World of Warcraft: Ostatni Strażnik - Jeff Grubb - ebook

World of Warcraft: Ostatni Strażnik ebook

Jeff Grubb

4,5

Opis

Początki pradawnego świata Azeroth toną we mgle historii. Ludzkie plemiona żyły w zgodzie i harmonii z otaczającymi je najróżniejszymi magicznymi istotami. Jednak przybycie demonów Płonącego Legionu pod wodzą Sargerasa – mrocznego boga magii chaosu – zakończyło okres pokoju. Teraz smoki, krasnoludy, gobliny, ludzie oraz orkowie – rozproszeni po Azeroth – rywalizują ze sobą o dominację.

Strażnicy Tirisfal to linia wybrańców dysponujących niemal boską mocą – każdy z nich prowadzi w samotności sekretną walkę z Płonącym Legionem. Przeznaczeniem Medivha było stać się największym i najpotężniejszym przedstawicielem tego szlachetnego zakonu. Tymczasem już na samym początku ciemność splamiła jego duszę, pozbawiając go niewinności, a moce, którymi miał służyć dobru, oddała złu. Rozdarty pomiędzy dwa przeznaczenia, Medivh walczy ze złem panoszącym się w jego wnętrzu. Ta walka stanie się udziałem całego Azeroth i zmieni na zawsze oblicze tego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (63 oceny)
37
19
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału World of Warcraft. The Last Guardian

Copyright © 2019 Blizzard Entertainment, Inc.

Warcraft, World of Warcraft i Blizzard Entertainment są znakami handlowymi i/lub zarejestrowanymi znakami handlowymi Blizzard Entertainment, Inc. w Stanach Zjednoczonych i/lub w innych krajach. Wszystkie pozostałe znaki handlowe w niniejszym dziele należą do ich poszczególnych właścicieli.

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody posiadacza praw. Niniejsza publikacja nie może być rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, oraz bez podobnego zastrzeżenia nałożonego na kolejnego nabywcę.

Przekład Dominika Repeczko | ragana.com.pl

Redakcja i korekta Marcin Piątek, Piotr Budak, Justyna Charęza

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2019. Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN pełnej wersji 978-83-66360-09-9

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Snapchat: insignis_media

Chrisowi Metzenowi, Strażnikowi Wizji

Prolog

Samotna Wieża

Tego wieczora większy z dwóch księżyców wzeszedł pierwszy i zawisł brzemienny i srebrnobiały na usianym gwiazdami niebie. Pod jasnym księżycem Góry Rudych Grani wyciągały szczyty do nieba. W ciągu dnia słońce malowało je odcieniami różu, czerwieni i rdzy, ale w księżycowym świetle stały się jedynie wysokimi i dumnymi cieniami. Na zachodzie rozciągała się Knieja Elwynn, rozpościerając ciężkie korony dębów i żółtodrzewi od pogórza po morski brzeg. Na wschodzie ciągnęły się ponure Czarne Mokradła, kraina moczarów, niskich wzgórz, piaszczystych łach i stojącej wody, gdzie pełno było opuszczonych osad, a na wędrowców czyhało niebezpieczeństwo. Po tarczy księżyca prześlizgnął się cień wielkości kruka, kierując się w stronę wyłomu w samym sercu masywu. Tutaj z niepokonanej twierdzy gór zniknęła bryła skał, zostawiając okrągłą wyrwę. Było to miejsce, gdzie przed wiekami uderzyło ciało niebieskie albo gdzie doszło do wybuchu, który wstrząsnął górami, zaś kolejne wieki wygładziły krawędzie olbrzymiego krateru o kształcie misy, zmieniły brzegi w obłe pagórki o stromych zboczach, ułożonych w objęciach strzelistych gór. Żadne ze starożytnych drzew Kniei Elwynn nie mogło sięgnąć takiej wysokości i wnętrze krateru pozostawało nagie, jeśli nie liczyć chwastów i splątanych bluszczy. Pośrodku kręgu wzgórz wznosiła się pojedyncza skała, łysa niczym czaszka szlachetnego kupca z Kul Tiras. I po prawdzie to, jak jej ściany wznosiły się stromo, bez mała pionowo, by skończyć się niemal płaskim szczytem, istotnie przywodziło na myśl ludzką czaszkę. Wielu widziało to podobieństwo, aczkolwiek niewielu było wystarczająco odważnych lub potężnych, by wspomnieć ów fakt właścicielowi tego miejsca. Na płaskim szczycie skały wznosiła się wiekowa wieża – imponująca budowla z białego kamienia i ciemnej zaprawy, o grubych, solidnych murach. Strzelista i smukła pięła się ku niebu bez najmniejszego wysiłku, przewyższała okoliczne wzgórza, rozświetlona niczym latarnia blaskiem księżycowego światła. Podstawę wieży otaczał niski mur, za którym znajdował się wewnętrzny dziedziniec z ruinami stajni i kuźni, wieża dominowała jednak nad wszystkim wokół.

Niegdyś miejsce to nazywano Karazhanem. Niegdyś był to dom ostatniego z tajemniczych i skrytych Strażników Tirisfal. Niegdyś miejsce to tętniło życiem. Teraz opuszczone, zostało wydane na pastwę czasu.

