Władcy łuku. Cykl Zdobywca tom 2 - Conn Iggulden - ebook

Władcy łuku. Cykl Zdobywca tom 2 ebook

Conn Iggulden

4,5

Opis

Iggulden jest klasą dla siebie w gatunku powieści historycznej o epickim rozmachu.

Daily Mirror

 

Zdobywca” to znakomity 5-tomowy cykl historyczny opowiadający historię powstawania jednego z największych imperiów w historii – imperium mongolskiego stworzonego przez Czyngis-chana i jego potomków.

 

Autorem cyklu jest Conn Iggulden, obok Bernarda Cornwella aktualnie najlepszy autor powieści historycznych. Jego poprzednia seria książek o życiu Juliusza Cezara trafiła na listy bestsellerów, jednak światową sławę zapewnił mu szczególnie cykl „Zdobywca”, który został przetłumaczony na ponad 20 języków.

 

Drugi tom cyklu Zdobywca pod tytułem „Władcy łuku” to kontynuacja wydarzeń z pierwszego tomu – „Narodziny Imperium”. Temudżyn, już jako Czyngis-chan staje na czele zjednoczonych plemion, przygotowując się do uderzenia na potężnego przeciwnika.

 

Długo trzeba było czekać na zgromadzenie plemion Mongołów, lecz w końcu Temudżyn z Wilków, który przybrał imię Czyngis-chan, otrzymuje tytuł najwyższego przywódcy wraz z przysięgą wierności, którą składają mu poddani. Teraz może rozpocząć proces jednoczenia wszystkich, niegdyś walczących ze sobą ludów w jedną armię i jeden naród. Nie będzie to jednak łatwe.

 

Czyngis-chan musi dopilnować, by plemiona, którymi przewodzi nie rozproszyły się po obcym terenie, lecz wspólnie uderzyły w armię wroga. Wiąże się to także z koniecznością zażegnania sporów w niespokojnych szeregach dowodzonych przez mongolskich generałów, prowadzenia mediacji między unoszącymi się ambicjami braćmi chana, a nawet powściągliwości w stosunku do dorastających synów. Młody wojownik, który przerodził się w wybitnego dowódcę wielotysięcznej zwycięskiej armii, musi się jeszcze nauczyć, jak zostać wielkim chanem narodów różnych ras i wyznań.

 

Epicka powieść historyczna w najlepszym wydaniu: ekscytująca, trzymająca w napięciu, barwnie napisana i dobrze osadzona w faktach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 595

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (110 ocen)
64
40
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isenor_Tarpanito

Nie oderwiesz się od lektury

Drugi tom cyklu, to kontynuacja wydarzeń z pierwszego tomu - Temudżyn jako Czyngis - Chan staje na czele zjednoczonych plemion, przygotowując się do uderzenia na potężnego przeciwnika. Książka została napisana z ogromnym rozmachem.
00
Paralyze

Nie oderwiesz się od lektury

wybitna pod względem połączenia faktów historycznych z dodaniem relacji międzyludźkich
00
Jerzy79

Dobrze spędzony czas

napisze po przeczytaniu kilku wszystkich tomow
00
apudelko

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




PODZIĘKOWANIA

Pragnę podziękować Johnowi Flickerowi za cenne wskazówki i uwagi, pomocne zwłaszcza przy opisie bitwy w przełęczy.

Mojej córce, Sophie

 

Oto nadchodzi naród zpółnocy, naród wielki

iliczni królowie powstają zkrańców ziemi.

Łuk imiecz trzymają wręku, są okrutni ibez litości.

Ich wrzawa jest jak szum morza,

dosiadają koni, jak jeden mąż gotowi są do walki

Jr 50,41-42

PROLOG

Chan Najmanów był starcem. Drżał w podmuchach wiatru smagającego wzgórze, u stóp którego toczyła się walka pomiędzy zgromadzoną przez niego armią a człowiekiem zwanym Czyngisem. W dole Najmanowie wraz z kilkunastoma sprzymierzonymi plemionami odpierali kolejne fale natarcia. Chan słyszał krzyki i wrzaski rozbrzmiewające w krystalicznie czystym górskim powietrzu, nie mógł jednak śledzić przebiegu bitwy, ponieważ był niemal zupełnie ślepy.

– Opisz mi, co się dzieje – zwrócił się kolejny raz do szamana.

Kokczu nie przekroczył jeszcze trzydziestej wiosny życia i jego wzrok wciąż był bystry, mimo iż teraz mącił go smutek.

– Dżadżiraci rzucili swe łuki i miecze, mój panie. Stracili odwagę, tak jak przewidywałeś.

– Swoim lękiem okazują mu tylko zbędny szacunek – stwierdził chan, otulając szczelniej chałatem swe kościste ciało. – Co z Najmanami? Czy wciąż walczą?

Kokczu przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, utkwiwszy wzrok w kotłującej się masie ludzi i koni. Czyngis zaskoczył ich, pojawiając się na równinie wczesnym świtem, chociaż według najlepszych zwiadowców miał się znajdować w odległości kilkuset kilometrów. Choć uderzył na Najmanów i ich sojuszników całą mocą swej zwycięskiej armii, mieli przecież szansę przełamać to wściekłe natarcie. Kokczu przeklinał w duchu plemię Dżadżiratów, które przybyło z gór z tak wieloma wojownikami, że widok ten budził w sercu nadzieję na pokonanie wroga. Ich przymierze z Najmanami było czymś niebywałym, a kilka lat wcześniej wręcz niemożliwym. A jednak przetrwało zaledwie do pierwszego starcia, potem skruszył je strach i Dżadżiraci odstąpili od walki.

Kokczu zaklął cicho, gdy ujrzał, że niektórzy z wojowników przyjętych przez chana Najmanów walczyli przeciwko własnym braciom. Zachowywali się jak sfora psów atakująca w zależności od tego, skąd najsilniej wiał wiatr.

– Jeszcze walczą, mój panie – rzekł wreszcie. – Oparli się natarciu, a ich strzały żądlą ludzi Czyngisa, zadając im rany.

Chan Najmanów zacisnął kościste dłonie, aż zbielały mu knykcie.

– To dobrze, Kokczu. Powinienem przyłączyć się do nich, by dodać im odwagi.

Szaman utkwił rozgorączkowane spojrzenie w człowieku, któremu służył przez całe swe dorosłe życie.

– Umrzesz, jeśli to uczynisz, mój panie. Widziałem to. Twoi druhowie nie oddadzą tego wzgórza nawet duchom umarłych – rzekł, kryjąc wstyd. Chan uwierzył swemu doradcy, choć ten, spojrzawszy na padające szeregi Najmanów, ujrzał własną śmierć nadchodzącą ku niemu wśród jękliwego zawodzenia strzał. Teraz pragnął jedynie wymknąć się przeznaczeniu.

Chan westchnął.

– Zawsze dobrze mi doradzałeś, Kokczu, i jestem ci za to wdzięczny. A teraz powiedz mi, co widzisz.

Kokczu wciągnął gwałtownie powietrze, nim udzielił odpowiedzi.

– Bracia Czyngisa przyłączyli się do bitwy. Jeden z nich przypuścił atak na flanki i teraz wcina się głęboko w szeregi naszych wojowników – przerwał i zagryzł wargę. Furkocząca strzała pomknęła z dołu i wbiła się aż po brzechwę w ziemię zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym siedzieli.

– Musimy przenieść się wyżej, mój panie. – Wstał, nie odrywając wzroku od rozgrywającej się w dole rzezi.

Towarzyszący im dwaj druhowie bez emocji przyglądali się śmierci swych przyjaciół i braci. Na dany przez Kokczu znak pomogli podnieść się chanowi i poprowadzili go w górę zbocza.

– Czy odpowiedzieliśmy atakiem, Kokczu? – zapytał starzec drżącym głosem.

Szaman obejrzał się i wzdrygnął. Zdawało mu się, że nad polem bitwy zawisła chmura strzał sunących jakby w zwolnionym tempie. Wróg rozbił najmańską armię na dwie części. Zbroje, które Czyngis kazał wykonać na wzór tych noszonych przez żołnierzy Kin, sprawdzały się o wiele lepiej niż najmańskie pancerze z gotowanej skóry. Wojowników chroniły setki żelaznych płytek długości palca, naszytych na gęste płótno, pod które zakładano jedwabną tunikę. Nawet jeśli pędząca strzała zdołała przebić zbroję, grot zwykle grzązł w jedwabiu. Kokczu widział, że nawet grad strzał nie był w stanie zatrzymać wojowników Czyngisa. Buńczuk Merkitów został właśnie zwalony na ziemię i stratowany, a oni sami odrzucali broń i dysząc, osuwali się na kolana. Walczyli już tylko Ojraci i Najmanowie, choć i oni wiedzieli, że nie przetrwają zbyt długo. Wraz z upadkiem wielkiej koalicji stworzonej po to, by stawić czoła wspólnemu wrogowi, zgasła nadzieja na wolność. Kokczu zmarszczył czoło, rozważając swoją przyszłość.

– Twoi ludzie walczą z honorem, mój panie. Nie uciekną, zwłaszcza że czują na sobie twe spojrzenie.

Setka wojowników Czyngisa dotarła do stóp wzgórza i groźnie mierzyła wzrokiem szeregi druhów. Smagający ich wiatr był na tej wysokości bezlitośnie zimny. Kokczu czuł, jak ogarniają go rozpacz i gniew. Zbyt wiele osiągnął, by umrzeć tutaj – na tym jałowym wzgórzu, w zimnych promieniach bladego słońca. Wszystkie sztuczki, które podpatrzył u swego ojca i dopracował, przepadną wraz ze świstem miecza lub strzały, oznajmiającym koniec jego istnienia. Przez chwilę dławiła go fala nienawiści do starego chana za próbę przeciwstawienia się tej nowej potędze wyrosłej na stepach. Przegrał i stał się przez to głupcem, niezależnie od władzy, jaką kiedyś dzierżył. Kokczu przeklął pod nosem pech, który go prześladował.

Chan wspinał się, dysząc ciężko, aż wreszcie dał znak podtrzymującym go druhom.

– Muszę odpocząć – wysapał, kręcąc głową.

– Mój panie, wróg jest zbyt blisko – ostrzegł Kokczu.

Mężczyźni, nie zważając na słowa szamana, usadowili swego pana na porośniętym trawą występie skalnym.

– A więc przegraliśmy? – ciągnął chan. – Psy Czyngisa nie mogły dotrzeć do wzgórza inaczej niż po trupach Najmanów.

