Wychowanie bez nagród i kar. Rodzicielstwo bezwarunkowe - dr Alfie Kohn - ebook

Wychowanie bez nagród i kar. Rodzicielstwo bezwarunkowe ebook

Alfie Kohn

4,4

Opis

Książka wybitnego amerykańskiego psychologa może zaskoczyć rodziców przyzwyczajonych do tradycyjnych przekonań na temat wychowania i dyscypliny. Powołując się na dziesiątki fachowych badań, autor demonstruje negatywne skutki kontrolowania dzieci za pomocą nagród i kar. Co ważniejsze, demonstruje także, jak niszcząca dla dziecięcej psychiki jest warunkowa akceptacja, tak zwana miłość odmawiana, zależna od tego, czy dziecko spełnia oczekiwania rodziców. Najczęściej bywa ona nieświadomym środkiem rodziców do wymuszania posłuszeństwa u dzieci.

Ta książka to lektura obowiązkowa każdego rodzica, który chciałby być na bieżąco z najnowszą wiedzą na temat dzieci.

Książka zdobyła najważniejszą amerykańską nagrodę dla książek parentingowych: złotą nagrodę NAPPA (National Parenting Publications Awards) w 2006 roku.

 

Alfie KOHN (ur. 1957) jest amerykańskim psychologiem, uważanym za czołową postać tzw. edukacji progresywnej (progresive education), krytykiem podejścia behawioralnego do wychowania dzieci oraz wielu innych aspektów tradycyjnej dyscypliny. Najbardziej znany przeciwnik ocen w szkołach i rywalizacyjnego podejścia do nauki i sportu. Autor m.in. książek Punished by Rewards (Ukarani przez nagrody), No Contest (Bez rywalizacji), What Does It Mean to Be Well Educated? (Co to znaczy być dobrze wykształconym?).

Książka Kohna prezentuje alternatywny model wychowania, który pomaga dzieciom stać się troskliwymi i odpowiedzialnymi ludźmi.

Adele FABER, współautorka książki: Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały

 

‒ jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (152 oceny)
92
38
19
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
matkensss

Nie oderwiesz się od lektury

Może dla niektórych treść tej książki będzie kontrowersyjna. Nic dziwnego. Podważa powszechne przekonania o wychowaniu, stosowaniu kar, a przede wszystkim NAGRÓD. Dla mnie jest usystematyzowaniem tego co czułam od jakiegoś czasu. Jednak neuronietypowy nastolatek w domu daje do myślenia ;)
20
paularun

Nie oderwiesz się od lektury

książka bardzo interesująca. i jak na moje oko warta uwagi posiada cenne wskazówki jak sprawić aby dzieci były empatyczne i uczyły się dobrych wzorców. Szkoda, że ksiazka to nie audiobook. da się ją zrobić, że syntezator mowy ją czyta i to by było w miarę dobre rozwiązanie gdyby nie to że niektóre słowa są rozdzielone spacja co każda literę i syntezator mowy już sobie z tym nie radzi. Co zmusza do sprawdzenia tekstu. A w dzisiejszym świecie czasami ciężko znaleźć chwilę na samodzielne czytanie. I fajnie jest słuchać książki jak się gdzieś jedzie.
20
drimk

Dobrze spędzony czas

ogólnie polecam, trochę mało szczegółów, jednak perspektywa autora bardzo dobrze przedstawiona
00
Andrzej77

Dobrze spędzony czas

Niezbędna pozycja książkowa dla rodziców którym zależy na dobrym wychowaniu i lepszym zrozumieniu swoich dzieci.
00
dollcia19

Nie oderwiesz się od lektury

Otwiera oczy jak mądrzej wychowywać dzieci. Wartościowa lektura dla młodych rodziców.
00

Popularność




Tytuł oryginału

UNCONDITIONAL PARENTING

MOVING FROM REWARDS AND PUNISHMENTS TO LOVE AND REASON

Projekt graficzny

KAROLINA TOLKA

Copyright © 2005 by Alfie Kohn

Copyright © by Wydawnictwo MiND, Podkowa Leśna 2013

ISBN 978-83-062445-39-4

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

O Autorze

Alfie KOHN (ur. 1957) jest amerykańskim badaczem interdyscyplinarnym, znanym ekspertem od edukacji i wychowania. Zajmuje się zagadnieniami motywacji, współpracy i długoterminowych skutków strategii wychowawczych. Prowadzi wykłady i warsztaty dla instytucji, nauczycieli i rodziców.

Autor książek: No Contest. The Case Against Competition (1982), Punished by Rewards (1993), What Does It Mean To Be Well Educated? (2004), The Homework Myth (2006) oraz wielu innych, przełożonych na kilkanaście języków świata.

Kohn dał się poznać jako błyskotliwy krytyk współczesnej kultury rywalizacji, obecnej także w szkołach i przedszkolach. Wypowiada się przeciwko wszelkim formom nauczania opartymi na konkurencji, a nie współpracy. Z tego względu jest przeciwnikiem ocen w szkołach.

Podważa behawiorystyczne podejście do wychowania zorientowane na posłuszeństwo dziecka. Podkreśla, że należy wychowywać dzieci na ludzi samodzielnych, wrażliwych, ciekawych świata i gotowych nieść pomoc innym.

Jest ojcem dwojga dzieci.

www.alfiekohn.org

O ileż cenniejsza niż wszystkie zasady tego światajest odrobina człowieczeństwa.

– Jean PIAGET

WSTĘP

O satysfakcji bycia ojcem, jak i wyzwaniach, które się z tym wiążą, wiedziałem na długo przed przyjściem na świat moich dzieci. Niestety, poza tym moja wiedza była dosyć mglista. Nie miałem pojęcia, jak wyczerpujące jest to zadanie. Nie przeczuwałem, że człowiek czasami czuje skrajną bezradność, innym razem zaś mobilizuje w sobie jeszcze resztkę sił, kiedy wydaje mu się, że jest już u kresu.

Z czasem zdałem sobie sprawę, że ćwiczenia głębokiego oddechu przerabiane przez matki w szkole rodzenia profitują długo po pierwszym krzyku noworodka. Na własnej skórze doświadczyłem, jak głośno dzieci potrafią krzyczeć choćby z powodu złego kształtu makaronu podanego na obiad.