Wieżę spowijała cisza, ale nie bezruch. Pod osłoną nocy bezszelestne kształty przeskakiwały z okna do okna, a zjawy tańczyły na balkonach i parapetach. Mniej niźli duchy, więcej niż tylko wspomnienia, były okruchami przeszłości, które oderwały się ze strumienia czasu. Szaleństwo właściciela wieży wyrwało te cienie i skazało je na odgrywanie raz po raz dawnych historii w opuszczonej wieży. Zostały skazane na odgrywanie, pozbawione jednak wszelkiej publiczności, która mogłaby docenić przedstawienie.

Naraz w ciszy rozległo się ciche szurnięcie obutej stopy po kamieniu, a potem kolejne. Nagły błysk ruchu pod świetlistym księżycem. Cień na białym kamieniu. Łopot poszarpanego, karmazynowego płaszcza w chłodnym nocnym powietrzu. Postać szła chodnikiem u szczytu zwieńczonego blankami muru najwyższej z iglic, w której wcześniej mieściło się obserwatorium. Drzwi prowadzące do obserwatorium zaskrzypiały na wiekowych zawiasach, lecz zamarły nagle, unieruchomione rdzą i upływem czasu. Postać w płaszczu też znieruchomiała na moment, po czym przyłożyła palec do zawiasu i wymruczała kilka słów. Drzwi otworzyły się bezszelestnie na całą szerokość, zawiasy były bowiem jak nowe.

Intruz pozwolił sobie na uśmiech.

Obserwatorium świeciło pustkami, nieliczne przyrządy, jakie tu porzucono, zostały zniszczone. Intruz, niemal tak cichy jak duch, podniósł rozbite astrolabium, koła ekliptyki zostały powyginane w gniewie, teraz dawno już przebrzmiałym. Instrument był już tylko ciężkim kawałkiem złota, bezużytecznym i zastygłym nieruchomo w dłoniach intruza.

Ruch w obserwatorium skłonił intruza do podniesienia głowy. Teraz podobna do ducha postać pojawiła się nieopodal jednego z wielu okien. Duch/nie-duch był wysokim i postawnym mężczyzną o szerokich barkach, z włosami i brodą niegdyś niewątpliwie ciemnymi, ale teraz poznaczonymi przedwczesną siwizną. Był jednym z odprysków przeszłości, oderwanym i skazanym na powtarzanie swego zadania bez względu na to, czy ktoś to widział czy nie. Przez moment ciemnowłosy mężczyzna trzymał w dłoniach astrolabium, identyczne jak to, które miał w dłoniach intruz, jeszcze jednak niezniszczone, i kręcił niewielką gałeczką z boku instrumentu. Ciemne brwi zbiegły się nad widmowymi zielonymi oczyma. Minęła chwila, ciemnowłosy sprawdził ustawienia instrumentu i ponownie przekręcił gałeczkę. Wreszcie westchnął głęboko i odłożył astrolabium na stół, którego już w obserwatorium nie było, po czym zniknął bez śladu.

Intruz skinął potakująco głową.

Duchy nawiedzały Karazhan często, nawet wtedy, gdy wieża była zamieszkana, choć teraz pozbawione kontroli (i szaleństwa) swego pana stały się bardziej śmiałe. Niemniej te okruchy przeszłości należały do tego miejsca. W przeciwieństwie do intruza. To on był tu nieproszonym gościem, nie one.

Intruz przeszedł przez obserwatorium, kierując się do schodów, podczas gdy za jego plecami starszy mężczyzna pojawił się, by ponownie odtworzyć swe czynności, nastawić astrolabium na planetę, która od tamtej chwili dawno już znalazła się w innym obszarze nieba.

Intruz ruszył w dół wieży, mijał następne piętra, schodził kolejnymi schodami i przemierzał coraz to nowe korytarze. Wszystkie drzwi stały przed nim otworem, nawet te zamknięte na klucz, zabite na głucho czy zapieczętowane przez rdzę. Kilka słów, dotyk albo gest – i wszystkie zamknięcia puszczały, rdza osypywała się rudym pyłem, a zawiasy znów były nowe. Jedno czy dwa zaklęcia ochronne wciąż jeszcze lśniły mocą, potężne mimo upływu lat. Intruz zatrzymał się przed nimi i zastanawiał się chwilę, szukając w pamięci odpowiedniego przeciwzaklęcia. Wypowiadał właściwe słowo, robił stosowny ruch dłońmi i unicestwiał pozostałości dawnej magii, usuwając przeszkodę ze swej drogi. Im dalej szedł, tym mocniej niepokoiły się zjawy i tym bardziej stawały się aktywne. Wydawało się, że zyskawszy publiczność, te odpryski z przeszłości pragną odegrać wszystko do samego końca, jeśli tylko je to stąd uwolni. Jeśli nawet kiedyś posiadały głos, to czas im go odebrał i teraz na korytarzach wieży pojawiały się jedynie milczące wizerunki.

Nieproszony gość minął wspomnienie kamerdynera w ciemnej liberii – kruchego staruszka, który szurając, dreptał powoli pustym korytarzem ze srebrną tacą w dłoniach, nosił przy tym klapki na oczy niczym koń. Intruz przeszedł przez pustą bibliotekę, gdzie zobaczył stojącą doń tyłem zielonoskórą kobietę, zajętą wertowaniem starożytnego tomu. W sali bankietowej natknął się na muzyków przygrywających bezdźwięcznie tancerzom wirującym w gawocie.

