Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odkryj epicką sagę o królewskich intrygach, niebezpiecznych sojuszach i nieuchronnej wojnie, w której nawet bogowie mogą pomarzyć o chwili spokoju.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 515
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo Fantazmat
Wydanie I
Gdańsk 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione bez wcześniejszej pisemnej zgody autora. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pomocą nośników elektronicznych.
ISBN 978-83-966316-2-6
Projekt okładki
A.E. Bellini
Projekt mapy
Jola Boreczek
Redakcja i korekta
Jowita Kostrzewa
Skład i łamanie
Wielogłoska Katarzyna Mróz-Jaskuła
Druk
OSDW Azymut Sp.z.o.o.
Dla Mateusza,
Twoja obecność sprawia, że czuję się silniejsza. Dziękuję za nieustanne ciągnięcie mnie w górę.
Dawno temu, na szczycie niezwykle wysokiej góry, u źródeł wszystkich rzek świata i w cieniu łagodnych, a czasem gwałtownych wiatrów, narodzili się bogowie. Najpotężniejsi z nich nazywali się Raaris i Arasil. Szybko przejęli przywództwo nad pozostałymi bogami, nie tylko ze względu na swoją potęgę, ale także dzięki wyjątkowej mądrości, sprawiedliwości i zdolności do porozumiewania się zarówno z ludźmi, jak i z innymi istotami boskimi.
Raaris jako bogini krwawej wojny, pojedynków, wyzwań i siły, patronowała królom, rycerzom oraz wojownikom. Arasil zaś — sprawował władzę nad pogodą, prawem, mądrą wojną, prawdą, edukacją, a na skutek pewnego wyzwania również nad złotem i bogactwem — piastował sędziom, nauczycielom, uczniom oraz osobom szukającym sprawiedliwości.
Mimo różnic byli rodzeństwem zgodnym, zażartym w boju, kroczącym ramię w ramię. Wydawało się, że nie ma rzeczy, która mogłaby ich skłócić. Wydawało się…
Vratuzia była jednym z większych królestw, rządzona sprawiedliwą ręką króla Evereda Wspaniałego. Dzięki żyznym glebom, lasom obfitującym w zwierzynę oraz dostępowi do morza i jezior ludzie nie zaznawali tam głodu, a bogactwa naturalne odtrącały niedostatek i biedę. Każdy bóg był mile widziany w Vratuzii, ale to Raaris i Arasil byli ulubieńcami miejscowych. Pewnego dnia każde z nich zapragnęło rządzić i patronować Vratuzii samodzielnie. Stało się to przyczyną konfliktu między rodzeństwem.
Przez pięćdziesiąt lat i pięć dni zwolennicy bogini wojny i boga sprawiedliwości toczyli między sobą krwawą i zawziętą bitwę, aż szóstego dnia, w ostatecznym starciu, Vratuzia podzieliła się na Vraven, sprzyjające Raaris, oraz Vartuzię, nad którą pieczę przejął Arasil.
Od tamtej pory mieszkańcy obu królestw są śmiertelnymi wrogami i nikt, i nic wydaje się tego nie móc zmienić.
Królestwo Vraven, otoczone z jednej strony wzburzonymi, trochę mętnymi wodami Morza Simmira, a z drugiej bezkresnymi lasami nie należącymi do nikogo, stanowiło malowniczą krainę pełną kontrastów i tajemnic.
Nadbrzeża Morza Simmira prezentowały się majestatycznie, fale łamały się o wysokie klify, a szare chmury czasami gromadziły się nad horyzontem, zapowiadając nadchodzące burze. Z drugiej strony królestwa, gdzie lasy sięgały horyzontu, panowała dzika i nieposkromiona natura. Bezkresne drzewa, ogromne jak katedry, wznosiły się ku niebu, tworząc gęsty dach zielonych liści.
„Wiele jest na tym świecie miast, ale ręczę własnym życiem, że żadne nie wprawiło mojego serca w drżenie tak gwałtowne, jak zrobiła to stolica wielkiego Vraven”. Takimi słowami poeta Sigor opisał swoje pierwsze wrażenie o największym mieście w kraju, Lwiej Skale. Zbudowano je w miejscu, gdzie wielka bogini Raaris urodziła jedyną córkę — Thodeę. Nazwę niewątpliwie zawdzięczało lwiej głowie wyrastającej z kilkunastometrowej skarpy. Rozdziawiona paszcza lwa — świętego zwierzęcia bogini — skierowana była ku morzu, by ostrzegać wpływające do gigantycznego portu statki oraz straszyć grabieżców i złodziei.
Od strony lądu miasto chroniły wzniesione na przełomie wieków cztery rzędy ciężkich murów oraz głęboka fosa. Zdumiewające ogromem fortyfikacje sprawiły, że Lwia Skała, z rzadka plądrowana, szybko się bogaciła i rosła w potęgę. Wybudowano wielki targ oraz teatry i biblioteki, a na Placu Bogini Raaris wzniesiono jej dwudziestometrową rzeźbę, obok której stanęła, budowana przez ponad pięćdziesiąt lat, świątynia ku jej czci. Dla komfortu mieszkańców przygotowano ujęcia z czystą wodą, które zasilały cztery dzielnice miasta, a także prywatne łaźnie.
Nie ważne było czy do metropolii zbliżano się od strony lądu, czy od strony morza, bo wzrok i tak zawsze przykuwał najwyższy punkt w mieście — postawiony na potężnej skarpie pałac. Była to ogromna budowla składająca się z wielu kompleksów o różnym przeznaczeniu. Na obrzeżach nie zabrakło miejsca na pomieszczenia dla służby i straży pałacowej. Od zachodu, bliżej morza, swe komnaty mieli członkowie rodziny królewskiej. Tam też mieściły się galerie i portyki, a także wspaniałe jadalnie i zjawiskowe ogrody, w których królowa organizowała małe spotkania towarzyskie. W centralnej części pałacu znajdowała się wielka sala tronowa oraz pomieszczenia, gdzie król zbierał swoich doradców i najwierniejszych ludzi, by dyskutować o państwie i ustalać plany działań. Były tam też sale, w których odbywały się przyjęcia i bankiety oraz kaplice poświęcone bogini Raaris i jej walecznej córce.
Trudno się więc dziwić, że serce Sigora mocniej zadrżało na widok Lwiej Skały. Każdy, kto witał do miasta, giął się pod jego ogromem.
Tępe miecze natarły na siebie na placu treningowym z głuchym zgrzytem i dwójka chłopców odskoczyła do tyłu, by natychmiast przystąpić do kontrataku. Obaj mieli po dziewiętnaście lat, dorównywali sobie wzrostem oraz siłą. Łączyło ich podobne poczucie humoru i rozumieli się bezbłędnie, choć nie byli braćmi. Pierwszy z nich nosił imię Leif. Miał ciemne włosy i duże, mroczne oczy, kontrastujące z bladą, podłużną twarzą. Walczył dobrze, chociaż miecz nie był jego pierwszą bronią. Uginał się pod mocnymi natarciami przeciwnika, którym był jego serdeczny przyjaciel, książę koronny Bernard, następca vraveńskiego tronu.
Bernard, z młodzieńczą lekkością i precyzją, wykonywał kolejne ruchy. Z każdym zamaszystym obrotem, kręcone blond włosy podskakiwały mu na głowie. W niebieskich oczach jarzyło się rozbawienie. Gdy w dwóch szybkich pchnięciach położył przyjaciela na łopatki, otarł pot z przystojnej twarzy i wyciągnął dłoń ku Leifowi, by pomóc mu wstać.
— Słabo ci dziś szło — zauważył książę Bernard, oddając miecz w ręce stojącej nieopodal służby. –
— Zrewanżuję się jutro na łucznictwie, książę — odparł Leif i on, i Bernard uśmiechnęli się do siebie szeroko. — O ile będziesz w stanie się podnieść po wieczornym spotkaniu radców.
Książę Bernard natychmiast zmarkotniał i wywrócił oczami.
— Nie przypominaj mi o tym. Nie rozumiem, jak ojciec może w ogóle ich słuchać. Jego radcy są starzy i niedołężni. Może i mają wiedzę oraz potrzebne doświadczenie, ale nie potrafią patrzeć w przyszłość. Większość z nich nadal żyje wojną, która skończyła się wiele lat temu.
— Dasz sobie radę — pocieszył go Leif.
W wieku szesnastu lat książę Bernard zaczął uczestniczyć w spotkaniach ojca z radcami. Z początku rzadko, by bez presji przyswajać nowe obowiązki, ale z biegiem lat coraz częściej zajmował niewygodne siedzenie po prawej stronie króla Dominica. Od roku miał obowiązek pojawiać się na każdym spotkaniu, a jego ojciec nie tolerował żadnych wymówek. Bernard na tego rodzaju naradach głównie milczał, ale od czasu do czasu pozwalano mu wtrącać swoje przemyślenia i pomysły — niektóre trafne, inne mniej. Mówił ojcu, co by zrobił, gdyby był na jego miejscu, a ten zawsze słuchał, choć nigdy nie pochwalał ani nie krytykował słów syna.
— Co dzisiaj dla mnie macie? — zapytał król Dominic, siadając na krześle u szczytu drewnianego stołu. W ślad za nim poszło kilka osób i niewielką komnatę wypełniły szurania krzeseł.
Książę Bernard spojrzał na ojca i szybko zauważył zmęczenie na jego twarzy. Prawdą było, że król Dominic miał już swoje lata. Przez dość długi czas on i jego żona, królowa Margerie, nie potrafili spłodzić potomka. Król Dominic miał czterdzieści lat, gdy urodził mu się jedyny syn. Czterdzieści lat, gdy w połogu zmarła jego ukochana małżonka. Był posiwiałym mężczyzną, a opaloną twarz i ciało zdobiły zmarszczki oraz szkaradne blizny, nabyte podczas wojny, którą toczył przez piętnaście lat u granic z Vartuzią.
— Wasza wysokość — odezwał się Migsett, królewski sekretarz. — Spaliła się duża część miasta Baderin na północy królestwa. Mieszkańcy proszą nas o wsparcie oraz pomoc przy odbudowie. Skala zniszczeń jest zatrważająca.
Książę Bernard nigdy nie lubił Migsetta, którego twarz przywodziła mu na myśl szczura. Ulizane włosy oraz krótki wąs tylko potęgowały to uczucie. Od zawsze wydawał się Bernardowi dwulicowy. Gdy nadarzała się okazja, Migsett przechwalał się tym, dla kogo pracował, ale książę wiedział, że gdyby pozycja jego ojca nagle uległa zmianie sekretarz byłby pierwszym, który spisałby go na straty i bez zastanowienia zdradził.
— Czego konkretnie oczekują?
— Proszą o ludzi do pomocy przy odbudowie oraz o złoto, wasza wysokość — wyjaśnił Migsett.
— Dwustu ludzi i dwieście monet vraveńskich… Więcej nie mogę dać.
Gdy król Dominic spojrzał przelotnie na syna, książę Bernard wiedział, że najwyższa pora się odezwać.
— Na północy jest dobry kamieniołom. Moglibyśmy zapłacić za kamień dla tych ludzi — zaproponował.