Kokczu unikał wzroku druhów. Oni także znali prawdę, nie rzekli jednak ani słowa, by nie pozbawiać starca resztek nadziei. Ziemia w dole usłana była trupami układającymi się w zawiłe esy floresy niczym krwawe litery tajemniczych wersów. Ojraci walczyli dzielnie i zajadle, nawet oni zostali jednak pokonani. Armia Czyngisa parła naprzód, wykorzystując każdą słabość w szyku przeciwnika. Kokczu widział pędzące przez pole bitwy kilkudziesięcio- i kilkusetosobowe oddziały, których dowódcy porozumiewali się między sobą z zadziwiającą szybkością. Nawet szaleńcza odwaga najmańskich wojowników, którzy wciąż jeszcze opierali się nawałnicy, nie mogła ich ocalić. Kokczu poczuł przelotną iskierkę nadziei, gdy ujrzał, że Najmanowie odbili teren u stóp wzgórza, wojowników było jednak zbyt niewielu, by mogli przetrwać kolejny wściekły atak.

– Twoi druhowie wciąż są gotowi oddać za ciebie życie, mój panie – rzekł Kokczu. Nie mógł powiedzieć nic więcej. Ich armia, ubiegłej nocy tak silna i dumna, została rozbita w proch i pył. Do jego uszu dobiegały krzyki umierających.

Chan skinął głową i przymknął oczy.

– Wierzyłem, że dzisiejszy dzień przyniesie nam zwycięstwo – powiedział niemal szeptem. – Skoro to już koniec, każ moim synom, by złożyli miecze. Nie chcę, by umierali na próżno.

Gdy druhowie usłyszeli ten rozkaz, spojrzeli na Kokczu, usiłując ukryć smutek i gniew – synowie chana polegli podczas miażdżącego natarcia armii Czyngisa. Starzec obnażył miecz i wodził palcem po jego ostrzu. Przez pergaminową skórę twarzy i szyi mężczyzny prześwitywały delikatne linie żył.

– Przekażę rozkaz twym synom, jeśli mi pozwolisz, panie.

Chan uniósł głowę.

– Powiedz im, Murakhu, że muszą żyć, aby przekonać się, dokąd Czyngis poprowadzi nasz lud.

W oczach Murakha zalśniły łzy. Wojownik otarł je gniewnie wierzchem dłoni, po czym zwrócił się do drugiego druha, ignorując zupełnie obecność Kokczu:

– Strzeż chana, mój synu – powiedział cicho, kładąc dłoń na ramieniu młodszego mężczyzny. Ich czoła zetknęły się na moment i Murakh ruszył w dół zbocza, nie patrząc w stronę szamana, który przywiódł ich na to wzgórze.

Chan westchnął, przytłoczony czarnymi myślami.

– Powiedz im, by przepuścili zwycięzcę – szepnął. Kokczu dostrzegł drżącą kroplę potu na nosie starca. – Jeśli mnie zabije, może okaże litość mym synom.

Daleko w dole Murakh docierał właśnie do ostatniej grupy obrońców. Gdy ujrzeli, że nadchodzi, wyprostowali się i mimo wyczerpania i przygnębienia unieśli wysoko głowy – pragnęli pokazać, że nie czują lęku. Szaman usłyszał, jak wykrzykują do siebie słowa pożegnania, ruszając lekkim krokiem w stronę nieprzyjaciela.

Horda szturmujących wzgórze wojowników rozstąpiła się i z tłumu wyłonił się Czyngis w pancerzu zbryzganym krwią. Kokczu poczuł na sobie spojrzenie wodza i drżąc, zacisnął palce na rękojeści noża. Czy zwycięzca oszczędzi szamana, który poderżnie gardło swemu własnemu chanowi? Starzec siedział z pochyloną głową i Kokczu widział jego wychudzony kark. Ten mord mógł mu ocalić życie, a on panicznie lękał się śmierci.

Przez długą chwilę Czyngis stał bez ruchu, spoglądając w górę. Szaman opuścił bezwładnie dłoń. Nie znał tego bezwzględnego wojownika, który o brzasku zjawił się jak grom z jasnego nieba. Kokczu usiadł u boku chana i przyglądał się śmierci ostatnich Najmanów. Recytował stare zaklęcie ochronne, którego nauczył go ojciec i które miało przemienić wroga w sprzymierzeńca. Jego jednostajny rytm zdawał się koić niepokój wodza.

Najlepszy wojownik Najmanów, Murakh, rzucił się w wir walki. Ryczał wściekle i przebijał się przez szeregi żołnierzy Czyngisa, nie czekając, aż osłonią go towarzysze. Gdy Najmanie to zobaczyli, otrząsnęli się ze zmęczenia i wznieśli okrzyk wojenny, po czym zaczęli posyłać strzały z taką mocą, że uderzały w pancerze wrogów, kładąc ich na ziemię. Jednak wojownicy Czyngisa natychmiast zrywali się na nogi i łamiąc sterczące z ich zbroi drzewce strzał, z obnażonymi zębami wracali do walki. Murakh zabił pierwszego, który stanął mu na drodze, zaraz jednak z każdej strony przypadło do niego kilkunastu kolejnych, siekąc mieczami, aż ciało Najmańczyka poczerwieniało od krwi.

Kokczu nie przerywał pieśni, ale jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, gdy usłyszał, że Czyngis dmie w róg, wzywając swych wojowników, by odstąpili od dyszących z wyczerpania Najmanów.

Murakh żył i stał półprzytomny na polu walki. Kokczu ujrzał, że Czyngis krzyczy coś ku niemu, nie dosłyszał jednak słów. Mężczyzna w odpowiedzi pokręcił głową, splunął krwią i uniósł miecz. Ocalała tylko garstka Najmanów – wszyscy byli ranni, a po ich nogach spływały strużki krwi. Oni także, chwiejąc się, podnieśli miecze.

– Walczyliście dzielnie – krzyknął Czyngis. – Złóżcie broń, a udzielę wam gościny przy naszych ogniskach. Daję wam na to moje słowo.

Murakh zaśmiał się, szczerząc czerwone od krwi zęby.

– Pluję na słowo Wilka – rzucił.

Chan zamarł na moment na swym koniu, ale po chwili wzruszył ramionami i opuścił uniesioną rękę, dając swym ludziom znak. Ziemia zadudniła pod stopami ruszających wojowników i po chwili garstka Najmanów utonęła w kipieli błyskających mieczy.

Kokczu ujrzał, jak Czyngis zeskakuje z konia i zaczyna wspinać się w górę zbocza. Zerwał się gwałtownie, a pieśń zamarła mu na ustach. Bitwa dobiegła końca. Ziemię zaścielały setki trupów, a tysiące wojowników złożyło broń, ale szaman nie dbał o to, co się z nimi stanie.

– Nadchodzi – powiedział cicho, patrząc w dół zbocza. Poczuł skurcze żołądka, a mięśnie jego nóg zadrżały jak u konia kąsanego przez muchy. Człowiek, który zjednoczył rozsiane po stepach plemiona, parł zdecydowanie w górę. Jego twarz była nieprzenikniona, pancerz nosił ślady walki – wiele metalowych płytek zostało wyrwanych i wisiało na pojedynczych niciach. To była ciężka walka, ale Czyngis zacisnął usta i wspinał się, jakby nie czuł zmęczenia.

– Czy moi synowie ocaleli? – szepnął chan, budząc się z letargu. Wyciągnął dłoń i chwycił Kokczu za rękaw chałatu.

– Nie, nie ocaleli – odpowiedział mężczyzna z goryczą.

Dłoń chana osunęła się na ziemię, a on sam skulił się w sobie. Po dłuższej chwili podniósł jednak na szamana zasnute bielmem oczy i wyprostował się z godnością.

– Niech więc przybędzie – rzekł. – Jakie to ma teraz znaczenie?

Kokczu nie odpowiedział, nie mogąc oderwać oczu od wspinającego się w górę wzgórza wojownika.

Zimny wiatr chłodził szamanowi kark i uczucie to wydało mu się milsze niż kiedykolwiek wcześniej. Widywał ludzi skazanych na śmierć, sam także zabijał za pomocą najczarniejszych zaklęć, które wyrywały z człowieka duszę. Teraz widział własną śmierć kroczącą u boku zbliżającego się nieuchronnie mężczyzny i przez moment miał ochotę zerwać się do ucieczki. To nie odwaga zatrzymała go w miejscu. Był władcą słów i zaklęć, przed którym Najmani drżeli o wiele bardziej niż kiedyś przed jego ojcem. Ucieczka oznaczałaby śmierć równie nieuniknioną, jak nadejście zimy. Usłyszał cichy jak szept świst miecza wyjmowanego z pochwy przez syna Murakha, ale nie przyniosło mu to pocieszenia. Zwycięzca zbliżał się pewnym krokiem, budząc zarazem strach i podziw. Nie zdołały go zatrzymać całe armie. Stary chan wyczuł nadejście Czyngisa i jego ślepe oczy podążyły ku przybyszowi tak, jak nieraz zwracały się bezwiednie ku słońcu.

Czyngis zatrzymał się przed trzema mężczyznami i zmierzył ich wzrokiem. Był wysoki, a jego nasmarowana olejem skóra promieniała zdrowiem. Spojrzenie żółtych jak u wilka oczu było bezlitosne. Kokczu zamarł, gdy zobaczył, jak wojownik wyjmuje poczerniały od zakrzepłej krwi miecz. Syn Murakha, zrobiwszy krok do przodu, stanął pomiędzy dwoma chanami. Czyngis spojrzał na niego z gniewnym błyskiem w oczach, a młody mężczyzna naprężył mięśnie.

– Zejdź ze wzgórza, chłopcze, jeśli pragniesz żyć – odezwał się Czyngis. – Wystarczająco wielu wojowników z mojego ludu poniosło dzisiaj śmierć.

Westchnął, zobaczywszy, że młodzieniec bez słowa pokręcił głową. Wykonał gwałtowny cios, wybijając miecz z ręki chłopaka i równocześnie wbijając dzierżony w drugiej ręce sztylet w szyję przeciwnika. Syn Murakha rozrzucił szeroko ramiona, po czym runął martwy na Czyngisa. Chan stęknął pod ciężarem młodego wojownika, chwycił jednak ciało i odepchnął je w bok. Kokczu obserwował, jak potoczyło się bezwładnie w dół zbocza.

Czyngis wytarł nóż i umieścił go w pochwie przy pasie, po czym pozwolił, by ogarnęło go zmęczenie.

– Powitałbym godnie Najmanów, gdybyś się do mnie przyłączył – rzekł.

Stary chan wbił w niego pusty wzrok.

– Słyszałeś już moją odpowiedź – rzekł mocnym głosem. – A teraz poślij mnie do moich synów.