Wielką ulgę przyniosła mi jednak świadomość, że wszystkie dzieci zachowują się tak samo. Jeszcze większą, że ich rodzice także przyłapują się czasami na wątpliwościach, czy cały ich wysiłek wychowawczy nie idzie na marne.

No cóż, wychowanie dzieci to nie zajęcie dla mięczaków. Moja żona mówi, że jest to najlepszy test umiejętności radzenia sobie z bałaganem i nieprzewidywalnymi wydarzeniami – egzamin, do którego nie można się przygotować i którego rezultaty nie zawsze podnoszą na duchu. Fizyka kwantowa? Neurochirurgia? Kiedy ktoś mówi, że są łatwe, możemy pokiwać głową: no tak, w końcu to nie wychowywanie dziecka…

Kłopoty rodziców biorą się między innymi stąd, że całą swoją energię kierują na przezwyciężanie oporu dzieci i zmuszanie ich, by robiły to, co im się każe. Jeżeli nie są dość przezorni, szybko staje się to ich podstawowym celem. Niestety, bardzo łatwo zamienić się w rodzica, który ponad wszystko ceni sobie potulność i posłuszeństwo swoich dzieci.

Kilka lat temu, podróżując na jakiś wykład, siedziałem w samolocie, który właśnie wylądował i kołował na lotnisku. Kiedy zbierałem bagaże, jeden z moich przypadkowych współtowarzyszy podróży pochylił się nad rzędem siedzeń przed nami i pogratulował siedzącej tam parze młodych ludzi: „Państwa synek był taki dobry podczas całego lotu!”

Zastanówmy się przez chwilę nad tym zdaniem. Słowo „dobry” często niesie w sobie treść moralną: może być synonimem takich określeń, jak „etyczny”, „honorowy” czy „współczujący”. Jednakże w odniesieniu do dziecka znaczy ono niewiele więcej niż: „spokojne” albo „nie weszło mi na głowę”. W tamtym momencie, w kołującym samolocie, uświadomiłem sobie, że to jest właśnie to, czego zazwyczaj oczekujemy od dzieci: nie żeby były empatyczne, pomysłowe albo ciekawe świata, ale żeby dobrze się zachowywały. Dobre dziecko – od niemowlęctwa po dojrzewanie – nie sprawia zbyt wielu kłopotów dorosłym.

Od kilkudziesięciu lat poglądy na kwestie wychowawcze zaczynają ulegać zmianie. Kiedyś dzieci były rutynowo poddawane karom cielesnym, teraz stosuje się raczej karę odosobnienia czasowego (time-out) albo nagradza, kiedy są posłuszne. Ale nie mylmy nowych środków z nowymi celami. Cele pozostały te same: nadal chodzi o kontrolę nad dzieckiem, nawet jeżeli zaprowadzamy ją bardziej nowoczesnymi metodami. Jest tak nie dlatego, że nie troszczymy się o nasze dzieci. Chodzi raczej o to, że przytłacza nas zwykła codzienność, kiedy obowiązek wieczornego kładzenia dziecka do łóżka i rannego budzenia, niezbędna kąpiel czy spacer sprawiają, że trudno nabrać dystansu i nadać właściwą miarę temu, co robimy.

Nasze starania, by dzieci robiły to, co im nakazujemy, mogą kolidować z innymi, ambitniejszymi celami, jakie im wytyczamy. Dzisiejszego popołudnia skupiamy się głównie na tym, by nasz synek nie podniósł wrzasku w supermarkecie i pogodził się z faktem, że nie dostanie wielkiego kolorowego pudła słodyczy. Ale warto zastanowić się nad tym nieco głębiej. W warsztatach, które prowadzę dla rodziców, lubię zaczynać wykład od następujących pytań.

• Jakie dalekosiężne cele stawiacie sobie w odniesieniu do waszych dzieci?

• Jak chcielibyście je wykształcić?

• Jakimi chcielibyście je widzieć, kiedy dorosną?

Pomyślmy chwilę nad odpowiedzią. Kiedy proszę kolejne grupy rodziców o zdefiniowanie najważniejszych dalekosiężnych celów dla ich dzieci, jak kraj długi i szeroki słyszę niezwykle podobne odpowiedzi. Oto typowa lista przedstawiona przez jedną z losowych grup. Dzieci mają być:

• Szczęśliwe

• Zrównoważone

• Niezależne

• Spełnione

• Kreatywne

• Życzliwe

• Operatywne

• Samodzielne

• Uprzejme

• Dociekliwe

• Czułe

• Pewne siebie

A teraz zastanówmy się, jak się ma ten zbiór przymiotników do naszego postępowania wobec dzieci? Czy to, co robimy, jest spójne z tym, czego naprawdę chcemy? Czy moje codzienne zabiegi mogą pomóc dzieciom wyrosnąć na takich ludzi, na jakich chciałbym, żeby wyrosły? Czy to, co właśnie powiedziałem dziecku w supermarkecie, przyczyni się choćby w najmniejszym stopniu do tego, by było szczęśliwe, zrównoważone, niezależne, spełnione i tak dalej – czy raczej wręcz przeciwnie? W takim razie jak powinienem reagować?

Jeżeli nie mamy ochoty, zdrowia albo czasu, by wyobrażać sobie, jakie będą nasze dzieci za dziesięć czy dwadzieścia lat, to pomyślmy przynajmniej o tym, co liczy się dla nas dzisiaj. Oto wcisnęliśmy się w jakiś kąt na przyjęciu urodzinowym naszego dziecka albo stoimy na szkolnym korytarzu. Tuż za rogiem przystanęło dwoje innych rodziców, którzy nie zdają sobie sprawy z naszej obecności. Słyszymy, że rozmawiają o… naszym dziecku! Skupmy się na moment i pomyślmy o słowie czy zdaniu, które bardzo bylibyśmy radzi usłyszeć. Przypuszczam – i mam nadzieję – że nie byłoby to coś w rodzaju: „O rany, to dziecko robi wszystko, co mu się każe, i ani piśnie!”.