— Zróbcie tak — powiedział król, ostrożnie kiwając głową w przód i tył. — Jak sytuacja przy granicy?
Pytanie to padało na każdym spotkaniu, odkąd tylko książę Bernard pamiętał. Jak od dziecka tłumaczył mu ojciec, sytuację przy granicy z Vartuzią należało bezustannie kontrolować, by w razie nagłego zrywu przeciwników, szybko zebrać armię i ruszyć do boju w imieniu wielkiej Raaris.
— Spokojnie i cicho, wasza wysokość — odezwał się inny mężczyzna. Na imię miał Abram i był wysokim oraz postawnym rycerzem o bystrym spojrzeniu. Książę Bernard żywił dla niego wielkie uznanie nie tylko za wiele godzin nauk walki wręcz, ale przede wszystkim za lojalność i oddanie bogini Raaris, którymi Abram się odznaczał.
— Czy nie nazbyt cicho? To przecież już pięć lat jak nie wojujemy.
— Owszem — potwierdził sir Abram. — Bogowie nie dali znaku, by ostrzyć miecze i siodłać konie. Poza tym król Edwin ma teraz ważniejsze sprawy na głowie niż wojna z nami. Ponoć na wschodzie Vartuzii panuje zaraza, a piraci splądrowali kilka jego portów. On sam czeka na narodziny dziecka. Wątpię, by bez konkretnego powodu wybrał się na wojenkę. Radziłbym cieszyć się chwilami spokoju, wasza wysokość.
Król Dominic nie potrafił jednak cieszyć się spokojem. Od narodzin towarzyszyła mu wojna, którą najpierw oglądał zza pałacowych murów, potem doświadczał jej u boku ojca — Bernarda II Walecznego — aż w końcu, gdy ten został zamordowany, przez piętnaście lat toczył ją na własną rękę. Gdy zakończyła się na skutek znacznych strat w ludziach, zawieszona z woli obu bóstw, nie poczuł się lżej. Niepokój, że wróg czai się u bram, wzrastał w nim z każdym dniem i Bernard ten niepokój u ojca wyczuwał. Podobnie jak chęć podjęcia walki, mimo podeszłego wieku, by przysłużyć się jeszcze jako władca.
Nagle król Dominic dostał tak gwałtownego napadu kaszlu, że posiniał na twarzy, a oczy mu się zaczerwieniły. Książę Bernard odruchowo wyciągnął rękę, by poklepać ojca po plecach, ale ten odsunął go nagłym gestem dłoni. Gdy chwilę później odkaszlnął głębiej, między jego palcami pojawiła się ciemna plama krwi.
Przy stole zaległa głucha cisza. Bernard poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy, żołądek niebezpiecznie podchodzi do gardła, a plecy oblewa zimny pot. Nie odważył się spojrzeć na Migsetta, Abrama czy innych. Ledwo był w stanie patrzeć na własnego ojca. By ukryć drżenie rąk, pod stołem zacisnął je w pięści, aż pobielały mu knykcie.
— Ojcze… — odezwał się zadowolony, że głos mu nie zadrżał.
— Zostawcie nas — rozkazał król Dominic.
Zebrani natychmiast wstali. Skłoniwszy się krótko, odeszli od stołu tak cicho, że książę Bernard ledwo zauważył ich wyjście. Milczał, z niecierpliwością wyczekując słów ojca.
— Nie miałeś się dowiedzieć w ten sposób.
— Dawno to się zaczęło? — zapytał Bernard.
— Od trzech miesięcy odczuwam trudności w oddychaniu, od dwóch dzieje się to. — Król Dominic lekko podniósł dłoń, którą czyścił kawałkiem serwety. — Poddałem się terapii, ale na nic się zdała. Nadworny lekarz nie daje mi zbyt wiele czasu.
Książę Bernard jeszcze mocniej zacisnął ręce pod stołem. Resztkami silniej woli powstrzymywał ciało przed niekontrolowanym drżeniem, a żołądek przed zwróceniem kolacji. Odwrócił twarz od ojca, by przymknąć na chwilę oczy. Król Dominic cierpliwie czekał, dając synowi czas na przyswojenie nowych informacji.
— Myślisz, że jestem gotowy? — odezwał się w końcu Bernard, ciągle mając zamknięte oczy. — By cię zastąpić?
Król Dominic uśmiechnął się smutno.
— Nikt nigdy nie jest na to gotowy. Pociesza mnie jedynie fakt, że będziesz miał prościej niż ja.
Książę Bernard szeroko otworzył oczy, zaskoczony słowami ojca. Uniósł brwi, a nieświadom własnych ruchów rozluźnił pięści, nie pozwalając paznokciom przebić skóry.
— Jak to? — zapytał.
— Gdy ja odziedziczyłem tron, była wojna. Zestarzałem się na polu bitwy. Pragnąłem dorównać mojemu ojcu, Bernardowi II Walecznemu, choć wiedziałem, że nie będzie mi to dane. Ty masz prościej, mój synu. Jest względny spokój, a przy odrobinie rozwagi i szczerych modlitwach zdołasz go zachować przez lata. Pozwoli ci to rozwinąć królestwo, powiększyć armię, a przede wszystkim założyć rodzinę. Dorównywać mi nie musisz. Cokolwiek nie zrobisz i tak będziesz lepszy. Powiedzmy sobie szczerze, nie byłem za dobrym królem.
— Nie mów tak! — sprzeciwił się natychmiast Bernard. — Ochroniłeś państwo przed wrogim najazdem. Dzielnie rozporządzałeś wojskiem podczas wojny, a dwa lata temu uchroniłeś nas od głodu, gdy zima była surowsza niż zwykle.
— Pochlebia mi, że masz o mnie takie zdanie — odparł król Dominic i zakaszlał głośno po raz drugi, wypluwając na serwetę kolejną porcję krwi. — Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że oprócz dobrych rzeczy, które udało mi się osiągnąć podczas panowania, widzisz też te złe i nieudane. Moje błędy, których nie będziesz powtarzał.
— Powinieneś się położyć, ojcze. — Książę Bernard zmienił temat, nie chcąc dłużej słuchać przykrych słów. Wstał, ale król Dominic pociągnął go za rękaw, zmuszając do opadnięcia na niewygodne krzesło.
— Nie skończyliśmy jeszcze rozmawiać. Nie pozwoliłem ci też wstać. Póki żyję, jestem królem i tak mnie traktuj!
— Przepraszam, ojcze — powiedział Bernard, pochylając ze skruchą głowę.
— Dopóki jestem królem moim głównym celem jest dobro Vraven — ciągnął król Dominic, uspokajając się trochę. — Na pewno zostawię je w dobrych rękach. Nauczyłem cię wszystkiego, co mogłem. Pozwalałem ci zasiadać obok mnie na różnych ważnych i mniej ważnych spotkaniach, przygotowując cię do dni, w których ty będziesz podejmować decyzje. Pozostaje mi jedyne zapytać, czy ręce, które będą ci towarzyszyć w tej królewskiej podróży, będą równie sprawne, co twoje?
Kąciki ust księcia drgnęły w lekkim uśmiechu.
— Kto ci powiedział? — zapytał nieśmiało.
— Że widujesz się z najmłodszą córką sędziego Torryngtona? Mam swoje sposoby, ale doceniam, że tak uważnie starałeś się to ukryć.
Bernard przełknął ciężko ślinę i odważył się spojrzeć prosto w oczy ojca. Wiedział, że Isabel Torryngton z punktu widzenia społecznego nie była najlepszym wyborem na jego żonę. Był pewien, że Migsett w pięć sekund znalazłby mu przynajmniej dziesięć o wiele lepszych kandydatek.
— Co masz przeciwko naszej miłości? — zapytał poważnie.
— Ja? Nic, synu, ale inni… Cóż, powiedzmy, że gdybyś chciał pojąć ją za żonę, nie udzieliliby wam błogosławieństwa, w przeciwieństwie do mnie.
Księciu Bernardowi szybciej zabiło serce w młodzieńczej piersi, a w gardle nagle mu zaschło. Rozchylił usta, ale żadne słowo z nich nie padło, więc szybko je zamknął. W milczeniu, mając w uszach głuchy pisk, przyglądał się bladej twarzy ojca.
— Chcesz powiedzieć, że…
— Że jeśli chcesz rządzić Vraven u boku kobiety, którą szczerze kochasz, to powinieneś wykorzystać fakt, że ciągle żyję i z uśmiechem na ustach wyrażę swoją zgodę na wasze małżeństwo.
W końcu do księcia Bernarda dotarło, że ojciec miał racę. To była jego jedyna szansa, by poślubić Isabel. Król Dominic mógł umrzeć w każdej chwili, a wtedy…
Drgnął, czując, że starcza dłoń ojca wcisnęła mu coś do ręki. Zaciskając pięść, nie potrafił rozpoznać kształtu ani charakteru przedmiotu. Domyślał się jednak, jaki dar otrzymał. Spojrzał ojcu w oczy i przeraził się, widząc w nich tylko resztki tlącego się życia.
— Powinieneś iść — powiedział król Dominic. — Teraz.
Bernard nie miał zamiaru dyskutować. Wstał, czując strach i wręcz bolesne bicie serca w piersi. Potykając się o drżące nogi, wybiegł z komnaty, zostawiając czekających pod drzwiami radców ze zdziwionymi minami.
Książę Bernard biegł, ile sił miał w nogach. Gdy wypadł z pałacu, obejrzał się za siebie. Dwóch strażników niestrudzenie podążało tuż za nim.
Zawiewający od wschodu wiatr dodał mu odwagi. Książę Bernard przyśpieszył, uskakując w skąpaną w bladym światle zmierzchu uliczkę, i zgubił towarzyszący mu ogon. Odetchnął głośniej. Ściśnięta mocno dłoń, nieugięcie chroniła rzecz, którą pozostawił tam król Dominic. Z każdą sekundą książę Bernard coraz bardziej rozumiał, jakiego przedmiotu stał się posiadaczem i co powinien zrobić.
Minął studnię oraz stojącą przy niej grupę osób nabierających wody do wiader i wpadł do pośledniej dzielnicy miasta, przeznaczonej dla pomniejszych urzędników, sędziów oraz lekarzy. Szaleńczym biegiem przestraszył kobietę stojącą w oknie i trzepiącą poduszkę przed snem. Wdepnął w kałużę i ubrudził buty, ale umknęło mu to wszystko w ogólnej ekstazie.
Niewielki trzypiętrowy dom wyłonił się przed nim, gdy skręcił z głównej drogi w mniejszą uliczkę. Rezydencja nie przypominała w niczym wielkich posiadłości baronów, lordów oraz rycerzy z najbogatszej dzielnicy miasta, ale miała swój urok, a prezentowała się elegancko i jednocześnie skromnie, otoczona przez ogród z wysokim dębem, gęste krzewy i ozdobiona grządkami kwiatów.
Bernard pchnął żelazną bramę i zwolnił krok na chwilę przed wspięciem się po drewnianych schodach. Dyszał ciężko, łomocząc kołatką w dębowe drzwi, które otwarła niska służąca o dużym biuście i szerokich biodrach. Widząc księcia, szeroko otworzyła ciemne oczy, a zaskoczona nie wydusiła z siebie ani jednego słowa.