Czyngis skinął głową. Wolno, jakby od niechcenia, opuścił miecz i głowa starca potoczyła się w dół zbocza, podskakując na kamieniach. Okaleczonym ciałem wstrząsnął krótki spazm, po czym osunęło się miękko na ziemię. Kokczu usłyszał cieknącą na kamienie krew i poczuł z desperacją, że każda cząstka jego ciała rozpaczliwie pragnie żyć. Gdy Czyngis spojrzał na niego, pobladł, a z jego ust wyrwał się gwałtowny potok słów:

– Nie wolno ci przelać krwi szamana, panie. Nie wolno. Posiadam moc i rozumiem moc. Jeśli mnie uderzysz, przekonasz się, że moja skóra jest twarda niczym żelazo. Zamiast tego pozwól, abym ci służył. Pozwól mi głosić twe zwycięstwo.

– Uważasz, że dobrze służyłeś chanowi Najmanów, przywodząc go tutaj na pewną śmierć? – zapytał Czyngis.

– Czyż nie znajdował się z dala od pola bitwy? Widziałem twe nadejście w moich snach, panie. Przygotowałem ci drogę najlepiej, jak umiałem. Ty jesteś przyszłością naszego ludu. Mój głos jest głosem duchów. Władam wodą, podczas gdy ty władasz ziemią i niebem. Pozwól, abym ci służył.

Czyngis wahał się, ważąc w dłoni miecz i mierząc szamana wzrokiem. Mężczyzna miał na sobie ciemnobrązowy chałat założony na grubą tunikę i wąskie spodnie. Na ubraniu wyhaftowano fioletowe zawijasy, które poczerniały od tłuszczu i brudu. Buty szamana były obwiązane sznurkiem, jakby dostał je od kogoś, komu już dawno przestały służyć.

A jednak osadzone w ogorzałej twarzy oczy płonęły niezwykłym blaskiem. Czyngis dobrze pamiętał dzień, w którym Ełuk z Wilków zabił szamana Jesügeja. Być może los Ełuka, który dopełnił się całe lata później, został przypieczętowany właśnie w tym krwawym dniu. Kokczu wbił wzrok w chana, oczekując na śmiertelny cios.

– Nie potrzebuję kolejnego pieśniarza – rzekł wojownik. – Mam już trzech i wszyscy twierdzą, że przemawiają przez nich duchy.

Kokczu dostrzegł błysk zaciekawienia w jego oczach i szybko przemówił:

– To tylko dzieci, mój panie. Pozwól, bym ci coś pokazał.

Nie czekając na odpowiedź, wyjął z fałdów swego chałatu długie, wąskie ostrze, przymocowane niedbale do kościanej rękojeści. Wyczuł, że Czyngis uniósł swój miecz, podniósł więc otwartą dłoń, by powstrzymać cios, i przymknął oczy.

Nadludzkim wysiłkiem woli szaman wyparł ze swej świadomości chłoszczący go wiatr i lodowaty strach skręcający jego żołądek. Zaczął szeptać słowa, które ojciec wyrył w jego pamięci za pomocą bolesnych razów, i prędzej, niż się spodziewał, zapadł w głęboki, wyciszający trans. Czuł obecność duchów, a ich pieszczotliwy dotyk spowalniał bicie jego serca. Wreszcie oderwał się od swego ciała i spojrzał na sobie z zewnątrz.

Oczy Czyngisa rozszerzyły się ze zdumienia, gdy Kokczu przyłożył nóż do swego przedramienia i wbił w nie wąską klingę. Zafascynowany obserwował szamana, który zdawał się nie odczuwać bólu, gdy metalowe ostrze zagłębiało się w ciało, aż jego czubek wybrzuszył skórę po przeciwnej stronie. Wreszcie ich oczom ukazało się poczerniałe ostrze, gdy nóż przebił się na wylot, po czym Kokczu, mrugając wolno, prawie ospale, zaczął wyciągać sztylet z przedramienia.

Obserwował przy tym młodego chana. Jego oczy były utkwione w ranie. Szaman wziął głęboki wdech, czując, że jego trans się pogłębia, a ciało ogarnia przenikliwy chłód.

– Czy widzisz krew, panie? – szepnął, wiedząc, jaką usłyszy odpowiedź.

Czyngis zmarszczył czoło. Nie wsunął miecza do pochwy, zbliżył się jednak i przesunął kciukiem po owalnej ranie w przedramieniu mężczyzny.

– Żadnej. To przydatna umiejętność – przyznał niechętnie. – Czy można się jej nauczyć?

Kokczu uśmiechnął się, nie czując już lęku.

– Duchy nie przychodzą do tych, którzy nie zostali wybrani, panie.

Czyngis skinął głową i odsunął się – mimo zimnego wiatru szaman cuchnął jak stary cap. Chan nie był pewien, co ma sądzić o tej dziwnej ranie, która nie krwawiła.

Odchrząknął, przesunął palcami po ostrzu miecza i wsunął go do pochwy.

– Daję ci rok, szamanie. To wystarczy, byś dowiódł swej wartości.

Kokczu osunął się na kolana i padł na twarz.

– Tyś jest wielkim chanem, którego przepowiedziałem – powiedział, a łzy pociekły mu po pokrytych pyłem policzkach. Czuł, jak opuszcza go chłód, a wraz z nim oddalają się szepty duchów. Strząsnął w dół rękaw chałatu, by ukryć rosnącą plamę krwi.

– Jestem nim – potwierdził Czyngis. Spojrzał w dół na armię czekającą u stóp wzgórza na jego powrót. – Świat usłyszy moje imię – dodał tak cicho, że Kokczu musiał wytężyć słuch, by zrozumieć jego słowa. – To nie jest czas śmierci, szamanie. Jesteśmy jednym ludem i nie będzie już między nami bitew. Poprowadzę was wszystkich. Podbijemy miasta i zdobędziemy nowe ziemie. Rozlegnie się płacz kobiet, a moje serce będzie się tym radować.

Spojrzał na leżącego przed nim człowieka i zmarszczył brwi.

– Będziesz żył, szamanie. Tak, jak rzekłem. Podnieś się teraz i chodź ze mną.

* * *

Kiedy dotarli do stóp wzgórza, Czyngis skinął głową w stronę swych braci, Kacziuna i Kasara. Podczas lat spędzonych na jednoczeniu plemion obaj nabrali przywódczych cech, wciąż jednak byli młodzi. Kacziun uśmiechnął się na powitanie brata.

– Kto to? – zapytał Kasar, gapiąc się na znoszony chałat Kokczu.

– Szaman Najmanów – odpowiedział chan.

Jakiś mężczyzna skierował konia w ich stronę i nie spuszczając oczu z szamana, zeskoczył na ziemię. Kokczu rozpoznał w przybyszu Arsłana, niegdyś płatnerza w plemieniu Najmanów. Przypomniał sobie, że rzemieślnik został skazany na wygnanie za popełnienie morderstwa. Nic dziwnego, że tacy właśnie ludzie należeli do grona zaufanych dowódców Czyngisa.

– Pamiętam cię – powiedział Arsłan. – Twój ojciec pewnie umarł?

– Lata temu, wiarołomco – rzucił Kokczu, zirytowany lekceważeniem brzmiącym w jego głosie. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że nie otacza go już szacunek, który z takim trudem zdobył u Najmanów. W plemieniu było zaledwie kilku mężczyzn, którzy ośmielali się spojrzeć mu w oczy bez lęku, że zostaną oskarżeni o zdradę i ukarani za pomocą noży i ognia. Kokczu odpowiedział kamienną twarzą na spojrzenie najmańskiego zdrajcy. Jeszcze nauczą się szacunku.

Czyngis przyglądał się tej utarczce z rozbawieniem.

– Miarkuj się, szamanie. Nie chcesz chyba obrazić pierwszego wojownika, który przyłączył się do mnie. Nie ma już Najmanów ani więzi plemiennych. Ja jestem teraz panem wszystkich.

– Widziałem to w moich wizjach – odpowiedział natychmiast Kokczu. – Duchy są twymi sprzymierzeńcami.

Twarz Czyngisa spochmurniała.

– To kapryśni sprzymierzeńcy. Zdobycie armii, która nas otacza, wymagało siły i umiejętności. Jeśli wspierały mnie w tym dusze naszych przodków, robiły to zbyt powściągliwie, abym zdołał dostrzec ich pomoc.

Kokczu zamrugał zdziwiony. Chan Najmanów był naiwny, więc z łatwością można było nim manipulować, ale na tego człowieka trudno będzie wpływać. Na razie szaman cieszył się jednak z rześkiego powietrza, które wypełniało jego płuca. Żył, a jeszcze godzinę temu wydawało się to niemożliwe.

Czyngis zwrócił się do swych braci, wyrywając Kokczu z rozmyślań.

– Chcę, by nowi wojownicy złożyli mi przysięgę wierności dziś wieczorem, przy zachodzie słońca – powiedział do Kasara. – Wymieszaj ich z naszymi ludźmi, niech czują się częścią grupy, a nie przegranymi wrogami. Zrób to z głową, żeby komuś nie zachciało się wbić mi noża w plecy.

Kasar skinął głową, po czym odwrócił się i ruszył przez tłum wojowników w stronę, gdzie wciąż klęczeli pokonani.

Kokczu zauważył, że Czyngis i młodszy brat wymienili uśmiechy. Byli przyjaciółmi, ocenił, starając się zapamiętać każdy szczegół. Nawet drobiazgi mogły okazać się przydatne podczas nadchodzących lat.

– Złamaliśmy ich przymierze, Kacziunie. Czyż nie mówiłem, że tak będzie? – rzekł chan, klepiąc brata po plecach. – Wasze opancerzone konie pojawiły się w doskonałym momencie.

– Uczyniłem tak, jak mi kazałeś – odparł Kacziun, mile połechtany pochwałą.

– Z pokonanymi wojownikami stworzymy armię, która podbije równiny – kontynuował z uśmiechem Czyngis. – Czas ruszać w drogę. – Zastanowił się przez chwilę. – Roześlij jeźdźców w każdą stronę, Kacziunie, by odnaleźli wszystkie rodziny włóczęgów i małe plemiona. Niech przybędą na wiosnę pod czarną górę w pobliżu rzeki Onon. Jest tam płaska równina, na której bez trudu pomieszczą się tysiące ludzi. Zbierzemy się tam, a potem ruszymy w drogę.

– Jaką wiadomość mam im przekazać? – zapytał młodzieniec.

– Niech przybędą do mnie – powiedział cicho chan. – Powiedz, że wzywa ich Czyngis. Nie ma już nikogo, kto zdołałby stanąć przeciwko nam. Mogą się do mnie przyłączyć albo czekać, aż na horyzoncie pojawią się moi wojownicy. Przekaż im to. – Rozejrzał się wokół z satysfakcją. W ciągu siedmiu lat zgromadził ponad dziesięć tysięcy wojowników. Z ocalałymi z pokonanej armii ta liczba wzrosła prawie dwukrotnie. Na stepach nie pozostał nikt, kto mógłby rzucić mu wyzwanie. Odwrócił wzrok od słońca i spojrzał na wschód, wyobrażając sobie ogromne, bogate miasta w państwie Kin.

