Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Rok 1896, Nambia. Czterej Anglicy uciekają przez bezlitosną pustynię z diamentami skradzionymi wojowniczemu plemieniu. Docierają do oceanu, gdzie czeka na nich parowiec. Nie zdążą jednak odbić od brzegu. Giną wraz ze ścigającymi ich wojownikami podczas burzy, która grzebie wszystkich pod całunem piasku. Czasy współczesne, wybrzeże Afryki. Młoda przedstawicielka firmy jubilerskiej szuka wraku parowca, żeby odzyskać bezcenne kamienie. Jej jacht zostaje ostrzelany przez niezidentyfikowanych napastników. W ostatniej chwili ratuje ją kapitan Cabrillo. Od tej pory wspólnie usiłują rozwiązać tajemnicę skarbu i ocalić świat przed niewyobrażalną katastrofą.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 529
Rok wydania: 2008
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pustynia Kalahari
Rok 1896
Nie powinien kazać im porzucić broni. Ta decyzja miała ich kosztować życie. Ale co mogli zrobić? Kiedy ostatni juczny koń okulał, zdjęli z niego ładunek, a to znaczyło, że trzeba było pozostawić część ekwipunku. Musieli zabrać zapasy wody, które dźwigało zwierzę, no i torby wypchane nieoszlifowanymi kamieniami. Zostawili namioty, śpiwory, prawie czternaście kilogramów jedzenia, karabiny Martini-Henry i amunicję. Ale mimo zmniejszenia ładunku ocalałe konie były mocno przeciążone, i gdy zaczęło wschodzić słońce, żaden z pięciu mężczyzn nie liczył na to, że wierzchowce przeżyją następny dzień.
H.A. Ryder niepotrzebnie zgodził się przeprowadzić ich przez Kalahari. Znał Afrykę jak własną kieszeń. Gdy Kimberley ogarnęła diamentowa gorączka, zostawił nędzną farmę w Sussex łudzony nadzieją, że stanie się milionerem. Zanim przybył na miejsce w roku 1868, całe wzgórze Colesberg Kopje, gdzie odkryto pierwsze diamenty, zostało już opalikowane, tak jak okoliczne pola w promieniu kilku kilometrów. Zajął się więc dostarczaniem żywności armii robotników.
On i kilku miejscowych przewodników przemierzali tysiące kilometrów dwoma wozami z pełnymi worków soli do konserwowania upolowanej zwierzyny. Ryder wiódł samotnicze życie, ale pokochał je, tak jak pokochał ten ląd z pięknymi zachodami słońca i gęstymi lasami, strumieniami tak czystymi, że woda wyglądała jak szkło, i horyzontami tak odległymi, że wydawały się nieosiągalne. Nauczył się języków różnych plemion, Matabele, Maszona i groźnego, wojowniczego Herero. Rozumiał nawet niektóre z dziwnych mlasków i gwizdów, jakimi porozumiewali się Buszmeni na pustyni.
Służył bogatym Anglikom i Amerykanom za przewodnika na safari, żeby mogli ozdabiać ściany swoich rezydencji trofeami, i wyszukiwał odpowiednie trasy dla firmy telegraficznej, która przeciągała linie na południu, obejmując siecią jedną trzecią tej części kontynentu. Walczył w tuzinie potyczek i zabił dziesięć razy tyle ludzi. Znał i rozumiał Afrykanów, a jeszcze lepiej zdawał sobie sprawę, jak dziki jest sam ląd. Wiedział, że nie powinien podejmować się przeprowadzenia pozostałych z Beczuany przez rozległą pustynię Kalahari do morza. Ale skusiła go sowita zapłata, syreni śpiew o natychmiastowym wzbogaceniu się, a przecież właśnie po to przybył do Afryki.
Gdyby jakoś zdołali dotrzeć do celu, gdyby nie pochłonęła ich bezlitosna pustynia, miałby majątek, o którym zawsze marzył.
Ryder tak mocno mrużył oczy w blasku wschodzącego słońca, że na ogorzałej twarzy rysowały się tylko dwie szparki. Na horyzoncie widział jedynie zasłony drgającego gorącego powietrza. Tworzyły się i rozpływały jak dym. Między nimi a prażącym słońcem ciągnęły się białe wydmy. Przypominały fale na wzburzonym morzu. O świcie zerwał się wiatr i zdmuchiwał ze szczytów wydm tumany gryzącego pyłu.
H.A. odwrócił się do swojego towarzysza, Jona Varleya.
Pewność w jego ochrypłym głosie sprawiła, że Varley zbladł pod opalenizną. Tak jak Ryder, czterej pozostali mężczyźni byli Anglikami i przybyli do Afryki w poszukiwaniu fortuny, choć żaden nie miał takiego doświadczenia jak ich przewodnik.
Ryder zerknął na niego i natychmiast rozpoznał objawy. Wszystkim przysługiwały jednakowe porcje wody, odkąd dziesięć dni wcześniej napełnili manierki i puszki w słonawym źródle, ale Smythe najwyraźniej potrzebował jej więcej niż inni. To nie była kwestia chęci czy braku silnej woli, chłopak po prostu musiał więcej pić, żeby przeżyć. H.A. wiedział co do kropli, ile wody zostało, i zdawał sobie sprawę, że jeśli nie uda mu się znaleźć następnego pustynnego źródła, Smythe umrze pierwszy.
Ale myśl, żeby dać mu dodatkową porcję, nawet nie przemknęła Ryderowi przez głowę.
Spojrzał na zachód i zobaczył lustrzane odbicie terenu, który już przebyli. Szeregi wydm zdawały się nie mieć końca. Niebo przybierało miedzianą barwę, gdy światło odbijało się od pustyni. Obejrzał swojego konia. Zwierzę cierpiało, a on miał większe poczucie winy wobec niego niż młodego Smythe'a, bo biedne stworzenie nie mogło nic zrobić i musiało znosić swoją niedolę. Wydłubał kozikiem kamień z końskiego kopyta i poprawił derkę w miejscu, gdzie paski sakwy otarły zwierzęciu bok. Lśniąca niegdyś skóra zmatowiała i zwisała luźno.
Pogłaskał konia po pysku i uspokajał łagodnym tonem. Nie było mowy, żeby któryś z mężczyzn mógł jechać wierzchem. Mimo zmniejszenia ładunku konie ledwo żyły. Ryder wziął wodze i ruszył. Buty zapadały mu się po cholewy, kiedy sprowadzał zwierzę z wydmy. Piasek pod nimi osuwał się z sykiem ze zbocza i każdy nieostrożny krok groził upadkiem. H.A. nie oglądał się za siebie. Pozostali mieli do wyboru iść za nim lub umrzeć tam, gdzie stoją.
Szedł przez godzinę, słońce było coraz wyżej na bezchmurnym niebie. Włożył do ust gładki kamyk i ssał go, co trochę zmniejszało suchość w ustach - oszukiwał samego siebie, że nie odczuwa pragnienia. Gdy przystanął, by wytrzeć w środku duży miękki kapelusz, żar pozostawił na ciemieniu czerwoną plamę. Zamierzał iść przez następną godzinę, ale słyszał, że ludzie za nim ledwo dyszą. Nie nadeszła jeszcze chwila, kiedy rozważyłby, czy ich nie zostawić, doprowadził więc wszystkich na zawietrzną stronę wyjątkowo wysokiej wydmy i zaczął wznosić osłonę z końskich derek, chroniącą trochę przed słońcem. Mężczyźni osunęli się na ziemię bez tchu, gdy budował lichy obóz.
H.A. sprawdził, jak czuje się Peter Smythe. Młody człowiek miał na wargach ropiejące pęcherze i tak czerwone policzki, jakby ktoś przypalił je gorącym żelazem. Ryder przypomniał mu, żeby tylko poluzował sznurowadła. Wszystkim spuchły stopy, gdyby zdjęli buty, nie włożyliby ich z powrotem. Patrzyli na niego wyczekująco, kiedy wreszcie sięgnął do sakwy. Otworzył manierkę i natychmiast jeden z koni poczuł zapach wody. Inne stłoczyły się wokół i wierzchowiec Rydera otarł się łbem o jego ramię.
Aby nie uronić ani kropli, H.A. nalał porcję wody do miski i podsunął zwierzęciu. Koń siorbał głośno i burczało mu w żołądku, gdy pierwszy raz od trzech dni pił. Ryder dolał trochę wody i znów napoił konia, a potem pozostałe, nie zważając na swoje pragnienie i gniewne spojrzenia towarzyszy.
- Jeśli one padną, wy też umrzecie - powiedział. Nie musiał mówić nic więcej, mężczyźni wiedzieli, że ma rację.