— Dobry wieczór — przywitał się uprzejmie. — Czy zastałem rodzinę tego domostwa?
Służąca otrząsnęła się i natychmiast przed nim dygnęła, poprawiając fartuszek oraz jasny czepek.
— Tak, wasza książęca mość — odpowiedziała, wpuszczając go do środka. — Tak, oczywiście. Czy mogę wiedzieć, jaki jest powód tej niespodziewanej wizyty? Państwo jeszcze nie śpią, ale…
Wtem z drugiego piętra rozległ się męski głos:
— Milgred, kto do nas zawitał o tak później godzinie?
Książę Bernard bez słowa wspiął się po schodach i wpadł do saloniku, z którego głos dobiegał. Służąca pędziła tuż za nim.
Pięć osób gwałtownie podniosło się ze swoich miejsc na widok księcia, ale on tylko na jednej skupił uwagę. Isabel Torryngton stała wyraźnie przestraszona. Jej i tak bladziutka twarz pobladła jeszcze bardziej, a w szarych oczach widoczny był szok oraz panika. W nagłym odruchu zrzuciła z ramienia długie, proste jak druty, wręcz białe, włosy. Bernard musiał przyznać, że wyglądała ślicznie w jasnej sukni z gorsetem mocno ściskającym jej niewielkie piersi.
— Książę Bernard, cóż za niespodziewana wizyta. Jak możemy pomóc?
Bernard drgnął i spojrzał na gospodarza — sędziego Torryngtona. Był to dosyć niski mężczyzna, lekko posiwiały, z wąsem i długą brodą. Za ramię ściskała go żona, która przystawiała rękę do piersi, przestraszona tym nagłym wtargnięciem.
— Proszę mi wybaczyć najście o tak późnej porze — odezwał się Bernard, mocniej zaciskając pięść — ale sprawa jest pilna, wręcz niecierpiąca zwłoki.
— Oczywiście, mój książę. Jak mogę pomóc? Przyszykować wino i posiłek?
— Nie, proszę. — Gestem ręki powstrzymał panią domu oraz służącą przed wyjściem do kuchni. — Nie zamierzam sprawiać kłopotu. Niniejszym, proszę o rękę państwa córki.
W saloniku zapadła cisza. Pan i pani Torryngton, zdezorientowani, spojrzeli na młodszą z niezamężnych córek. W tym czasie Bernard wolnym krokiem zbliżył się do drżącej ze strachu Isabel i chwycił jej dłonie w swoje.
— Isabel — powiedział, klękając przed nią. — Rozumiem, że ta sytuacja jest nagła i możesz być przestraszona, ale na skutek pewnych wydarzeń, być może nie będziemy mieli lepszej okazji do rozpoczęcia wspólnego życia. Wyjdź za mnie, proszę. Nie chcę posagu ani wielkich obietnic. Jedyne, czego nieśmiało żądam, to twojej miłości i dobrej rady w ciężkich chwilach.
W końcu otworzył zaciśniętą pięść i pokazał, co trzymał przez cały czas w dłoni, a był to pierścionek z czystego złota z pięknym rubinem w środku. Dawny pierścionek zaręczynowy jego matki. Był piękniejszy, niż zapamiętał. Kiedyś go szukał w jej dawnych komnatach oraz w skarbcu, ale najwyraźniej król Dominic miał go przy sobie przez cały ten czas od jej śmierci.
Trudno powiedzieć, który z domowników był w większym szoku. Matka i siostra Isabel pobladły tak, że gdyby się nie podparły, na pewno by zemdlały. Łysiejącą głowę oraz twarz pana Torryngtona oblał pot i szybkim ruchem ręki starł kilka kropel. Mrugał szybko i mocno, jakby nadal niedowierzając własnym oczom.
— Mój miły, nie jestem dla ciebie najlepszą kandydatką. — Isabel zdecydowała się w końcu odezwać.
— Oczywiście, że jesteś! — zaprzeczył natychmiast książę Bernard. — Jesteś dla mnie wszystkim, Isabel. Jeśli obawiasz się reakcji mojego ojca, to przestań. On nie ma nic przeciwko i jest gotów udzielić nam błogosławieństwa.
Isabel zaszlochała, a kilka łez opuściło kąciki jej oczu, więc szybko je starła i z nadzieją spojrzała na ojca oraz matkę, oczekując aprobaty. Gdy zobaczyła dwa krótkie i dość niepewne skinięcia głowami, zaszlochała raz jeszcze, po czym z szerokim uśmiechem na ustach odpowiedziała szczerze:
— Wyjdę za ciebie.
Książę Bernard poczuł ulgę tak wielką jak jeszcze nigdy dotąd. Nagle całe wezbrane w nim tego wieczora napięcie uleciało. Rozluźnił ramiona, wypuścił powietrze z płuc i pewną ręką włożył pierścionek matki na serdeczny palec lewej dłoni Isabel. Gdy się podniósł, zignorował mrowienie w ścierpniętej nodze. Ucałował swoją ukochaną w dłoń, a następnie krótko w usta, i pozwolił sobie zetrzeć kciukiem łzy z jej okrągłej buzi.
Pani Torryngton głośno wytarła nos w chusteczkę.
— Wasza książęca mość, proszę wybaczyć zuchwałość, ale czy ja… — pani domu zawahała się — mogę was uściskać?
— Proszę się nie krępować — zaśmiał się z ulgą Bernard i natychmiast poczuł dwie kobiece ręce oplatające go lekko w pasie. Choć rzadko miał okazję się przytulać, odwzajemnił ten uścisk z przyjemnością. Nim żona sędziego rzuciła się w objęcia córki, uśmiechnął się do niej krótko, dodając otuchy. Gdy matka i siostra gratulowały Isabel, książę Bernard mocno uścisnął spoconą dłoń sędziego.
— Przyznaję, że czuję się zaskoczony. Isabel nie wspominała, że…
— Że spotyka się z księciem? — dokończył za niego Bernard. — Nikomu nie mówiliśmy. Proszę jej nie winić, to ja nalegałem. Nie chciałem tworzyć wokół nas niepotrzebnego zainteresowania, szczególnie w momencie, gdy oboje nie byliśmy do końca pewni naszych uczuć.
— Rozumiem — powiedział sędzia. — Ale i tak chciałbym zaprosić waszą książęcą mość na słówko do mojego gabinetu.
— Tato! — oburzyła się Isabel.
— W porządku — uspokoił ją Bernard. — Porozmawiam z twoim ojcem i zaraz do ciebie wrócę. Obiecuję.
Przytaknęła dopiero w momencie, gdy uśmiechnął się do niej szczerze. Gdy chwilę później książę Bernard znalazł się w niewielkim gabinecie sędziego, poczuł się nieco speszony rozmową z przyszłym teściem.
— Proszę, usiądź — powiedział pan Torryngton, wskazując na fotel obity zieloną tkaniną. — Czy to będzie niewłaściwe, jeśli w obecnej sytuacji zaproponuję wino?
— Nie, oczywiście, że nie — zapewnił Bernard, siadając na wskazanym miejscu. Gdy chwycił podany mu kielich, a pan Torryngton zasiadł naprzeciw niego, obaj lekko unieśli puchary ku sobie w geście toastu. Bernard upił tylko łyk półsłodkiego trunku, ale sędzia jednym haustem opróżnił cały kielich. — Nie takiego wybranka wyobrażał pan sobie przy boku córki, prawda?
— Nie — odpowiedział. — Zdecydowanie nie. Ja i moja małżonka braliśmy pod uwagę różne możliwości, na przykład syna naszych sąsiadów, miłego chłopca, bardzo dobrego lekarza. W twoim wieku, wasza książęca mość.
Bernard wiedział, co znaczyły te słowa.
— Rozumiem pana strach…
— Nie, nie rozumiesz, wasza książęca mość — przerwał mu pan Torryngton, siląc się na uprzejmość. — Boję się, że rola, w której niedługo znajdzie się Isabel, nie żony, ale królowej, okaże się dla niej za trudna; że ciężar obowiązków przytłoczy ją do tego stopnia, że wyparuje z niej wszelka radość i pozostanie tylko skorupa. Przede wszystkim boję się jednak, że wasza miłość się wypali i będzie przy tobie trwać z obowiązku, nieszczęśliwa.
— Proszę mi mówić na ty, panie Torryngton, będziemy rodziną — zaproponował książę, uśmiechając się niepewnie. — Jeśli ma pan takie obawy, to dlaczego zgodził się pan na małżeństwo? Mógł pan przecież odmówić, a ja bym się nie sprzeciwił. Nie wziąłbym jej siłą.
— Bo Isabel cię kocha — odpowiedział sędzia. — Bo od kilkunastu tygodni wiecznie chodzi uśmiechnięta i szczęśliwa. Dajesz jej to, czego dla niej pragnę. Te obawy, to tylko obawy zatroskanego ojca. Jeśli któregoś dnia będziecie mieć córkę, zrozumiesz, o czym mówię, wasza książęca mość.
Książę Bernard spiął się lekko, prostując plecy.
— Choć zapewne nie zdołam ugasić tych obaw, pragnę zapewnić, że przy mnie włos z głowy Isabel nie spadnie. Jest dla mnie wszystkim i zadbam, by miała wszystko, czego będzie potrzebowała. Lekarza w chorobie, najwytworniejsze suknie, biżuterię, pyszne jedzenie i dobre wino, a przede wszystkim moje dozgonne oddanie. Przysięgam to na tron, który któregoś dnia obejmę, i na boginię Raaris, której służę.
Sędzia Torryngton zamilkł na chwilę. Nawet brew mu nie drgnęła, gdy w głębokiej ciszy przeszywał przyszłego zięcia przenikliwym spojrzeniem jasnych oczu.
Książę Bernard dzielnie znosił bezgłośny ostrzał. Dumnie unosił głowę, by podkreślić prawdziwość swoich słów. Po chwili poczuł, że zwyciężył ten niemy pojedynek.
Sędzia westchnął ciężko i uzupełnił puchary.
— To co z tym posagiem? — zapytał, mocno chwytając kielich.
— Nie chcę posagu — powtórzył książę Bernard. — Jedyne, o co chcę jeszcze pana prosić to, by w dniu ślubu chwycił pan Isabel pod ramię i do mnie ją poprowadził. Tyle mi do szczęścia wystarczy.
— Napijmy się więc za to — powiedział sędzia Torryngton i obaj raz jeszcze stuknęli się kielichami. Teraz już Bernard nie odmówił sobie głębszego łyku półsłodkiego napoju.
Isabel ostrożnie przejechała palcem po czerwonym kamieniu, zdobiącym pierścionek zaręczynowy. Dumnie prezentował się na jej chudej, pociągłej dłoni, przypominając o wydarzeniach wczorajszego wieczora. Zerkając na niego, za każdym razem przez chwilę uśmiechała się ze szczęścia, a potem szybko poważniała. W jej sercu radość mieszała się ze strachem.
Biegnący wzdłuż jej kręgosłupa dreszcz sprawił, że zadrżała, a na ramionach pojawiła się gęsia skórka. W jednej chwili euforia uleciała, a obawy zalały ją nagle, niczym deszcz podczas niespodziewanego oberwania chmury. Nie wątpiła, że zdoła być przykładną żoną oraz dobrą matką, ale wizja dzierżenia korony przerażała ją od dnia, w którym zrozumiała, że kocha księcia Bernarda całym sercem.