I tu postawmy sobie zasadnicze pytanie: czy przypadkiem nie postępujemy tak, jakby właśnie na tym nam najbardziej zależało1?

***

Prawie ćwierć wieku temu psycholożka społeczna Elizabeth Cagan po zrecenzowaniu mnóstwa książek o nowoczesnych metodach wychowawczych uznała, że większość z nich „powszechnie akceptuje prawa rodzicielskie”, podczas gdy niewiele miejsca poświęca się „poważnej refleksji nad potrzebami, uczuciami czy rozwojem dziecka”2. W świetle powyższego, dodaje, słusznie można dojść do wniosku, że pragnienia rodziców „są automatycznie zasadne”, a dyskutować należy jedynie o tym, jak sprawić, by dzieci robiły to, co im się każe.

Od tamtej pory zmieniło się, niestety, niewiele. Każdego roku ukazuje się kilkaset książek o wychowaniu, a większość z nich wypełniają rady o tym, jak dostosować dzieci do oczekiwań dorosłych, co robić, by były grzeczne, i jakiej poddawać je tresurze, jakby były jakimiś zwierzakami domowymi. Wiele z tych poradników zachęca radośnie do stawiania czoła dzieciakom i dzierżenia nad nimi władzy. Co więcej, niektóre jednoznacznie nakazują wyzbycie się wszelkich wątpliwości i skrupułów, jakie moglibyśmy mieć przy tego rodzaju postępowaniu. To podejście ujawnia się już w samych tytułach: Don’t Be Afraid to Discipline (Nie obawiaj się dyscypliny), Parents in Charge (Rodzice biorą sprawy w swoje ręce), Taking Charge (Brać sprawy w swoje ręce), Back in Control (Przywrócić kontrolę), Disciplining Your Preschooler and Feeling Good About It (Dyscyplinowanie przedszkolaka bez wyrzutów sumienia), Cause I’m the Mommy, That’s Why (Dlatego, że jestem mamą), Guilt-Free Parenting (Rodzice bez poczucia winy), The Answer Is No! (Odpowiedź brzmi: Nie!) i tak dalej i tak dalej.

Jedne z tych książek stają w obronie staroświeckich metod i wartości („Ojciec złoi ci skórę, niech no tylko wróci z pracy!”), inne opowiadają się za nowomodnymi technikami („Wspaniale! Wysiusiałeś się do nocniczka, kochanie! Masz za to naklejkę!”). Jednak ani jedne, ani drugie nie dają nam pewności, że nasze wymagania w stosunku do dzieci są rozsądne – ani że na dłuższą metę przyniosą im korzyść.

Poza tym wiele z tych książek oferuje rozwiązania, które okazują się, powiedzmy, nieszczególnie użyteczne, chociaż ubarwia się je miejscami śmiesznymi, nierealnymi dialogami, mającymi rzekomo zademonstrować ich działanie3. Czytanie o metodach wychowawczych, które w praktyce okazują się nieskuteczne, wywołuje irytację i tylko irytację, natomiast prawdziwe niebezpieczeństwo pojawia się wtedy, kiedy autorzy tych książek nie zadają sobie trudu, by zapytać, co rozumiemy pod pojęciem „skuteczne”. Jeżeli nie przemyślimy własnych nadrzędnych celów, przegramy z praktykami ukierunkowanymi na całkowite posłuszeństwo dziecka. Inaczej mówiąc, skupimy się jedynie na tym, co jest najważniejsze dla nas, a nie na tym, czego potrzebują dzieci.

Kolejna sprawa dotycząca poradników wychowawczych: większość z nich proponuje porady oparte jedynie na przemyśleniach autorów, z odpowiednim doborem anegdot potwierdzających ich punkt widzenia. Rzadko zdarzają się odniesienia do stosownych badań naukowych. Bywa też, że wyrabiamy sobie pogląd po przeczytaniu jednego tytułu z półki z tematyką dziecięcą z najbliższej księgarni, nie zdając sobie sprawy, że istnieje cały wachlarz opracowań proponujących inne metody wychowawcze.

Niektórzy czytelnicy są sceptyczni wobec zapewnień, że „badania potwierdzają” prawdziwość takiej lub innej metody. Ich sceptycyzm jest zrozumiały. Rzecz w tym, że ludzie, którzy lubią podpierać się takimi sformułowaniami, często nie precyzują, o jakie badania chodzi, a tym bardziej, jak były prowadzone ani jakie znaczenie mają przytaczane wyniki. Znów zatem pojawia się to samo natrętne pytanie: jeżeli jakiś badacz twierdzi, że metoda x ma być skuteczniejsza od metody y, to natychmiast mam ochotę spytać: co pan właściwie rozumie pod pojęciem „skuteczniejsza”? Czy dzieci wychowywane według tej metody będą w przyszłości ludźmi lepiej sytuowanymi? Czy będą bardziej uwzględniać wpływ swojego działania na innych? A może metoda x nauczy ich bezmyślnego posłuszeństwa?

Niektórzy eksperci, podobnie jak niektórzy rodzice, wydają się zainteresowani wyłącznie tą ostatnią kwestią. Według nich, skuteczna strategia to taka, która sprowadza się do podporządkowania dziecka osobom dorosłym. Ale to strategia, która nie uwzględnia uczuć dziecka ani tego, jak postrzega ono osoby tłamszące jego wolę. Czy o to chodzi w całym procesie wychowawczym? Istnieją dowody, że wystarczy przyjąć subtelniejsze kryteria, a wszelkie techniki dyscyplinujące okażą się skuteczne tylko z pozoru. Powinno się też wiedzieć, że dziecięce obietnice typu „Już będę grzeczny”, choć składane ochoczo i w dobrej wierze, są płytkie, a wymuszona uległość nie trwa długo4.