– Skłócili tysiąc pokoleń Mongołów, Kacziunie. Szczuli nas, aż staliśmy się wściekłymi psami. Ale to już należy do przeszłości. Zjednoczyłem nasz lud. Teraz Kinowie będą przed nami drżeć. A ja dam im ku temu powód.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1

Był letni zmierzch. Obozowisko Mongołów przybyłych na wielkie zgromadzenie rozciągało się we wszystkich kierunkach na wielokilometrowym obszarze potężnej równiny u podnóża czarnej góry. Na upstrzonym jurtami stepie płonęły niezliczone ogniska, a za nimi pasły się wygłodzone stada koni, owiec i jaków, ogołacające ziemię z trawy. Codziennie o świcie zwierzęta pędzono nad rzekę, by mogły się pożywić soczystą trawą przed powrotem do obozowiska. Choć Czyngis gwarantował pokój w szeregach Mongołów, to jednak napięcie rosło z każdym dniem, potęgowane atmosferą podejrzliwości. Obecność tak nietypowego gospodarza, jak i sama liczba zgromadzonych były dla wielu przytłaczające. Obozujący obrzucali się nawzajem obelgami i stawiali mniej lub bardziej prawdziwe zarzuty. Wszyscy odczuwali presję, jaką wywierało przebywanie w zbyt bliskim sąsiedztwie obcych sobie wojowników. Mimo wyraźnego zakazu wieczorami coraz częściej dochodziło do rękoczynów, a nazajutrz o świcie zawsze znajdowano jednego lub dwóch martwych mężczyzn, którzy próbowali wyrównać dawne porachunki bądź dać upust zaszłym urazom. Wokół pobrzmiewał gwar stłumionych rozmów między członkami poszczególnych plemion, czekających na wyjaśnienia, dlaczego kazano im opuścić rodzinne ziemie i udać się tak daleko.

W samym środku obozowiska stała jakże osobliwa jurta samego Czyngisa – o połowę niższa od pozostałych, za to dwa razy szersza i zbudowana z mocniejszego materiału niż typowa wiklinowa kratka. Jej ciężar uniemożliwiał łatwy demontaż, do transportu zaś używano wóz kołowy zaprzężony w osiem wołów. Nocami kierowało ku niej swe kroki setki wojowników, by na własne oczy zobaczyć kuriozum, które jak do tej pory znali jedynie z opowieści.

W środku wielką jurtę ogrzewały lampy olejowe, dające ciepłe światło i jednocześnie wypełniające powietrze gęstym zapachem baraniego łoju. Na ścianach wisiały jedwabne sztandary wojenne, a ponieważ Czyngis nie tolerował żadnych przejawów bogactwa, siedział na prymitywnej ławce z nieoszlifowanego drewna; jego bracia wyłożyli się na stosach końskich pledów i siodeł. Dla zabicia czasu gawędzili i popijali kumys.

Przed Czyngisem usiadł młody zdenerwowany wojownik, wciąż ociekający potem po długim galopie, który przywiódł go przed zgromadzenie. Mężczyźni wokół chana sprawiali wrażenie obojętnych na obecność posłańca – nie wydawali się nią w jakikolwiek sposób poruszeni ani zaniepokojeni – lecz on sam doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ich dłonie nieustannie pozostawały w bezpośredniej bliskości oręża. Niemniej jednak jego ludzie podjęli decyzję i miał nadzieję, że starsi chanowie wiedzą, co robią.

– Jeśli skończyłeś herbatę, wysłucham twojej wiadomości – stwierdził w końcu Czyngis.

Posłaniec skinął głową. Odłożył płytką filiżankę na podłodze, przełknął ostatni łyk herbaty, zamknął oczy i wyrecytował:

– Oto słowa Barczuka, chana Ujgurów.

Raptem ucichły rozmowy i śmiechy; wszyscy nadstawili uszu, by uważnie wysłuchać coraz bardziej zdenerwowanego posłańca.

– „Z radością przyjąłem wieści o twoim zwycięstwie, mój panie, Czyngis-chanie. Znudziło nas wieczne czekanie na zjednoczenie naszych ludów, by mogły podjąć wspólną walkę. Słońce stoi już wysoko na niebie. Stopniały lody na rzece. Ty jesteś Kaganem, który poprowadzi nas wszystkich. Tobie ofiaruję swoją siłę i wiedzę.”

Przerwał, by otrzeć pot z czoła, a gdy otworzył oczy, zauważył że Czyngis przygląda mu się badawczo. Strach ścisnął mu gardło.

– To chwalebne słowa – odparł Czyngis. – Ale gdzie są Ujgurzy? Mieli cały rok, by tu dotrzeć. Jeśli sam będę musiał ich sprowadzić … – przerwał, pozwalając, by groźba zawisła w powietrzu.

Posłaniec szybko podjął:

– Panie, już samo zbudowanie wozów zajęło kilka miesięcy. Nie opuszczaliśmy naszych ziem od wielu pokoleń. Musieliśmy rozebrać pięć wielkich świątyń, kamień po kamieniu, a każdy z nich opatrzyć numerem, by można było świątynie odbudować. Do przewiezienia samych manuskryptów, których transport z natury jest powolny, potrzeba było aż tuzin wozów.

– Macie pisma? – zapytał Czyngis, pochylając się do przodu na znak zainteresowania.

Posłaniec skinął głową bez żadnej oznaki pychy.

– Zbieramy je od lat, panie, za każdym razem gdy prowadzimy interesy z zachodnimi narodami. Nasz chan jest człowiekiem wielce uczonym. Nasze zbiory zawierają nawet przepisane przez niego dzieła państw Kin i Xixia.

– Mam więc zaprosić do naszych szeregów uczonych i nauczycieli? – zripostował Czyngis. – Będziecie walczyć zwojami manuskryptów?

Posłaniec spurpurowiał, słysząc chichoty zgromadzonych w jurcie mężczyzn.

– Mamy również cztery tysiące wojowników, panie, którzy pójdą za Barczukiem choćby na kraj świata.

– Pójdą za mną. W przeciwnym razie zostanie z nich padlina na stepie – odparł Czyngis.

Posłaniec wbił tępe spojrzenie na swojego rozmówcę, lecz już po chwili opuścił wzrok, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi.

Czyngis spuścił nieco z tonu.

– Nie powiedziałeś, kiedy zjawią się tutaj ci ujgurscy uczeni – rzekł.

– Są najwyżej o kilka dni drogi za mną, panie. Gdy wyruszałem trzy księżyce temu, byli już niemal gotowi do drogi. Na pewno zjawią się niedługo, tylko zachowaj cierpliwość, mój panie.

– Cztery tysiące, powiadasz? Będę czekał – odparł powoli i z namysłem Czyngis. Znasz pismo Kinów?

– Nie znam liter, panie, ale mój chan potrafi odczytać ich słowa.

– Czy w tych zwojach jest mowa o tym, jak podbić miasto o domach z kamienia?

Posłaniec zawahał się, wyczuwając coraz to większe zainteresowanie na twarzach zgromadzonych.

– Nic mi o tym nie wiadomo, panie. Kinowie piszą o filozofii, przytaczają słowa Buddy, Konfucjusza i Laozi. Żadne z ich tekstów nie traktują o wojnie, a jeśli takowe istnieją, to nie zostały nam udostępnione.

– W takim razie są dla mnie bezużyteczne – uciął Czyngis. – Weź sobie coś do jedzenia i uważaj, byś nie oberwał po głowie przez twoje przechwałki. Ocenię Ujgurów, gdy się wreszcie zjawią.

Posłaniec skłonił się nisko, zanim wyszedł z zadymionej jurty. Wreszcie mógł odetchnąć z ulgą. Miał nadzieję, że jego chan zdawał sobie sprawę z powagi swojej obietnicy: Ujgurzy nie byli już niepodległym ludem.

Posłaniec rozejrzał się po ogromnym obozowisku – wokół jak okiem sięgnąć połyskiwały ogniska. Jedno słowo Czyngisa, a jego ludzie wyruszą w dowolnym kierunku. Być może chan Ujgurów nie miał wyboru.

* * *

Höelün zamoczyła ściereczkę w wiadrze i położyła ją na czoło syna. Temüge zawsze był najsłabszym z braci, a na domiar złego chorował częściej niż Kasar, Kacziun czy Temudżyn. Uśmiechnęła się cierpko na myśl, że teraz musi nazywać syna „Czyngisem”. Chociaż to piękne słowo oznaczało „ocean”, zostało tu użyte nieco na wyrost, jako że osoba nosząca to miano nigdy w swoim dwudziestosześcioletnim życiu nie widziała jeszcze morza. Oczywiście to samo dotyczyło Höelün.

Temüge skrzywił się przez sen, gdy matka badała palcami jego brzuch.

– Na razie śpi spokojnie. Może bym wyszła na chwilę? – poprosiła Börte. Höelün spojrzała na nią chłodnym wzrokiem. Börte poślubiła Temudżyna i urodziła mu czterech wspaniałych synów, a więc wydawać by się mogło, że obie kobiety powinna łączyć siostrzana zażyłość albo przynajmniej zwykła przyjaźń. A jednak, w wyniku codziennych zmartwień, niegdyś radosna i tryskająca energią Börte stała się tajemnicza i zamknięta w sobie. Höelün widziała dystans, z jakim Temudżyn patrzył na Dżocziego – najstarszego syna, z którym unikał jakiegokolwiek kontaktu. Na nic się zdały starania Börte – ta nieufność była jak klin wbity w twarde drewno. Cóż, że pozostali chłopcy odziedziczyli po ojcu żółte oczy, gdy oczy Dżocziego były ciemnobrązowe, a w słabym świetle wydawały się równie czarne jak jego włosy. Temudżyn hołubił trzech młodszych chłopaków, lecz Dżoczi, który nie pojmował, dlaczego ojciec patrzy nań tak chłodno, mógł jedynie szukać pociechy u matki. Börte nerwowo spoglądała na drzwi jurty, z pewnością w trosce o synów.

– Służba może położyć dzieci do łóżek – odburknęła Höelün. – Będziesz mi potrzebna, jeśli Temüge się obudzi.