Zerknęła szybko ku dwóm strażnikom, którzy pilnowali ją od momentu przekroczenia progu zamku, i jeszcze raz rozejrzała się po saloniku, w którym czekała. Przez okna wpadało słońce w towarzystwie ciepłego wiatru. Lustra w złotych ramach przeplatały się z dużymi obrazami przedstawiającymi najróżniejsze pejzaże. Piękny dywan wytrzepano z kurzu, a podłogę umyto na błysk. Zajmowany przez nią fotel z wygodnym oparciem dawał komfort oraz poczucie wygody. Z chęcią gładziła miękkie obicie.
Isabel podniosła się, gdy drzwi się otwarły, i do środka wkroczył książę Bernard. Na widok ukochanej szeroki uśmiech ozdobił jego przystojną twarz, a niebieskie oczy błysnęły radością.
— Wybacz, że musiałaś tak długo czekać — powiedział, całując ją najpierw w dłoń, a potem w czoło.
— Wszystko w porządku? — zapytała, czując mocne uderzenia serca w piersi.
— Tak, ojciec nie może się doczekać, by cię poznać. Nie stresuj się, najdroższa, nikt cię nie zje.
Isabel chwyciła księcia pod ramię i ruszyli wzdłuż pięknych korytarzy zamku. Straż cicho kroczyła za nimi, odprowadzając ich do komnaty o wysokim suficie oraz wąskich oknach. Król siedział na dużym, drewnianym siedzisku obitym wygodnymi poduchami, a przed nim rozciągał się stół. Był sam, a na widok Isabel nawet krótki uśmiech nie zakłócił obojętności na jego twarzy.
— Ojcze, to właśnie jest Isabel Torryngton — przedstawił ją książę Bernard.
— Wasza wysokość. — Przywitała się nieśmiało Isabel, dygając nisko. — Cieszy mnie to spotkanie.
— Usiądźcie — powiedział król Dominic, wskazując na dwa wolne miejsca obok siebie. — Słyszałem już plotki o twojej delikatnej urodzie, droga Isabel, ale mój starczy wzrok chyba nie do końca ją oddaje.
— Dziękuję, wasza wysokość — odpowiedziała speszona komplementem z ust samego króla, a jej blade policzki oblał lekki rumieniec.
— Niemniej uroda to nie wszystko.
Uśmiech zniknął z ust Isabel równie szybko, co się pojawił. Ciężko przełknęła ślinę i ukradkiem spojrzała na Bernarda, nie rozumiejąc, dokąd zmierza rozmowa.
— Ojcze…
— Cicho, synu, daj mi dokończyć. Wyraziłem zgodę na wasze małżeństwo i zdania nie zmienię. Niemniej rola, w której Isabel niedługo się znajdzie, może być dla niej co najmniej przytłaczająca. W szczególności na początku.
— Ja wiem, że brak odpowiednich nauk, by piastować tak ważne stanowisko, stawia mnie w gorszej pozycji — Isabel odważyła się odezwać, by wyrazić w końcu swoje odczucia — ale uczynię wszystko, by nadrobić zaległości i dobrze wypełniać rolę królowej, żony twojego syna, wasza wysokość. O pomoc w tym trudnym zadaniu, codziennie w modlitwach będę prosić naszą wspaniałą boginię.
Królowi Dominicowi drgnęły kąciki ust w uśmiechu. Kiwając głową, zaaprobował niejako słowa przyszłej synowej. Zanim ponownie się odezwał, zdusił w sobie napad kaszlu.
— Nie zadręczajmy Raaris tak przyziemnymi sprawami — powiedział, kładąc przed Isabel dwa grube dzienniki w brązowych okładkach, mocno zawiązane sznureczkami. — Należały do mojej żony, królowej Margerie. Spisane jest w nich wszystko, co młoda królowa powinna wiedzieć o życiu na dworze, swojej pozycji i obowiązkach. Mam nadzieję… — zakaszlał głośno, zakrywając usta dłonią — że będą ci dobrze służyć.
Isabel spojrzała na Bernarda, a potem na jego ojca, i widząc zachętę w ich oczach, niepewnie chwyciła oba dzienniki.
— Dziękuję — powiedziała. — To na pewno będzie przydatna lektura.
Król Dominic uśmiechnął się do niej.
— Kiedy chcielibyście się pobrać? — zapytał.
Książę Bernard drgnął, targnięty przez senną marę, która wyparowała wraz z uniesieniem powiek. Przez chwilę leżał w ciszy. Wpatrując się w sufit, rozkoszował się ciepłem nagiego ciała Isabel na swojej piersi. Ręką gładził jej plecy, nadal niedowierzając, że w końcu mógł nazywać ją swoją żoną.
Wczoraj, wczesnym popołudniem przyrzekli sobie miłość i wzajemne wsparcie w kaplicy bogini Sydion. Potem, wśród tłumu wiwatujących ludzi, na czele ślubnego orszaku ruszyli do pałacu pozdrawiani przez poddanych. Bernard czuł się szczęśliwy oraz dumny, trzymając Isabel w swoich ramionach. Gdy na przyjęciu tańczyli w rytm żwawej muzyki, nie potrafił oderwać od niej spojrzenia. Była taka piękna, odziana w szeroką suknię z kwiatowymi wzorami, z wplecionymi we włosy różyczkami i diamentowym diademem jego prababki na głowie. Piękna była i bez tego, stwierdził później, gdy niemal nad ranem zostali sami i dali się ponieść miłosnemu uniesieniu.
Bernard ucałował Isabel w czoło chwilę przed tym, jak otworzyła oczy i spojrzała na niego. Resztki snu na powiekach nie przeszkodziły jej, by uśmiechnąć się promienie, i Bernard wziął to za obietnicę dobrego dnia.
— Dzień dobry — przywitała się.
— Dzień dobry — odpowiedział. — Dobrze spałaś?
— Wyśmienicie — przyznała, przeciągając się leniwie. — Która godzina? Myślisz, że możemy jeszcze poleżeć?
— Nie będą nam przeszkadzać — zapewnił ją, całując mocno.
Isabel natychmiast oddała pieszczotę. Zaśmiała się, gdy zimna dłoń Bernarda zjechała wzdłuż jej nagich piersi, po brzuch i zatrzymała się na udzie. W jednej chwili obrócił ją tak, że Isabel znalazła się pod nim, ciasno oplatając nogi wokół pasa Bernarda.
Gwałtowne łomotanie do drzwi sprawiło, że oderwali się od siebie.
— Kurwa — przeklął Bernard w jej usta. — Czego!?
— Książę, to ja — usłyszał głos Leifa. — Wybacz, że przeszkadzam, ale to bardzo pilne. Twój ojciec nie ma się najlepiej. Kazał po ciebie posłać, wasza książęca mość.
Bernard spojrzał na Isabel w tej samej chwili, gdy ona zmartwiona obróciła wzrok ku niemu. Książę ciężko przełknął ślinę, a potem westchnął przeciągle, czując w żołądku skurcz. Jeszcze raz mocno ucałował Isabel i usiadł na brzegu łoża.
— Ubierzmy się — powiedział. — Jak będziesz gotowa, przyjdź do komnat ojca.
Isabel złożyła pocałunek na jego nagim ramieniu.
— Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.
Bernard szybko narzucił na siebie ubrania. Niechlujnie wciągnął w spodnie pomiętą koszulę, a na nią zarzucił tunikę. Wychodząc z komnat, zapinał ją szybko i wygładzał, by chociaż sprawiała pozory eleganckiej. Ruszył przed siebie, nawet nie racząc Leifa spojrzeniem.
— Bardzo z nim źle? — zapytał.
— Pluje krwią dość mocno, nabrał nad ranem silnej gorączki i przez godzinę bredził bez sensu — wytłumaczył Leif spokojnie, by nie siać niepotrzebnej paniki. — Lekarz nie za wiele może pomóc. Dał królowi jakieś zioła, ale król zwrócił je natychmiast. Dobrze się czujesz? — zapytał, widząc bladą twarz przyjaciela.
— W porządku…
— Noc poślubna się udała? Isabel nie narzekała?
Dopiero teraz książę Bernard spojrzał na przyjaciela. Nie potrafił odgadnąć czy Leif pytał poważnie, czy może żartował, by jakoś go rozluźnić.
— Aż tak bardzo wątpisz w moje umiejętności? — zapytał, na co Leif pozwolił sobie na parsknięcie śmiechem.
— Nie, skądże — odparł.
W komnatach królewskich Bernard ujrzał swojego ojca konającego w łożu. Był przy nim lekarz oraz najważniejsi radcy. Migsett stał najdalej ze wszystkich, oparty o drewniany sekretarzyk, a sir Abram szybko odsunął się na bok, by książę mógł podejść do umierającego władcy.
Bernard stanął w nogach łóżka, nie kryjąc już przerażenia. Ojciec i syn wpatrywali się w siebie w pełnym napięcia milczeniu, dopóki jego wysokości nie dopadł nagły napad kaszlu. Zakrył usta chusteczką, która zaczerwieniła się od krwi.
— Chodź tutaj — nakazał król Dominic, wskazując na miejsce obok siebie i Bernard ostrożnie przysiadł obok ojca. — Pamiętasz, jak będąc dzieckiem, pytałeś, czy Raaris uczyni cię wielkim wojownikiem?
Bernard uśmiechnął się na wspomnienie dziecięcych lat — tych nielicznych chwil, które spędzał z ojcem w świątyni Raaris, słuchając jego opowieści z pola bitwy oraz legend i mądrych słów.
— Pamiętam — potwierdził.
— Nawet dziś trudno mi odpowiedzieć na to pytanie — przyznał król Dominic i zakaszlał ponownie. — Być może będziesz miał to szczęście panować w latach bez wojny i Raaris nie będzie miała podstaw, by uczynić z ciebie mężnego woja. Niemniej musisz mieć świadomość, że któregoś dnia, nasza wspaniała bogini zechce złożyć ci propozycję, tak jak zrobiła to mnie wiele lat temu.
Książę Bernard poruszył się niespokojnie, podobnie jak zebrani w komnacie ludzie. Pod bacznym okiem sir Abrama, Migsett wysoko uniósł brwi i nachylił się bardziej ku królowi, by lepiej słyszeć jego cichy głos.
— Rozmawiałeś z Raaris? — Niedowierzał Bernard. — Osobiście?
— Tak — potwierdził król i kolejna porcja krwi zmoczyła chusteczkę w jego drżącej dłoni. W tym samym czasie do komnaty po cichu wślizgnęła się Isabel. Niczym duch przystanęła obok męża, by bezszelestnie ułożyć dłoń na jego ramieniu i krótkim uściskiem dodać mu otuchy. — To był dziwny dzień — ciągnął król Dominic. — Właściwie wszystkie dni były ostatnio dziwnie niespokojne. Poszedłem do kaplicy, by prosić ją o radę, i wtedy się pojawiła. Zaczęliśmy rozmawiać. Złożyła mi propozycję.
— Co to za propozycja, ojcze? — zapytał Bernard.