To jeszcze nie koniec historii. Problem polega nie tylko na tym, co tracimy, oceniając nasze strategie pod kątem skuteczności w wychowaniu posłusznego potomka. Chodzi o to, że posłuszeństwo samo w sobie nie zawsze jest pożądane. Istnieje coś takiego, jak bycie zbyt dobrze wychowanym. W Waszyngtonie grupa badaczy śledziła rozwój dzieci w wieku od roku do pięciu lat i doszła do wniosku, że „podporządkowaniu czasami towarzyszyło nieprzystosowanie”5. Na odwrót, „pewien poziom oporu wobec władzy rodzicielskiej” może być „sygnałem pozytywnym”. Inna para psychologów opisała w „Journal of Abnormal Child Psychology” niepokojący fenomen, nazwany przez nich „kompulsywną uległością”, a zachodzący wówczas, kiedy strach dzieci przed rodzicami prowadzi do tego, że robią wszystko, co im się każe – natychmiast i w sposób bezmyślny6. Także wielu terapeutów komentuje emocjonalne konsekwencje nadmiernej potrzeby zadowalania i słuchania dorosłych. Terapeuci wskazują, że nad wyraz dobrze wychowane dzieci robią to, co rodzice chcą, by robiły, i stają się takimi, jakimi rodzice chcą, by się stały, ale często kosztem zatracenia własnej osobowości7.

Dzieci, wobec których stosuje się surową dyscyplinę, nie zawsze bywają wewnętrznie zdyscyplinowane. Niekoniecznie lepiej jest mieć dzieci, które przejmują nasze pragnienia i wartości do tego stopnia, że robią to, co chcemy, nawet pod naszą nieobecność. Próba zaszczepienia samodyscypliny może być równoznaczna ze zdalnym sterowaniem dzieckiem, które nie jest niczym innym jak bardziej rozbudowaną wersją posłuszeństwa. Poza tym zachodzi duża różnica między dzieckiem, które robi coś, ponieważ wierzy, że jest to słuszne, a takim, które robi to pod przymusem. Nabycie przekonania, że dziecko przyswaja sobie nasze wartości, to nie to samo, co pomaganie mu w dopracowaniu się własnych. Internalizacja rodzicielskich wartości nie musi prowadzić do celu, jakim jest wychowanie dziecka na samodzielnie myślącego człowieka8.

Jestem przekonany, że większość z nas naprawdę chce, by nasze dzieci myślały samodzielnie, były asertywne i odważne moralnie… kiedy są wśród swoich przyjaciół. Mamy nadzieję, że stawią czoło łobuzom i oprą się presji rówieśników, zwłaszcza jeśli chodzi o seks i narkotyki. Ale jeśli tego chcemy, musimy wychować je tak, by wyrobiło sobie własne zdanie o różnych sprawach. Inaczej mówiąc: jeżeli naszym priorytetem jest wymuszanie posłuszeństwa w obrębie czterech ścian naszego domu, to możemy się spodziewać, że nasze uległe dzieci w przyszłości podporządkują się komuś innemu – poza domem. Barbara Coloroso zauważa, że często zdarzało jej się wysłuchiwać narzekań rodziców nastolatków w rodzaju: „Był takim dobrym dzieckiem, tak dobrze wychowanym i ułożonym. Ale popatrz na niego teraz!”. Tu Coloroso odpowiada:

Zawsze ubierał się według waszego gustu. Zachowywał się w sposób, w jaki, według was, miał się zachowywać. Mówił to, co, według was, powinien mówić. Zawsze słuchał kogoś, kto mu nakazywał, co ma robić. On się nie zmienił. On wciąż słucha kogoś, kto mu mówi, jak ma postępować. Kłopot w tym, że teraz to nie jesteście wy, rodzice, ale jego rówieśnicy9.

***

Im więcej rozmyślamy nad naszymi dalekosiężnymi celami wychowawczymi, tym bardziej wszystko zaczyna się komplikować. Każdy cel może okazać się niewarty wysiłku, jeżeli rozważamy go pojedynczo: niewiele wartości znaczy w życiu tak wiele, że aby je osiągnąć, warto poświęcić wszystko inne. Może mądrzej byłoby pomóc naszemu dziecku znaleźć złoty środek między przeciwnymi parami wartości, tak aby wyrosło na człowieka samodzielnego, ale także troskliwego wobec innych czy pewnego siebie, a mimo to skłonnego wytyczać sobie pewne granice. Podobnie niektórzy rodzice mogą się upierać przy tym, że to samo, co dla nich liczy się najbardziej, pomoże ich dzieciom określić i osiągnąć własne cele. Owszem, może tak się zdarzyć, ale musimy być przygotowani także na ewentualność, że dzieci dokonają własnych wyborów i opowiedzą się za innymi wartościami niż nasze.

Rozważania o celach na przyszłość mogą nas prowadzić w przeróżnych kierunkach, ale chcę podkreślić, że cokolwiek byśmy o nich myśleli, powinniśmy myśleć wiele. Powinny one być naszym kamieniem probierczym, choćby tylko po to, byśmy nie ulegli pokusie robienia wszystkiego, co zapewni nam święty spokój. Jako ojciec dwojga dzieci jestem doskonale obeznany z frustracją i wyzwaniami, które wiążą się z rodzicielstwem. Bywają chwile, kiedy moje najlepsze strategie biorą w łeb, a cierpliwość wyczerpuje się i wtedy chcę jedynie, aby moje dzieci robiły to, co im każę. Trudno skupiać uwagę na wzniosłych celach, gdy jedno z nich drze się wniebogłosy na obiedzie w restauracji. Czasami trudno mi nawet pamiętać o tym, kim jestem albo kim chciałbym być, bo pochłania mnie wir nerwowego dnia i czuję przypływ niezbyt szlachetnych impulsów. Jest mi trudno, niemniej wszystko to jest warte zachodu.

Niektórzy ludzie racjonalizują swoje postępowanie przez odrzucenie bardziej znaczących celów, takich jak bycie dobrym człowiekiem albo wychowanie dziecka na dobrego człowieka. Nazywają je idealistycznymi. Ale bez ideałów niewiele jesteśmy warci. Ideały nie zawsze są niepraktyczne. Są równie praktyczne jak racje moralne, dla których ustalamy dziecku dalekosiężne cele i zastanawiamy się nad tym, czego ono potrzebuje, a nie tylko nad tym, czego od niego żądamy.

W niniejszej książce będę mówił o tym, dlaczego widzę sens w odejściu od zwykle stosowanych strategii wychowawczych. Naszym priorytetem powinno być pytanie: na jakich ludzi wyrosną nasze dzieci? Czy mają akceptować świat takim, jaki jest, czy też starać się go ulepszać?

