Neron. Neron - Conn Iggulden - ebook

Neron. Neron ebook

Conn Iggulden

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rzym nie spłonął w jeden dzień…

Najnowsza powieść Conna Igguldena, autora licznych bestsellerów, to rzecz o Neronie – jednym z największych tyranów w historii świata.

Matka i dziecko są zmuszeni przetrwać na krwawym rzymskim dworze. Cesarz Tyberiusz skazuje zdrajcę i jego rodzinę na śmierć. W następnej kolejności jego przyjaciół. Taka jest rzymska sprawiedliwość. W tle tych krwawych zdarzeń rodzi się dziecko. Jego matką jest Agrypina, prawnuczka cesarza Augusta. Cesarska krew ich jednak nie chroni. Im bliżej samego serca imperium, tym bardziej jest się narażonym na intrygi i niebezpieczeństwa w walce o władzę. Jeden nieopatrzny krok może zakończyć się wygnaniem, więzieniem, a nawet egzekucją. Albo utratą syna. Agrypina wie jednak, że nawet w najmroczniejszych momentach kryją się możliwości. Jej syn jest dla niej wszystkim – może sprawić, by stał się ucieleśnieniem Rzymu, tym, przed którym wszyscy będą musieli ugiąć karku. Najpierw jednak oboje muszą przeżyć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 473

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Polecamy

TEGO AUTORA POLE­CAMY RÓW­NIEŻ:

SERIĘ „ATEŃ­CZYK”

BRAMY ATEN

PRO­TEK­TOR

SERIĘ „ZŁOTY WIEK”

LEW

IMPE­RIUM

W PRZY­GO­TO­WA­NIU DRUGI TOM TRY­LO­GII „NERON”

TYRAN

Dla Jetti Fein­tuch, która pozwo­liła mi prze­czy­tać ostat­nią, nie­pu­bli­ko­waną książkę swego ojca

Cesar­stwo rzym­skie, I w. n.e.
Rzym, 41 n.e.

CZĘŚĆ I

AD 37

1

Świa­tło tego dnia nie­po­ko­iło odmien­no­ścią, bo słońce zawi­słe tuż nad hory­zon­tem uży­czyło mu barwy przy­bru­dzo­nego złota, jaką się widuje jedy­nie o świ­ta­niu. Czarne chmury nad wzgó­rzami obrzmiały, upodob­nia­jąc się do mon­stru­al­nej, łap­czy­wej dłoni wyraź­nie gotu­ją­cej się do prze­mocy. W ostat­nich chwi­lach poprze­dza­ją­cych jej atak mał­żon­ko­wie stali twa­rzami do sie­bie, w staj­niach.

Ośle­piony upior­nym słoń­cem Gne­jusz mru­żył oczy. Zna­lazł sobie zaję­cie przy trze­cim koniu, któ­rego wcze­śniej wypro­wa­dził ze stajni, by skom­ple­to­wać zaprzęg do jego wyści­go­wej kwa­drygi. Pierw­sze dwa par­skały i pry­chały, już umo­co­wane rze­mie­niami do dyszla. Całe oprzy­rzą­do­wa­nie ważyło nie wię­cej niż małe dziecko. Rydwan został poma­lo­wany na czarno i złoto, a przy jego budo­wa­niu rze­mieśl­nicy posta­rali się, by ująć cię­żaru każ­dej czę­ści. Nikt na całym świe­cie nie był w sta­nie go dogo­nić, gdy Gne­jusz, potrzą­sa­jąc z całej siły lej­cami, przy­mu­szał czwórkę koni do galopu.

Trzeci koń był pło­chliwy i usi­ło­wał sta­nąć dęba. Gne­jusz pac­nął go bru­tal­nie po chra­pach, nie miał czasu na te jego wygłupy. Konie to zwie­rzęta zaprzę­gowe. I durne. Ten się go bał – i nie dzi­wota, wszak mógł stra­cić pano­wa­nie nad sobą. Musiał go popro­wa­dzić po cia­snym okręgu, bo smyr­gał na boki i prze­bie­rał nogami, za nic nie chcąc sta­nąć spo­koj­nie w jed­nym rzę­dzie z pozo­sta­łymi końmi. Tamte dwa dobrze zgry­wały się z sobą i zresztą nazy­wały się Kastor i Pol­luks. Ofe­ro­wano mu for­tunę za samo uży­cze­nie ich do roz­płodu, ale Gne­jusz odrzu­cał te oferty. Sena­tor, któ­remu odmó­wił, wymru­czał pod nosem jakiś komen­tarz na temat jego rodziny i tydzień póź­niej Gne­jusz gościł w swym łożu mał­żonkę owego jego­mo­ścia. Uśmiech­nął się na to wspo­mnie­nie, choć nie bez gory­czy.