Po przeciwnej stronie płonęło miasto. Bezgłośny pożar bezskutecznie próbował pochłonąć kamienne ściany i zbutwiałe gobeliny. Intruz przeszedł przez bezdźwięczne płomienie, ale rysy jego twarzy ściągnęły się w wyrazie napięcia, gdy po raz kolejny zobaczył, jak potężny Wichrogród płonie wokół niego. W jednym z pomieszczeń trzech młodych mężczyzn siedziało przy okrągłym stole, opowiadając kłamstwa, których już nikt nie pozna. Na blacie i pod nim rozrzucone były metalowe kufle. Intruz stał i przyglądał się temu wspomnieniu, zanim widmowi biesiadnicy nie zamówili następnej kolejki. Wtedy potrząsnął głową i podjął swą wędrówkę. Niemalże dotarł do najniższego z pięter i wyszedł na niski balkon, który wisiał niepewnie, czepiając się ściany niczym gniazdo os nad głównym wejściem. I wtedy na rozległym dziedzińcu między głównym wejściem a ruiną stajni pojawiła się jedna zjawa, samotna i oddzielona od pozostałych. Nie poruszała się jak tamte, tylko trwała niepewnie, czekając. Zniewolony skrawek przeszłości. Skrawek czekający tu na intruza.

Nieruchoma zjawa była duchem młodego człowieka o włosach nieuczesanych i naznaczonych białym pasmem jak u skunksa. Szczękę młodzieńca porastały świeże kępki włosów starające się ze wszystkich sił udawać brodę. Chłopak miał u stóp worek podróżny, a w dłoni zapieczętowany czerwoną pieczęcią list, który trzymał, jakby jego życie od tego zależało.

To tak naprawdę nie był duch, intruz to wiedział, aczkolwiek ten, którego zjawa przedstawiała, mógł już zginąć, polec w walce pod obcym słońcem. Niemniej wizerunek był wspomnieniem, okruchem przeszłości uwięzionym niczym owad w bursztynie. Czekał na przybycie intruza.

Ten zaś przysiadł na kamiennej balustradzie i spojrzał w dal, poza granice dziedzińca, poza zewnętrzny mur, poza pierścień wzgórz. Wokół panowała cisza i wydawało się, że nawet góry wstrzymują swój oddech, czekając na niego.

Intruz uniósł dłoń i zaintonował inkantację. Początkowo rymy były powolne i ciche, potem stały się głośniejsze i jeszcze głośniejsze, aż w końcu strzaskały ciszę. W oddali wilki posłyszały ten głos i uniosły pyski, by mu zawtórować.

A młodzieniec ze wspomnień – stojący na dziedzińcu, jakby mu stopy utknęły w błocie – odetchnął głęboko, zarzucił na ramię swój worek pełen tajemnic i powlókł się do głównego wejścia Wieży Medivha.

Rozdział 1

Karazhan

Khadgar ściskał zapieczętowany szkarłatem list polecający i desperacko próbował przypomnieć sobie własne imię. Jechał tu przez całe dnie, najpierw towarzysząc rozmaitym karawanom, a potem w pojedynkę przeprawiając się przez rozległą gęstwinę Kniei Elwynn. Wreszcie po długiej wspinaczce na górskie stoki dotarł tutaj, do tego spokojnego, pustego i osamotnionego miejsca. Nawet powietrze wydawało się tu zimne i odległe. Teraz obolały i zmęczony młodzieniec o rzadkiej brodzie stał na dziedzińcu, wśród wieczornych cieni, sparaliżowany na myśl o tym, co miał uczynić.

Miał bowiem przedstawić się najpotężniejszemu z magów na Azeroth.

To wielki zaszczyt – powtarzali mu mędrcy z Kirin Toru. Okazja, naciskali, której nie należy przepuścić. Mędrcy będący mentorami Khadgara, konklawe wpływowych uczonych i magów, wyjawili mu, że od lat próbowali pozyskać przychylność wieży Karazhanu. Członkowie Kirin Toru pragnęli wiedzy, jaką najpotężniejszy czarodziej na świecie ukrywał w swej bibliotece. Chcieli dowiedzieć się, jakie badania prowadził, i poznać ich wyniki. A nade wszystko życzyli sobie, by mag samotnik i indywidualista zaczął myśleć o przekazaniu swego dziedzictwa. Chcieli dowiedzieć się, czy wielki i potężny Medivh zamierza wyszkolić następcę.

Wielki Medivh i Kirin Tor najwyraźniej od lat wadzili się odnośnie do rozmaitych kwestii i dopiero ostatnimi czasy Medivh uległ błaganiom rady, przynajmniej częściowo. Zgodził się przyjąć ucznia. Czy zgoda ta była po prostu dyplomatycznym ustępstwem, czy magowi zmiękło osławione twarde serce, czy też może nagle uświadomił sobie własną śmiertelność – absolutnie nie interesowało mistrzów Khadgara. Prawda była taka, że potężny i niezależny (a w oczach Khadgara również tajemniczy) mag poprosił o asystenta, a rada Kirin Toru, rządząca magiczną krainą Dalaranu, nie posiadała się z radości, mogąc to życzenie spełnić.