Napoił konie, dał im owsa, potem spętał je i dopiero wtedy zajął się mężczyznami. Przydzielił im jeszcze mniej wody niż koniom, tylko po jednym dużym łyku, resztę schował do torby. Nikt nie zaprotestował. Tylko H.A. przemierzał wcześniej tę pustynię, wiedział, co i jak trzeba robić, żeby tu nie zginąć; zdali się więc na niego.
Cień rzucany przez osłonę z derek był żałośnie mały w porównaniu z rozpalonym piecem, jakim jest Kalahari, jedno z najbardziej gorących i suchych miejsc na ziemi, gdzie deszcz może spaść raz w roku lub nie padać przez lata. Kiedy z nieba lał się żar, mężczyźni leżeli w letargu i poruszali się tylko po to, by przesunąć się w ślad za cieniem. Cierpieli z pragnienia i wyczerpania, ale znosili to z chciwości, bo wkrótce mogli być o wiele bogatsi, niż kiedykolwiek sobie wyobrażali.
Gdy słońce znalazło się w zenicie, jakby prażyło jeszcze mocniej. Oddychanie stało się walką o to, by nabierać powietrza, nie wchłaniając gorąca. Z każdym płytkim oddechem upał wysysał z mężczyzn wilgoć i palił w płucach.
A coraz większy skwar wydawał się ciężarem przygniatającym ich do ziemi. Przed laty, kiedy Ryder przemierzał Kalahari, nie było aż takiego upału. Teraz miał wrażenie, że słońce spadło z nieba i leży na piasku, wściekłe, że jeszcze ich nie pokonało. Pustynia parzyła. To wystarczyło, by doprowadzić człowieka do szaleństwa, a oni mieli jeszcze przed sobą długie popołudnie i modlili się, żeby dzień wreszcie się skończył.
Gdy słońce zachodziło, malując piasek smugami czerwieni, purpury i żółci, temperatura spadła tak szybko, jak wcześniej się podniosła. Mężczyźni wyłonili się wolno spod osłony i otrzepali z kurzu ubrania. Ryder wszedł na wydmę i przyglądał się przez składaną lunetę pustyni za nimi, wypatrując oznak pościgu. Widział tylko ruchomy piasek. Ślady zatarł wiatr, ale to niewiele go pocieszyło. Podążający za nimi ludzie należeli do najlepszych tropicieli na świecie. Wiedział, że znajdą ich w morzu piasku tak łatwo, jakby ustawiał za sobą kamienie milowe, by wskazać im drogę.
Nie wiedział tylko, jaką odległość pokonują dziennie prześladowcy, nadludzko wprost odporni na słońce i upał. Oceniał, że kiedy wszedł ze swoimi towarzyszami na pustynię, wyprzedzali pościg o pięć dni. Obawiał się, że teraz przewaga skurczyła się do najwyżej jednej doby. Jutro zostanie pół dnia. A potem? Pojutrze zapłacą za to, że porzucili broń, kiedy okulał juczny koń.
Mieli jedyną szansę - znaleźć dzisiejszej nocy tyle wody, by napoić porządnie wierzchowce i móc ich dosiąść.
Drogocennego płynu zostało zbyt mało, by napoić konie, a porcje dla ludzi były o połowę mniejsze niż o świcie. Na domiar złego ciepła strużka zdawała się wsiąkać Ryderowi w język, zamiast gasić pragnienie, które teraz objawiało się bólem w żołądku. Zmusił się do zjedzenia kawałka suszonej wołowiny.
Patrzył na wymizerowane twarze wokół siebie i wiedział, że dzisiejszy nocny marsz będzie torturą. Peter Smythe chwiał się na nogach, Jon Varley też nie mógł ustać prosto. Tylko bracia Tim i Tom Watermenowie trzymali się dobrze, ale byli w Afryce dłużej niż tamci dwaj. Przez ostatnich dziesięć lat pracowali w Prowincji Przylądkowej na wielkim ranczo, gdzie hodowano bydło. Zdążyli się zaaklimatyzować.
H.A. wyczesał palcami piasek z wielkich bokobrodów i siwiejących włosów. Kiedy się schylił, by zawiązać sznurowadła, poczuł się tak, jakby miał sto, a nie pięćdziesiąt lat. Zabolały go plecy i nogi, strzeliło mu w krzyżu, gdy się prostował.
Ryder wymienił spojrzenia z braćmi Watermen, jakby chciał dać do zrozumienia, że każdy powinien wiedzieć, o co chodzi.
Wyglądali na zaskoczonych. Żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, że przecinali jakieś wyschnięte rzeki. Widzieli tylko pustą połać piasku. To, że Ryder wiedział, gdzie są pozostałości dawnych dolin rzecznych, wadi, umocniło ich w przekonaniu, iż wyprowadzi ich z tego piekła.
Ryder nie mówił tyle od chwili, gdy kazał im zostawić ekwipunek, i odniosło to pożądany skutek. Bracia Watermen uśmiechnęli się szeroko, Jon Varley zdołał wyprostować ramiona i nawet młody Smythe przestał chwiać się na nogach.
Wschodził już zimny księżyc, ostatnie promienie słońca pogrążyły się w odległym Atlantyku i wkrótce na niebie pojawiło się więcej gwiazd, niż człowiek mógłby zliczyć w ciągu stu żyć. Na pustyni panowała grobowa cisza, słychać było tylko chrzęst piasku pod butami i kopytami i od czasu do czasu skrzypnięcie skórzanego ekwipunku koni. Szli równymi, odmierzonymi krokami. Byli osłabieni, ale H.A. zdawał sobie sprawę, że pościg za nimi trwa.
Pierwszy postój zarządził o północy. Pustynia trochę się zmieniła. Choć nadal brnęli przez piasek do kostek, w wielu dolinach widniały spłachcie luźnego żwiru. Dostrzegł stare wodopoje w kilku miejscach, gdzie zalegały aluwia i antylopy dokopały się do twardej gleby w poszukiwaniu wody. Nie zauważył jednak śladów korzystania z tych źródeł przez ludzi, dlatego przypuszczał, że wyschły wieki temu. Nie wspomniał mężczyznom o swoim odkryciu, ale nabrał pewności, że znajdzie wodę.
Pozwolił wszystkim wypić podwójne porcje przekonany, że uda mu się napełnić manierki i napoić konie przed wschodem słońca. A jeśli nie zdoła, pomyślał, to racjonowanie wody nie ma sensu, bo nazajutrz czeka ich śmierć. Podzielił się swoją porcją z koniem, ale pozostali wypili łapczywie wszystko, nie dbając o zwierzęta.
Ruszyli dalej, po półgodzinie księżyc przysłoniła rzadka chmura, a gdy odpłynęła, zmieniające się światło sprawiło, że coś na pustyni przykuło uwagę Rydera. Według kompasu i gwiazd kierował się na zachód i żaden z mężczyzn nie odezwał się, kiedy nagle skręcił na północ. Oddalił się od grupy, słysząc chrzęst łupkowego podłoża pod butami, i gdy dotarł do celu, opadł na kolana.
Zagłębienie w skądinąd płaskiej dolinie miało zaledwie metr średnicy. Rozejrzał się wokoło i uśmiechnął na widok kawałków rozbitej skorupy jaja i jednego prawie bez uszkodzeń, z wyjątkiem długiego pęknięcia, które biegło niczym linia uskokowa wzdłuż jego gładkiej powierzchni. Skorupa miała wielkość pięści Rydera i równy otwór wywiercony na szczycie. Dziura została zatkana suchą trawą zmieszaną z klejem wyrabianym przez tubylców. Strusie jaja należały do najcenniejszych rzeczy, jakie posiadał lud Sana, gdyż służyły do transportu wody. Rozbicie jednego przy napełnianiu mogło przesądzić o losie grupy Buszmenów, którzy ostatnio korzystali ze źródła.
H.A. niemal czuł na sobie wzrok ich duchów patrzących na niego z brzegu koryta dawnej rzeki - małe zjawy w trzcinowych koronach na głowach miały pasy z niewyprawionych skór zwierzęcych z kieszeniami na strusie jaja i kołczany pełne krótkich zatrutych strzał.
Bracia Watermenowie siedzieli na pobliskim głazie, Smythe osunął się na ziemię. Tim pomógł chłopakowi usiąść i oparł go plecami o wypłukaną przez wodę skałę. Peter oddychał z trudem, głowa opadła mu na chudą pierś.
Mężczyźni zamilkli i zaczęli usuwać ziemię - jakiś Buszmen zasypał pracowicie źródło, żeby nie wyschło. H.A. miał duże i tak stwardniałe dłonie, że z powodzeniem zastępowały mu łopaty. Rył nimi w miękkim podłożu, nie bacząc na ostre odłamki skalne. Varley miał ręce hazardzisty, gładkie i niegdyś wypielęgnowane, ale też kopał zawzięcie. Myśląc tylko o ugaszeniu pragnienia, nie zwracał uwagi na zadrapania, skaleczenia i krew na palcach.