Upał spra­wił, że powie­trze zro­biło się wil­gotne i gęste. Zda­wało się przy­gnia­tać go, przez co gniew nara­stał w nim jak te chmury burzowe. Spoj­rzał na żonę i wie­dział, że go nie­na­wi­dzi. Choć oczy­wi­ście spo­dzie­wała się, że w razie czego sko­czy za nią w ogień.

– Zamie­rzasz tak mil­czeć? – natarła. – Niech sta­jenny zaj­mie się końmi. Wybie­rasz się do Rzymu czy nie? Jeśli uciek­niesz, Barbo, to zabi­jesz nas oboje.

Przy­ci­snęła dłoń do łona, które pozo­sta­wało jałowe przez dzie­więć dłu­gich lat mał­żeń­stwa. Myśleli, że go ni­gdy nie wypeł­nią, a jed­nak udało się. Spoj­rzał odru­chowo na to miej­sce. Potra­fiła go cza­sem owi­nąć sobie wokół palca.

– Nie nazy­waj mnie Barbo – burk­nął. – To wolno tylko przy­ja­cio­łom.

Wziął wodze od nie­wol­nika. Trzeci koń się uspo­koił i dał się wresz­cie zaprząc. Gne­jusz zacią­gnął mocno rze­mie­nie i trzy konie kiwały łbami, par­skały i rżały, gdy ze stajni wypro­wa­dzono czwar­tego. Chciały już ruszyć do biegu, podob­nie jak Gne­jusz.

Odpra­wił gestem nie­wol­nika, który przy­pro­wa­dził czwar­tego konia. Nie potrze­bo­wał pomoc­nika! Jeź­dził rydwa­nem codzien­nie, jak przy­stało czło­wie­kowi jego pro­we­nien­cji. A poza tym wie­dział, że dookoła są uszy przy­słu­chu­jące się każ­demu jego słowu. Jakby połowa mia­sta wie­działa o moich inte­re­sach, pomy­ślał z nie­za­do­wo­le­niem. Żad­nej pry­wat­no­ści. Kolejna rzecz, któ­rej Agry­pina nie rozu­miała.

– Powin­nam tytu­ło­wać cię „panem”? – spy­tała zwod­ni­czo przy­mil­nie. – Albo może mam mówić „Salve, magi­ster”, jak do mojego men­tora? Byłam dziec­kiem, kiedy się pozna­li­śmy.

Aż się wzdry­gnęła, gdy na nią nasko­czył. Był czło­wie­kiem wiel­kiej siły fizycz­nej, ale poru­szał się z nie­zwy­kłą gra­cją. Spo­strzegł jej rumie­niec i stwier­dził, że prze­peł­nia­jący ją teraz lęk ani tro­chę nie ujmuje jej urody. Chwy­cił ją za nad­gar­stek tak mocno, że aż poczuł prze­miesz­cza­nie się kości w tym uści­sku. Był żoł­nie­rzem, ekwitą, czło­wie­kiem zamoż­nym. Wpraw­dzie miała już dwa­dzie­ścia dwa lata, ale bywały chwile, gdy na powrót sta­wała się tamtą trzy­na­sto­let­nią dziew­czynką, którą ofia­ro­wali mu jej krewni.

– Nie pro­si­łem o cie­bie, Agry­pino. To twoja matka tak umi­zgi­wała się do mojej rodziny, że aż mleko się zsia­dało, jak pamię­tam. Nie upra­wiaj więc ze mną gie­rek. Zwłasz­cza gdy się doma­gasz, bym szu­kał śmierci w twoim imie­niu. Bo możesz się prze­ko­nać, że prze­sa­dzi­łaś.

– Skoro nie chcesz zro­bić tego dla mnie, zrób to dla tego dziecka we mnie.