Tym sposobem młody Khadgar został wybrany spomiędzy grona kandydatów, obarczony listą wskazówek, rozkazów, kolejnych rozkazów sprzecznych z wcześniejszymi, próśb, sugestii, rad i żądań swych mistrzów. „Spytaj Medivha o bitwę jego matki z demonami”, prosił Guzbah, pierwszy instruktor młodzieńca. „Znajdź w jego bibliotece wszystko, co tylko możliwe, na temat historii elfów”, poleciła Lady Delth. „Poszukaj wszelkich bestiariuszy”, rozkazała Alonda, przekonana głęboko, że istnieje gatunek trolli, którego nie ujęła jeszcze we własnych księgach. „Bądź bezpośredni, otwarty i uczciwy”, radził Norlan główny artefaktor. „Wielki mag Medivh zdaje się cenić te cechy”. „Bądź sumienny i rób, co ci się mówi”. „Nie garb się”. „Zawsze okazuj zainteresowanie”. „Stój prosto. A przede wszystkim miej oczy i uszy otwarte”.

Ambicje Kirin Toru nie zaprzątały zanadto Khadgara. Dorastał w Dalaranie i bardzo szybko rozpoczął naukę pod kierunkiem rady, wiedział zatem, że ciekawość jego mentorów odnośnie do wszelkich form magii pozostaje wiecznie nienasycona. Nie przestawali gromadzić, katalogować i opisywać magii w każdej postaci i ów głód wiedzy przekazywali już najmłodszym swym uczniom. Khadgar nie różnił się pod tym względem od innych.

Prawdę powiedziawszy, nic innego, lecz ciekawość Khadgara była zasadniczo przyczyną jego obecnej sytuacji, co właśnie sobie uświadomił. Nocne wycieczki po korytarzach Purpurowej Cytadeli sprawiły, że odkrył więcej sekretów, niż życzyliby sobie magowie z rady. Na przykład upodobanie głównego artefaktora do ognistego wina albo skłonność Lady Delth do młodych kawalerów, których wiek był nieznacznym ułamkiem jej lat. Czy też sekretną kolekcję broszurek Korrigana Bibliotekarza, opisujących (w sposób nader drastyczny i upiornie szczegółowy) praktyki, jakim oddawali się historyczni czciciele demonów.

No i była też sprawa jednego z wielkich mędrców Dalaranu, czcigodnego Arrexisa, należącego do szarych eminencji, szanowanego nawet przez pozostałych magów. Arrexis zniknął, albo umarł, albo stało się coś okropnego i pozostali magowie postanowili nigdy o tym nie wspominać do tego stopnia, że wymazali imię Arrexisa ze wszystkich ksiąg i nigdy nie rozmawiali na jego temat. Jednak Khadgar i tak zdołał się o tym dowiedzieć. Miał talent do znajdowania stosownego odniesienia, dostrzegania potrzebnych połączeń czy też odzywania się do właściwych osób we właściwym momencie. Był to dar, który mógł okazać się też przekleństwem młodego maga.

Każde z jego odkryć mogło tak naprawdę być przyczyną tego, że otrzymał tak prestiżowy (i mimo całego planowania i ostrzeżeń potencjalnie śmiercionośny) przydział. Prawdopodobnie magowie uznali, że młody Khadgar jest nieco zbyt dobry w odgrzebywaniu sekretów i lepiej będzie dla rady, jeśli zostanie wysłany tam, gdzie jego ciekawość może przynieść jakieś korzyści. Albo przynajmniej znajdzie się na tyle daleko od Purpurowej Cytadeli, że nie będzie odkrywał tajemnic dotyczących innych jej mieszkańców.

A ponieważ Khadgar podsłuchiwał niestrudzenie – i ta teoria do niego dotarła.

I tak z torbą pełną notatek, sercem pełnym tajemnic i głową pełną żądań i zupełnie bezużytecznych rad wyruszył w podróż. W tygodniu poprzedzającym jego wyjazd z Dalaranu miał okazję rozmawiać niemal z każdym członkiem rady, bowiem wszyscy oni byli zainteresowani czymś, co miało związek z Medivhem. Jak na maga żyjącego na skończonym zadupiu, pośrodku niczego, otoczonego drzewami i złowieszczymi górami, budził niezmierną ciekawość członków Kirin Toru. Natarczywą wręcz.

Khadgar odetchnął głęboko (i tym samym przypomniał sobie, że wciąż stoi zbyt blisko stajni) i ruszył do samej wieży. Z każdym krokiem miał wrażenie, że ciągnie za sobą jucznego konia.

Wejście do wieży otwierało się niczym jaskinia, nie zamykała go brama czy krata. Nie było w tym nic dziwnego, jaka bowiem armia przedostałaby się przez Knieję Elwynn, by sforsować góry i wygładzone krawędzie krateru, a wszystko po to, by stanąć do walki z samym wielkim Magiem Medivhem? Nie istniały żadne zapisy czy dowody na to, że ktokolwiek, kiedykolwiek próbował oblegać Karazhan.

Spowite cieniem wejście było na tyle wysokie, by zmieścił się w nim słoń w pełnej uprzęży. Nad wejściem wisiał balkon o białej kamiennej balustradzie, z którego można było spojrzeć ponad szczytami okolicznych wzgórz na masyw górski znajdujący się za nimi. Za balustradą coś się poruszyło, Khadgar bardziej to wyczuł, niż zobaczył. Postać w długiej szacie chyba cofała się do wnętrza wieży albo spacerowała po balkonie. Czy nawet teraz ktoś go obserwował? Nikt go tu nie zamierzał powitać, miał przekroczyć próg bez zaproszenia?