Usunęli ponad pół metra ziemi, lecz woda wciąż się nie pojawiała. Musieli powiększyć dziurę, bo byli dużo potężniejsi niż drobni buszmeńscy wojownicy, odkopujący źródła. Na głębokości metra H.A. nabrał garść gliniastej ziemi i odrzucił na bok, ale pozostała warstewka, która przylgnęła mu do skóry. Zrobił z niej glinianą kulkę, obracając w palcach. Gdy ją ścisnął, w świetle gwiazd zalśniła drżąca kropla wody.
Varley wydał okrzyk radości i nawet H.A. pozwolił sobie na uśmiech, co rzadko mu się zdarzało.
Podwoili wysiłki i wybierali glinę z dołu w szaleńczym zapamiętaniu. Ryder musiał położyć Varleyowi dłoń na ramieniu, żeby go powstrzymać, kiedy uznał, że dokopali się wystarczająco głęboko.
Mężczyźni stłoczyli się wokół studni i patrzyli w wyczekującym milczeniu, jak ciemne dno przybiera nagle białą barwę. To księżyc odbijał się w wodzie, która sączyła się do dołu z otaczającej go warstwy wodonośnej. H.A. oderwał ze swojej koszuli kawałek materiału, który posłużył mu za filtr, i zanurzył w mętnej wodzie manierkę. Po kilku minutach napełniła się do połowy. Peter jęknął, kiedy usłyszał chlupot, gdy Ryder wyjął naczynie z dołu.
Smythe był zbyt spragniony, by posłuchać jego rady. Po pierwszym dużym łyku dostał ataku kaszlu i wypluł wodę na ziemię. Kiedy doszedł do siebie, zawstydzony pociągnął tylko łyczek. Minęły cztery godziny, zanim mężczyźni wybrali ze studni dość wody, by ugasić pragnienie, i wreszcie zjedli pierwszy posiłek od kilku dni.
Ryder jeszcze poił konie, gdy zza horyzontu na wschodzie zaczęło się wyłaniać słońce. Poił je ostrożnie, żeby nie dostały wzdęcia lub kurczu, i karmił oszczędnie, ale burczało im w wielkich żołądkach z zadowolenia, kiedy nasyciły się i oddały mocz po raz pierwszy od paru dni.
Ryder wyciągnął z sakwy lunetę, zostawił konie i wbiegł na wzgórze. Rzucił się na Watermena i obaj runęli na piasek. Zanim Tim zdążył zaprotestować, zakrył mu dłonią usta.
Leżąc, H.A. rozciągnął lunetę i przyłożył ją do oka.
Co za widok, pomyślał. Boże, wyglądają wspaniale.
Tych pięciu mężczyzn połączyła bezgraniczna nienawiść Petera Smythe'a do własnego ojca, przerażającego człowieka, który twierdził, że widział archanioła Gabriela. Anioł kazał Lucasowi Smythe'owi sprzedać cały dobytek, wyjechać do Afryki i głosić słowo boże wśród dzikich. Niezbyt religijny przed wizją, Smythe oddał się studiowaniu Biblii z takim zapałem, że kiedy chciał zostać członkiem Londyńskiego Stowarzyszenia Misjonarzy, rozważano, czy nie należy odprawić fanatycznego chrześcijanina z kwitkiem. W końcu jednak go przyjęto tylko po to, by pozbyć się szybko z siedziby stowarzyszenia. Wysłano go wraz z niechętną temu żoną i synem do Beczuany, gdzie miał zastąpić pastora, który zmarł na malarię.
Niezwiązany regułami stowarzyszenia, pełniąc misję w samym sercu terytorium ludu Herero, Smythe stał się religijnym tyranem, bo jego mściwy Bóg żądał całkowitego poświęcenia i prawdziwej skruchy nawet za najlżejszy grzech. Peter dostawał od ojca lanie trzciną, jeśli niewyraźnie odmawiał ostatnie słowa modlitwy, lub szedł spać bez kolacji, jeśli nie umiał wyrecytować jakiegoś psalmu.
Gdy przyjechali do Beczuany, król Herero, Samuel Maharero, ochrzczony kilkadziesiąt lat wcześniej, prowadził zażarty spór z władzami kolonialnymi, toteż stronił od niemieckiego duchownego, którego przysłało Reńskie Towarzystwo Misyjne. Lucas Smythe i jego rodzina cieszyli się względami króla, mimo że Maharero odnosił się z rezerwą do tyrad Smythe'a o ogniu piekielnym i siarce.
Młody Peter zaprzyjaźnił się z licznymi wnukami króla, monotonne życie nastolatka przy dworze królewskim urozmaicały tylko chwile grozy, kiedy ojca nawiedzał Duch - chłopiec niczego bardziej wtedy nie pragnął niż uciec.
Planował ucieczkę i zwierzył się z tego najlepszemu przyjacielowi, Assie Maharero, wnukowi króla. Podczas jednej z wielu strategicznych narad Peter dokonał odkrycia, które miało odmienić jego życie.
Był w magazynie zwanym rondoval, okrągłej chacie, gdzie Herero składowali paszę dla tysięcy sztuk bydła, gdy brakowało pożywienia na pastwiskach. Peter i Assa wybrali to miejsce na swoją kryjówkę, i choć Peter przychodził tam bardzo często, po raz pierwszy zauważył, że klepisko przy ścianie z gliny i trawy zostało rozkopane. Czarną ziemię starannie udeptano, ale dostrzegł różnicę.
Rozgrzebał rękami ziemię i natrafił na tuzin dużych glinianych dzbanów do piwa. Miały wielkość jego głowy, otwory zakrywała naciągnięta krowia skóra. Podniósł jeden. Był ciężki, w środku coś zagrzechotało.
Peter poluzował ostrożnie szwy wokół skórzanego wieczka i kiedy przechylił dzban, na dłoń wypadło kilka niewyróżniających się niczym kamieni. Zadrżał. Choć nie przypominały stylizowanych rysunków klejnotów, które widział, zorientował się po tym, jak rozpraszają słabe światło w chacie, że trzyma w ręku sześć nieoszlifowanych diamentów. Najmniejszy miał wielkość paznokcia jego kciuka, największy był co najmniej dwa razy taki.
W tym momencie przyszedł Assa i zobaczył, co znalazł przyjaciel. Był przerażony; obejrzał się szybko za siebie, sprawdzając, czy w pobliżu są jacyś dorośli. Za palisadowym ogrodzeniem kilku chłopców pilnowało bydła, w odległości kilkuset metrów szła kobieta z wiązką chrustu na głowie. Assa wyjął dzban z trzęsących się rąk Petera.
Assa wyciągnął rękę i Peter wrzucił mu kamienie na dłoń. Młody afrykański książę wepchnął je z powrotem pod skórzane wieczko.
Assa spojrzał na przyjaciela.
Assa usiadł po turecku przed Peterem i milczał chwilę. Pamiętał o przysiędze, którą złożył dziadkowi, ale jednocześnie rozpierała go duma z tego, co zdobyło jego plemię. Był trzy lata młodszy od Petera, miał trzynaście lat i mimo że walczył z sobą, chęć pochwalenia się wzięła górę nad dochowaniem tajemnicy.
Assa się roześmiał.
Peter spojrzał przyjacielowi w oczy.
Dotrzymywał obietnicy przez niecały rok. Kiedy skończył osiemnaście lat, opuścił wioskę. Nikomu nie powiedział, że odchodzi, nawet matce, i z tego powodu czuł się winny. Będzie musiała sama dźwigać ciężar szlachetnej misji Lucasa Smythe'a.
Peter zawsze uważał, że potrafi przetrwać, bo on i Assa nieraz obozowali w terenie, ale zanim dotarł do faktorii oddalonej o osiemdziesiąt kilometrów od misji, był ledwo żywy z wyczerpania. Wydał tam kilka cennych monet, które uciułał z prezentów urodzinowych od matki. Ojciec nigdy mu nic nie dał, bo wyznawał zasadę, że rodzina powinna świętować jedynie narodziny Jezusa Chrystusa.