— To nie jest teraz ważne. Istotne jest, że nie mogłem… nie potrafiłem spełnić jej woli i teraz, czując za plecami czyhającą na mnie Filię, przyznaję się, że z czystego tchórzostwa.
Książę Bernard niedowierzał.
— Odmówiłeś bogini? Patronce naszego królestwa? Ojcze…
— To było głupie, wiem — przyznał król Dominic. — Ale ona nie była zła. Przytaknęła jedynie głową i powiedziała: „To twoja wola, nie zmienię jej, choć bardzo bym chciała. Któregoś dnia, gdy na tronie zasiądzie twój następca, przyjdę do niego z tą samą propozycją, a jeśli i on mi odmówi, to pojawię się u następnego i u następnego, i tak aż do skutku, aż w końcu ktoś się zgodzi”.
Isabel mocniej ścisnęła ramię Bernarda, czując narastające w nim napięcie. Sama zapragnęła usiąść, bo nogi jej drżały, a krew odpłynęła z twarzy. Szybko spojrzała ku Leifowi, by przekonać się, że tylko on spośród zebranych pozostał niewzruszony.
— Spodziewaj się, że któregoś dnia Raaris do ciebie przyjdzie, mój drogi — ciągnął król Dominic. — I złoży ci propozycję, którą niegdyś złożyła mnie. Moja ostatnia rada, której ci udzielę, jest taka, byś jej nie odmawiał.
— Obiecuję — zapewnił książę Bernard, ale król Dominic pokręcił głową. Napad krwistego kaszlu przedłużył moment, zanim znów się odezwał.
— Nie obiecuj rzeczy, których nie jesteś pewien. To tylko rada. Zrobisz tak, jak będziesz uważał.
Zakaszlał ponowie, tym razem gwałtowniej, i podbiegł do niego lekarz z kielichem wypełnionym lekarstwem, którego łyk król Dominic upił niepewnie, krzywiąc się z niesmakiem, a potem spojrzał na Bernarda i Isabel.
— Obiecajcie mi, że żadnego z waszych synów nie nazwiecie po mnie. To straszne imię jeszcze nigdy nie przyniosło chluby naszemu rodowi. Imiona to ważna sprawa. Niewielu zdaje sobie sprawę, jak potężną mają siłę.
— Obiecujemy — powiedziała Isabel, gdy Bernard się nie odezwał.
Król Dominic skinął ku niej z ulgą w tym samym czasie, gdy za oknem pojawił się kruk. Ptaszysko przysiadło na parapecie i zastukało w okno dziobem, a potem zakrakało głośno, wydawać by się mogło, że radośnie, i odleciało ku błękitnemu niebu rozświetlonemu przez słońce.
Książę Bernard z mocno zaciśniętą szczęką obserwował, jak jego ojciec bierze ostatni wdech i zamka oczy. W jednej chwili głowa opadła mu bezwładnie na lewę ramię, a z rozchylonych ust wypłynęła stróżka gęstej krwi. Ręce przestały drżeć i król Dominic już się nie poruszył.
Bernard z trudnością przełknął ślinę. Serce łomotało mu w piersi, żołądek skręcał się od nadmiaru emocji. Czując, że delikatna dłoń Isabel zsunęła się z jego ramienia, wstał na drżących nogach. Ostrożnie się obrócił i ujrzał wszystkich obecnych w komnacie kłaniających się przed nim. W końcu Migsett odzyskał mowę i z powagą zawołał:
— Niech żyje król!
— Niech żyje król! — zawtórowała mu reszta.
Bernard jedynie był w stanie spojrzeć za okno i zatrzymać wzrok na wolno opadającym, czarnym kruczym piórze.
Książę Bernard z niepokojem wyjrzał przez okno. Wzdłuż głównej ulicy, prowadzącej prosto z pałacu pod jedną z bram Katedry Bogini Raaris, ustawił się tłum mieszkańców Lwiej Skały i przyjezdnych z okolicznych miast, w napięciu oczekujących na koronację oraz orszak.
Pogoda dopisywała. Od rana świeciło słońce i wiał lekki wiatr. Bernard pamiętał, jak niańki mu opowiadały, że podczas koronacji jego dziadka zerwała się tak silna burza, że niewielu odważyło się wyjść i ukłonić przed nowym królem. Sam Bernard II Waleczny ledwo dotarł spod świątyni do pałacu, gdzie natychmiast przygotowano mu gorącą kąpiel, by nie złapał choroby.
— Książę.
Bernard drgnął, uśmiechając się krótko pod nosem, po czym obrócił się i zobaczył Leifa. Niemal natychmiast pozazdrościł mu wygodnego, czarnego kaftana, bogato zdobionego na przodzie i wzdłuż rękawów oraz ciasno zapiętej, identycznie wyszytej kamizelki.
— To ostatni raz, kiedy możesz mnie tak nazywać — zauważył.
Leif również nie omieszkał się uśmiechnąć. Podszedł bliżej do przyjaciela, uważając, by nie zdeptać ciężkiego trenu zdobionego lwim futrem, z ogromną lwią paszczą w postaci kaptura, który gładko rozciągał się na plecach Bernarda i podłodze za nim.
— Będziesz za tym tęsknił? — zapytał Leif.
— Co innego być księciem, a co innego królem.
— Zawsze możesz liczyć na moją pomoc, dobrze o tym wiesz. Pójdę za tobą, choćby na koniec świata, choć wolałbym pod mury zamku Vartuzii.
Oboje zaśmiali się wesoło, jak tej nocy, gdy, podpici winem, snuli plany podboju wrogiego im królestwa i marzyli o sławie, którą to zwycięstwo by im zapewniło.
— Leif, jesteś moim najlepszym przyjacielem — powiedział Bernard, zmieniając ton głosu na poważniejszy, a zaniepokojony Leif napiął plecy i wyprostował się. — Znakomitym rycerzem, dobrym strategiem i wiernym poddanym. Cenię sobie twoje zdanie. Twój mentor i nauczyciel, sir Abram, również. Oboje jesteśmy zgodni co do tego, że w przyszłości zajmiesz jego miejsce. Gdy już oficjalnie zostanę królem i wszystko trochę się uspokoi, chciałbym cię włączyć do królewskiej rady jako prawą rękę sir Abrama i jego następcę.
Leif poruszył się niespokojnie.
— Będę zaszczycony — powiedział, kłaniając się lekko. — To duża odpowiedzialność, ale podołam jej, wasza książęca mość.
— Wiem, Leif — odparł Bernard. — Inaczej nie powierzałbym ci tego stanowiska.
Obaj uśmiechnęli się do siebie raz jeszcze.
— Chodźmy, książę — zarządził Leif. — Pora zrobić z ciebie króla.
Gdy zeszli na dziedziniec przed pałacem, orszak już czekał. Konie prychały, kopytami stukając o kamień. Straż króla cicho dyskutowała między sobą, powtarzając ostatnie plany i zalecenia sir Abrama. Wśród nich, przy białych koniach podpiętych do karety, czekała Isabel otoczona przez swoje dwórki poprawiające jej jasną suknię ze złotymi zdobieniami i tren podobny do trenu Bernarda, ale zakończony kapturem z głowy lwicy. Upięte włosy odsłaniały długą szyję i pierś ozdobioną klejnotami.
Książę Bernard ucałował ją w czoło na powitanie.
— Wyglądasz przepięknie — szepnął jej do ucha. — Gotowa?
— Cała się trzęsę — przyznała. — Takiej tremy nie miałam nawet przed ślubem.
Bernard ścisnął jej drżące dłonie, by okazać Isabel wsparcie oraz dodać otuchy.
— Będę tuż obok — zapewnił ją. — To tylko chwila, a na uczcie będziemy w mniejszym gronie. Pozwól, pomogę ci wsiąść.
Chwycił jej dłoń i pomógł zasiąść na obitych miękkimi poduszkami siedzeniach karety, a potem sam usiadł obok i dał sir Abramowi znać, że byli gotowi do drogi.
— NA KONIE! — krzyknął sir Abram i dziesięciu rycerzy wskoczyło na wierzchowce. Sam Abram stanął na ich czele. Główna brama zamku została otwarta. Ruszyli.
Najpierw szli rycerze przyozdobieni w najlepsze stroje, z mieczami u boku. Za nimi chorąży koronny niósł chorągiew królestwa, zwiniętą na znak, że nowy król nie ma jeszcze pełni władzy. Potem kareta królewska powożona przez eleganckiego, doświadczonego w swojej profesji woźnicę. Za nimi, również na koniach, Leif oraz członkowie rady królewskiej. Na końcu dwórki królowej z rodzinami przy boku, członkowie rodzin przyszłego króla i królowej, możni baronowie oraz lordowie. Za nimi z wolna ruszali wiwatujący mieszkańcy, by towarzyszyć młodym w ich ostatniej podróży jako książę i księżna.
Bernard i Isabel spokojnym gestem dłoni pozdrawiali zebrany tłum, który z każdą sekundą wiwatował coraz głośniej, a od czasu do czasu zerkali ku celowi podróży — olbrzymiej katedrze.
Wznoszona przez ponad pięćdziesiąt lat Katedra Bogini Raaris była drugim co do wielkości budynkiem w mieście. Prowadziły do niej cztery żelazne bramy. Wybudowana na planie centralnym, w środkowej części przykryta była złotą kopułą. Ogrody, znajdujące się we wschodniej części, oddzielał od świątyni niewielki dziedziniec otoczony krużgankami wspartymi na trzydziestu ośmiu kolumnach.
Przy głównej bramie czekali na nich trębacze, którzy zadęli w instrumenty, gdy zbliżyli się znacznie. Muzyka zlała się z ogólnym szmerem. Powstały hałas odurzył na chwilę księcia Bernarda, sprawiając, że w uszach mu zaszumiało. Na czele trębaczy stał główny kapłan świątyni, ubrany w swoje najlepsze szaty, gotowy do rozpoczęcia ceremonii.
Powóz zatrzymał się przed bramą. Bernard wysiadł i Leif, który dopiero co zeskoczył z konia, zabrał się za prostowanie jego trenu. Gdy Isabel stanęła obok Bernarda, podał jej rękę, a ona chwyciła ją delikatnie i wolno ruszyli ku kapłanowi.
Kapłan Elling był już starszym mężczyzną, posiwiałym z długą brodą. Mimo to prezentował się walecznie i krzepko. Był jednym z niewielu, którzy walczyli u boku Bernarda II Walecznego i dożyli tak sędziwego wieku. Nazywano go najlepszym wojownikiem ubiegłego stulecia.
Książę i księżna stanęli przed nim, trąby ucichły, a tłum powoli się uspokajał. W końcu na placu przed katedrą zaległa całkowita cisza i kapłan przemówił.
— Zebraliśmy się tutaj, by uczynić tę dwójkę, niedawno zaślubionych młodych ludzi, królem i królową Vraven — królestwa naszej wspaniałej bogini Raaris. Od wieków dzień koronacji jest radosnym dniem. Tak oto nowa krew przejmuje władzę, by służyć bogini. Jednocześnie jest to też dzień pełen zadumy oraz smutku po stracie poprzedniego króla. Dzisiaj, przy okazji koronacji jego następcy, będziemy go czcić oraz wspominać z należytym szacunkiem. Proszę, przejdźmy do ogrodów.