W tym czasie jej palce dotknęły sinego obrzęku na podbrzuszu syna, tuż nad linią włosów łonowych. Widziała podobne obrażenia u mężczyzn, którzy podnosili zbyt wielkie ciężary. Opuchliźnie niezmiennie towarzyszył przejmujący ból, lecz po pewnym czasie większość cierpiących wracała do zdrowia. Niestety Temüge nie miał tego szczęścia; jak zawsze prześladował go zły los. Na domiar złego, im bardziej wchodził w wiek męski, tym mniej przypominał wojownika. Jego twarz we śnie nabierała rysów poety, za co kochała go matka. Höelün nie szczędziła Temügemu swych względów, być może trochę na przekór ojcu chłopaka, dumnemu z pozostałych trzech synów, którzy wyrośli na prawdziwych mężczyzn. W przeciwieństwie do jego braci Temügego nie cechowała bezwzględność charakteru, mimo że przeszedł w życiu tyle samo, co oni. Höelün westchnęła. W ciemności poczuła na sobie spojrzenie Börte.

– Może wyzdrowieje – stwierdziła młodsza kobieta.

Höelün się wzdrygnęła. Jej syn miał nadwrażliwą skórę, która pokrywała się pęcherzami przy pierwszym kontakcie ze słońcem, zaś najczęściej używaną przez niego „białą bronią” był nóż obiadowy. Dlatego też nie protestowała, gdy Temüge zaczął się uczyć historii plemion. Wchłaniał wiedzę niezwykle szybko, a jego doskonała pamięć wprawiała starszych mężczyzn w zachwyt. Kobieta wmawiała sobie, że w końcu nie każdy mężczyzna musi zostać wytrawnym jeźdźcem czy też umiejętnie posługiwać się bronią. Wiedziała, jak bardzo Temüge nie znosi tych wszystkich kpin i szyderstw pod swoim adresem, które zazwyczaj wypowiadano poza zasięgiem uszu chana. Chłopak nigdy o nich nie wspominał, co niewątpliwie stanowiło osobliwy przejaw odwagi. A więc każdego z jej synów na swój sposób cechowało męstwo.

Raptem otworzyły się niskie drzwi jurty i obie kobiety uniosły spojrzenia. Höelün zmarszczyła brew na widok kłaniającego się w drzwiach Kokczu. Szaman przeszywał dzikim wzrokiem jej leżącego na wznak syna, ona zaś z trudem powstrzymywała awersję do nieoczekiwanego gościa. Działał jej na nerwy, choć sama nie do końca wiedziała dlaczego. Wcześniej zignorowała jego posłańca. Teraz przyjęła wyprostowaną postawę. Nie wiedziała, czy bardziej jest oburzona, czy znużona.

– Nie zapraszałam cię tutaj – rzuciła chłodno.

Kokczu nie zwrócił uwagi na jej ton.

– Wysłałem niewolnika, by błagał cię o chwilę spotkania, matko chanów. Prawdopodobnie jeszcze tu nie dotarł. Cały obóz mówi o chorobie twojego syna.

Gdy spojrzała ponownie na Temügego, poczuła na sobie przenikliwy wzrok szamana, czekającego na oficjalne zaproszenie. Kokczu miał irytujące spojrzenie – jakby to nie on, lecz ktoś inny przyglądał się światu z wnętrza jego głowy. Drażniło ją również jego naprzykrzanie się wszystkim wokół, byleby tylko znaleźć się w najbliższym otoczeniu Czyngisa. Jednak bodaj najgorszy był odór, jaki szaman roztaczał wokół siebie. Cóż, że wojownicy Temudżyna trącili potem, owczym łajnem czy baranim tłuszczem, wszak są to zapachy towarzyszące zdrowym mężczyznom. Kokczu zaś cuchnął gnijącym mięsem, choć nie wiadomo, czy smród ten pochodził z jego ciała czy ubioru.

Nie usłyszał zaproszenia, więc w tej chwili powinien był wyjść, świadom, że w przeciwnym razie Höelün może zawołać strażników. A jednak bezczelność i przeczucie, że mimo wszystko nie zostanie odesłany, nakazały mu zostać.

– Mógłbym przebadać twojego syna, jeśli mi pozwolisz – podjął. – Posiadam pewne zdolności uzdrowicielskie.

Höelün starała się ukryć zwątpienie, jakie wywołała u niej ta propozycja. Szaman Ołkunutów już odprawił swoje rytuały na Temügem, ale nie przyniosły one żadnych rezultatów.

– Witaj w moim domu, Kokczu – rzekła wreszcie, mimo że nie mogła się oprzeć wrażeniu, że zaraz wydarzy się coś nieprzyjemnego. Z kolei szaman wyglądał na nieco bardziej rozluźnionego. – Nie budźmy go – podjęła po chwili. – Chcę, żeby odpoczął od bólu.

Kokczu wszedł głębiej do niewielkiej jurty i przykucnął przy obu kobietach, które odruchowo odsunęły się w tył.

– Ważniejsze, żeby wyzdrowiał – odparł Kokczu, nachylając się nad ustami Temügego, by poczuć jego oddech. Höelün wzdrygnęła się, gdy szaman zaczął dotykać zgrubienia na brzuchu jej cierpiącego syna, lecz nie przerwała badania. Wstrzymała tylko oddech, gdy Temüge jęknął przez sen.

Po chwili Kokczu zaczął potakiwać głową do swoich myśli.

– Musisz szykować się, stara matko, na śmierć syna.

Höelün z zaskakującą siłą wyrzuciła przed siebie dłoń i ścisnęła szamana za kościsty nadgarstek.

– Temüge nadwyrężył sobie jelito, szamanie. Widziałam to wiele razy, nawet u koni i owiec. Nikt od tego nie umarł.

Kokczu uwolnił się z uścisku jej drżącej dłoni. Widok strachu w jej oczach dał mu satysfakcję. To dzięki niemu zawładnie jej ciałem i duszą. Gdyby była młodą Najmanką, mógłby w zamian za wyleczenie syna domagać się jej ciała, lecz tutaj, w nowym obozie, zależało mu, by zaimponować chanowi.

– Spójrz na ten siny kolor – odparł z kamienną twarzą. – Takiej narośli nie da się wyciąć. Gdyby to był obrzęk skóry, być może udałoby mi się go wypalić, lecz w tym przypadku mamy do czynienia z chorobą, która wbiła już szpony w płuca i żołądek twojego syna, a teraz zżera go nieustannie i będzie zżerać, dopóki Temüge nie wyzionie ducha.

– Nie wiesz, co mówisz – wykrzyknęła Höelün, choć w jej oczach zaperliły się łzy.

Kokczu opuścił wzrok, by pod powiekami ukryć błysk tryumfu.

– Chciałbym się mylić, matko, ale widziałem już podobne przypadki. Takie zwyrodnienia są niezwykle żarłoczne i nie spoczną, dopóki nie sczeźnie ich ofiara, a one razem z nią. – Szaman ścisnął opuchliznę, by lepiej zademonstrować sens swej wypowiedzi.

Temüge zatrząsł się w męczarniach i zachłysnął własnym oddechem.

– Kim jesteś? – krzyknął rozbudzony. Z trudem łapał powietrze. Chciał usiąść, lecz już przy pierwszej próbie zakrzyknął z bólu i opadł na wąskie łóżko, a gdy jego oczy spotkały się z badawczym spojrzeniem Kokczu, spurpurowiał, podciągając na siebie koc, żeby przykryć nagość.

– Temüge, to szaman. Wyleczy cię – uspokajała go Höelün, wycierając pot, który na nowo wystąpił na jego ciele. Po chwili Temüge zaczął oddychać bardziej miarowo i wyczerpany nieustannym cierpieniem ponownie pogrążył się we śnie. Również atmosfera napięcia – jeśli nie strachu – jaką Kokczu wniósł do ich domu, jakby odrobinę zelżała.

– Jeśli sytuacja jest beznadziejna, to dlaczego tu jesteś, szamanie? Inni chorzy potrzebują cię bardziej. – Höelün nie potrafiła ukryć gorzkiej nuty w swoim głosie, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo cieszy ona Kokczu.

– Dwa razy w życiu walczyłem z chorobą, która zżera twojego syna, rytuałem wyjątkowo mrocznym i niebezpiecznym zarówno dla szamana, jak i cierpiącego. Mówię ci o tym, byś nie rozpaczała, lecz z drugiej strony, niemądrze byłoby żywić nadzieję na wyzdrowienie. Najlepiej, jeśli uznasz go za zmarłego, a jeśli uda mi się go wyrwać z ramion śmierci, będziesz mieć wielki powód do radości.

Gdy Höelün spojrzała w oczy szamana, wstrząsnął nią dreszcz grozy. Mimo że na skórze mężczyzny nie dostrzegała ani śladu krwi, wyraźnie wyczuwała na nim jej zapach. Już na samą myśl, że taki brudas dotknie jej pięknego syna, zaciskały się jej pięści, lecz była bezsilna w obliczu groźby śmierci chłopaka.

– A co ja mam robić? – wyszeptała.

Szaman siedział przez chwilę nieruchomo, zbierając myśli.

– Będę musiał użyć całej swej mocy, by sprowadzić duchy na twojego syna. W tym celu potrzebuję dwóch kóz: pierwszej użyję do usunięcia narośli, po czym obmyję go krwią drugiej. Mam wszystkie potrzebne zioła, więc jeśli wystarczy mi sił …

– A co, jeśli ci się nie uda? – przerwała nagle Börte.

Kokczu wziął głęboki oddech. Jego wargi zadrżały.

– Jeśli siły opadną ze mnie już na początku śpiewu, przeżyję. Jeśli zaś duchy dopadną mnie w jego końcowym stadium, to ujrzysz, jak uchodzę wyrywany z ziemskiej powłoki. Ciało pożyje jeszcze przez jakiś czas, lecz bez duszy stanie się pustą skorupą. To nie mrzonki, stara matko.

Mimo wszystko Höelün nie potrafiła mu do końca zaufać. Słowa szamana może i brzmiałyby dość wiarygodnie, gdyby nie te oczy, nieustannie świdrujące rozmówcę, badające reakcję na jego słowa.

– Przyprowadź dwie kozy, Börte – rozkazała starsza kobieta.

Na zewnątrz panował mrok. W oczekiwaniu na powrót Börte, Kokczu zaczął wycierać piersi i brzuch Temügego. Gdy włożył w jego usta palce, młodzieniec ponownie się obudził i z przerażenia otworzył szeroko oczy.

– Leż spokojnie, chłopcze. Pomogę ci, jeśli tylko starczy mi sił – zapewniał Kokczu. Nawet nie obejrzał się, gdy Börte przyprowadziła i postawiła u jego boku dwie beczące kozy, skupiając całą swą uwagę na chorym.

