
To oznacza, że dziecko wkrótce się urodzi. Może nie dziś i nie jutro, może nawet nie w tym miesiącu, ale niedługo. Już bliżej niż dalej, kiedy Tuńka pojawi się na świecie.
Nie czuję się gotowa. Po pierwsze, jestem wykończona. Nie odeszłam jeszcze z pracy i nie chcę tego robić, dopóki nie podpiszę kontraktu, bo mam paranoiczne wizje, że to wszystko się posypie. A główną przyczyną mojego zmęczenia jest to, że praktycznie nie sypiam.
Mam koszmary. Nie pamiętam ich dokładnie, ale każdy z nich kończy się tym, że przystojna twarz Simona góruje nade mną. Wpatruje się intensywnie w moje oczy, a w jego spojrzeniu jest dzika determinacja. Budzę się drżąca ze strachu, który wlewa się do każdej komórki mojego ciała. (No a potem muszę iść siusiu).
Tak więc tak – do dupy z takim spaniem.
Kładę rękę na brzuchu. Nie wybrałam jeszcze imienia dla dziecka. Wiadomo, że nie mogę nazwać córki Tuńką. Słyszałam o parach, które spierają się o imię dla malucha, ale ja nie mam tego problemu. Nazwę swoje dziecko, jak mi się będzie podobało, bo jest tylko moje.
A mimo to nie mogę myśleć o imieniu. Więc w mojej głowie nadal jest Tuńką.
Cześć, mamusiu! Nie zapomnij mi kupić łóżeczka, bo nie będę miała gdzie spać!
– Niedługo. – Przesuwam rękę po brzuchu, a mięśnie macicy stopniowo się rozluźniają. – Jak tylko dostanę czek od twojego tatusia, kupię ci łóżeczko. I dużo więcej.
Zaraz po tym, jak skurcz mija, gdzieś w mieszkaniu zaczyna dzwonić mój telefon. Mam szczęście, że mieszkam w kawalerce, bo w przeciwnym razie niczego nie byłabym w stanie znaleźć. Czy wszyscy mają taką mgłę mózgową w czasie ciąży? Wczoraj szukałam książki, którą czytam, żeby oderwać myśli, i w końcu znalazłam ją w lodówce.
Chodzę (a raczej: kuśtykam) po mieszkaniu w poszukiwaniu telefonu. Początkowo dzwonek naprowadza mnie na jego ślad, podążam więc w kierunku kuchni. Jednak gdy dzwonienie ustaje, nie mam pojęcia, gdzie dalej iść. Rozglądam się po kuchence, usiłując zlokalizować komórkę.
O Boże, jeśli znajdę ją w przegródce na ser, wkurzę się na siebie.
Jednak nie, leży na mikrofalówce, niemal zlewa się z jej czarną powierzchnią. Sięgam po nią, zastanawiając się, czy to Jackson dzwoni, żeby ustalić szczegóły podpisania kontraktu. Mamy spotkać się jutro i chcę, żeby wszystko poszło zgodnie z planem. Zakładam, że brak wiadomości to dobra wiadomość, więc nie czekam na żadne.
Jednak połączenie nie było od Jacksona. Dzwonił mój brat, Dennis. Opuszczam z ulgą spięte ramiona i oddzwaniam do niego.
– Tegan? – Grzmiący głos brata rozlega się w moim uchu. – Wszystko w porządku?
Zawsze, gdy rozmawiam z moim starszym bratem, czuję się, jakbym znów miała pięć lat.
– Tak, wszystko okej.
Dennis wypuszcza długi oddech.
– Co się dzieje, Teggie?
– Ja tylko… – Rozglądam się po swoim ciasnym mieszkanku. – Jestem samotna.
– Kiedy podpisujesz kontrakt z Lamarem?
– Jutro. – Przygryzam dolną wargę. – Byłaby szansa, żebyś do mnie przyjechał?
– Chciałbym – wzdycha. – Ale wiesz, że jestem teraz zarobiony.
Nie mogę się nie zgodzić. Dennis pracuje jako instruktor narciarski w ośrodku o wdzięcznej nazwie Snow Mountain. Odkąd pamiętam, kochał jeździć na nartach. Stał się niemal profesjonalnym narciarzem – taki jest dobry. Niestety tuż po dwudziestce złamał nogę i zamiast brać udział w zawodach, wylądował na ciepłej posadce jako instruktor. Grudzień to dla niego jeden z najbardziej pracowitych miesięcy, aż do świąt Bożego Narodzenia. W zimie haruje jak wół, a przez resztę roku ma luz.
– Postaram się przyjechać na kilka dni, kiedy dziecko się urodzi – obiecuje. – Chyba że ty chciałabyś przyjechać do mnie na jakiś czas? Mam wolny pokój.
To nie jest głupi pomysł.
– Zastanowię się.