Ogrody królewskie, znajdujące się przy katedrze, były dużym terenem pełnym drzew, fontann i wąskich strumieni. Wśród nich znajdował się plac zrobiony z kamienia, na którym kładziono zwłoki zmarłych członków rodziny królewskiej. W dniu koronacji, syn lub córka, oddawali zmarłemu rodzicielowi cześć, pozwalając mu ostatecznie odejść, a potem sami kierowali się do świątyni, by móc przejąć należne tytuły.
Bernard niepewnie stanął przed kamieniem, na którym leżało ciało jego ojca owinięte w całun. Otoczony przez stos drewna — a także kwiaty i inne podarki od mieszkańców, którzy przez ostatnią dobę mieli prawo do pożegnania się z władcą — król Dominic ginął w stercie otaczających go rzeczy.
Isabel niepewnie ścisnęła rękę Bernarda. Tutaj towarzyszyli im tylko najważniejsi — radcy i rycerze, najbliższa rodzina, kilku kolejnych kapłanów. Ptaki ćwierkały pośród gałęzi drzew, a prześwitujące pomiędzy liśćmi promienie słońca padały na stos pogrzebowy.
— Oto nadszedł czas, by pożegnać poprzedniego władcę — zarządził kapłan Elling.
Bernardowi podano pochodnię, którą chwycił mocno. Podszedł bliżej stosu pogrzebowego i stanął z boku, by wszyscy mogli go usłyszeć.
— Mój ojciec był dobrym władcą, choć sam tak nie uważał. Radził sobie podczas wojny, a także i po niej. Przekazał mi wiele cennych rad i nauk. Wpoił ważne lekcje i przygotował do bycia królem najlepiej, jak potrafił. Ojcze, obiecuję podążać ścieżką, którą mi pokazałeś, rządzić wedle twoich rad. Niech Raaris ma cię w opiece po wieczność twych dni w zaświatach.
Przyłożył pochodnię do stosu. Namoczone wcześniej oliwą drewno natychmiast pochwycił ogień i cały stos stanął w płomieniach.
Czarny kruk zakrakał radośnie, przelatując nad ich głowami.
— Taki oto jest koniec życia — powiedział kapłan Elling. — Strawieni płomieniami zostaniemy wszyscy. Nie ważne czy biedni, czy bogaci, waleczni czy nie, uczciwi czy wręcz przeciwnie. Pozwólmy duszy Dominica III odejść w spokoju.
Wszyscy zebrani po raz ostatni oddali cześć zmarłemu królowi, kłaniając się ku płonącemu stosowi, by następnie w ciszy wycofać się ku wejściu do katedry.
Przed świątynią ostatni raz wygładzono ciężkie treny i zostawiono przyszłych władców samych. Gdy ponownie rozbrzmiały trąby, Isabel raz jeszcze chwyciła dłoń Bernarda.
— Gotowy? — Tym razem ona zapytała jego.
— Powiedzmy.
Ruszyli i straż otwarła przed nimi wysokie dwuskrzydłowe drzwi. Zebrani goście stali po dwóch stronach katedry, tworząc szeroki korytarz. Ich spojrzenia natychmiast padły na Bernarda oraz Isabel, a odwracały się od nich tylko w momencie, gdy przez krótką chwilę wykonywali pokłon.
W środku świątynia prezentowała się bogato, ale dość mrocznie. Stojąca przy prawej ścianie fontanna, przyozdobiona została olbrzymim posągiem bogini z tarczą w ręce i lwem przy nodze. Na końcu znajdował się ogromny, kamienny ołtarz, przy którym można było zostawiać dary. Ozdabiały go złote elementy i wymalowane na ścianach sceny z życia bogini. Tam właśnie czekał na nich kapłan Elling w towarzystwie innych kapłanów, trzymających na poduszkach korony oraz drogocenne regalia.
Gdy stanęli, a muzyka ucichła, kapłan Elling przemówił. W świątyni jego głos brzmiał donośnie i poważnie, jakby przemawiała przez niego sama Raaris.
— Ciężar obowiązków, które spadną za chwilę na ramiona stojących przed obliczem Raaris młodych ludzi, będzie im towarzyszył po kres ich dni. To odpowiedzialność, ale i zaszczyt móc zostać bezpośrednim zwierzchnikiem wielkiej bogini. Głową królestwa Vraven.
Zamilkł na chwilę, rozglądając się po zebranych, a na koniec spojrzał na księcia Bernarda, dając mu znak skinięciem głowy, że pora przejść do najważniejszej części uroczystości.
Bernard nabrał powietrza w płuca. Patrząc na wykute w marmurze oblicze Raaris i jej córki Thodeii, przykląkł przed kapłanem Ellingiem.
— Czy ty Bernardzie, synu Dominica i Margerie, zamierzasz rządzić sprawiedliwie?
— Zamierzam — odpowiedział Bernard.
— Czy obiecujesz chronić Vraven? Wyruszyć na wojnę pod sztandarami królestwa, gdy nadejdzie czas?
— Obiecuję.
— I najważniejsze. Czy przyrzekasz służyć bogini Raaris, czcić ją z należytym szacunkiem i wypełniać jej wolę bez sprzeciwów?
— Przyrzekam.
— Moi mili. — Kapłan Elling zwrócił się ku zebranym. — Czy jesteście gotowi służyć obecnemu tu Bernardowi po kres jego lub waszych dni?
— Jesteśmy! Jesteśmy! Jesteśmy! — odpowiedzieli zebrani. Musiała minąć chwila, nim ponownie zapadła cisza, a echo głosów wsiąkło w ściany katedry.
— Zwracam się teraz do naszej bogini. Raaris, czy obecny tu Bernard jest według ciebie godzien przejęcia tronu?
Bernard nie spodziewał się odpowiedzi. Od setek lat Raaris nie dała wyraźnego błogosławieństwa przyszłemu królowi. Nawet jego dziadek nie został owym zaszczycony, a mówi się, że był najlepszym królem poprzedniego tysiąclecia. Trudno było zgadnąć, czym należało się wykazać, by zostać pobłogosławionym w czasie koronacji.
Oczywiście zdarzały się przypadki, gdy Raaris jasno wyrażała swój sprzeciw. Podczas koronacji Richarda, zwanego Paskudnym, piorun cztery raz uderzył w złotą kopułę i uroczystość została przerwana, a niedoszłego króla powieszono. Gdy na tron miał wstąpić Clement, zwany Złośliwym, do katedry wbiegł lew i zagryzł Clementa na oczach wszystkich. Jego miejsce natychmiast zajął rodzony brat, Augustus, o wiele młodszy i mądrzejszy. Był, jak dotąd, najdłużej panującym władcą Vraven.
Bernard nie otrzymał błogosławieństwa, sprzeciwu również nie było, więc kapłan Elling przystąpił do kontynuowania uroczystości. Ostrożnie sięgnął po długi miecz, który na poduszce trzymał młodszy kapłan i podniósł go nad głowę księcia Bernarda.
— Tak jak twój ojciec, dziad i pradziad, tak i ty, Bernardzie, dzisiaj dostajesz miecz. Symbol monarszej władzy wojskowej i sądowniczej. Niech doda ci odwagi w boju, a w czasie pokoju przypomina o krwi przelanych braci.
Bernard ujął miecz. Nowe, piękne ostrze wspaniale błyszczało w płomieniach świec, a rękojeść gładko leżała mu w dłoni. Gdy wymachnął nim tradycyjnie, nakreślając „x”, poczuł, jak lekka była broń. Spojrzał na rękojeść i szybko rozpoznał, że miecz był robotą najlepszego kowala w Lwiej Skale — starego Edmunda, którego rzemiosło słynne było nawet poza granicami królestwa.
Gdy Bernard chował miecz do pochwy, kapłan Elling sięgał już po gruby łańcuch ze złota, opatrzony lwią paszczą — rozdziawioną i groźną.
— Przyjmij ten oto łańcuch. Symbol królów i królowych. Niech co dzień przypomina ci o ważności stanowiska, które od dziś piastujesz.
Łańcuch był ciężki i zimny. Bernard powstrzymał się, by nie wzdrygnąć się od lodowatego dotyku metalu na szyi. Ciężar ozdoby przygniótł go do ziemi jeszcze bardziej, nasilił stres i przyśpieszył bicie, i tak już mocno uderzającego, serca. Oblał go pot, a w uszach zaszumiało niebezpiecznie.
Kapłan Elling sięgnął po ostatnią rzecz — koronę. Zrobiona ze złota obręcz zdobiona była diamentami oraz rubinami. Krzyżujące się powyginane kabłąki zwieńczono głową lwa. U dołu obita była miękkim futrem, by nie ześlizgiwała się z głowy.
— Oto ostatnie insygnium. Główny znak pełnej władzy monarszej. Niech jej ciężar nie zamąci ci w głowie, nie przytłoczy ani nie wprawi w szaleństwo.
Kapłan Elling ostrożnie wcisnął koronę na głowę Bernarda, który natychmiast poczuł, jak pod jej ciężarem głowa ucieka mu na bok. Szybko napiął kark, by trzymać się prosto.
— Na mocy nadanych mi praw kapłańskich czynię cię królem Vraven, zwierzchnikiem bogini Raaris. Powstań Bernardzie Trzeci i dzierż swój piastunek.
— Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje! — wykrzyknęli zebrani, gdy Bernard powoli się podnosił. Obracając się ku poddanym, szybko wymienił spojrzenie z Leifem, by dodać sobie otuchy, i wyciągnął rękę ku czekającej niecierpliwie Isabel.
Gdy chwyciła jego dłoń, Bernard zdziwił się, że nie drży już, a jest zupełnie spokojna. Cały stres z rana gdzieś się z niej ulotnił i Bernard zrozumiał, że spowodowany był nie strachem o jej wystąpienie, a obawą, że Raaris nie uzna go za godnego tronu. Całkowicie opanowana pewnie przed nim uklękła.
— Czy ty, Isabel Torryngton, córko Urica i Ester, zamierzasz rządzić sprawiedliwie u boku męża? — zapytał kapłan Elling.
— Zamierzam — odpowiedziała spokojnie Isabel.
— Czy obiecujesz chronić Vraven? Rządzić wytrwale i dzielnie pod nieobecność króla, stawiać czoła wyzwaniom?
— Obiecuję.
— I najważniejsze, czy przyrzekasz służyć bogini Raaris, czcić ją z należytym szacunkiem i wypełniać jej wolę bez sprzeciwów?
— Przyrzekam.
— Rodacy. — Kapłan Elling zwrócił się ku zebranym, teraz w zniecierpliwieniu oczekującym zakończenia uroczystości. — Czy jesteście gotowi służyć obecnej tu Isabel, po kres jej lub waszych dni?
— Jesteśmy! Jesteśmy! Jesteśmy! — odpowiedział chór głosów.
— Zwracam się teraz do naszej bogini. Raaris, czy obecna tu Isabel, żona Bernarda Trzeciego, jest według ciebie godna tronu?
Ponownie nic się nie stało. Nie było błogosławieństwa ani wyraźnego sprzeciwu, choć i one w przypadku małżonków królewskich się zdarzały. Bernard cicho odetchnął i z ulgą zajął miejsce kapłana. Sięgnął jeszcze po pazur — ostry i długi — przyczepiony do złotej obrączki. Ujmując dłoń Isabel, włożył go na środkowy palec prawej ręki.