Ledwo wystarczyło mu na zapłacenie właścicielowi wozu zaprzężonego w dwadzieścia wołów, który wracał na południe z ładunkiem kości słoniowej i solonego mięsa, za zabranie go do Kimberley. Starszy człowiek nosił wielki biały kapelusz i miał najgęściejsze bokobrody, jakie Peter kiedykolwiek widział. H.A. Ryderowi towarzyszyło dwóch mężczyzn, którzy byli braćmi. Urząd kolonialny obiecał pastwiska, ale okazało się, że jego siedzibę już zajęło plemię Matabele. Nie mając ochoty walczyć z armią, roztropnie postanowili wrócić na południe. Podróżował z nimi chudy mężczyzna o ostrych rysach, nazwiskiem Jon Varley.
W czasie wielotygodniowej jazdy na południe Peter nie mógł się zorientować, co robi Varley i co rzuciło go tak daleko od Prowincji Przylądkowej. Czuł, że nie powinien mu ufać.
Pewnej nocy, gdy rozbili obóz po niebezpiecznej przeprawie przez rzekę, Varley wyjął alkohol. Miejscowa brandy była mocna jak czysty spirytus, ale wypili w pięciu dwie butelki, kiedy siedzieli przy ognisku i jedli perliczkę, którą jeden z braci, Tim Watermen, ustrzelił.
Peterowi, który po raz pierwszy pił alkohol, brandy uderzyła do głowy już po kilku ostrożnych łykach.
Jak było do przewidzenia, rozmowa zeszła na temat poszukiwań minerałów, bo to stawało się drugą naturą każdego w buszu. Niemal co dzień znajdowano diamenty, żyłę złota lub złoża węgla i ktoś błyskawicznie zostawał milionerem.
Peter wiedział, że nie powinien otwierać ust. Złożył Assie przysięgę. Ale chciał pasować do tych twardych ludzi mówiących z taką znajomością rzeczy o sprawach, o których on nie miał pojęcia. Byli obyci w świecie, zwłaszcza Varley i Ryder, a Peter niczego tak w życiu nie pragnął jak tego, żeby go szanowali. Brandy rozwiązała mu język i powiedział im o tuzinie glinianych dzbanów pełnych nieoszlifowanych diamentów w kraalu króla Maharero.
- Skąd o tym wiesz, chłopcze? - syknął jak żmija Varley.
Zanim minął kwadrans, dyskutowali otwarcie o możliwości kradzieży kamieni. Peter przystał na to dopiero wówczas, gdy mężczyźni obiecali, że wezmą tylko pięć dzbanów, po jednym dla każdego, i zostawią siedem dla plemienia Herero; inaczej nie zdradzi im, gdzie są ukryte diamenty.
W faktorii oddalonej o kolejnych sto pięćdziesiąt kilometrów na południe H.A. Ryder sprzedał wóz wraz z cennym ładunkiem za połowę tego, ile mógłby dostać w Kimberley za kość słoniową, i pieniądze przeznaczył na zakup odpowiednich koni oraz ekwipunku. Już zdecydował, jaką trasą wydostaną się z królestwa Herero - wybrał jedyną drogę, którą mieli szansę uciec, gdyby odkryto kradzież. Faktoria leżała na końcu nowo przeciągniętej linii telegraficznej. Mężczyźni czekali trzy dni, aż Ryder dojdzie do porozumienia ze znajomym kupcem w Kapsztadzie. H.A. lekceważył ogromny koszt tego, co zamówił, wychodząc z założenia, że albo będzie milionerem zdolnym spłacić dług, albo trupem gnijącym w palącym słońcu na pustyni Kalahari.
Nie można było przemknąć niepostrzeżenie do królewskiego kraalu. Zwiadowcy zameldowali władcy o obecności białych, gdy tylko Anglicy wkroczyli na jego terytorium. Ale król znał H.A., a Lucas Smythe z pewnością czekał niecierpliwie na powrót Petera, choć ten podejrzewał, że zostanie potraktowany bardziej jak Hiob niż syn marnotrawny.
Podróż z granicy do kraalu zajęła im tydzień. Samuel Maharero osobiście powitał jeźdźców, kiedy dotarli do obozu. Władca i H.A. rozmawiali przez godzinę w języku króla. Przewodnik przekazywał mu wieści ze świata, gdyż władca przebywał na wygnaniu z rozkazu niemieckich władz kolonialnych. Król z kolei powiedział Peterowi, ku wielkiej uldze chłopca, że rodzice właśnie wyruszyli do buszu, gdzie ojciec ma ochrzcić grupę kobiet i dzieci: wrócą dopiero nazajutrz.
Władca pozwolił im zanocować, ale odrzucił prośbę H.A. o zgodę na polowania na ziemi Herero, tak jak cztery lata wcześniej.
W nocy zakradli się do okrągłej chaty. Rondoval był zapchany sianem aż po dach i musieli ryć w stercie jak krety, żeby się dostać do ukrytych diamentów. Kiedy Jon Varley wydobył z ziemi drugi dzban i przesypał zawartość do sakwy,
[dwie uszkodzone strony]
Ryder spojrzał na niego z góry i zobaczył, że brat Tima jest niedaleko. Za nim jechał Smythe, trzymając się kurczowo końskiego grzbietu. Jona Varleya nie było jeszcze widać.
Więcej nie musiał mówić. Tim spiął konia, żeby szybciej dotrzeć na górę, i na widok oceanu wydał triumfalny okrzyk. Przechylił się w siodle i ścisnął ramię przewodnika.
H.A. się roześmiał.
Pozostali dołączyli do nich po paru minutach. Varley wyglądał najgorzej i H.A. podejrzewał, że zamiast wydzielać sobie wodę, Jon wypił większość rano.
H.A. zignorował go. Wyciągnął zegarek kieszonkowy Baumgart i przechylił w stronę zachodzącego słońca, żeby widzieć tarczę.
Wydma była najwyższa w polu widzenia, wyrastała sześćdziesiąt metrów ponad plażę. Na szczycie hulał tak silny wiatr, że konie pląsały w kółko. W powietrzu unosił się pył i gęstniał z każdą chwilą. Ryder kazał braciom Watermen i Varleyowi patrzeć wzdłuż plaży na północ, podczas gdy on i Peter obserwowali południowy brzeg.
Słońce dawno zaszło, gdy według zegarka Rydera minęła siódma. Powinni już dać sygnał, pomyślał z niepokojem. Poczuł ucisk w żołądku. Za wiele żądał: jak mógł sądzić, że po przebyciu setek kilometrów pustyni uda mu się znaleźć zaledwie kilka kilometrów od określonego punktu na wybrzeżu? Mogli być sto pięćdziesiąt lub więcej kilometrów od miejsca spotkania.
H.A. zmrużył oczy i wpatrzył się w ciemność. Daleko od nich przy brzegu rozżarzyło się maleńkie czerwone światełko. Po chwili zniknęło.
Człowiek stojący na poziomie morza sięga wzrokiem na odległość około pięciu kilometrów, dalej widok przysłania krzywizna Ziemi. Po wejściu na szczyt urwiska H.A. zwiększył ten zasięg do prawie trzydziestu kilometrów w każdym kierunku. Uwzględniając wysokość, jaką osiągnęła raca, ocenił, że są mniej więcej trzydzieści kilometrów od miejsca spotkania. Jednak udało mu się doprowadzić ich do punktu, skąd mieli cel w polu widzenia. Nie lada wyczyn.
Mężczyźni byli na nogach przez czterdzieści osiem morderczych godzin, ale myśl, że najgorsze mają już za sobą i nagrodą za trudy będzie bajońska suma, dodawała im sił do pokonania tych ostatnich kilku kilometrów. Urwiska chroniły szeroką plażę przed burzą piaskową, ale pył przysłaniał wodę wzdłuż linii przyboju, kiedy osiadał na oceanie. Białe grzbiety fal przybierały brązową barwę błota i zdawało się, że morze staje się ociężałe pod tonami nawiewanego doń piasku.
O północy zobaczyli światła małego statku zakotwiczonego sto metrów od brzegu. Frachtowiec opalany węglem miał stalowy kadłub i długość około sześćdziesięciu metrów. Z nadbudowy przesuniętej daleko ku rufie wyrastał wysoki komin, część dziobową zajmowały cztery oddzielne ładownie z lukami obsługiwanymi przez dwa patykowate żurawie. H.A. nie mógł dostrzec przez kurzawę, czy kotły są pod parą. Światło księżyca ledwo się przebijało przez tumany piasku, nie miał więc pewności, czy z komina unosi się dym.
Kiedy zrównali się ze statkiem, wyciągnął z sakwy małą racę, jedyną oprócz kamieni rzecz, której nie zostawił po drodze. Zapalił ją i pomachał nad głową, wrzeszcząc na całe gardło, żeby go usłyszano przez wichurę. Mężczyźni przyłączyli się do niego. Krzyczeli i wiwatowali, pewni, że za kilka minut będą bezpieczni.