– Ty jesteś Nowym Młodym Człowiekiem? – ozwał się cichy, niemalże grobowy głos i niewiele brakowało, by Khadgar, który cały czas zadzierał głowę, wyskoczył ze skóry. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył przygarbioną, chudą sylwetkę wśród cieni spowijających wejście.

Przygarbiony stwór przypominał nieco człowieka i przez chwilę Khadgar podejrzewał, że Medivh poddaje przemianom zwierzęta leśne, by mu służyły. Stworzenie w progu przypominało bezwłosą łasicę, noszącą po bokach pociągłej twarzy coś jak czarne kwadraty. Khadgar nie przypominał sobie, by udzielił jakiejś odpowiedzi, ale łasicolud postąpił naprzód, wyłaniając się nieco z cienia.

– Ty jesteś Nowym Młodym Człowiekiem? – powtórzył.

Każde słowo poprzedzał niewielki wdech, każde oddzielone było od pozostałych i rozpoczęte wielką literą. Stwór zostawił już cienie za plecami i okazał się ni mniej, ni więcej tylko chorobliwie wręcz chudym starcem w ciemnej wełnianej liberii. Sługa – człowiek, niemniej sługa. Czarne kwadraty przy obu skroniach nie były jednak przywidzeniem, przypominały nauszniki, które sięgały niemalże do wydatnego nosa.

Młody mag uświadomił sobie, że gapi się na starca niegrzecznie.

– Khadgar – oznajmił i po chwili zaprezentował ściskany w dłoni list polecający. – Z Dalaranu. Khadgar z Dalaranu leżącego w królestwie Lordaeronu. Zostałem przysłany przez Kirin Tor. Z Purpurowej Cytadeli. Jestem Khadgar z Kirin Toru. Z Purpurowej Cytadeli. Dalaranu. W Lordaeronie. – Miał wrażenie, że ciska głazy słów w głębię wielkiej, pustej studni w nadziei, że starzec zareaguje na któreś.

– Oczywiście, że tak, Khadgarze – odparł stary sługa. – Z Kirin Toru. Z Purpurowej Cytadeli. Dalaranu. W Lordaeronie.

Starzec ujął list polecający, jakby miał do czynienia z żywym gadem, i wygładziwszy zmaltretowane brzegi, ukrył na piersi bez otwierania. Po tym, jak niósł i chronił ową wiadomość podczas długiej podróży, Khadgar uczuł bolesną stratę. List polecający reprezentował całą jego przyszłość i młodzieniec nie mógł pogodzić się z myślą, że straci pismo z oczu, nawet na chwilę.

– Magowie Kirin Toru wysłali mnie, bym asystował Medivhowi. Lordowi Medivhowi. Magowi Medivhowi. Medivhowi z Karazhanu. – Khadgar uświadomił sobie, że niewiele brakuje, by jego wypowiedź zmieniła się w bełkot, i z wysiłkiem zamknął usta.

– Oczywiście, że tak – odparł sługa. – Wysłali ciebie, tak właśnie.

Ocenił pieczęć na liście, po czym wychudzona dłoń ponownie zanurkowała do kieszeni, i sługa zaprezentował Khadgarowi dwa skórzane kwadraty połączone cienkim metalowym paskiem.

– Klapki na oczy? – zaproponował uprzejmie.

Khadgar zamrugał zaskoczony.

– Nie. To znaczy nie, dziękuję.

– Morios – powiedział sługa.

Khadrgar bezradnie pokręcił głową.

– Ja jestem Morios – uściślił sługa. – Zarządca wieży. Kasztelan Medivha. Klapki? – Ponownie uniósł czarne kwadraty identyczne z tymi, jakie sam nosił.

– Nie, dziękuję… Moriosie? – odparł Khadgar. Na jego twarzy odmalowała się paląca młodzieńcza ciekawość. Sługa odwrócił się i słabym machnięciem ręki nakazał Khadgarowi podążyć za sobą. Młody mag podniósł swój worek i ruszył śladem starca, który choć wydawał się wątły i kruchy, to poruszał się całkiem szybko.

– Czy jesteś sam w wieży? – zagadnął go Khadgar, gdy zaczęli wspinać się po szerokich, kręconych schodach. Kamienne stopnie miały pośrodku zagłębienia, wydeptane niezliczonymi stopami gości i służących.

– E? – odpowiedział Morios.

– Czy jesteś tu sam? – powtórzył młodzieniec, zastanawiając się, czy będzie musiał mówić w taki sam sposób, jak Morios, żeby stary sługa go zrozumiał. – Mieszkasz tu sam?

– Mag tu jest – odparł Morios świszczącym głosem, bladym i śmiercionośnym jak cmentarna ziemia.

– No tak, oczywiście – zgodził się Khadgar.

– Nie miałoby sensu, żebyś ty był, gdyby jego nie było – stwierdził zarządca wieży. – Tutaj, znaczy.

– Oczywiście – powtórzył Khadgar. – A jest ktoś jeszcze?

– Ty, teraz. Więcej pracy, gdy usługuje się dwóm, a nie jednemu. Nie, żeby mnie ktoś pytał o zdanie.

– Zatem zazwyczaj jesteście tu tylko we dwóch, z magiem? – indagował Khadgar, zastanawiając się, czy zarządcy nie zatrudniono (czy może stworzono) z uwagi na jego małomówność.