Wyciągnął zza pazuchy cztery mosiężne miski i powoli, jak nakazywał rytuał, położył je u swych stóp. Do każdej z nich wsypał odrobinę szarego proszku, a następnie odpalił od pieca świecę. Wkrótce jurta wypełniła się kłębami gęstego szarawego dymu. Kokczu oddychał głęboko, pełnymi płucami. Höelün kaszlała, zakrywając twarz dłonią. I choć z gorąca na jej policzkach zapłonęły rumieńce, a od oparów kręciło jej się w głowie, to jednak nie miała zamiaru wyjść. Nie mogła zostawić swego syna z mężczyzną, któremu nie ufa.

Kokczu zniżył głos do szeptu i rozpoczął śpiew. Śpiewał w starym, niemal już zapomnianym języku swego ludu. Höelün rozsiadła się wygodnie, wsłuchując się w słowa uzdrowicieli i szamanów, które pamiętała z czasów młodości. Jednak te same dźwięki przywołały u Börte zgoła inne, mroczne wspomnienie krwawej nocy sprzed lat. Usłyszała je wtedy od owładniętego szałem zabijania męża, który zmuszał ją, by jadła kawałki upieczonego serca. Był to język krwi i okrucieństwa, pozbawiony wszelkich odniesień do dobroci czy miłości, doskonale przystosowany do życia na zimowym stepie. W miarę upływu czasu ciało Börte coraz bardziej nasiąkało unoszącymi się oparami dymu, które przyniosły jej ogólne otępienie. Z kolei potok słów wylewających się z ust szamana przywołał w jej pamięci serię krwawych obrazów. W końcu Börte zaczęła się dusić.

– Uspokój się, kobieto! – warknął Kokczu, posyłając jej wściekłe spojrzenie. – Bądź cicho i czekaj na duchy. – Raptem rytualny śpiew urósł na sile i żarliwości, a powtarzane w kółko słowa wprawiły zebranych w hipnotyczny trans. Rozległo się żałosne beczenie pierwszej z kóz, którą szaman trzymał nad Temügem, wpatrując się w oczy przerażonego młodzieńca. Po chwili wyjął nóż i podciął jej gardło, pozwalając by gorąca krew spływała na ciało syna Höelün. Temüge krzyknął, zaskoczony niespodziewanym uczuciem ciepła, lecz uspokoił się, gdy tylko matka delikatnie położyła mu dłoń na ustach.

Po chwili Kokczu upuścił dogorywającą kozę na podłogę. Śpiewał teraz szybciej i z zamkniętymi oczami sięgnął w kierunku obrzęku. Ku jego zdziwieniu młodzieniec początkowo w ogóle nie zareagował. Krzyknął z bólu dopiero wtedy, gdy szaman mocno ścisnął nabrzmiałe – choć niewidoczne, bo zalane kozią krwią – jelito, które następnie przekręcił gwałtownym ruchem i wepchnął z powrotem do brzucha chłopaka. Umiejętności tej nauczył się od ojca. Pamiętał wrzaski leczonych przez niego mężczyzn i kobiet, na które stary szaman czasami reagował równie głośnym wybuchem gniewu, a wtedy jego ślina spływała wprost w otwarte usta nieszczęśnika. Rytuały odprawiane przez ojca Kokczu przenosiły cierpiących w obszary daleko poza granicami ich wytrzymałości, pozwalając im zatracić się w obłędnym transie, a jednocześnie uwierzyć. Kokczu wiedział, że to właśnie w takich chwilach agonii pomieszanej z wiarą obumierają nawet najohydniejsze tumory. Duchy czasami nagradzają tych, którzy potrafią bezgranicznie oddać się szamanowi.

* * *

Wykorzystywanie praktyk szamańskich do uszkiwania młodego człowieka z rozdartym brzuchem to zachowanie co prawda pozbawione honoru, ale za to mogące przynieść nieocenione wręcz korzyści. Temüge, jako brat chana, stałby się niezwykle ważnym sojusznikiem. Kokczu przypominał sobie słowa ojca, który przestrzegał go przed uciekaniem się w kontaktach z duchami do kłamstw i podstępów. Stary szaman nigdy nie rozumiał przemożnego uroku władzy. Gdy duchy wyczuwają gdzieś wiarę, krążą wokół niej niczym insekty wokół padliny. Jeśli więc w obozie chana umocni się wiara, to wzrośnie w nim również autorytet szamana.

Kokczu włożył rękę głębiej do brzucha Temügego. Śpiewał, oddychając głęboko i przewracając oczami. W końcu wykonał gwałtowny ruch i z okrzykiem tryumfu wyciągnął ukryty przed oczami zebranych kawałek cielęcej wątroby, który wydawał się poruszać w jego dłoni. Börte i Höelün cofnęły się z obrzydzeniem.

Nie przerywając śpiewu, Kokchu przyciągnął ku sobie drugą kozę – podobnie jak w przypadku pierwszej, na nic się zdały jakiekolwiek próby oporu, nie pomogło nawet wbicie mocnych zębów w knykcie oprawcy – i wepchnął obrzydliwy strzępek mięsa prosto w gardziel zwierzęcia. Następnie zacisnął dłoń na poruszającym się przełyku i posuwistym ruchem w dół skierował skrawek wątroby prosto do żołądka wstrząsanej dławiącymi spazmami ofiary. Wreszcie zwolnił uścisk.

– Trzymajcie ją z dala od innych zwierząt – wydyszał. – Inaczej narośl odżyje, a wtedy może wrócić do twojego syna. – Kokczu uważnie przyglądał się kobietom. Po nosie spływał mu pot. – Najlepiej spalić kozę na popiół, a już na pewno nie wolno zjadać jej zarażonego mięsa. Pamiętajcie o tym. Nie mam siły na kolejny rytuał.

Udał, że opuściły go wszelkie siły i osunął się bez życia na podłogę; dyszał tylko niczym pies w skwarny dzień.

– Ból ustał – rozległ się zdumiony głos Temügego. – Trochę piecze, ale to nic w porównaniu z tym, co było. – Höelün nachyliła się nad synem. Gdy dotknęła miejsca, w którym jeszcze przed chwilą sterczało wystające z brzucha jelito, do uszu Kokczu dobiegł stłumiony okrzyk młodzieńca. – Skóra jest cała – rzekł Temüge; a ponieważ w jego głosie pobrzmiewał zachwyt, Kokczu otworzył oczy i podniósł się do pozycji siedzącej. Przymrużywszy powieki, patrzył przytępionym wzrokiem przez unoszący się w powietrzu dym.

Jego długie palce wyszukały w kieszeni chałatu koński włos – długi, poskręcany, utytłany zakrzepłą krwią.

– To zaklęte włosie uchroni ranę przed złymi mocami – rzekł.

Następnie, wciąż mamrocząc zaklęcia, posadził Temügego, przyłożył sztywny włos do brzucha chłopaka i jął owijać go długim, obskurnym kawałkiem materiału, który wyjął z chałatu, dopóki talizman nie zniknął pod ciasno zawiązanym opatrunkiem. Wreszcie mógł odetchnąć z ulgą. Wiedział, że teraz chore jelito pozostanie na miejscu, a przez to jego praca nie pójdzie na marne.

– Niech talizman pozostanie na miejscu aż do kolejnej fazy księżyca – rzekł znużonym głosem. – Nie pozwólcie, by odpadł wcześniej, bo wtedy narośl może powrócić. – Kokczu zamknął oczy, markując skrajne wyczerpanie. – Muszę zasnąć. Będę spał przez cały wieczór i większość jutra. Spalcie kozę, zanim wyjdzie z niej narośl. Pożyje jeszcze najwyżej kilka godzin. – Tego akurat był pewien, gdyż dodał do wątroby dość trucizny, by zabić dorosłego mężczyznę. Wiedział, że zdrowa koza mogłaby wzbudzić podejrzenia.

– Dziękuję ci za pomoc – zaczęła Höelün. – Trudno mi to wszystko pojąć …

Kokczu posłał jej zmęczony uśmiech.

– Chciałabyś wszystko pojąć w jeden wieczór? Ja zacząłem dochodzić do wprawy dopiero po dwudziestu latach nauki. Teraz, gdy usunąłem narośl z ciała twojego syna, będzie szybko wracał do zdrowia. – Przerwał na chwilę, by zebrać myśli. Nawet jeśli nie znał Höelün zbyt dobrze, wiedział że opowie o wszystkim Czyngisowi. Chciał mieć co do tego stuprocentową pewność. – Muszę cię ostrzec, byś nikomu nie mówiła o tym, co widziałaś. W niektórych plemionach wciąż zabija się tych, którzy uprawiają starą magię, postrzeganą jako zbyt niebezpieczną. – Wzruszył ramionami. – Cóż, coś w tym jest. – Teraz już nie miał wątpliwości, że do rana cały obóz będzie huczał o cudownym uzdrowieniu Temügego. Pojawią się prośby o talizmany chroniące przed chorobą, przekleństwem bądź wrogiem. Ci, którzy je otrzymają, będą przynosić pod jego jurtę mleko i mięso. Będzie miał nad nimi władzę, będzie wzbudzał respekt i strach. Pragnął, by się go bali, bo wtedy oddaliby mu wszystko. Cóż z tego, że w rzeczywistości nie ocalił życia chłopaka? Ważne, żeby ludzie w to uwierzyli i o tym pamiętali. Kokczu wrzucił do wody kamień, by na jej powierzchni daleko rozeszły się fale.

* * *

Nad obozowiskiem wstał księżyc. Czyngis ulokował się wraz ze swoimi generałami w wielkiej jurcie. To był ciężki dzień dla wszystkich, ale ponieważ chan nie spał, jego ludzie również nie mogli się położyć. Nazajutrz będą ziewać i pocierać zaczerwienione oczy. Za to Czyngis wydawał się równie rześki, co nad ranem, gdy powitał grupę dwustu mężczyzn i kobiet z tureckiego plemienia zamieszkującego tereny położone daleko na północnym zachodzie. Przybyli, mimo że rozumieli zaledwie kilka słów z języka mongolskiego chana.

– Codziennie przybywa ich więcej – rzekł Czyngis, patrząc z dumą na mężczyzn, którzy walczyli u jego boku od pierwszych dni, gdy nie miał nic prócz własnego rozumu i trzech braci.

Do druhów chana należeli Arsłan – dziś pięćdziesięcioletni mężczyzna, postarzały przez długie lata wojny – oraz jego syn Dżelme. Obaj pozostali lojalni przez lata trudu i znoju, za co w nagrodę otrzymali żony i bogactwa. Czyngis skinął głową płatnerzowi, którego uczynił swoim generałem, rad że widzi go wyprostowanym jak struna.

Temüge nie uczestniczył w zebraniach, nawet gdy był zdrowy. Najmłodszy brat, jako jedyny z rodzeństwa nie potrafił obmyślać strategii. Czyngis kochał go, lecz nie mógłby powierzyć mu roli dowódcy. Potrząsnął głową, by odpędzić rozbiegane myśli. Jego także dopadło zmęczenie, lecz nie dał tego po sobie poznać.