Rozbłysnął reflektor zamontowany na mostku parowca, snop światła przeciął kurzawę i spoczął na grupie mężczyzn. Spłoszone konie kręciły się nerwowo. Chwilę później opuszczono ze statku płaskodenną łódź rybacką. Dwaj wprawni wioślarze szybko pokonali odległość do brzegu, z tyłu ktoś jeszcze siedział. Mężczyźni wbiegli do wody, kiedy dno łodzi zaryło w piasek tuż za linią przyboju.
Charles Turnbaugh, pierwszy oficer na HMS „Rove”, wyskoczył z łodzi i stanął po kolana w falach przyboju.
H.A. uniósł jedną z sakw. Potrząsnął nią, ale wiatr zagłuszył grzechot kamieni w środku.
Tumbaugh już kierował wyczerpanych mężczyzn do łodzi.
Ryder położył dłoń na jego brudnej kurtce mundurowej.
H.A. wskazał głową przez ramię miejsce, gdzie tłoczyły się konie, coraz bardziej przerażone, gdy burza piaskowa przybierała na sile.
H.A. pomógł zepchnąć małą łódź na wodę i podszedł do koni. Przemawiał do nich kojąco, głaskał je po łbach i karkach. Tumbaugh wrócił po piętnastu minutach i wręczył mu bez słowa broń. Chwilę później H.A. wszedł wolno do łodzi i siedział bez ruchu, gdy płynęli do trampa.
Znalazł swoich ludzi w mesie oficerskiej, gdzie pożerali półmiski jedzenia i opijali się wodą, aż pozielenieli. H.A. brał odmierzone łyczki, żeby przyzwyczaić organizm. Kiedy ugryzł pierwszy kęs mięsa, do małego pomieszczenia wkroczył kapitan James Kirby w towarzystwie Charliego i mechanika okrętowego.
Uścisnęli sobie serdecznie dłonie.
Ryder położył sakwę na podłodze i urządził całe przedstawienie z odpinaniem sprzączek, celebrował czynności, obserwując reakcję zżeranej chciwością załogi. Otworzył klapę, pogrzebał w torbie, wyszukał odpowiedni kamień i położył go na stole. Wszyscy wciągnęli głośno powietrze. Mesę oficerską oświetlały tylko dwie latarnie zawieszone na hakach pod sufitem, ale diament lśnił takim blaskiem, jaki może być chyba wewnątrz tęczy
Następnego ranka o szóstej obudziła Rydera czyjaś twarda ręka. Próbował to zignorować i odwrócił się na drugi bok na wąskiej koi, z której korzystał, gdy Charlie Turnbaugh pełnił wachtę.
Ponury ton głosu pierwszego oficera sprawił, że Ryder natychmiast oprzytomniał. Podniósł się i sięgnął po ubranie. Kiedy wkładał spodnie i koszulę, sypał się z nich piasek.
H.A. zorientował się, że burza piaskowa szaleje z niespotykaną siłą. Wicher wył jak dzikie zwierzę, od jego podmuchów trząsł się cały statek. Turnbaugh poprowadził Rydera na mostek. Przez przednią szybę ledwo sączyło się światło, dziób „Rove'a” oddalony tylko o czterdzieści pięć metrów był prawie niewidoczny. H.A. natychmiast zrozumiał, w czym problem. Wiatr nawiał na pokład tyle piasku, że ciężar przygniatał frachtowiec do dna mimo przypływu. Co gorsza, stumetrowa odległość między parowcem a brzegiem zmalała o ponad połowę.
Kalahari i Atlantyk toczyły ze sobą odwieczną walkę o terytorium, erozyjne działanie fal przeciwstawiało się ogromnej ilości piasku wsypującego się do morza. Te zmagania trwały od zarania dziejów, stale zmieniając kształt linii brzegowej, gdy piasek znajdował miejsca, gdzie prądy i pływy słabiej podmywały ląd, i pustynia powiększała się o decymetr, metr lub kilometr. Żywioły ścierały się ze sobą, wydając statek na pastwę losu.
Turnbaugh i Ryder wezwali swoich ludzi i mężczyźni wyposażeni w szufle z maszynowni, garnki z kuchni okrętowej i wannę z kapitańskiej łazienki wybiegli w kurzawę. Zasłonili usta chustami i w wichurze, która uniemożliwiała rozmowy, spychali góry luźnego piasku z pokładu do wody. Wściekali się na żywioł i przeklinali go, bo każda szufla wyrzucona za burtę zdawała się wracać do nich.
Było tak, jakby próbowali powstrzymać przypływ. Gdy wreszcie zdołali oczyścić jeden luk, na trzech pozostałych leżała już podwójna warstwa piasku. Pięciu poszukiwaczy przygód i dwudziestu marynarzy nie mogło sobie poradzić z burzą piaskową, która posuwała się przez tysiące kilometrów kwadratowych spalonej ziemi. Widoczność spadła niemal do zera, pracowali z mocno zaciśniętymi powiekami, by chronić oczy przed gryzącym pyłem, który atakował „Rove'a” ze wszystkich stron.
Po godzinie szaleńczego odkopywania statku H.A. odszukał Charliego.
Mimo że dotykał wargami ucha Turnbaugha, musiał powtórzyć to trzy razy, zanim pierwszy oficer zrozumiał słowa zagłuszane wyciem wiatru.
Załoga i pasażerowie wchodzili do wnętrza nadbudowy, a przy każdym kroku osypywał się z nich piasek. H.A. i Jon Varley weszli przez właz ostatni, H.A. czuł się w obowiązku sprawdzić, czy wszyscy są cali, a Varley nigdy się nie poddawał, kiedy wiedział, że czeka go nagroda.
Nawet w środku statku słabo się słyszeli z powodu wiatru.
Turnbaugh zaczął ich liczyć, gdy rozległo się głośne stukanie we właz.
Jon stał najbliżej włazu i odryglował go. Wiatr tak gwałtownie szarpnął drzwiami, że uderzyły w odbojniki, podmuch wdarł się do środka, zrywając farby ze ścian. Za progiem nikogo nie było. Najwyraźniej jakaś luźna część osprzętu narobiła hałasu.
Varley rzucił się naprzód, żeby zatrzasnąć właz, i prawie mu się udało, kiedy tuż za jego plecami błysnął srebrzysty grot. Koniec oszczepu przybrał czerwoną barwę, i gdy został wyciągnięty z rany, oszołomionych ludzi opryskała krew. Jon obrócił się dookoła i runął na pokład. Poruszał bezdźwięcznie ustami, na koszuli powiększała się szkarłatna plama. Ciemna postać w pióropuszu i przepasce na biodrach stanęła nad Varleyem z sagajem w rękach. Za pierwszym napastnikiem pojawili się następni, ich okrzyki wojenne brzmiały głośniej niż wycie wiatru.
- Herero - szepnął z rezygnacją H.A., gdy tłum wojowników wtargnął do wnętrza statku.
Taka burza piaskowa była wybrykiem natury zdarzającym się raz na sto lat, szalała ponad tydzień i na zawsze zmieniła południowo-zachodnie wybrzeże Afryki. Jedne wydmy zostały całkowicie spłaszczone, inne znacznie urosły. Miejsce zatok zajęły wielkie piaszczyste półwyspy wrzynające się w zimne wody południowego Atlantyku. Kontynent powiększył się w niektórych miejscach o osiem kilometrów, gdzie indziej o szesnaście, gdy Kalahari wygrała jedną z bitew ze swoim największym wrogiem. Mapę setek kilometrów wybrzeża trzeba byłoby narysować od nowa, gdyby komuś na tym zależało. Ale każdy marynarz wiedział, że lepiej trzymać się z dala od tego niebezpiecznego brzegu.
„Rove'a” uznano oficjalnie za statek zaginiony na morzu wraz z wszystkimi osobami na pokładzie. I nie było to dalekie od prawdy, choć spoczął nie pod setkami metrów wody, lecz czystego białego piasku niemal trzynaście kilometrów w głąb lądu od miejsca, gdzie lodowate fale Prądu Benguelskiego omywają afrykańskie Wybrzeże Szkieletów.
Laboratoria Merrick/Singer
Genewa, Szwajcaria
Czasy współczesne
Susan Donleayy siedziała zgarbiona nad okularem mikroskopu jak sęp i obserwowała akcję rozgrywającą się na szkiełku niczym bogini z mitologii greckiej, zabawiana przez śmiertelnych. W pewnym sensie była nią, bo sama stworzyła to, czemu się teraz przyglądała. Tchnęła życie w ten organizm podobnie jak bogowie uformowali człowieka z gliny.