– I Kucharka – uściślił Morios. – Ale Kucharka wiele nie mówi. Dziękuję, że zapytałeś, jednak.

Khadgar chciał się powstrzymać od przewracania oczami, ale nie zdołał. Miał tylko nadzieję, że klapki po obu stronach twarzy majordomusa nie pozwoliły mu dostrzec tej reakcji.

Dotarli do płaskiego miejsca – skrzyżowania dwóch korytarzy oświetlonego pochodniami. Morios błyskawicznie przeszedł do kolejnych wydeptanych stopni tworzących schody naprzeciwko. Khadgar zatrzymał się na chwilę, by przyjrzeć się pochodniom.

Przysunął dłoń na cal do płomienia, ale nie poczuł żaru. Był ciekaw, czy chłodne ognie są rozmieszczone w całej wieży. W Dalaranie używano fluorescencyjnych kryształów, dających stały blask na tym samym poziomie, aczkolwiek w swych badaniach natknął się na wzmianki o lustrach, żywiołakach zniewolonych wewnątrz lamp, a nawet, w jednym przypadku, na gigantyczne świetliki. Jednak te płomienie wydawały się zmrożone.

Morios dotarł już do połowy kolejnych schodów, odwrócił się powoli i kaszlnął świszcząco. Khadgar natychmiast pospieszył za nim. Najwyraźniej klapki na oczy wcale nie ograniczały pola widzenia starego sługi.

– Po co klapki? – zapytał Khadgar.

– E? – odpowiedział Morios.

– Klapki na oczy. Po co?

Khadgar domyślił się, że grymas na twarzy starego sługi miał być uśmiechem.

– Magia tu silna. Silna i niedobra, czasami. Można… zobaczyć rzeczy… Różne. Jak się nie jest ostrożnym. Ja jestem ostrożny. Inni goście, ci, co byli przed tobą, byli mniej ostrożni. Już ich nie ma.

Khadgar przypomniał sobie zjawę, którą widział – a może i nie widział – na balkonie i skinął głową.

– Kucharka ma parę różowych kwarcowych okularów – dodał Morios. – Się na nie zaklina. – Zamilkł na moment, po czym dodał: – Pod tym względem jest trochę niemądra.

Khadgar zaczął mieć nadzieję, że Morios stanie się bardzo rozmowny, skoro już się trochę rozkręcił.

– Długo jesteś z magiem?

– E? – odpowiedział Morios po raz kolejny.

– Pytałem, czy długo jesteś z Medivhem? – Khadgar miał nadzieję, że udało mu się ukryć zniecierpliwienie.

– Taa. Dość długo – odrzekł majordomus. – Za długo. Wydaje się, że lata minęły. Czas już tu tak płynie. – Świszczący głos sługi ucichł i dalej wspinali się już w milczeniu.

– Co o nim wiesz? – spróbował Khadgar po jakimś czasie. – O magu, znaczy.

– Pytanie – Morios otworzył kolejne drzwi, za którymi znajdowała się następna klatka schodowa – co ty wiesz?

Własne badania Khadgara okazały się zaskakująco bezowocne i przyniosły frustrująco mało informacji. Pomimo dostępu do Wielkiej Biblioteki Purpurowej Cytadeli (i potajemnego dostępu do kilku prywatnych bibliotek i tajnych kolekcji) o wielkim i potężnym Medivhie Khadgar dowiedział się bardzo niewiele. Było to dziwne i zaskakujące, tym bardziej że każdy ze starszyzny Dalaranu najwyraźniej podziwiał Medivha i czegoś od niego chciał. A to przysługi, a to jakiegoś daru, a to informacji.

Medivh jak na maga był wciąż jeszcze młody. Dobiegał czterdziestki i przez większość swojego życia najwyraźniej nie wpłynął w żaden sposób na swoje otoczenie. Było to dla Khadgara prawdziwym zaskoczeniem. Większość opowieści, jakie słyszał czy czytał, przedstawiała niezależnych magów jako nadmiernie skłonnych do popisywania się umiejętnościami, nieustraszonych, gdy przychodziło do igrania z tajemnicami, których nawet nie powinni znać, a przy tym martwych, okaleczonych albo przeklętych wskutek zabawiania się z mocami lub energiami, których nie byli w stanie okiełznać. Z lekcji, które Khadgar przyswoił sobie w dzieciństwie na temat magów niezwiązanych z Dalaranem, wynikało, że ich los zawsze był podobny – jako pozbawionych hamulców, kontroli i rozsądku. Ci dzicy, niewyszkoleni magowie samoucy zawsze kończyli źle (czasami, niezbyt często, niszcząc sporą część krajobrazu wokół).

To, że Medivh nie zdołał jakoś zwalić sobie na głowę całego zamku, rozproszyć swych atomów po Wypaczonej Otchłani czy wezwać smoka, którego nie umiałby kontrolować, sugerowało ogromną samokontrolę lub moc. A mając na uwadze zamieszanie, jakie uczeni czynili wokół osoby Medivha, oraz listę próśb i instrukcji, jakie Khadgar otrzymał, młody mag doszedł do wniosku, że w tym przypadku chodziło jednak o ogromną moc.