Jest to podejście wywrotowe. Wywraca bowiem na nice konwencjonalne poglądy na temat wychowania dzieci i rzuca wyzwanie krótkowzrocznym dążeniom rodziców. W niektórych wypadkach może także podważać przekonanie o słuszności naszych dotychczasowych działań albo nawet słuszności tego, co zrobiono dla nas w czasach naszego dzieciństwa.

Temat tej książki nie sprowadza się tylko do dyscypliny, ale szerzej do sposobów postępowania z dziećmi i tego, co o nich myślimy i co do nich czujemy. Jej zamierzeniem jest pomóc nam, rodzicom, zaufać swoim najlepszym instynktom i – po tym jak ubraliśmy nasze pociechy w piżamy, a odgłosy kłócących się bliźniaków nareszcie przycichły, my zaś skończyliśmy ze zmywaniem i sprzątaniem – utwierdzić się w przekonaniu, co tak naprawdę liczy się w życiu. Ta książka namawia do ponownego rozważenia naszych podstawowych przekonań o relacjach między rodzicami i dziećmi.

Co najważniejsze, proponuję praktyczne rozwiązania alternatywne dla metod, które mają sprawić, by nasze dzieci dobrze się sprawowały albo osiągały sukcesy. Wierzę, że mogą one pomóc im wyrosnąć na naprawdę dobrych ludzi.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

WYCHOWANIE WARUNKOWE

Czasami znajduję pocieszenie w myśli, że wbrew wszelkim błędom, jakie popełniłem i jeszcze popełnię jako rodzic, moje dzieci wyrosną na wartościowych ludzi z tej jednej przyczyny, że naprawdę je kocham. A miłość ponoć leczy wszystkie rany. Wszystko, czego potrzebujemy, to miłość. Miłość oznacza, że nie musisz przepraszać za to, że rano w kuchni poniosły cię nerwy.

Ten pokrzepiający pogląd opiera się na idei, że istnieje coś takiego, co nazywa się miłością rodzicielską, i jest najważniejszym wianem, w jakie możemy wyposażyć nasze dzieci. Ale może idea ta to tylko zgubne uproszczenie? Czy nie istnieją różne sposoby kochania dzieci? Czy wszystkie są jednakowo pożądane? Psychoanalityczka Alice Miller zauważyła swego czasu, że można kochać dziecko „bezgranicznie, jednak nie tak, jak ono tego potrzebuje”. Jeśli Miller ma rację, istotną sprawą jest nie to, czy – lub jak bardzo – kochamy nasze dzieci, ale jak je kochamy.

Kiedy się to zrozumie, całkiem szybko można sporządzić listę różnych rodzajów miłości rodzicielskiej. Niniejsza książka bierze na warsztat rozróżnienie między dwiema: kochaniem dzieci za to, co robią  (m i ł o ś ć   w a r u n k o w a),  i kochaniem ich za to, że są  (m i ł o ś ć   b e z w a r u n k o w a).  Pierwszy rodzaj miłości jest warunkowy, to znaczy, że dzieci muszą sobie na nią zasłużyć, postępując w sposób, który my, dorośli, uważamy za odpowiedni, albo zaspokajając nasze oczekiwania. Druga miłość nie stawia warunków: nie zależy od tego, jak dziecko postępuje, czy jest udane, odnosi sukcesy ani czy dobrze się sprawuje.

Chcę bronić idei wychowania bezwarunkowego z dwóch powodów: moralnych i praktycznych. Pierwszy głosi po prostu tyle, że dziecko nie powinno pracować na nasze pochwały. Mamy je kochać, jak mówi moja przyjaciółka Deborah, bez żadnego powodu. Ponadto liczy się nie tylko nasze przekonanie, że kochamy je bezwarunkowo – ważne jest także, żeby ono to odczuwało.

Z praktycznego punktu widzenia możemy stwierdzić, że miłość bezwarunkowa przynosi pozytywne skutki. Jest nie tylko słuszna z moralnego punktu widzenia, ale także mądra. Dzieci chcą być kochane takie, jakie są, i za to, że są. Taka miłość pozwala im akceptować siebie w każdej sytuacji, w powodzeniu i niepowodzeniu. Łatwiej akceptują wtedy także innych ludzi. Krótko mówiąc, miłość, która nie stawia warunków, jest tym, czego dzieci potrzebują do pełnego rozwoju.

A jednak my, rodzice, często skłaniamy się do obwarowywania naszej aprobaty różnymi warunkami. Popycha nas do tego nie tylko wpojona przez otoczenie wiara w słuszność takiego wychowania, ale także sposób, w jaki sami byliśmy wychowani. Można powiedzieć, że jesteśmy uwarunkowani do stawiania warunków. W istocie bezwarunkowa akceptacja wydaje się występować rzadko nawet jako idea: wyszukiwanie w Internecie wariantów słowa „bezwarunkowy” prowadzi głównie na strony poświęcone religii albo zwierzętom domowym. Najwyraźniej trudno jest wielu ludziom wyobrazić sobie taką miłość do drugiego człowieka, która potrafi dawać, nie oczekując zapłaty.

Przez zapłatę, jeśli chodzi o dzieci, niektórzy rozumieją d o -bre zachowanie, inni – osiągnięcia i sukcesy. Ten rozdział i trzy następne poświęcę na zgłębienie kwestii wychowawczych, a zwłaszcza sposobu, w jaki wiele popularnych strategii dyscyplinowania powoduje, że dzieci czują, iż są akceptowane tylko wówczas, kiedy postępują zgodnie z wymaganiami rodziców. W rozdziale piątym przedstawię punkt widzenia dzieci. W drugiej połowie książki podam konkretne propozycje pozwalające zrezygnować z tego podejścia i wskażę coś, co jest bliższe miłości, jakiej dzieci potrzebują. Najpierw jednak chciałbym przyjrzeć się dokładniej idei wychowania warunkowego: jakie założenia leżą u jego podłoża i jakie ma ono skutki dla rozwoju dziecka.