Trwała w bezruchu prawie godzinę, urzeczona tym, co widzi, i zdumiona tak dobrymi wynikami już na początku pracy. Postępując wbrew wszelkim naukowym zasadom, ale wierząc przeczuciu, zabrała szkiełko spod mikroskopu i położyła je na blacie. Podeszła do chłodziarki przy ścianie i wyjęła jeden z kilku czterolitrowych dzbanków z wodą przechowywaną w temperaturze dokładnie dwudziestu stopni Celsjusza.
Woda stała w chłodziarce niecały dzień. Dostarczono ją do laboratorium samolotem, gdy tylko pobrano próbki. Świeża woda była niezbędna do eksperymentów Susan i dużo kosztowała - niemal tyle, ile sekwencjonowanie genów.
Otworzyła dzbanek i poczuła słony zapach oceanu. Zanurzyła kroplomierz, po czym przeniosła niewielką ilość wody na szkiełko. Umieściła je pod mikroskopem i zajrzała do królestwa mikroorganizmów. Próbka tętniła życiem. W kilku mililitrach wody roiło się od zooplanktonu i okrzemek, jednokomórkowych roślin mikroskopijnej wielkości.
Maleńkie organizmy zwierzęce i roślinne były podobne do tamtych, które oglądała wcześniej, ale te nie zostały zmodyfikowane genetycznie.
Zadowolona, że woda nie uległa degradacji podczas transportu, wlała trochę do zlewki. Uniosła ją nad głowę i w oślepiającym blasku jarzeniówek zobaczyła niektóre z większych okrzemek. Była tak pochłonięta pracą, że nie usłyszała, jak otwierają się drzwi laboratorium, a poza tym zrobiło się bardzo późno i nawet nie pomyślała, że ktoś tu może zajrzeć.
Susan zmarszczyła lekko brwi. Geoffrey Merrick w gruncie rzeczy nie był zły, ale nie lubiła takiego bratania się, drażniło ją zachowanie szefa, jakby uważał, iż to, że jest miliarderem, nie może mieć wpływu na stosunek ludzi do niego, zwłaszcza doktorantów pracujących w Merrick/Singer.
Miał pięćdziesiąt jeden lat, ale zachował dobrą formę dzięki temu, że jeździł na nartach niemal przez okrągły rok, jeśli nie w Alpach Szwajcarskich, gdzie latem brakowało śniegu, to w Ameryce Południowej. Chlubił się też swoim wyglądem, który zawdzięczał systematycznym wizytom w gabinecie kosmetycznym. Choć sam był doktorem chemii, dawno porzucił pracę w laboratorium i zajął się nadzorowaniem firmy badawczej założonej przez niego i wspólnika, Dana Singera. Teraz prowadził ją sam.
Merrick wziął od Susan zlewkę i przyjrzał się zawartości.
Susan nie potrafiła skłamać, żeby się go pozbyć ze swojego laboratorium.
Susan drżały ręce, postawiła więc zlewkę na podstawce. Wzięła pierwsze szkiełko, to ze spreparowanym fitoplanktonem, pobrała próbkę świeżym kroplomierzem i wpuściła ostrożnie do zlewki.
Merrick pochylił się nad jej ramieniem.
Susan odsunęła się, nie chcąc dać po sobie poznać, że czuje się nieswojo z powodu jego bliskości.
Merrick klasnął, zachwycony jak dziecko, któremu właśnie pokazano magiczną sztuczkę.
Susan zamrugała, ale powinna wiedzieć, że Geoffrey Merrick nie zaszedłby tak wysoko, gdyby był mniej bystry.
Susan wzruszyła ramionami.
Susan zjeżyła się, słysząc w jego głosie protekcjonalny ton.
Merrick się uśmiechnął.
Ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy, odkąd wszedł do laboratorium.
Wróciła do swoich zlewek i probówek. Włożyła rękawice, wzięła szklane naczynie z genetycznie zmodyfikowanymi okrzemkami i znów przechyliła je wolno na bok. Minęło dziesięć minut, odkąd ostatnio trzymała zlewkę, i tym razem próbka wody przylgnęła do dna jak klej. Dopiero po odwróceniu gorącego naczynia do góry dnem zaczęła ściekać w dół wolno jak schłodzona melasa.
Susan pomyślała o zdychających wydrach i ptakach morskich, które widziała w dzieciństwie, i zdwoiła wysiłki.
Rzeka Kongo na południe od Matadi
Dżungla w końcu musiała wchłonąć opuszczoną plantację i stumetrowy drewniany pomost zbudowany wzdłuż rzeki. Dom stojący półtora kilometra w głębi lądu już zamienił się w ruinę, zarósł roślinnością i nie było wątpliwości, że wcześniej czy później zniknie przystań, zawali się też pobliski magazyn, blaszak. Dach zapadał się jak łękowaty koński grzbiet, blacha falista rdzewiała, farba się łuszczyła. Wyludnionego miejsca nie mogła ożywić nawet łagodna mleczna poświata trzech czwartych księżyca.
Duży frachtowiec, który zbliżał się powoli do pomostu, górował nawet nad wielkim magazynem. Dziób statku celował w dół rzeki, silniki pracowały na wstecznym biegu, woda za rufą pieniła się, gdy walczył z prądem, by utrzymać pozycję. To wymagało precyzji na pełnej wirów Kongo.
Kapitan spacerował po prawym skrzydle mostka z krótkofalówką przy ustach, wymachiwał teatralnie wolną ręką i wykrzykiwał rozkazy do sternika i mechanika. Przepustnice były przesuwane minimalnymi skokami, by ustawić stusiedemdziesięciometrowy statek dokładnie tam, gdzie chciał kapitan.
Grupa mężczyzn w czarnych mundurach polowych czekała na przystani i obserwowała operację. Wszyscy z wyjątkiem jednego trzymali kałasznikowy. Ten bez AK-47 miał dużą kaburę na biodrze. Uderzał szpicrutą w bok nogi i mimo ciemności nosił przeciwsłoneczne lustrzane okulary lotnicze.
Kapitan był wielkim czarnym mężczyzną w czapce greckiego rybaka na ogolonej głowie. Mięśnie klatki piersiowej i ramion rozciągały białą mundurową koszulę. Na skrzydle mostka towarzyszył mu nieco niższy i nie tak atletycznie zbudowany mężczyzna, który mimo to wyglądał bardziej władczo. Z jego bystrego spojrzenia i swobodnej postawy wprost emanowała siła autorytetu. Mostek był trzy piętra nad pomostem, nikt nie mógł więc podsłuchać ich rozmowy. Kapitan szturchnął swojego towarzysza, którego bardziej interesował uzbrojony oddział na brzegu niż ryzykowne manewrowanie statkiem.
Linc spojrzał na krótkofalówkę w swojej wielkiej dłoni. Do małego urządzenia nie włożono nawet baterii. Zachichotał cicho. Był najstarszym Afroamerykaninem w załodze i dlatego został wybrany przez prawdziwego kapitana, Juana Cabrillo, do odegrania jego roli podczas tej operacji. Cabrillo wiedział, że wysłannik Samuela Makambo, przywódcy Kongijskiej Armii Rewolucyjnej, będzie bardziej odprężony, mając do czynienia z człowiekiem o tym samym kolorze skóry, co on.
Lincoln znów wyjrzał za reling zadowolony, że duży frachtowiec jest stabilny.
Marynarze na dziobie i rufie opuścili grube liny przez kluzy kotwiczne. Na skinienie swojego dowódcy dwaj rebelianci zarzucili karabinki na ramię i założyli pętle cum na zardzewiałe pachołki. Kabestany wybrały liny i duży frachtowiec dotknął lekko odbojów ze starych opon od ciężarówek zawieszonych wzdłuż przystani. Woda nadal pieniła się za rufą statku, gdyż silniki wciąż pracowały na wstecznym biegu, by utrzymać frachtowiec w miejscu pod prąd. Inaczej wyrwałby pachołki ze spróchniałego drewnianego pomostu i podryfował w dół rzeki.
Cabrillo obrzucił jednym spojrzeniem wskaźniki prądu rzecznego, wiatru, steru, mocy i pozycji frachtowca. Zadowolony skinął Lincowi głową.
Weszli do sterówki. Pomieszczenie oświetlały dwie czerwone nocne lampy, ich blask nadawał wnętrzu upiorny wygląd i uwydatniał jego opłakany stan. Na podłodze leżało brudne, popękane i odstające w rogach linoleum. Zakurzone od środka szyby otaczała na zewnątrz skorupa soli. Parapety stały się cmentarzami wszelkiego rodzaju martwych owadów. Jedna wskazówka poczerniałego mosiężnego telegrafu maszynowni dawno odpadła, w kole sterowym brakowało kilku szprych. Statek był wyposażony w bardzo niewiele nowoczesnych pomocy nawigacyjnych, radiostacja w kabinie za sterownią miała zasięg ledwie dwunastu mil morskich.