Ujęła go za rękę i przy­ci­snęła ją do swego obrzmia­łego łona, prze­sad­nie mocno. Ta kobieta ma w sobie sza­leń­stwo, pomy­ślał. Zasta­na­wiał się, czy dziecko w ogóle prze­żyje matkę. Kiedy poczuł kop­nię­cie w łonie, odsu­nął się odru­chowo.

– Wiesz, co się sta­nie, żono, jeśli wjadę via Appia do Rzymu? Wiesz, co zrobi Sejan?

– Wiem, co zrobi, jeśli uciek­niesz – odparła.

Była bar­dzo blada. Strasz­li­wie pra­gnął, by choć raz objęła go ramio­nami, by dała jakiś znak, że jesz­cze coś do niego czuje. Z pew­no­ścią byłoby wtedy łatwiej. Matka powie­działa mu, że z cza­sem Agry­pina nauczy się go kochać, ale to oka­zało się nie­prawdą. Nie tylko się go bała, ale też wciąż trak­to­wała z pogardą. Gne­jusz nie doświad­czał ani miło­ści, ani życz­li­wo­ści ze strony poło­wicy. I prze­peł­nia­jący go gniew nie dawał pocie­chy.

– Gne­ju­szu? – mówiła dalej. – Sejan jest w Rzy­mie gło­sem cesa­rza. Jeśli uciek­niesz, ogłosi, że jesteś wyjęty spod prawa. Zabie­rze ci wszystko: zie­mię, kopal­nie, ten dom. Mnie. Dziecko i ja nie będziemy mieli żad­nej ochrony. Jak długo się utrzy­mamy, skoro pre­fek­tem Rzymu jest nasz wróg?

Gne­jusz pręd­kimi ruchami umo­co­wał wodze do karku ostat­niego konia. Wszyst­kie cztery zadarły teraz łby; czuły, że może zdążą ruszyć do biegu, nim roz­pęta się burza. Miały w sobie tyle mocy, że aż serce zaczęło mu bić szyb­ciej. Był gotów do odjazdu, a jed­nak stał tam, patrząc na wykwi­ta­jącą bły­ska­wicę, i sły­szał huk pio­runa, tak potężny, że wypeł­nił cały świat. Pod­niósł wzrok, wdy­cha­jąc powie­trze, które jakby nabrało życia. Dął wicher i zro­biło się chłod­niej niż w ostat­nich tygo­dniach. Z całą pew­no­ścią nad­cią­gała burza, kata­klizm. Zie­mia dopo­mi­nała się tego.

– Wiesz, Agri, że jestem tylko naj­młod­szym synem. Ni­gdy nie mia­łem szans na ode­gra­nie jakiejś waż­nej roli. Jestem wnu­kiem Marka Anto­niu­sza i to wszystko. Biorę udział w wyści­gach rydwa­nów i doglą­dam swo­ich wło­ści, ale nie zagra­żam ludziom takim jak Sejan albo cesarz. Moja rodzina jest majętna, i ow­szem, chcieli połą­czyć nasz ród z boską krwią Augu­sta, ale nic ponadto! A potem Tybe­riusz odda­lił się na Capri i ten Sejan… – Zaci­snął lejce w gar­ści. – Sejan spoj­rzał na tych kilku jesz­cze zagra­dza­ją­cych mu drogę i jął się ich pozby­wać.

– Nie wiesz tego – zapro­te­sto­wała jego żona.

Gne­jusz spoj­rzał na nią z nie­do­wie­rza­niem. Wypo­wie­dział się i to powinno zamknąć roz­mowę. Inni mężo­wie nie musieli zno­sić takich imper­ty­nen­cji. A tym­cza­sem jego żona zawsze chciała mieć ostat­nie słowo. Przy­tknął czoło do koń­skiego barku. Skoń­czył trzy­dzie­ści dzie­więć lat. Z Agry­piną oże­nił się w wieku lat trzy­dzie­stu i dotąd zawsze widział w niej tamtą małą dziew­czynkę. I może już zawsze miał ją taką widzieć.