Dwie metody wychowawcze

Kłopoty z moją córką Abigail zaczęły się kilka miesięcy po jej czwartych urodzinach, co miało zapewne związek z pojawieniem się w domu drugiego dziecka. Zrobiła się wówczas niemiła, bardziej oporna wobec naszych próśb i wymagań, reagowała na wszystko złością i tupaniem. Zwykła codzienność przerodziła się w próbę sił. Pamiętam, że pewnego wieczoru obiecała wziąć kąpiel zaraz po kolacji, jednak nie zrobiła tego, a kiedy przypomnieliśmy o obietnicy, wrzasnęła okropnie i rozbudziła ledwie co uśpionego braciszka. Na prośbę, by była ciszej, odpowiedziała kolejnym wrzaskiem.

Pytam zatem: czy powinniśmy wtedy jak co wieczór przytulić ją i poczytać książeczkę? Wychowanie warunkowe powie: O, nie! Podejmując zwykłe, miłe sercu czynności, w pewnym sensie nagradzamy córkę za niedopuszczalne zachowanie. Powinno się odstąpić od cowieczornego rytuału, dając jej do zrozumienia uprzejmie, acz stanowczo, dlaczego musi ponieść „stosowne konsekwencje”.

Taki tryb postępowania wydaje się krzepiąco znajomy większości z nas i jest spójny z radami oferowanymi przez liczne poradniki dla rodziców. Co więcej, muszę przyznać, że do pewnego stopnia miałbym satysfakcję z narzucenia swojej woli krnąbrnej czterolatce. Dając jej do zrozumienia, że nie wolno tak się zachowywać, ja, ojciec, miałbym poczucie, że potrafię się postawić. Że panuję nad sytuacją.

Jednak rodzic kierujący się miłością niestawiającą warunków powinien jak gdyby nigdy nic przytulić dziecko na dobranoc i poczytać mu do snu jak co wieczór. Co wcale nie znaczy, że należy zignorować cały incydent. Wychowanie, w którym nie stawia się warunków, nie jest jednoznaczne z przyzwoleniem na to, by dzieci robiły wszystko, na co mają ochotę. Kiedy jest już po burzy, trzeba wspólnie z dzieckiem zastanowić się, co ją wywołało. Tak właśnie zrobiliśmy z Abigail po przeczytaniu paru stron książki. Jest o wiele bardziej prawdopodobne, że lekcja, jakiej chcemy udzielić, zostanie zapamiętana, gdy dziecko będzie wiedziało, że nasza miłość jest stała bez względu na jego zachowanie.

Każdy z tych dwóch sposobów wychowania opiera się na swoistym zestawie przekonań dotyczących psychologii dzieci i natury ludzkiej. Zacznijmy od tego, że podejście warunkowe wiąże się ściśle z kierunkiem psychologicznym zwanym behawioryzmem, który jest powszechnie kojarzony z nieżyjącym już Burrusem F. Skinnerem. Dyscyplinę tę charakteryzuje koncentracja na zachowaniu ludzi, z pominięciem tego, co dzieje się w ich uczuciach i myślach. Wszystko, co behawioryzm mówi o człowieku, sprowadza się do tego, co widać i co można zmierzyć eksperymentalnie. Ponieważ nie da się zobaczyć ludzkich pragnień ani strachu, trzeba skoncentrować się tylko na tym, jak przejawiają się one w zewnętrznym zachowaniu.

Ponadto behawioryzm zakłada, że wszystkie zachowania powstają i ustają, pogłębiają się i spłycają jedynie w reakcji na bodźce. Behawioryści uważają także, że każde nasze działanie można wytłumaczyć tym, czy przynosi nam jakąś nagrodę albo prowadzi do jakiejś satysfakcji. Jeżeli dziecko jest czułe dla swoich rodziców albo dzieli się deserem z przyjacielem, to wyłącznie dlatego, że takie postępowanie spotykało się w przeszłości z czyjąś miłą reakcją lub nagrodą.

W skrócie: nasze działania zostają wyjaśnione przez oddziaływanie zewnętrzne, na przykład fakt, że ktoś został wcześniej nagrodzony lub ukarany za zrobienie czegoś. A człowiek jest po prostu sumą swojego działania. Nawet ci, którzy nigdy nie czytali żadnej książki B. F. Skinnera, wydają się przyklaskiwać jego ideom. Kiedy rodzice i nauczyciele ciągle mówią o  „zachowaniu dziecka”, można by pomyśleć, że składa się ono wyłącznie z „zachowania”. Nieważna jest jego osobowość ani to, co myśli, czuje lub czego potrzebuje. Nieważne są motywy jego postępowania i wartości, którymi się kieruje – ważne jest jedynie, by się „zachowywało”. To oczywiście stanowi zachętę dla technik dyscyplinujących, które za jedyny cel stawiają sobie wymuszenie na dzieciach określonego działania lub zaprzestania określonych działań.

Behawiorystyczne podejście prezentują, na przykład, rodzice, którzy wymuszają na dziecku mówienie słowa „przepraszam”. Gdy ono kogoś urazi, mówią: „Nie powiesz, że jest ci przykro?”. Czy zakładają, że samo powiedzenie „Przepraszam”” wiąże się z poczuciem skruchy, mimo wszelkich dowodów świadczących o czymś przeciwnym? A może, co gorsza, wcale nie dbają o to, czy dziecku jest przykro, ponieważ szczerość jest dla nich nieistotna, liczy się zaś tylko fakt wypowiedzenia stosownej formułki? Na ogół takie wymuszone przeprosiny uczą dzieci mówienia rzeczy, których nie zamierzają mówić, to znaczy kłamstwa.