— Tak jak moja matka i babka oraz wszystkie poprzednie królowe Vraven, tak i ty, Isabel Torryngton, dostajesz dzisiaj pazur lwicy. Symbol królowych, protektorek nie tylko ogniska domowego, ale również terytorium. Niech doda ci odwagi, pozwoli ustrzec rodzinę i państwo przed głodem.
Pazur zatrzymał się w połowie szczupłego palca Isabel. Poczuła się z nim pewniej i władczo. Już z jednym wyglądała, jakby miała rzucić się na ofiarę, byle zapewnić bezpieczeństwo sobie oraz najbliższym.
Teraz Bernard sięgnął po gruby łańcuch ze złota — dokładnie taki sam jak jego — i uniósł go nad głowę małżonki.
— Przyjmij ten oto łańcuch. Symbol królów i królowych. Niech co dzień przypomina ci o ważności stanowiska, które piastujesz.
Isabel wyraźnie poczuła jego ciężar na szyi i ramionach. Zimny dotyk metalu sprawił, że dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa i boleśnie skumulował swą siłę w dole pleców.
W dłoniach Bernarda pojawiła się ostatnia rzecz — korona. Wykonana była podobnie, jak jego, ale była nieznacznie mniejsza. Na kabłąkach ozdabiało ją za to więcej diamentów, a szczyt wieńczyła głowa lwicy.
— Oto ostatnie insygnium — powiedział. — Główny znak pełnej władzy monarszej. Niech jej ciężar nie zamąci ci w głowie, a jedynie przypomina o ważnej roli, jaką od teraz będziesz pełnić w życiu poddanych.
Bernard niezwykle delikatnie włożył koronę na głowę Isabel, uważając przy tym, by nie zepsuć splecionych włosów. Gdy w końcu korona znalazła się na swoim miejscu, a Isabel spojrzała na niego błyszczącymi oczami, dodał:
— Na mocy nadanych mi praw monarszych, czynię cię królową Vraven, zwierzchniczką bogini Raaris. Powstań Isabel Torryngton i dzierż swój piastunek.
— Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!
Bernard pomógł Isabel wstać i oboje ustawili się przodem do zebranych, tylko przez ułamek sekundy zerkając ku sobie. Radosnym głosem, kapłan Elling obwieścił:
— Oto Bernard Trzeci, król Vraven oraz Isabel Torryngton, królowa Vraven, chwała im i cześć!
— Chwała! — krzyknęli zebrani w katedrze, by natychmiast paść na kolana i oddać cześć nowym władcom. W tej samej sekundzie ożywili się też trębacze. Wesoła muzyka rozbrzmiała w katedrze i poza nią. Bernard i Isabel powoli skierowali się ku wyjściu.
Ledwo wyszli na zewnątrz, a wiwatujący tłum przybrał na sile. Ustawieni na baczność po obu stronach wejścia do katedry rycerze utworzyli z mieczy tunel, pod którym młodzi monarchowie przeszli spokojnie, by czule pozdrowić swoich poddanych, rzucających ku nim kwiaty.
Sala tronowa w pałacu w Lwiej Skale była wysoka, trochę przyciemna za sprawą szarawego kamienia i ciemnych filarów, z których została wybudowana. Co prawda paliły się świece w żyrandolach i paleniska, ale przez czyhającą za oknem noc, w środku i tak panował delikatny mrok. Nie przeszkadzało to biesiadującym dobrze się bawić.
Bernard i Isabel siedzieli pośrodku długiego stołu ustawionego prostopadle do dwóch pozostałych. Zasiadała przy nich część radców, a także pomniejsi kapłani, margrabiowie, baronowie i lordowie. Wszyscy rozmawiali głośno, świętując wstąpienie na tron nowego króla, jednocześnie wspominając i wychwalając poprzedniego.
Obok Bernarda miejsce zajmował kapłan Elling, dalej sir Abram z żoną, obok niego Migsett. Po prawej Isabel siedziała sędzina Najwyższego Sądu Vraven, obok niej jej małżonek, również sędzia, dalej ich córka, jednocześnie dwórka Isabel, gotowa w każdej chwili usłużyć królowej. Na stole przed nimi piętrzyły się wspaniałe potrawy — pieczone kaczki i przepiórki, gotowane ziemniaki, pasztety i dżemy, słodkie wina.
— Czy wasza wysokość jest gotowy na jutrzejszy turniej rycerski? — zapytał nieśmiało kapłan Elling, równocześnie ocierając brodę serwetką.
— Nie mogę się doczekać — przyznał król Bernard. — Słyszałem plotki, że nawet sama przeorysza eremu zdecydowała się wziąć udział. Niestety nie miałem od niej żadnych wieści w ostatnim czasie i nie jestem pewien, czy dotrze na czas. O ile w ogóle zdecydowała się na podróż.
— Też doszły mnie takie słuchy — potwierdził kapłan Elling. — To byłoby naprawdę niesamowite starcie, gdyby nasz drogi sir Abram stanął do walki z szefową zakonu Thodeii.
Usta Abrama drgnęły w uśmiechu na tę zaczepkę.
— Daleko mi zdolnościami do tej kobiety, do kogokolwiek z opactwa — powiedział skromnie Abram. — Poświęciły życie walce, to czyni je najlepszymi.
— Zbyt surowo siebie oceniasz, Abramie — stwierdził Bernard. — Ręczę słowem, że jesteś znakomity. Trudno ci po prostu ocenić własne zdolności, bo nigdy nie widziałeś się w boju.
— Dziękuję, wasza wysokość, pochlebia mi to. Niemniej nie ma na naszych ziemiach lepszych wojów i wojowniczek od kobiet z eremu Thodeii. Szkolą się we wszystkich potrzebnych im profesjach, nie marnują czasu na inne, mniej dla nich ważne czynności, jak zakładanie rodziny czy sprawianie sobie drobnych przyjemności. To dodatkowe obowiązki, dające radość, ale odbierające czas, które one poświęcają na trenowanie. Dlatego stawiam się pod nimi, a nie ponad.
— Wypijmy za twoją skromność, Abramie — Bernard wzniósł toast.
Chwilę później grupa grajków zaczęła grać skoczną melodię i ludzie zaczęli tańczyć. Nawet Bernard nie odmówił Isabel krótkiego tańca, choć nie bardzo odpowiadała mu ta forma rozrywki. Z radością oddał więc żonę w ręce sędziego Torryngtona, a sam odstąpił na bok.
Leif niczym cień znalazł się tuż obok niego.
— Dobrze sobie dzisiaj poradziłeś — powiedział, uśmiechając się.
— Dziękuję — odpowiedział Bernard. — Nie było tak źle.
Nie miał już na sobie koronacyjnej korony, insygniów ani ciężkiej togi, a mimo to nadal odczuwał ich ciężar na ciele, przez co poruszał się wolniej i ospale. Mogła to też być sprawka wina i indyka, którego zjadł wystarczająco dużo, by chcieć się już położyć w łożu.
— Rozmawiałem przed chwilą z Abramem — Leif niepewnie podjął tematu. — Kazał cię poprosić o wstawiennictwo u przeoryszy eremu bez względu na to, czy przyjedzie na turniej, czy też nie.
— W jakiej sprawie? — zapytał król Bernard, wysoko unosząc brew.
— Żebym się u nich szkolił przez następny rok. Abram uważa, że dałoby mi to znakomite referencje jako przyszłego członka rady, a także doskonałe wyszkolenie w bitwach, pojedynkach, tropieniu i innych przydatnych rzeczach.
— Chcesz mnie opuścić? — Bernard nie dowierzał. — Na rok? I zostawić na pastwę Migsetta?
— Tylko za twoim pozwoleniem, wasza wysokość — powiedział Leif, lekko kłaniając się do przodu. — Jestem też pewien, że Isabel godnie wypełniłaby pustkę spowodowaną moim zniknięciem.
Bernard pokręcił głową ni to z niedowierzaniem, ni z rozbawieniem. W rok mogło zdarzyć się wiele. Mogło urodzić mu się pierwsze dziecko, ktoś mógł zabić Isabel, on sam mógł zginąć w niewyjaśnionych okolicznościach, co gorsza, mogła wybuchnąć wojna, a Bernard nie wyobrażał sobie ruszać do boju bez przyjaciela u boku.
— Dobrze — zgodził się, mimo obaw. — Masz moje wstawiennictwo. Pomówię lub wymienię kilka listów z przeoryszą.
— Dziękuję, wasza wysokość — powiedział Leif.
— No proszę — trzeci głos włączył się do rozmowy — młody Leif w klasztorze.
Migsett wcisnął się między nich. Był podpity, ale nie na tyle, by tracić fason, seplenić czy kiwać się na boki. W dłoni trzymał puchar z winem i gdy mówił, wymachiwał nim dość gwałtownie.
— Masz coś przeciwko? — zapytał król Bernard.
— Nie, skądże. Myślę nawet, że to znakomita okazja dla przyjaciela waszej wysokości, by poznać świat i zobaczyć, jak toczy się życie poza murami pałacu, w których niemalże się wychował.
Leif zmrużył w gniewie oczy, gdy Migsett spojrzał na niego z wyższością i rozbawieniem. Nie było nowością, że Migsett i Leif się nie lubili. Leif jako niemowlak został przygarnięty przez sir Abrama, podarowany jego żonie, by ukoić stratę po śmierci pierwszego dziecka. Gdy Leif zaczął wykazywać się inteligencją i sprytem, i gdy niesamowicie zaczęło go ciągnąć do łuków i mieczy, sir Abram zaczął go szkolić na rycerza.
Przyjaźń Bernarda i Leifa sprawiła, że Migsett zaczął namawiać króla Dominica do zerwania tej znajomości, tłumacząc się niewiadomym pochodzeniem Leifa. Tak naprawdę chciał, by jego własny syn został najlepszym przyjacielem księcia. Migsett nawet próbował z tego tytułu zamordować Leifa, ale nie udało mu się to. Jednocześnie nic mu nie udowodniono i zachował posadę sekretarza.
— Migsett, ja wiem, że pałacie do siebie nienawiścią, ale trzymaj ją na wodzy. Jeśli będzie potrzeba, ciebie też mogę się na rok pozbyć.
— I co niby miałbym robić, wasza wysokość? Zbierać podatek? — zadrwił.
— To dobry pomysł! — zauważył król Bernard. — W kwestii pieniędzy akurat jesteś nadzwyczaj uczciwy.
Leif stłumił śmiech krótkim kaszlnięciem. Tymczasem Bernard nawet nie mrugnął. Migsett również, ale bardziej ze strachu przed władczym spojrzeniem młodego króla niż z pewności siebie.
— Na miejscu waszej wysokości, bardziej niż podatkiem interesowałbym się słowami, które twój ojciec wypowiedział na łożu śmierci. Wszyscy je słyszeli, wszyscy są również ciekawi, czego czcigodna Raaris będzie od ciebie chciała. Nie sądzisz, panie, że modlitwami i ofiarami, trzeba by jej było dać znać, że gotów jesteś poznać jej wolę? To nie rozkaz, a rada, po to właśnie radcą jestem.