– Przybysze z niektórych plemion nigdy nie słyszeli o Kinach – podjął Kacziun. – Ci, którzy dołączyli do nas dziś rano, noszą stroje, jakich w życiu nie widziałem. To nie Mongołowie.

– Może masz rację – odparł Czyngis – ale chcę, żeby czuli się tu jak u siebie. Niech najpierw wykażą się w walce, potem będziemy ich osądzać. Nie są Tatarami ani innymi odwiecznymi wrogami naszych ludzi i przynajmniej nie będę musiał rozsądzać żadnego sporu sięgającego kilkanaście pokoleń wstecz. Potrzebujemy ich. – Chan pociągnął łyk kumysu ze zwyczajnej glinianej czarki, cmokając na gorycz napoju. – Uważajcie na siebie, bracia. Ci ludzie do nas dołączyli, bo wiedzą, że w przeciwnym razie możemy ich zniszczyć. Nie ufają nam. Wielu z nich zna tylko moje imię i nic więcej.

– Postawiłem swoich ludzi przy każdym ognisku – odparł Kacziun. – Na takich zgromadzeniach zawsze znajdą się jacyś spiskujący szubrawcy. Nawet teraz, gdy rozmawiamy, wokół toczą się tysiące rozmów o nas, ale nie umkną mi żadne szepty. W razie potrzeby dobrze wiem, co mam robić.

Czyngis skinął głową, dumny z brata. Kacziun wyrósł na postawnego mężczyznę z szerokimi barami, które zawdzięczał latom praktyki w strzelaniu z łuku. Obu braci łączyła wyjątkowa więź. Podobnej Czyngis nie dzielił nawet z Kasarem.

– Jednak gdy idę przez obóz, mam wrażenie, że ktoś chce mi wbić nóż w plecy. Wiem, że ludzie się niepokoją, gdy tak siedzimy i czekamy, ale nie możemy ruszać dalej, dopóki nie zjawią się pozostali. Już choćby sami nieocenieni Ujgurzy. Ci, którzy już tu dotarli, mogą próbować wystawiać nas na próbę, więc miejcie oczy i uszy otwarte i nie pozwólcie, by umknęła wam żadna zniewaga. Ufam waszej ocenie, nawet jeśli mielibyście złożyć u moich stóp tuzin głów.

Generałowie spojrzeli po sobie bez uśmiechów. Na każdego mężczyznę, którego sami sprowadzili na wielką równinę, przypadało dwóch nowych przybyszy. Ich przewaga polegała na tym, że żaden z najpotężniejszych nawet chanów nie wiedział, na ile może im zaufać. Gdyby ktoś obcy czaił się w cieniu czarnej góry, zobaczyłby jedną wielką armię i do głowy by mu nie przyszło, że składa się ona ze stu bardzo różnych i nieufnych wobec siebie frakcji.

W końcu Czyngis ziewnął.

– Idźcie spać, bracia – rzekł znużony. – Świt już blisko. Będzie trzeba poszukać nowego miejsca na wypas dla stad.

– Zajrzę do Temügego, zanim się położę – zaproponował Kacziun.

Czyngis westchnął.

– Miejmy nadzieję, że Ojciec Niebo przywróci go do zdrowia. Nie mogę utracić jedynego rozsądnego brata.

Kacziun parsknął, otwierając drzwi jurty. Gdy wszyscy już wyszli, Czyngis wstał i rozmasował zesztywniały kark. Czas wracać do rodzinnej jurty tuż obok, choć wiedział, że po raz kolejny zastanie swoich synów śpiących i nikt się nie dowie, że wrócił do domu.

ROZDZIAŁ 2

Czyngis przyglądał się młodszemu bratu z niepokojem. Temüge od samego rana opowiadał wszystkim wokół, jak to wyleczył go Kokczu. W obozowisku, mimo jego rozmiaru, wieści rozchodziły się z szybkością błyskawicy. Do południa będzie już o tym huczeć wśród wędrowców, którzy nie dotarli jeszcze na równiny.

– Więc skąd wiesz, że nie był to kawałek twojego jelita? – zapytał Czyngis, cały czas uważnie przyglądając się bratu. Temüge wydawał się jakby wyższy niż zwykle. Jego twarz rozjaśniało podekscytowanie połączone z czymś jeszcze. Za każdym razem, gdy wypowiadał imię Kokczu, zniżał głos niemal do szeptu. Ten objaw szacunku był dla Czyngisa irytujący.

– Widziałem, jak Kokczu wyciąga to ze mnie, bracie! Paskudztwo się wiło i kręciło jak piskorz w jego dłoni. Omal nie zwymiotowałem na ten widok. A gdy już zniknęło, zniknął też ból. – Temüge dotknął zabandażowane miejsce i się wzdrygnął.

– Chyba jednak nie całkiem – zauważył Czyngis.

Temüge wzruszył ramionami. Jego ciało wokół bandaża pokrywały żółte i fioletowe plamy, które jednak zaczynały już blednąć. – Miałem w sobie obrzydlistwo, które zżerało mnie żywcem. To tylko siniaki.

– Mówisz, że nie ma żadnego cięcia? – zapytał Czyngis z niedowierzaniem.

Temüge, na nowo podekscytowany, pokręcił głową. Dotykał chorego miejsca w ciemności przed świtem. Pod ciasnym opatrunkiem wyczuwał wciąż niezwykle wrażliwy na ból naderwany mięsień. Był pewien, że to właśnie z tego miejsca została wyrwana narośl. – On ma moc, bracie. Większą niż jakikolwiek inny szarlatan. Widziałem, co widziałem. Wiesz, że oczy nie kłamią.

Czyngis skinął głową.

– Dam mu w nagrodę klacze, owce i nową szatę. Może jeszcze dorzucę nóż i buty. Nie mogę pozwolić, by człowiek, który ocalił mojego brata, wyglądał jak żebrak.

Temüge wzdrygnął się, ogarnięty nagłymi wątpliwościami.

– Kokczu nie chciał, żeby ta historia wyszła na jaw. Jeśli go w ten sposób nagrodzisz, Czyngisie, wszyscy się dowiedzą, czego dokonał.

– I tak wszyscy już wiedzą – odparł Czyngis. – Kacziun opowiedział mi o tym o świcie, a potem jeszcze trzech innych ludzi przyszło z tą samą historią. W tym obozie nie ma tajemnic. Powinieneś o tym wiedzieć.

Temüge skinął głową do własnych myśli.

– W takim razie Kokczu nie może mieć mi tego za złe, a jeśli nawet, to i tak musi mi wybaczyć. – Zawahał się. Przenikliwe spojrzenie brata napawało go zdenerwowaniem. – Jeśli pozwolisz, chciałbym się od niego uczyć. Myślę, ze przyjąłby mnie na ucznia. Jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnąłem poznać …. – przerwał pod piorunującym spojrzeniem Czyngisa.

– Miałem nadzieję, że do nas dołączysz, Temüge. Nie chcesz już walczyć u mojego boku?

Temüge zarumienił się i spuścił wzrok.

– Obaj dobrze wiemy, że nigdy nie zostanę wielkim dowódcą. Choćbym na głowie stawał, nie zjednam sobie ludzi, bo wszyscy mają mnie za wysoko urodzonego fajtłapę. Pozwól mi uczyć się u Kokczu. Na pewno nie odmówi, jeśli go o to poproszę.

Czyngis siedział nieruchomo, w milczeniu. Przypomniał sobie, ile razy naśmiewano się z Temügego, z jego żałosnych prób strzelania z łuku albo walki mieczem, przy których zawsze czerwienił się jak burak. Teraz zaś chłopak cały drżał, z twarzą napiętą ze strachu przed odmową chana. Temüge wyraźnie nie pasował do reszty kompanów, a Czyngis spędził wiele wieczorów ogarnięty irytacją, że chłopak jeszcze nie znalazł sobie wartościowego zajęcia. A jednak nie chciał się tak szybko z nim rozstawać. Szamani, tacy jak Kokczu, wzbudzali lęk i szacunek, a to oczywiście dobrze, lecz z drugiej strony, nie stanowili części rodziny ani też nie brali udziału w codziennym życiu plemion. Nie witano ich jak starych przyjaciół. Czyngis pokręcił lekko głową. Temüge zawsze stał z boku, bardziej jako obserwator. Być może właśnie tak miało potoczyć się jego życie.

– Pod warunkiem, że będziesz ćwiczył strzelanie z łuku i fechtunek przez dwie godziny dziennie. Daj mi słowo, że tego nie zaniedbasz, a przyzwolę na twój wybór.

Temüge skinął głową z nieśmiałym uśmiechem.

– Obiecuję. Może bardziej ci się przydam teraz jako szaman niż wcześniej, gdy niby to byłem wojownikiem.

Czyngis spojrzał na niego lodowatym wzrokiem.

– Wciąż jesteś wojownikiem, Temüge. Choć nigdy nie przychodziło ci to łatwo. Naucz się, czego chcesz od tego szamana, ale pamiętaj, że w głębi serca pozostaniesz moim bratem i synem swojego ojca.

Temüge schylił głowę, próbując ukryć napływające do oczy łzy.

– Nie zapomnę o tym – rzekł.

– W takim razie powiedz swojemu nowemu mistrzowi, by przyszedł do mnie i odebrał należną nagrodę. Obejmę go przy wszystkich moich dowódcach, by pokazać im, że jest dla mnie ważny. Mój człowiek dopilnuje, żeby traktowano cię dobrze w obozie.

Temüge ukłonił się nisko i wyszedł, zostawiając Czyngisa sam na sam ze skołatanymi myślami. Wydawać by się mogło, że chłopak z czasem zahartuje się i dołączy do oddziału braci, a tymczasem zjawił się jakiś okropny szaman, który przypadł mu do gustu. Czyngis westchnął. Cóż, może to i lepiej. W końcu Kokczu wyleczył Temügego w niezwykły sposób. Przypomniał sobie, jak niegdyś szaman przebił się mieczem, nie roniąc przy tym choćby kropli krwi. Słyszał, że i w państwie Kin znajdują się tacy, którzy parają się magią, więc trzeba im stawić czoła. A jednak nie takie miał plany wobec młodszego brata.