Nie jest to jakaś epizodyczna praktyka rodzicielska, którą wystarczy zmienić. To jeden z wielu możliwych przykładów sposobu myślenia wyznawców idei Skinnera: przykładania wagi jedynie do zachowania. Sposobu myślenia, który zawęża nasze rozumienie dzieci i wypacza sposób postępowania z nimi. Widzimy to także w programach, których ideą jest wytrenowanie małych dzieci, by spały we własnym łóżeczku albo jak najszybciej zaczęły korzystać z nocniczka. Autorzy takich programów nie wnikają w przyczyny, dla których dziecko zostawione samo sobie płacze. To może być strach przed ciemnością, nadmierne zmęczenie, głód czy coś jeszcze innego. Podobnie nikt nie pyta o przyczynę, dla której maluch wzbrania się przed siusianiem w toalecie. Eksperci, którzy przedstawiają nam recepty na „uczenie” dzieci krok po kroku spania w oddzielnym pokoju lub namawiają do nagradzania medalami, m&msami czy chwalenia za niesiusianie w pampersy, nie skupiają się na myśleniu, uczuciach i intencjach dziecka, które stanowią źródło jego zachowań. Skupiają się na samym zachowaniu. W tym miejscu pozwalam sobie dać pewną praktyczną radę: wartość książek o wychowaniu jest odwrotnie proporcjonalna do częstości występowania w niej słowa „zachowanie”.

***

Wróćmy do Abigail. Wychowanie warunkowe zakłada, że w sytuacji, jaką opisałem, poczytanie jej bajki na dobranoc lub jakakolwiek inna deklaracja miłości rodzicielskiej może jedynie zachęcić ją do kolejnego napadu złości lub wzmocnić w przekonaniu, że dajemy przyzwolenie na wszystko, co robi: że rozbudzenie śpiącego niemowlęcia albo odmowa wieczornej kąpieli mieści się w granicach normy.

Wychowanie bezwarunkowe postrzega taką sytuację – i w ogóle istoty ludzkie – bardzo odmiennie. Na początek radzi nam wziąć pod uwagę to, że powody zachowania Abigail mogą być bardziej wewnętrzne niż zewnętrzne. Być może zawładnął nią lęk, którego nie umie nazwać, albo frustracja, której nie umie wyrazić? Zachowanie dzieci nie zawsze bywa wywołane zewnętrznymi bodźcami.

Wychowanie bezwarunkowe zakłada, że zachowania są uzewnętrznieniem uczuć i myśli, potrzeb i intencji. Jednym słowem,  l i c z y   s i ę   n i e   s a m o   z a c h o w a n i e,   a l e   d z i e c k o,   k t ó r e   s i ę   w   n i e   a n g a ż u j e.  Dziecko to nie miauczący lub szczekający ulubieniec, którego trzeba wytresować, ani komputer zaprogramowany do z góry przewidzianych reakcji. Dziecko postępuje w taki czy inny sposób z różnych powodów – i niektóre z nich mogą być bardzo trudne do zidentyfikowania. Ale nie możemy ich lekceważyć. Nie możemy reagować tylko na zewnętrzne przejawy, to znaczy tylko na zachowania naszych dzieci. W istocie każde z nich wymaga całkiem innego trybu postępowania. Gdyby się, na przykład, okazało, że Abigail jest arogancka, ponieważ w jej przekonaniu za bardzo zajmujemy się jej bratem, wówczas przede wszystkim należałoby się uporać z ogólniejszą sytuacją, a nie tylko ze sposobem, w jaki okazuje swoje lęki.

We wszystkich staraniach zrozumienia konkretnych powodów różnych działań i wychodzenia im naprzeciw zachowajmy wierność jednemu nadrzędnemu imperatywowi: dziecko musi wiedzieć, że je kochamy w każdej sytuacji i w każdym momencie. W rzeczywistości dla Abigail –  s z c z e g ó l n i e  tamtego wieczoru – było ważne móc się do nas przytulić, wyczytać z naszego zachowania, że nasza miłość pozostaje niezachwiana. To pomogłoby jej pokonać zły dla niej czas.

Nic, co jest równoznaczne z karą, nie może być konstruktywne. Tamtego wieczoru kara tylko podtrzymałaby w córce sprzeciw i prawdopodobnie stałaby się bodźcem do kolejnego napadu złości. A nawet gdyby ją chwilowo wyciszyła, to czy zapobiegłaby gwałtownym reakcjom nazajutrz? Kara nie przemawia do sposobu rozumowania dziecka, a to, co my uważamy za nauczkę, w jego oczach może oznaczać odebranie naszej miłości. Generalizując, ukarane dziecko czuje się jeszcze bardziej nieszczęśliwe, zostawione samo sobie i pozbawione wsparcia. Kara daje mu poczucie, że tylko wówczas jest kochane – i zasługuje na kochanie – kiedy postępuje zgodnie z oczekiwaniami rodziców. Dostępne badania, które przeanalizuję pokrótce, wykazują z całą mocą, że kara jedynie pogarsza sprawę.

***

Rozmyślając nad tym przez lata, doszedłem do wniosku, że wychowania warunkowego nie da się całkowicie wyjaśnić poprzez behawioryzm. Zachodzi tu coś innego. Otóż wyobraźmy sobie taką sytuację: zdenerwowane dziecko krzyczy, a kiedy się uspokaja, tata obejmuje je, kładzie do łóżka i czyta mu o przygodach żabki i ropuchy. W reakcji na to orędownik wychowania warunkowego woła: „O nie! W ten sposób dziecko jedynie utwierdza się w przekonaniu, że wolno mu się źle zachowywać! Uczy się, że bycie nieposłusznym jest w porządku!”.

Takie podejście zawiera nie tylko pewną hipotezę na temat tego, czego i jak dzieci uczą się w określonych sytuacjach. Odzwierciedla także szalenie niewłaściwy, ogólniejszy pogląd na naturę dzieci, a co za tym idzie, również na naturę człowieka: że przy pierwszej nadarzającej się okazji dzieci nas wykorzystają. Dać im palec, a chwycą całą rękę. Że wyciągną najgorszą z możliwych naukę: „Hurra, mogę sprawiać kłopoty!”. Wychowanie warunkowe przynajmniej częściowo bazuje na głęboko cynicznym przekonaniu, że akceptowanie dzieci takimi, jakie są, pozwala im być dziećmi złymi, ponieważ, no cóż, takie są z natury. Akceptowanie ich bez żadnych zobowiązań zostanie zinterpretowane jako przyzwolenie, by zachowywały się w sposób egoistyczny i roszczeniowy, by były zachłanne lub niedelikatne10.