Mimo wszystkich swych badań Khadgar nie zdołał wykoncypować dlaczego. Nigdzie nie znalazł wzmianki o jakichś istotnych badaniach albo o wstrząsających odkryciach, które wyjaśniałyby ewidentny podziw, jaki członkowie Kirin Toru żywili wobec tego niezależnego maga. Żadnych wielkich podbojów ani znaczących bitew. Bardowie zauważalnie unikali wszelakich szczegółów, gdy opowieści w jakiś sposób wiązały się z Medivhem, a sumienni zazwyczaj heroldowie tylko kiwali głowami, gdy przychodziło do omawiania jego osiągnieć.

Khadgar szybko uświadomił sobie jednak, że kryło się w tym wszystkim coś istotnego, co przyprawiało jego nauczycieli o obawy zmieszane z szacunkiem i zazdrością. Członkowie rady żadnego innego niezależnego maga nie uważali za równego sobie; prawdę powiedziawszy, często nawet próbowali stanąć na drodze czarodziejom, którzy nie byli związani z Purpurową Cytadelą, a jednak kłaniali się przed Medivhem. Dlaczego?

Khadgar zdobył jedynie okruchy informacji – wzmiankę o urodzeniu Medivha (Guzbah był szczególnie zainteresowany matką maga) i kilka poczynionych na marginesie w grimuarze notatek wspominających imię Medivha i jego rzadkie wizyty w Dalaranie. Wszystkie miały miejsce w ciągu minionych pięciu lat i najwyraźniej Medivh spotykał się tylko ze starszymi magami, jak zaginiony obecnie Arrexis.

Podsumowując, Khadgar wiedział bardzo niewiele o tym podobno wielkim magu, dla którego miał teraz pracować. Postrzegał wiedzę jako swój miecz i zbroję, dlatego też czuł się przygnębiająco bezbronny i nieprzygotowany do rychłego spotkania.

– Niewiele – powiedział głośno.

– E? – odpowiedział Morios, odwracając się lekko.

– Powiedziałem, że wiem niewiele – powtórzył Khadgar, głośniej niż zamierzał. Jego głos odbił się echem od nagich ścian klatki schodowej, która teraz zakręcała lekko. Khadgar zastanawiał się, czy wieża w istocie jest tak wysoka, jak się mu wydawało. Już teraz uda bolały go od wspinaczki.

– Oczywiście, że nie – zgodził się z nim Morios. – Że nie wiesz, znaczy. Młodzi nigdy nie wiedzą zbyt wiele. Jak mniemam, to właśnie czyni ich młodymi.

– Chodziło mi o to. – Khadgar był już zirytowany. Zamilkł na moment i odetchnął głęboko. – Chodziło mi o to, że nie wiem wiele o Medivhie. Pytałeś.

Morios zatrzymał się ze stopą uniesioną nad kolejnym stopniem.

– No chyba pytałem – rzekł wreszcie.

– Jaki jest? – spytał Khadgar niemal błagalnie.

– Jak wszyscy, jak mniemam – odpowiedział Morios. – Ma swoje upodobania. Ma swoje nastroje. Dobre dni i złe. Jak wszyscy.

– I jak zakłada spodnie, to najpierw jedną nogawkę, potem drugą – westchnął Khadgar.

– Nie. Lewituje do środka spodni. – Morios spojrzał na Khadgara i młodemu magowi wydało się, że na twarzy majordomusa dostrzegł cień uśmiechu. – Jeszcze jeden bieg schodów.

Ostatni bieg zakręcał ostro i Khadgar odgadł, że dotarli do najwyższej iglicy. Stary sługa prowadził.

Klatka schodowa otworzyła się na niewielką okrągłą komnatę otoczoną szerokim zewnętrznym chodnikiem. Khadgar podejrzewał, że znalazł się na samym szczycie wieży w obszernym obserwatorium. W ściany i sufit wprawiono kryształowe okna, czyste i niezamazane. W czasie gdy Khadgar wspinał się po schodach, zapadła noc i niebo usiane było gwiazdami. Samo obserwatorium pozostawało pogrążone w półmroku, oświetlone kilkoma zaledwie pochodniami o tym samym nieruchomym płomieniu, na jakie młody mag natknął się już wcześniej. Te w komnacie jednak zostały osłonięte, by nie przeszkadzać w obserwacji nieba. Pośrodku pomieszczenia znajdowało się przenośne metalowe palenisko wypełnione węglami, zapewne przygotowane na później, gdy nad ranem spadnie temperatura.

Pod ścianami obserwatorium ustawionych zostało kilka dużych półokrągłych stołów, a na blatach piętrzyły się całe stosy rozmaitych instrumentów. Srebrne poziomice, złote astrolabia pełniły rolę przycisków do niezliczonych arkuszy papieru albo zakładek, dzięki którym starożytne tomy pozostawały otwarte na właściwych stronach. Na jednym z blatów stał na wpół rozłożony model przedstawiający ruch planet na sklepieniu niebieskim, cienkie druty i dodatkowe koraliki leżały obok między innymi delikatnymi narzędziami. Część notatników tworzyła stos pod ścianą, inne upchnięto w skrzyniach i wsunięto pod stoły. Rozciągnięta na ramie mapa pokazywała południowe ziemie Azeroth, w tym królestwo Lordaeron, skąd pochodził Khadgar, ale też odizolowane królestwa krasnoludów i elfów jak Khaz Modan i Quel’Thalas. Mapa usiana była niewielkimi szpilkami tworzącymi konstelacje, które tylko Medivh mógł zrozumieć.