* * *

Kasar przechadzał się po obozowisku, zadowolony z panujących w nim hałasu i krzątaniny. Co rusz wyrastały nowe jurty, a wśród nich głębokie doły kloaczne, wykopane z rozkazu Czyngisa. Przy takiej liczbie mężczyzn, kobiet i dzieci codziennie borykano się z nowymi problemami, ale Kasar nie miał ochoty zaprzątać sobie głowy szczegółami. Co innego Kacziun, który skwapliwie podejmował nowe wyzwania. Teraz organizował grupę pięćdziesięciu mężczyzn do kopania dołów i pomocy przy stawianiu jurt. Kasar przyglądał się dwóm z nich, którzy wznosili namiot przeznaczony do ochrony nowych brzozowych strzał przed deszczem. Co prawda wielu wojowników wykonywało własne strzały, lecz w tej chwili armia potrzebowała ogromne ich ilości. Z polecenia Kacziuna w jurtach uwijały się kobiety i dzieci, przytwierdzając pióra do drzewc, a następnie układając całość w wiązki po pięćdziesiąt sztuk. Te z kolei trafiały do kuźni, gdzie przez całą noc wykuwano groty. Codziennie o świcie pojawiały się też nowe łuki, które należało potem przetestować na strzelnicach.

Ku radości Kasara cały obóz tętnił życiem i pracą. Uśmiechnął się, gdy z oddali usłyszał głośny płacz noworodka. Szedł jedną z wielu wydeptanych do gołej ziemi ścieżek. Próbował wyobrazić sobie olbrzymie wzory, jakie pozostawią one na rozległej równinie, gdy obozowisko opustoszeje.

Pogrążony w błogich myślach, początkowo nie zauważył siedmiu mężczyzn szamoczących się nieporadnie z opornym ogierem. Kasar skrzywił się na widok jednego z nich, który otrzymał potężny cios kopytem w brzuch, a teraz leżał na ziemi, zwijając się z bólu. Młody, potężnie umięśniony ogier nie dawał za wygraną mimo powrozów, którymi go spętano. Gdyby udało im się przewrócić zwierzę i skrępować mu nogi, mogliby bezpiecznie przystąpić do kastracji. Kasar uśmiechnął się tylko, pokręcił głową i ruszył dalej.

Gdy przechodził obok, rozjuszony ogier prychnął ze złości i stanął dęba, zbijając z nóg jednego z mężczyzn, a przy okazji następując Kasarowi na stopę. Kasar krzyknął z bólu, na co natychmiast zareagował stojący najbliżej niego mężczyzna i zdzielił go w twarz wierzchem dłoni.

Kasar wpadł w szał niczym nieustępujący furii spętanego zwierzęcia i wymierzył tamtemu potężny cios z pięści. Oszołomiony mężczyzna zachwiał się, a pozostali natychmiast wypuścili z rąk powrozy. W ich oczach zapłonął gniew. Nieoczekiwanie oswobodzony koń rzucił się do ucieczki i pocwałował ze spuszczonym łbem przez obóz. Na jego rżenie odpowiedział chór pozostałych rumaków w stadzie. Kasar stał naprzeciwko siedmiu wściekłych mężczyzn, lecz nie odczuwał strachu, wiedząc, że rozpoznają jego zbroję.

– Jesteście Wojelami – spróbował przełamać napięcie. – Dopilnuję, by złapano i przyprowadzono waszego konia.

Mężczyźni nie odpowiedzieli i tylko wymienili między sobą spojrzenia. Kasar doszukał się między nimi podobieństwa i po chwili zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z synami chana Wojelów. Ich ojciec zjawił się w obozie zaledwie kilka dni wcześniej, sprowadzając ze sobą członków rodziny, jak również pięciotysięczną armię. Mówiono, że ma wybuchowy charakter i łatwo urazić jego dumę. Wyglądało na to, że te same cechy odziedziczyli synowie chana.

Kasar przez chwilę miał nadzieję, że pozwolą mu odejść bez walki, lecz wkrótce zrozumiał, że się myli. Najbardziej do bijatyki palił się ten, na którego policzku wyrósł wielki siniak od ciosu Kasara.

– Jakim prawem się wtrącasz? – rzucił inny. Bracia usiłowali zamknąć Kasara w ciasnym kręgu, tymczasem wszędzie wokół ucichł zgiełk. Całe zajście rozgrywało się na oczach wielu rodzin i Kasar zrozumiał, że nie będzie mógł się wycofać. Przyniósłby wstyd Czyngisowi, a może nawet podważyłby jego autorytet jako dowodzącego obozem.

– Chciałem przejść – wycedził przez zaciśnięte zęby, gotując się do konfrontacji. – Gdyby nie wasz krewki braciszek, mielibyście już ogiera na ziemi. Następnym razem najpierw zwiążcie mu nogi.

Jeden z najroślejszych braci splunął pod nogi Kasara, który natychmiast zacisnął pięści.

– Co tu się dzieje? – rozległ się raptem czyjś głos i cała grupa znieruchomiała. Kasar przyjrzał się starszemu mężczyźnie, z rysów twarzy do złudzenia przypominającemu jego przeciwników. Z całą pewnością był to nikt inny, jak chan Wojelów. Rad nierad Kasar skłonił głowę. Dopóki nikt jeszcze nie sięgnął po klingę, lepiej ojcu tej zgrai okazać szacunek.

– Jesteś bratem człowieka, który każe się nazywać Czyngisem – podjął chan – lecz teraz znalazłeś się na terenie obozu Wojelów. Dlaczego rozgniewałeś moich synów i zmarnowałeś ich pracę?

Kasar posiniał ze złości. Nie miał wątpliwości, że Kacziun został poinformowany o zajściu i posiłki są już w drodze, ale chwilowo uznał, że w pojedynkę nie warto zaogniać konfliktu, zwłaszcza że chan Wojelów wyraźnie dobrze się bawił. Z pewnością obserwował wszystko od początku. Kasar postanowił więc trzymać nerwy na postronku, po czym zwrócił się się do chana głośno i wyraźnie:

– Oddałem cios za cios. Nie ma potrzeby przelewać za to krwi.

W odpowiedzi chan wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu. Miał na zawołanie setkę znajdujących się w pobliżu wojowników, nie mówiąc już o tym, że jego synowie gotowali się, by nauczyć pokory pyszałka, który wszedł im w drogę.

– Mogłem spodziewać się takiej odpowiedzi. Sam wiem, jak trudno nieraz przełknąć dumę. Niemniej jednak ta ziemia należy do Wojelów, a ty jesteś intruzem.

Kasar ukrył gniew za kamiennym wyrazem twarzy wojownika.

– Mój brat rozkazał jasno – rzekł. – Podczas zgromadzenia wszystkie plemiona mogą korzystać z naszych ziem. To nie ziemia Wojelów.

Chan znieruchomiał, podczas gdy jego synowie zaczęli coś między sobą mamrotać.

– A ja mówię, że jest, i nie widzę nikogo wyższego rangą, kto mógłby podważyć moje słowo. Ty zaś zasłaniasz się autorytetem brata.

Kasar powoli wciągnął powietrze. Powołanie się na Czyngisa zakończyłoby całą sprawę. Chan Wojelów nie był głupcem, by zadzierać z człowiekiem dowodzącym tak potężną armią, a jednak przyglądał się bacznie młodszemu bratu Temudżyna jak jadowity wąż czekający na stosowną chwilę do ataku. Kasar zastanawiał się, czy to poranne spotkanie z braćmi szamoczącymi się z dzikim ogierem aby na pewno było dziełem przypadku. W końcu zawsze znajdą się jakieś grupy spiskowców zdecydowanych wystawić na próbę chana, który ma ich poprowadzić na wojnę. Potrząsnął głową, by uporządkować myśli. Kacziun lubował się w rozmaitych gierkach politycznych, lecz on sam wolał trzymać się z daleka zarówno od tego typu manipulacji, jak i bufonady, jaką zaprezentowali chan i jego synowie.

– Nie będę przelewał krwi – Kasar dostrzegł w oczach chana iskierkę tryumfu – ale też nie muszę chować się za bratem. – Przy tych słowach trzasnął pięścią w podbródek najbliżej stojącego mężczyznę i powalił go na ziemię.

Pozostali, rycząc, natychmiast ruszyli z odsieczą, niemal jednocześnie rzucając się na niesfornego intruza. Na głowę i ramiona Kasara posypały się ciosy, lecz on cofnął się nieco, zaparł się mocno na nogach i grzmotnął najbliższego przeciwnika w twarz, czując, jak pod siłą uderzenia łamie mu się nos. Kasar lubił walkę na pięści, zresztą jak każdy mężczyzna, który dorastał wśród braci, lecz w sytuacji tak dużej przewagi liczebnej przeciwnika szanse na wygraną miał bliskie zera. Niemal upadł pod gradem potężnych ciosów w głowę – raz po raz odskakiwała w tył – oraz tułów. Tę ostatnią część ciała przynajmniej chronił pancerz, więc dopóki Kasar trzymał się na nogach, dopóty mógł robić uniki, odparowywać ciosy i starać się kontratakować na wszelkie dostępne mu sposoby.

Raptem jeden z braci złapał go za pas i powalił na ziemię. Kasar jął rozpaczliwie wierzgać nogami, aż w końcu trafił i usłyszał jęk. W odpowiedzi sam musiał zasłonić głowę przed buciorami napastników. Gdzie, na wszystkie duchy, podział się Kacziun? Kasarowi napuchły usta i z nosa puściła się krew. Szumiało mu w głowie od kopniaka w prawe ucho. Jeszcze trochę, a dozna trwałego urazu.

Nagle poczuł na sobie ciężar kogoś, kto usiadł na nim okrakiem, próbując odciągnąć jego dłonie od twarzy. Kasar przyglądał się mu uważnie spomiędzy palców, czekając na właściwy moment, i kciukiem dźgnął napastnika w oko. Ten co prawda odturlał się z wrzaskiem – Kasar miał nadzieję, że łapserdak już nigdy nie będzie widział na to oko – lecz w rezultacie kopanie jedynie przybrało na sile.

Wtem w pobliżu rozległ się krzyk bólu. Bracia na krótką chwilę odstąpili od Kasara, co pozwoliło mu nieco ochłonąć. Zobaczył, że do oprawców przyskoczył jakiś nieznajomy, powalając jednego uderzeniem z pięści, drugiego zaś częstując kopniakiem w kolano. Potrafił zadawać potężne ciosy, choć zdawało się, że dopiero co wszedł w wiek męski. Kasar uśmiechnął się do niego pokiereszowanymi ustami, lecz mimo wszelkich starań nie zdołał stanąć na nogach.

– Natychmiast przestańcie! – rozległ się nagle znajomy głos. Na moment w umyśle Kasara rozbłysła iskierka nadziei, lecz szybko zgasła, gdyż okazało się, że Temüge przybył z odsieczą w pojedynkę, miast zabrać ze sobą tuzin pomocników. Teraz zaś rzucił się prosto w skotłowaną masę i nawet zdołał na chwilę odepchnąć jednego z synów chana Wojelów.