Cabrillo skinął głową sternikowi, skupionemu Chińczykowi po czterdziestce, który posłał prezesowi krzywy uśmiech. Cabrillo i Franklin Lincoln udali się na dół szeregiem zejściówek oświetlonych w niektórych miejscach słabą żarówką w drucianej osłonie. Wkrótce dotarli na główny pokład, gdzie czekał jeden z członków załogi.
Max Hanley, drugi najstarszy członek załogi, jak na sześćdziesięcioczterolatka czuł się całkiem dobrze. Ubyło mu rudych włosów, z których pozostał wianuszek wokół czaszki, i przybyło kilka centymetrów w pasie, ale wciąż radził sobie doskonale w ogniu walki; i był u boku Cabrilla od dnia, w którym Juan założył Korporację, firmę będącą właścicielem frachtowca. Stawiali razem czoło niezliczonym niebezpieczeństwom, z czego zrodziła się ich przyjaźń i wzajemny szacunek.
Hanley podniósł neseser z powgniatanego pokładu.
Transakcję przygotowywano od miesiąca przez niezliczonych pośredników. Odbyło się kilka potajemnych spotkań. Umowa była prosta. W zamian za sto piętnaście gramów nieoszlifowanych diamentów Korporacja dostarczy Kongijskiej Armii Rewolucyjnej Samuela Makambo pięćset karabinków AK-47, dwieście granatów rakietowych, pięćdziesiąt wyrzutni i pięćdziesiąt tysięcy sztuk amunicji 7,62 milimetra używanej przez wojska Układu Warszawskiego. Makambo nie pytał, gdzie załoga frachtowca zdobyła tyle broni, a Cabrillo nie chciał wiedzieć, skąd przywódca rebeliantów ma taką liczbę diamentów. Choć Juan był pewien, że kamienie pochodzące z tej części świata zostały wykopane w krwawym znoju przez niewolników, żeby sfinansować rewolucję.
Makambo werbował do armii nawet trzynastoletnich chłopców, toteż bardziej potrzebował broni niż żołnierzy i ta dostawa dawała mu dużą szansę obalenia słabego rządu.
Członek załogi opuścił trap na pomost i Linc poprowadził Cabrilla i Hanleya na przystań. Jedyny oficer wśród rebeliantów odłączył się od swojej gwardii pretoriańskiej i podszedł do Franklina Lincolna. Zasalutował mu energicznie, na co Linc dotknął niedbałym ruchem daszka rybackiej czapki.
Abala mówił po angielsku z mieszaniną francuskiego i miejscowego akcentu. Miał beznamiętny ton głosu bez cienia modulacji. Nie zdjął okularów przeciwsłonecznych i nadal uderzał szpicrutą w szew spodni mundurowych.
Makambo prowadził trwającą od roku wojnę powstańczą, mając tajną bazę gdzieś głęboko w dżungli. Nie widziano go, odkąd się zbuntował. Zdołał udaremnić wszystkie próby infiltracji jego kwatery głównej, zabijając dziesięciu starannie wyselekcjonowanych żołnierzy sił rządowych, którzy usiłowali przyłączyć się do KAR z rozkazami zlikwidowania go. Podobnie jak bin Ladena czy Abimaela Guzmana, byłego przywódcę peruwiańskiego Świetlistego Szlaku, Makambo otaczała aura niezwyciężonego, co zjednywało mu zwolenników, mimo że miał na rękach krew tysięcy ofiar rebelii.
Na pomoście stał stół oświetlony lampą zasilaną z przenośnego generatora. Abala przerzucił nogę nad krzesłem, usiadł i położył szpicrutę na blacie. Przed nim leżał brązowy worek z nadrukowaną w języku francuskim nazwą jakiejś firmy produkującej paszę. Max usiadł na wprost afrykańskiego rebelianta i otworzył neseser. Wyjął wagę elektroniczną, odważniki do jej wyskalowania, cylindryczne plastikowe pojemniki z podziałką wypełnione przezroczystym płynem, notesy, ołówki i mały kalkulator. Część żołnierzy stanęła za Abalą, jeszcze więcej za Maxem Hanleyem. Dwaj inni zajęli stanowiska obok Cabrilla i Linca, gotowi w każdej chwili, na znak pułkownika, położyć ich trupem. W wilgotnym nocnym powietrzu wyczuwało się groźbę użycia przemocy i nerwowe napięcie.
Abala położył rękę na worku i spojrzał na Linca.
Linc nie miał wyboru; odwrócił się twarzą do statku, gdzie przy relingu stał członek załogi, i zakręcił ręką młynka nad głową. Marynarz odmachał i po chwili rozległ się warkot małego silnika dieslowskiego. Środkowy z trzech żurawi na pokładzie dziobowym frachtowca ożył ze zgrzytem, grube liny nawinęły się na zardzewiałe bloki i uniosły z dna ładowni standardowy dwunastometrowy kontener, jakich setki tysięcy używa się co dzień w transporcie morskim. Żuraw wydobył ciężar z luku, przeniósł go do relingu i postawił na pokładzie. Dwaj marynarze otworzyli drzwi kontenera i weszli do środka. Krzyknęli coś do operatora żurawia i ładunek znów powędrował w górę. Przesunął się nad relingiem, znalazł za burtą statku i został opuszczony w dół, ale zawisnął dwa i pół metra nad pomostem.
Mężczyźni w kontenerze oświetlili latarkami jego zawartość. Wzdłuż ścian ciągnęły się stojaki z kałasznikowami, czarne karabinki lśniły oleiście. Światło padło na ciemnozielone skrzynie. Jedna była otwarta i marynarz przyłożył do ramienia nienaładowany granatnik, jakby demonstrował go na targach broni. Paru najmłodszych rebeliantów krzyknęło na wiwat i nawet Raif Abala nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Abala bez słowa wysypał zawartość worka na stół. Oszlifowane diamenty są najlepszymi naturalnymi refraktorami na świecie. Rozszczepiają białe światło na barwy tęczy, rzucając takie błyski i blask, że są przedmiotem pożądania od niepamiętnych czasów. Ale w stanie surowym niczym się nie wyróżniają. Kamienie na blacie nie skrzyły się, były matowymi bryłkami kryształu. Większość tworzyła pary czworobocznych piramid zespojonych podstawami, część nie miała określonego kształtu. Białe lub jasnożółte, jedne bez skazy, niektóre popękane i wyszczerbione. Ale Max i Juan natychmiast zauważyli, że żaden z diamentów nie jest mniejszy niż karat. Ich cena w Nowym Jorku, Tel-Awiwie czy Amsterdamie przekroczyłaby znacznie wartość ładunku kontenera, ale na tym polegała istota handlu. Abala zawsze mógł zdobyć więcej kamieni, natomiast o broń było trudno.
Max odruchowo wziął największy diament, co najmniej dziesięciokaratowy. Oszlifowany na cztero-lub pięciokaratowy klejnot, kamień kosztowałby około czterdziestu tysięcy dolarów, zależnie od barwy i czystości. Hanley zacisnął wargi i z kwaśną miną obejrzał go uważnie pod światło przez lupę jubilerską. Odłożył go bez komentarza, sięgnął po drugi diament, potem po trzeci. Cmoknął kilka razy, jakby rozczarowany tym, co zobaczył, po czym wyciągnął z kieszeni koszuli okulary do czytania. Kiedy je włożył, zerknął na Abalę z wyrazem zawodu na twarzy, otworzył jeden ze swoich notesów i nagryzmolił ołówkiem automatycznym kilka linijek.
Wyciągnął z kieszeni spodni płaski kawałek topazu o mocno porysowanych powierzchniach.
Z tej samej kieszeni wyjął ośmiościenny kryształ i z dużym naciskiem przesunął kwarcem po płaskim topazie. Nie pozostał na nim żaden ślad.
Max westchnął, jakby nierozgarnięty uczeń palnął bzdurę. Dobrze się bawił, udając gemmologa.
Choć Abala miał do czynienia z diamentami wiele razy, mało wiedział o ich własnościach ponad to, że są cenne. Nie zdając sobie z tego sprawy, Hanley rozbudził w nim ciekawość i uśpił jego czujność.
Abala wytrzeszczył oczy z gniewu i oburzenia. Jego ludzie zacieśnili kordon. Ktoś przycisnął Juanowi lufę do pleców.
Nieporuszony nagłym przejawem agresji Max przybrał obojętną minę, po czym pozwolił sobie na lekki uśmiech.
Pułkownik Abala opuścił się wolno na krzesło i nacisk palców na spuście zelżał. Cabrillo miał ochotę udusić Hanleya za to, że trochę za dobrze gra swoją rolę.