I Medivh też był w obserwatorium, Khadgar natychmiast doszedł do wniosku, że to nie może być nikt inny. Mężczyzna w średnim wieku miał długie włosy, związane na karku w ogon, zapewne kiedyś były hebanowoczarne, teraz jednak pojawiły się w nich pasma siwizny. Nie tylko skronie, ale i broda maga pobielała. Khadgar wiedział, że wielu czarodziejów siwiało przedwcześnie, był to uboczny skutek napięcia i stresu wywołanych władaniem magiczną energią. Strój Medivha był prosty, szczególnie jak na maga, ale dobrze skrojony i dopasowany do szerokich ramion właściciela. Krótki kaftan pozbawiony jakichkolwiek ozdób kończył się tuż nad spodniami, których nogawki wepchnięte zostały w cholewki wielkich butów. Z ramion Medivha spływał brązowy płaszcz z kapturem, teraz odrzuconym na ramiona maga. Kiedy oczy Khadgara przyzwyczaiły się już do półmroku, młody czarodziej zrozumiał, że pomylił się, uznając, że strój maga nie miał żadnych ozdób, był bowiem przystrojony srebrnym filigranem, tak delikatnym, że niewidocznym na pierwszy rzut oka. Spoglądając na plecy maga, Khadgar uświadomił sobie, że widzi wystylizowaną twarz jakiegoś starożytnego demona; gdy mrugnął, koronkowe zdobienie przekształciło się w wizerunek zwiniętego smoka, a potem w widok nocnego nieba.

Medivh był zwrócony tyłem do starego sługi i młodego przybysza, całkowicie ignorując ich obu. Stał przy jednym ze stołów ze złotym astrolabium w jednej dłoni i notatnikiem w drugiej. Wydawał się głęboko zamyślony i Khadgarowi przyszło do głowy, że to może być jeden z tych „nastrojów”, przed którymi ostrzegał Morios. Młodzieniec odchrząknął i zrobił krok do przodu, ale Medivh uniósł dłoń i Khadgar zamarł w pół kroku, równie nagle, jakby został unieruchomiony zaklęciem.

Tymczasem stary sługa podszedł cicho do swego pana i stanął z boku, czekając, aż mag zwróci na niego uwagę.

Minęła minuta. I kolejna. I wreszcie – Khadgar gotów byłby przysiąc, że całą wieczność później – mag odłożył astrolabium, zrobił trzy kreski w notatniku, zamknął go z trzaskiem i odwrócił się do Moriosa.

Zobaczywszy oblicze Medivha po raz pierwszy, Khadgar pomyślał, że Medivh musi mieć o wiele więcej niż te czterdzieści kilka lat, które mu przypisywano. Ta twarz poznaczona była głębokimi zmarszczkami i zmęczeniem. Khadgar bardzo chciałby się dowiedzieć, jaką magią władał ten czarodziej, że wyryła na jego twarzy tak głęboką historię.

Morios sięgnął za pazuchę i wydobył pognieciony list polecający. W nieruchomym świetle karmazynowa pieczęć wyglądała jak uczyniona z krwi. Medivh obrócił się i spojrzał na przybysza.

Oczy maga były głęboko osadzone pod ciężkimi brwiami, ale Khadgar od razu uświadomił sobie lśniącą w nich moc. Coś tańczyło w tych oczach, coś migotało w głębokiej zieleni, coś potężnego i niekoniecznie okiełznanego. Coś niebezpiecznego. Wielki mag otaksował Khadgara wzrokiem i młodzieniec czuł się tak, jakby Medivh podsumował tym jednym spojrzeniem całą egzystencję swego nowego asystenta i uznał, że ten nie jest bardziej interesujący niż żuk albo pchła.

Wielki mag popatrzył na wciąż zapieczętowany list polecający i Khadgar niemal natychmiast poczuł ulgę, zupełnie jakby ogromny, głodny drapieżnik minął go, nie zaszczycając drugim spojrzeniem.

Jego ulga trwała jednak krótko. Medivh nie otworzył listu. Lekko zmarszczył brwi i pergamin nagle stanął w płomieniach. Ogień pojawił się po przeciwnej stronie niż ta, za którą trzymał mag, i miał intensywnie błękitny odcień.

Kiedy Medivh odezwał się wreszcie, w jego głębokim głosie brzmiało rozbawienie:

– A zatem – rzekł, nieświadom, że trzyma w dłoni płonącą przyszłość Khadgara – wygląda na to, że nasz młody szpieg wreszcie przybył.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 2

Rozmowa z magiem

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 3

Zapuszczanie korzeni

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 4

Bitwa i to, co nastąpiło po niej

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 5

Piasek w klepsydrze

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 6

Egwina i Sargeras

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 7

Wichrogród

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 8

Lekcje

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 9

Drzemka Medivha

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 10

Emisariusz

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 11

Garona

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 12

Życie w czasach wojny

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 13

Drugi cień

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 14

Ucieczka

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 15

Pod Karazhanem

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Rozdział 16

Koniec maga

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Epilog

Pełne koło

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

O autorze

Jeff Grubb jest autorem powieści Starcraft: Liberty’s Crusade, a także autorem lub współautorem książek z uniwersów i serii Zamknięte krainy, Dragonlance oraz Magic: The Gathering Lines. Zajmuje się tworzeniem światów, a jego hobby to objaśnianie ich innym. Mieszka w Seattle z żoną Kate Novak, która często współpisze wraz z nim.