Zaproszenie jest kuszące. Dennis zawsze obchodzi się ze mną jak z jajkiem, kiedy do niego przyjeżdżam, a nie widziałam go od czasu zajścia w ciążę. Nasz tato był biznesmenem pracoholikiem, który w wieku czterdziestu lat nie przeżył rozległego zawału serca, gdy jego firma poszła na dno, więc Dennis, który miał wtedy dwanaście lat, przejął rolę głowy rodziny, a potem drugi raz, kiedy osiem lat temu nasza mama zmarła na raka trzustki. Robił wszystko, co należało do ojca, łącznie z akceptowaniem lub nie moich chłopaków. Pewnego razu, gdy jeden chłopak pojawił się na progu, cuchnąc alkoholem, Dennis przegonił go za pomocą kija bejsbolowego, zanim zdążyłam wsiąść do jego auta. Prawdę powiedziawszy, większość moich chłopaków nie spełniała jego standardów. Z całą pewnością nie zaakceptowałby Simona.
Ciekawe, co by pomyślał o Jacksonie.
Dzisiaj podpisujemy kontrakt, który przypieczętuje moją przyszłość.
Jestem kłębkiem nerwów, chociaż cała moja rola polega na złożeniu podpisu. Spałam gorzej niż zwykle, koszmary budziły mnie niemal co godzinę – odnosiłam wrażenie, że za każdym razem, kiedy udało mi się przysnąć, twarz Simona wdzierała się do mojego snu i znów się budziłam. Nie mogę się go pozbyć z głowy. Mniej więcej o czwartej nad ranem uznałam, że nici ze spania.
Wczoraj pojechałam do sklepu z używaną odzieżą i kupiłam nową sukienkę ciążową w kwiatowy wzór. Niestety nie mieli tam przymierzalni, więc przyłożyłam ją tylko do siebie, a kiedy ubrałam się w nią w domu, okazało się, że wyglądam jak wieloryb na kwiatowej łące. Ale to i tak lepsze niż cokolwiek, co jest w moim posiadaniu.
Właściwie to nie wiem, po co się stroję. Komu chcę zaimponować? Simonowi? Naprawdę sądzę, że kiedy spojrzy na mnie, ubraną w ten kwiecisty namiot, postanowi zostawić dla mnie swoją rodzinę? Czy ja bym w ogóle tego chciała?
Nie, nie chciałabym. Prawda jest taka, że już nigdy więcej nie chcę mieć do czynienia z Simonem Lamarem. Jest tylko jedna osoba, dla której się ubrałam, i nie jest nią Simon. To mężczyzna, którego często ostatnio widuję i który stał mi się bliski, a którego – obawiam się – już nie zobaczę po złożeniu swojego autografu na wykropkowanej linii.
Wzięłam w pracy wolne popołudnie, co przysporzyło mi stresu, ponieważ tak bardzo potrzebuję pieniędzy. Ciągle muszę sobie przypominać, że po dzisiejszym spotkaniu będę miała więcej pieniędzy niż świadomości, co z nimi robić. Trudno mi sobie poukładać to wszystko w głowie, biorąc pod uwagę, że… Cóż, nigdy w życiu nie miałam pieniędzy. Pierwszą rzeczą, jaką zrobię, kiedy tylko dostanę je do ręki, będzie znalezienie sobie dwupokojowego mieszkania w lepszej okolicy. Albo może nawet domu.
Na zegarku jest równo siedemnasta, kiedy rozlega się bzyczenie domofonu, informujące mnie, że Simon i Jackson przybyli. Czekając, aż wejdą na górę, krążę po mieszkaniu. Nie zajmuje im to długo.
Kiedy kawalerkę wypełnia irytujące brzęczenie dzwonka przy drzwiach, otwieram dwóm mężczyznom w garniturach. Jackson jak zwykle jest nieco wymięty, a okulary jak zawsze tkwią na czubku jego nosa. A obok niego stoi Simon.
Nie widziałam Simona Lamara od… cóż, od nocy, która zmieniła całe moje życie. Jest ode mnie prawie dwadzieścia lat starszy, ale bardzo ładnie się starzeje. Zapomniałam już, jakim jest klasycznym przystojniakiem, jego rysy są jakby wyrzeźbione w skale przez bardzo utalentowanego rzeźbiarza. Od tamtej nocy widywałam go na zdjęciach, ale na żywo jest inaczej – na żywo wygląda jeszcze lepiej. Widok jego twarzy przywołuje niejasne wspomnienia tamtej nocy, która nadal jest dla mnie przymglona. Próbuję przytrzymać to wspomnienie, pobudzić umysł do przypomnienia sobie czegokolwiek z czasu, w którym poczęłam moją córkę.
Ale nie. Czarna dziura. Zupełnie jakby ktoś wymazał mi pamięć. Jedyne, co pamiętam, to te koszmary z jego twarzą, które nawiedzają mnie z coraz większą częstotliwością. Ale przecież nie mogę winić kolesia za własne sny, prawda?
Tamtej nocy w barze Simon wydawał się ciepły i przyjazny, łagodnie uśmiechnięty. Dziś wygląda na zirytowanego tym, że jest tutaj. Pierwszą rzeczą, jaką robi na mój widok, jest spojrzenie na zegarek, a zaraz potem z nieukrywanym obrzydzeniem na mój wielki brzuch.