— Bardziej niż moją wiarą pomartwiłbym się na twoim miejscu zajmowanym stanowiskiem, bo ręczę własną koroną, że jak dalej będziesz sobie pozwalał na takie zachowanie, to długo sekretarzem nie pobędziesz. Mój ojciec mógł cię lubić, mógł przymykać oko na to, czy na tamto, ale nie jestem moim ojcem. Czy to jasne?
Migsett ciężko przełknął ślinę, a kłaniając się nisko, powiedział:
— Jak słońce, wasza wysokość, jasne jak słońce.
I odszedł pośpiesznie, nie chcąc bardziej denerwować króla. Nie przeszkodziło mu to jednak w pchnięciu przechodzącej służącej i zwróceniu na siebie uwagi kilku osób. Bernard i Leif odprowadzali go wzrokiem, dopóki ten nie zniknął im z oczu.
— Migsett to kanalia — powiedział ten drugi. — Mogę go nie lubić, trzymać w sercu urazę, ale muszę mu dzisiaj przyznać rację.
— Co? — zapytał Bernard.
— Gdy umarł twój ojciec i powiedział, co powiedział, zaczęły krążyć plotki.
— Jakie?
— Różne. Że Raaris miała plan, by przejąć Vartuzię i posadzić Dominica na drugim tronie, ale ten stchórzył i odmówił. O sojuszu przez małżeństwo z którymś z królestw, ale król odmówił, nie chcąc poświęcać twojej matki, a swojej ukochanej żony. Wiele innych też.
Bernard westchnął ciężko i spojrzał na uśmiechniętą Isabel, tańczącą właśnie w objęciach brata. Gdzieś obok nich tańczył sir Abram ze swoją żoną i najwyższa sędzina z mężem. Do dalszych pląsów zachęcali ich klaszczący goście i nieprzestający grać grajkowie.
— Nie odpowiadam za czyny i decyzje ojca — powiedział Bernard. — Nie zamierzam też za nie przepraszać. Gdy Raaris do mnie przyjdzie, wysłucham jej i podejmę słuszną, według mnie, decyzję. Nawet Migsett nie będzie w stanie jej zmienić.
— Miej tylko na uwadze, drogi przyjacielu, że któregoś dnia być może skończy jej się cierpliwość i postąpi według swojej woli. Żebyś tylko w takiej sytuacji nie dostał rykoszetem.
Bernard już nic nie powiedział. Spojrzał tylko na przyjaciela, a potem odszedł, w tylko sobie znanym kierunku, a straż cicho przemknęła za nim.
Ledwo Bernard wolno wsunął się przez szparę w drzwiach, a Isabel znalazła się przy nim, całując krótko w suche usta i pomagając zdjąć wierzchnią część odzienia.
— Wyglądasz mizernie — stwierdziła.
— Wykończyły mnie dzisiejsze rozprawy — powiedział Bernard, siadając w wygodnym fotelu. Isabel podała mu kielich z winem i sama usiadła obok. — W końcu wiem, dlaczego mój ojciec wracał taki zmęczony po całodniowych wyprawach do sądu.
Upił łyk, a potem złapał Isabel za rękę, by ucałować ją we wierzchnią część dłoni.
— Chyba mam coś, co poprawi ci humor — powiedziała, pokazując na zapieczętowaną kopertę. — Od Leifa.
Król Bernard poruszył się w miejscu podekscytowany.
— Przeczytasz? — poprosił.
Isabel z chęcią przełamała pieczęć i rozłożyła poskładany papier. Jej łagodny głos wypełnił niewielką komnatę, umilając czas, gdy słońce za oknem leniwie chowało się za horyzont.
Do Króla Vraven
Bernarda Trzeciego
Mój serdeczny przyjacielu, już niespełna dwa lata minęły, odkąd posłałeś mnie do eremu, bym mógł się szkolić i dokształcać. Przedłużenie mojego wyjazdu o rok było doskonałym posunięciem. Teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jestem odpowiednio przygotowany, by pracować, jako prawa ręka Abrama, a także, by wypełniać Twoje rozkazy.
Spodziewaj się mnie wraz z nastaniem jesiennych deszczy. Liczę, że liczne obowiązki nie przeszkodzą Ci w świętowaniu mojego powrotu na łodziach, jak robiliśmy to za dziecka. Nie mogę się doczekać, by ujrzeć znów Ciebie i piękną Isabel.
Z wyrazami szacunku
Leif
Isabel odetchnęła z zachwytem i jeszcze raz przeczytała linijkę o jesiennych deszczach. Tymczasem Bernard westchnął ni to ze szczęścia, ni z ulgi. Dwa lata minęły, odkąd widział się z Leifem po raz ostatni. Niewiele ponad dwa, gdy wziął ślub, zmarł jego ojciec i objął tron. Dwa lata dynamicznych rządów, zmian, planów i niepokoju wojennego.
— To wspaniale, nie uważasz? — zapytała Isabel. — Stęskniłam się za nim.
— Ja również — przyznał Bernard. — Myślisz, że pozna mnie z tą brodą?
Oboje zaśmiali się krótko z przykrótkiej brody króla Bernarda, która już od jakiegoś czasu nie znikała z jego twarzy, dodając mu dostojności oraz uroku.
— Łodzie to doskonały pomysł. Trochę relaksu ci nie zaszkodzi. Ostatnio pracujesz bardzo ciężko, mój drogi.
— Być może masz rację — przytaknął. — Ale jak mam się nie stresować, gdy presja jest wielka? Wszyscy w kółko powtarzają „potomek, potomek, następca, potomek”. Jak ty znosisz ten nacisk?
Mimo upływu lat Isabel nie udawało się zajść w ciążę. Ludzie, nie tylko z ich bliskiego otoczenia, ale również mieszkańcy królestwa, wyczekiwali pierwszego dziecka pary. Dopóki to nie zjawi się na świecie, dalszy los Vraven nie będzie pewny. W wypadku ewentualnej śmierci króla Bernarda liczba osób, które bezproblemowo objęłyby po nim tron, była znikoma. Bernard nie miał braci, jego ojciec miał czterech, ale wszyscy już nie żyli. Następny w kolejce do tronu był jego daleki kuzyn, prawie czterdziestoletni mężczyzna, którego Migsett określił dobrym jeźdźcem i łucznikiem, ale tępym strategiem i politykiem.
— Tłumię stres w sobie — powiedziała. — To też mi nie służy.
— Czy lekarz podesłał nam coś, by jakoś temu zaradzić?
Wypróbowali już wielu rzeczy: specjalnych ziół, które we dwoje pijali z rana, olejków, którymi smarowali się tuż przed pójściem do łóżka. Gdy Isabel zaproponowana nałożnicę, Bernard stanowczo odmówił, choć królowa Isabel była zdania, że powinien to zrobić dla dobra królestwa i nie patrzeć na jej uczucia.
— Ciągle szuka — odpowiedziała. — Radzi się teraz swojego przyjaciela z Averii. Być może ten coś wymyśli.
Król Bernard westchnął ciężko. Jednym haustem wypił całe wino z kielicha i energicznie odstawił go na stół.
— Nie uważasz, że to jakaś kara boska? — zapytał. — Moi rodzice też długo nie mogli spłodzić dziecka, a gdy im się to udało, matka zmarła w połogu. Teraz my borykamy się z tym samym problem. Nie chcę… Nie chcę, by podobny los spotkał ciebie.
Isabel spojrzała na niego smutno, a chwytając twarz męża w swoje dłonie, pocałowała go mocno na dodanie otuchy.
— Jeśli to kara, zniesiemy ją godnie — powiedziała. — Modlę się każdego poranka do Raaris i Sydion o dziedzica. Któregoś dnia zlitują się nad nami i łaskawie obdarzą nas dzieckiem.
Bernard zetknął swoje czoło z jej. Przez chwilę oboje siedzieli w ciszy, oświetlani przez wpadające przez okno promienie słońca, rozkoszując się bliskością, którą tylko w odosobnieniu wolno im było pokazywać.
— Pójdę jeszcze do kaplicy — powiedział. — Wrócę niedługo i spróbujemy ponownie.
— Będę czekać — zapewniła go. — Pamiętaj, by prosić szczerze.
Bernard posłał jej krótki uśmiech i wyszedł z komnaty.
Pałacowa kapliczka poświęcona bogini Raaris znajdowała się w centralnej części pałacu i wchodziło się do niej przez pojedyncze, ciężkie drzwi. Gdy Bernard znalazł się w środku, natychmiast owiał go chłód panujący w niewielkim pomieszczeniu. Przystanął przed bogato zdobionym ołtarzem, na środku którego stała figura bogini Raaris. Czubek miecza opierała o ziemię, ręce trzymała na rękojeści. Dumnie się pięła, patrząc przed siebie. Ubrana była w kolczugę zarzuconą na głowę.
Przed nią stał kamienny stół, gdzie palono świece i zostawiano dary. Od ostatniej wizyty Bernarda w kapliczce sporo ich przybyło. Podejrzewał, że większość zostawiła jego żona. Na pierwszy rzut oka odznaczały się lilie i malutkie posążki przedstawiające lwy.
Bernard chwycił kilka świec, stojących z boku na niewielkiej półce, i odpalił je od pochodni, a potem poustawiał na ołtarzu. Dołożył jeszcze niewielką lwią figurkę i stanął jak kołek, wpatrując się w nią. Nie wiedział, co robić. Mógł patrzeć po pięknych malowidłach na ścianach, podziwiać rzeźby przedstawiające boginię uchwyconą w różnych pozycjach, a także zachwycać się łukowatym sufitem, ale znał każdy centymetr pomieszczenia niemal na pamięć. To miejsce nie robiło już na nim wrażenia. Mógł też mówić, modlić się, ale nie wiedział, jakich słów użyć, by zwrócić na siebie uwagę bogini.
Gdy oparł ręce o ołtarz, a ciepło płomieni świec ogrzało mu twarz, przymknął na chwilę oczy, pragnąc odnaleźć skupienie i pokłady szczerości, ale ciągnące się w nieskończoność minuty nie pozwoliły mu na to. W końcu odetchnął ciężko.
— Chyba królowanie odebrało mi zdolność proszenia o cokolwiek.
— Dyskutowałabym — usłyszał. Drgnął przestraszony i obrócił się, by ujrzeć kobietę nieznacznie od niego wyższą i wyjątkowo piękną. Długie ciemne włosy, opadały na jej smukłe, ale silne ramiona. Miała na sobie ciemną suknię mocno ściśniętą w tali, zdobioną na ramionach złotymi aplikacjami w kształcie kwiatów. Na czoło opadała jej złota tiara, długie palce zdobiły pierścienie. — Częściej prosisz, niż wydajesz rozkazy, a jednocześnie nie boisz się postawić na swoim i podnieść głos, gdy to konieczne. Widywałam już wielu takich królów.
Bernardowi chwilę zajęło, zanim odzyskał równowagę po doznanym szoku. Ledwo do niego dotarło, z kim rozmawia, a padł na kolana, kłaniając się nisko.
— Wyczekiwałam tego dnia, Bernardzie — powiedziała Raaris. — Liczę, że ty też.
— Wypatrywałem cię każdego dnia.