Mówiąc o niestawianiu warunków w procesie wychowawczym, zacznijmy od przypomnienia, że Abigail nie miała w zamyśle dokuczenia ojcu – czyli mnie. Nie miała zamiaru być złośliwa. W ten sposób, takim językiem, jakim potrafiła, mówiła do mnie, że coś jest nie tak. Dlatego proponuję obdarzenie naszych dzieci większym zaufaniem, że nie wyciągają złej nauki z okazywanej przez nas miłości. Kwestionuję przekonanie, że zawsze chciałyby postępować źle, gdyby tylko doszły do przekonania, że złe postępowanie ujdzie im na sucho.

Taki punkt widzenia nie jest ani romantyczny, ani nierealistyczny. Nie zamierzam przeczyć, że dzieci – i dorośli – robią czasami złe rzeczy. Dziećmi trzeba kierować i trzeba im pomagać, to prawda, ale nie są małymi potworami, które należy ujarzmiać i zmuszać do posłuszeństwa. Potrafią być współczujące i agresywne, altruistyczne i samolubne, skłonne do współpracy i do rywalizacji. Dużo zależy od tego, jak są wychowywane – między innymi od tego, czy czują miłość bezwarunkową. Kiedy małe dziecko dostaje napadu złości lub ni stąd ni zowąd wzbrania się przed kąpielą, często można to wytłumaczyć jego wiekiem – to znaczy niemożnością zrozumienia źródeł własnego niepokoju, wyrażenia własnych uczuć we właściwszy sposób, pamiętania o swoich obietnicach i o ich dotrzymywaniu. Zatem można kategorycznie stwierdzić, że wybór między wychowaniem warunkowym i bezwarunkowym jest wyborem między radykalnie odmiennymi poglądami na naturę ludzką.

Ale przyjrzyjmy się jeszcze innym hipotezom. Naszemu społeczeństwu wpojono, że aby dostać coś dobrego, trzeba na to zasłużyć: nie ma nic za darmo! W istocie wielu ludzi wręcz doprowadza do szału myśl, że zasada ta mogłaby zostać pogwałcona. Zauważmy, na przykład, wrogość, jaką wiele osób czuje do opieki społecznej i tych, którzy na nią liczą.

Wreszcie wychowanie warunkowe przejawia tendencję do uznawania niemal każdej interakcji między ludźmi, nawet między członkami jednej rodziny, za coś w rodzaju transakcji handlowej. Prawa rynku – podaż i popyt, coś za coś – przyjęły status uniwersalnych i absolutnych zasad, jak gdyby wszystko w naszym życiu, łącznie z tym, co robimy ze swoimi dziećmi, było analogiczne do kupowania samochodu albo wynajmowania mieszkania.

Pewien autor książki o wychowaniu – nieprzypadkowo behawiorysta – przedstawia to następująco: „Jeśli chcę zabrać moje dziecko na przejażdżkę czy choćby tylko je uścisnąć i pocałować, najpierw muszę się upewnić, że na to zasłużyło”11. Zanim odrzuci się taki pogląd jako skrajny, zauważmy, że wybitna psycholog Diana Baumrind użyła podobnego argumentu przeciw wychowaniu bezwarunkowemu, deklarując, że „zasada wzajemności, płacenia za wartość otrzymaną, to reguła życiowa, która wszyscy stosujemy”12.

Jest wielu pisarzy i terapeutów, którzy co prawda nie hołdują tej zasadzie w sposób otwarty, niemniej wygląda na to, że korzystają ze swoistego modelu ekonomicznego. Ich rady, o ile potrafimy czytać między wierszami, wydają się bazować na przekonaniu, że kiedy dzieci nie postępują wedle naszej woli, trzeba im odmówić czegoś, na czym im zależy. Przecież niczego nie powinno się dostawać za darmo – nawet szczęścia czy miłości.

Ile razy słyszymy wokół wypowiedzi rodziców – stanowcze i aroganckie – że coś jest „przywilejem, a nie prawem”? Czasami marzy mi się przeanalizowanie osobowości ludzi, którzy wyznają taki pogląd. Wyobraźmy sobie kogoś, kto twierdzi z uporem, że wszystko – od kupienia dziecku lodów po okazanie mu zainteresowania – powinno być zależne od jego postępowania, że ono samo z siebie nie zasługuje na obdarowywanie ani rzeczami, ani uczuciami. Czy możemy sobie wyobrazić kogoś takiego, z taką osobowością? Czy taką matkę lub takiego ojca naprawdę cieszy przebywanie z własnymi dziećmi? Czy chcielibyśmy mieć takiego przyjaciela?

A zatem kiedy słyszę zwrot „to przywilej, a nie prawo”, zastanawia mnie nieodmiennie osobowość człowieka, który widziałby w tym słuszność. Czy nie istnieje nic takiego, do czego ludzie są upoważnieni tylko z racji bycia ludźmi? Czy nie istnieją relacje, których nie chcielibyśmy podporządkować prawom ekonomicznym? To prawda, że rodzice spodziewają się rekompensaty za swoją pracę tak jak rachunku za zakupy. Rodzi się jednak pytanie, czy podobna „zasada wzajemności” jest stosowana w naszych relacjach z przyjaciółmi czy rodziną. Psycholodzy społeczni zauważyli, że faktycznie są osoby, z którymi wchodzimy w coś, co można nazwać relacjami wymiennymi: zrobię to dla ciebie, a ty zrobisz tamto dla mnie. Jednak szybko dodają, że nie dotyczy to wszystkich naszych relacji, spośród których wiele bazuje raczej na wzajemnej dbałości o siebie niż na wymiennych świadczeniach. Według stosownego badania, osoby traktujące swoje małżeństwo jak handel wymienny nie są w nim najszczęśliwsze13.

Kiedy nasze dzieci dorosną, będą miały mnóstwo okazji, żeby stać się ekonomistami, konsumentami czy pracownikami i udzielać się w dziedzinach, którymi rządzą reguły precyzyjnie kalkulujące zakres każdej transakcji. Ale wychowanie bezwarunkowe bazuje na poglądzie, że rodzina powinna być spokojną przystanią i bezpiecznym schronieniem przed takimi transakcjami. W szczególności pod żadnym pozorem nie powinno się płacić za miłość rodziców. Ta miłość jest tylko i wyłącznie darem. Jest czymś, do czego wszystkie dzieci mają prawo.