– Na litość boską – odzywa się. – Powinienem pozwać tę firmę produkującą kondomy.
Jackson rzuca mu nieprzyjazne spojrzenie, a mnie wypływają rumieńce na policzki. Dobrze, że chociaż używał prezerwatyw. Na wszelki wypadek zrobiłam sobie testy na typowe choroby weneryczne, byłam czysta.
– Cóż – mówię przyjaźnie – wejdźcie.
Obrzydzenie nie znika z twarzy Simona, gdy wkracza do mojej zapyziałej kawalerki. Kiedy wskazuję mu rozkładaną kanapę, niechętnie na niej siada. Niemal spodziewam się, że poprosi o ręcznik, który mógłby pod sobą rozłożyć. W końcu decyduje się przycupnąć na krawędzi, a wygląda, jakby wolał być gdziekolwiek, byle nie tutaj. Siadam po drugiej stronie kanapy, najdalej jak to możliwe bez spadnięcia z niej.
– Kontrakt wygląda dokładnie tak, jak to ustaliliśmy – odzywa się Jackson łagodnie, przysiadając na drugim i ostatnim meblu, który znajduje się w moim mieszkaniu, rozklekotanym drewnianym krześle, które znalazłam przy śmietniku. – Jak wspominałem, możesz go jeszcze skonsultować z własnym prawnikiem.
– Ufam ci – zapewniam go.
Muszę mu ufać, bo nie mogę sobie teraz pozwolić na prawnika. Jednak moje oświadczenie wywołuje nieprzyjemny uśmiech na twarzy Simona, który mówi mi, że może jednak powinnam to skonsultować z prawnikiem. Szyderczy wyraz jego twarzy znów przywołuje coś w mojej pamięci. To takie frustrujące, próbować sobie coś przypomnieć i nie móc tego zrobić. Demencja to musi być straszna choroba.
– Omówiliście dokładne warunki umowy o zachowaniu poufności, tak? – odzywa się Simon.
– Tak – potwierdza Jackson. – Omówiliśmy, prawda, Tegan?
– Tak…
Umowa o poufności jest tą częścią kontraktu, która wywołuje we mnie największy stres. Jeśli go podpiszę, nigdy nie będę mogła nikomu powiedzieć, że Simon jest ojcem Tuńki. Nie będzie wpisany na jej akcie urodzenia. Nie będę mogła powiedzieć żywej duszy – nigdy. Nawet własnej córce, w przeciwnym razie Simon zostawi mnie bez grosza przy duszy. Będę musiała jej powiedzieć… sama nie wiem… że jej tata zginął w tragicznym wypadku.
– Więc rozumiesz to? – naciska Simon, a jego szare oczy wwiercają się we mnie. Wzdrygam się na wspomnienie tego, jak uduchowione było jego spojrzenie tamtej nocy. – Nie możesz nikomu o tym powiedzieć. Ani rodzinie, ani przyjaciołom, ani swojemu dziecku.
MOJEMU dziecku. Już zdążył się wykręcić z odpowiedzialności.
– Rozumiem.
– Bystra dziewczynka. – Puszcza do mnie oko. – Więc podpisujmy. Wygląda na to, że naprawdę przydadzą ci się te pieniądze.
Nie podoba mi się to, mamusiu. Nie chcę, żeby to był mój tatuś.
Simon nachyla się, żeby wyciągnąć kontrakt ze swojej drogiej, skórzanej teczki. Kiedy zbliża się do mnie, wyczuwam zapach jego wody kolońskiej. To ta sama woda, którą pachniał tamtej nocy.
Nietypowy zapach. Wanilia. Dąb. I jakaś pikantna nuta.
Zamykam na moment oczy i widzę unoszącą się nade mną jego twarz, tak samo jak w moich koszmarach. Ale tym razem jest inaczej. Zamiast samej twarzy widzę też jego nagie ciało. Na mnie. I głód w jego oczach, który mnie przeraża.
„Nie”, udaje mi się powiedzieć, chociaż mój język zdaje się ciężki, jakby był z ołowiu. „Nie chcę. Nie. Nie!”
Simon przewraca oczami.
„Nie dokończyłaś piwa? Wracaj do spania, Tegan”.
„Nie, nie chcę…”
A potem…
Otwieram gwałtownie oczy. Scena odgrywana w mojej głowie jest tak realna. Z dławiącą pewnością wiem, że BYŁA realna. Uwierzyłam, że te obrazy wiszącej nade mną głowy Simona to tylko moja wyobraźnia, która sobie ze mną pogrywa, ale to nie była wyobraźnia.
To było wspomnienie.
I teraz nagle wszystko nabiera przerażającego sensu. Wiedziałam, że nie wypiłam aż tak dużo tamtej nocy. Przez całe życie nie zdarzyło mi się, żeby urwał mi się film, a już na pewno nie po kilku piwach.
Simon dosypał mi coś do drinka.
A kiedy poszliśmy do pokoju hotelowego, on…
O Boże.