Max sprawdził na chybił trafił jeszcze osiem kamieni. Za każdym razem wynik był ten sam.
Kiedy Hanley sprawdzał następne kamienie, Linc zaprowadził Abalę do otwartego kontenera i dał sygnał członkowi załogi na frachtowcu, żeby opuścił go na pomost. Drewno zaskrzypiało pod ciężarem. Towarzyszyło im pięciu rebeliantów. W blasku latarki Abala i jego ludzie wzięli dziesięć AK-47 z różnych stojaków i około stu sztuk amunicji zapakowanej w woskowany papier, który rozcięli maczetą.
Linc stanął blisko Abali, żeby żołnierze nie próbowali żadnych sztuczek, i przyglądał się, jak Afrykanie pracowicie ładują lśniące mosiężne naboje do charakterystycznych łukowych magazynków kałasznikowów. Juan, który miał lekką kamizelkę kuloodporną pod obszerną bluzą sportową, nie odstępował Maxa z tego samego powodu. Z każdego karabinka oddano dziesięć strzałów, cztery pojedyncze i sześć w dwóch seriach po trzy, do celu na bocznej ścianie nieużywanego magazynu. Hałas niósł się przez szeroką rzekę i płoszył stada ptaków, które wzbijały się w powietrze. Żołnierz pobiegł obejrzeć skutki ostrzału i krzyknął entuzjastycznie.
Z tyłu przy stole Hanley zważył pusty worek i zapisał wynik w notesie. Potem, pod czujnym okiem ludzi Abali, zebrał kamienie czerpakiem na długim trzonku, wsypał je z powrotem do worka i znów położył go na szalce wagi. Wziął kalkulator i odjął pierwszą wartość od drugiej. Zerknął przez ramię na Cabrilla i szepnął:
W zależności od diamentów tych osiem karatów mogło się przełożyć na kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Juan wzruszył ramionami.
Linc odwrócił się do niego.
Podeszli do stołu.
Abala uśmiechnął się szeroko. Oszukał ich, wiedząc, że przytłaczająca liczba jego uzbrojonych ludzi przestraszy załogę frachtowca i zmusi ją do przyjęcia mniejszej ilości kamieni niż to było uzgodnione. Brakujące diamenty schował do kieszeni kurtki mundurowej i miały przebyć długą drogę, by zasilić jego konto w szwajcarskim banku.
Sprawa byłaby przesądzona, gdyby członkowie Korporacji nie spodziewali się pułapki. Sekundę wcześniej, niż Abala krzyknął rozkaz do ataku, Cabrillo i Linc zerwali się do biegu. Dopadli dwóch rebeliantów u podnóża trapu, zanim tamci zdążyli użyć broni. Linc wrzucił jednego młodego żołnierza do wody między frachtowcem a pomostem, Juan wbił drugiemu palce w gardło tak mocno, że rebeliant zwymiotował. Kiedy kaszlał, Cabrillo wyrwał mu kałasznikowa z rąk i walnął go kolbą w brzuch. Afrykanin upadł, zgięty wpół. Juan odwrócił się i otworzył ogień do atakujących, żeby osłonić Maxa i Linca, którzy już wspinali się po trapie. Potem wskoczył na pochylnię i wcisnął przycisk pod poręczą. Dolne półtora metra trapu uniosło się gwałtownie do góry o dziewięćdziesiąt stopni. Solidne boki i ustawiony teraz pionowo koniec pochylni chroniły ich przed ostrzałem. Pociski gwizdały im nad głowami, trafiały w burtę statku i rykoszetowały od metalowych bocznych ścian trapu, gdy kulili się w bezpiecznej opancerzonej kryjówce.
Operator wewnątrz frachtowca poruszył sterownikami pochylni i uniósł ją z pomostu, żeby mężczyźni mogli wbiec do nadbudowy. Udawanie się skończyło i Juan natychmiast objął dowództwo. Wcisnął przycisk interkomu na przegrodzie.
Głęboko w czeluściach statku Mark Murphy, główny operator uzbrojenia, patrzył na monitor pokazujący obraz z kamery zamontowanej na jednym z pięciu żurawi frachtowca.
Cabrillo starł palcem strużkę krwi z ucha, gdzie drasnął go kawałek drewna odłupany przez pocisk.
Ich statek pasował wyglądem do rozpadającego się pomostu, ale skrywał tajemnicę, którą znało bardzo niewiele osób spoza załogi. Kadłub z rdzawymi zaciekami i plamami farby w różnych kolorach, zniszczone żurawie i pokład, wszechobecny brud - to stanowiło tylko kamuflaż maskujący prawdziwy frachtowiec. „Oregon” był prywatnym okrętem szpiegowskim należącym do Korporacji i dowodzonym przez Juana Cabrillo, jego pomysłem i jedyną prawdziwą miłością.
Jednostkę wyposażono w najnowocześniejsze rodzaje uzbrojenia na świecie - pociski manewrujące i torpedy kupione od skorumpowanego rosyjskiego generała, 30-milimetrowe działka Gatling, 120-milimetrową armatę z takim samym systemem celowniczym jak czołg M1A2 Abrams i serwosterowane karabiny maszynowe kaliber 7,62 milimetra do obrony przed abordażem. Całe uzbrojenie zamontowano za pancernymi płytami wzdłuż kadłuba lub zamaskowano jako złom zaśmiecający pokład. Zdalnie sterowane kaemy ukryto w zardzewiałych beczkach po oleju rozmieszczonych w strategicznych punktach przy relingu. Po otwarciu pokryw wyłaniała się broń z kamerami noktowizyjnymi.
Kilka pokładów poniżej mostka, gdzie Cabrillo i Lincoln stali wtedy, gdy „Oregon” przybijał do przystani, mieściło się centrum operacyjne, mózg statku. Z tego pomieszczenia załoga złożona z byłych wojskowych i agentów CIA zarządzała całym frachtowcem, od silników i dynamicznego systemu pozycjonującego do wszystkich rodzajów uzbrojenia. Mieli też do dyspozycji sprzęt radarowy i sonarowy w jednej z najlepszych dostępnych specyfikacji.
Właśnie z centrum operacyjnego doskonały sternik, Eric Stone, kierował „Oregonem”, kiedy statek podchodził do pomostu. Manewrował frachtowcem, korzystając z poprzecznych pędników dziobowych i rufowych oraz odbiornika GPS, połączonych z superkomputerem, który obliczał prędkość wiatru, parametry prądu rzecznego i wykonywał mnóstwo innych operacji. To ten komputer regulował odpowiednio wsteczny ciąg silników, żeby „Oregon” utrzymywał się na pozycji w nurcie rzeki Kongo.
Cabrillo i Max weszli do podręcznego magazynu gospodarczego, w którym cuchnęło terpentyną, Linc udał się na spotkanie z Eddim Sengiem i resztą specjalistów od operacji lądowych na wypadek, gdyby okazali się potrzebni, by zapobiec zajęciu statku przez rebeliantów. Juan obrócił zawory nad zlewem niczym pokrętła sejfu, tylna ściana otworzyła się i odsłoniła korytarz.
W przeciwieństwie do sterówki i innych części nadbudowy, gdzie leżało zniszczone linoleum i łuszczyła się farba, tajne wewnętrzne przejście było jasno oświetlone, wyłożone mahoniową boazerią i miękkimi dywanami. Na ścianie wisiał oryginalny obraz Winslowa przedstawiający statek wielorybniczy podczas połowu, w oszklonej gablocie na końcu korytarza stała XVI-wieczna zbroja z mieczem i maczugą.
Minęli niezliczone drzwi kabin i doszli do centrum operacyjnego w sercu frachtowca. Pomieszczenie ze stanowiskami komputerowymi nie ustępowało nowoczesnością centrum kontroli lotów NASA, wielki płaski ekran dominujący na jednej ścianie pokazywał teraz chaos na przystani. Mark Murphy i Eric Stone siedzieli na przednich stanowiskach roboczych pod wyświetlaczem ściennym, Hali Kasim, główny specjalista od telekomunikacji, zajmował miejsce z prawej strony. Przy tylnej ścianie stali dwaj inspektorzy techniczni i obserwowali zintegrowane systemy bezpieczeństwa statku i baterię monitorów komputerowych, na których Max Hanley mógł śledzić pracę rewolucyjnych silników magnetohydrodynamicznych „Oregona”.
Centrum operacyjne z dużym pulpitem pośrodku przypominało sterownię filmowego statku kosmicznego „Enterprise”. Juan usiadł na miejscu nazywanym przez załogę Fotelem Kirka, włożył słuchawkę z mikrofonem i wyregulował własny mały ekran komputera.
Mark Murphy odwrócił się do prezesa.