– Aż taka jesteś ślepa? – wybuchł znie­nacka. – Cesarz Tybe­riusz wie tyle tylko, ile Sejan pozwala mu wie­dzieć. Rozu­miesz choć to? Od śmierci syna ten pod­stępny stary pająk zako­pał się na swej wyspie, zdjęty żałobą wyco­fał się z życia. A w Rzy­mie panuje wielka cisza. I jego zaufany przy­ja­ciel, ten sam uko­chany „towa­rzysz w znoju”, któ­rego zosta­wił na poste­runku, dostrzegł i wyko­rzy­stał szansę. Prze­cież to Sejan jest odpo­wie­dzialny za los twych braci, Agry­pino! To on znisz­czył Nerona oskar­że­niami. Czyż to nie dziwi, że taki zdrowy mło­dzie­niec ode­brał sobie życie? Bo niby odczu­wał taki straszny wstyd? Sama powiedz, Agry­pino. Osta­tecz­nie był twoim krew­nym. A wszak w waszej rodzi­nie nikt nie odczuwa wstydu. Mówię ci…

Urwał, nie bar­dzo wie­dząc, czy powi­nien mówić dalej, ale pogarda na jej twa­rzy kazała mu jed­nak to cią­gnąć. Pochy­lił się do niej, zni­ża­jąc głos. Nawet we wła­snym domu musiał zacho­wać ostroż­ność. Ponoć Sejan opła­cał armię agen­tów, któ­rzy zno­sili mu plotki i tajem­nice.

– Nerona oskar­żono, że jest jak kobieta dla innych męż­czyzn. Sądzisz, że Tybe­riu­sza coś takiego obcho­dzi? Prze­cież on się nurza w okru­cień­stwach… Agry­pino, mógł­bym opo­wie­dzieć ci rze­czy, od któ­rych dozna­ła­byś mdło­ści. Nie, jeśli Tybe­riusz pod­pi­sał roz­kaz wygna­nia, jeśli w ogóle go widział, to tylko na żąda­nie Sejana, który w ten spo­sób pozbył się rywala. Sły­sza­łem, że pozwo­lili twemu bratu pod­ciąć sobie gar­dło, ale on tu nie miał żad­nego wyboru, rozu­miesz?

– Nie waż się o nim mówić – odpa­ro­wała.

Cała się teraz trzę­sła, wyraź­nie jed­nak ze zgry­zoty. Gne­jusz nawykł prze­ra­żać ludzi ze swego oto­cze­nia zdol­no­ścią do sia­nia prze­mocy. Zawsze musiała się zma­gać z odru­chem oka­za­nia stra­chu w jego obec­no­ści.

Wzru­szył ramio­nami.

– Ja aku­rat nic twoim bra­ciom nie zro­bi­łem, Agry­pino. Ja tylko wzią­łem sobie za żonę kobietę, która trak­tuje mnie chłodno. To Sejan dostrzegł drogę do wła­dzy i zro­bił ze mnie jesz­cze jeden kamień, który mógłby odkop­nąć, aby nie zagra­dzał mu przej­ścia.

Zauwa­żył, że jego żona roz­gląda się dookoła, spraw­dza­jąc, czy ktoś go nie pod­słu­chuje. Zaśmiał się w głos, czu­jąc znie­nacka, jak bar­dzo mu to wszystko obrzy­dło.

– Och! Czyż­bym mówił zbyt gło­śno? – Pod­niósł głos jesz­cze bar­dziej: – Czyż­bym powie­dział, że Sejan zabił dwóch two­ich braci, jed­nego wła­sno­ręcz­nie, a dru­giego zmu­sza­jąc do śmierci gło­do­wej? Ten trzeci mógł być następny, gdyby gdzieś nie znik­nął… nie­wąt­pli­wie strze­gąc swej głowy. Jak on się zwie? A tak, Gajusz Juliusz Cezar. Podob­nie jak Neron Cezar i Dru­zus Cezar. Cie­kawe, czy two­jej matce przy­szło kie­dy­kol­wiek do głowy, że nadaje im takie imiona, by zostali zabici. A teraz to ja jestem oskar­żany! O zdradę z żoną jakie­goś sena­tora, jakby połowa Rzymu nie koła­tała co noc do cudzych drzwi. Sejan ata­kuje cię za moim pośred­nic­twem swo­imi oskar­że­niami. Zostanę osą­dzony i zesłany, pew­nie na jakąś wyspę, na Pon­cię, abym tam umarł z głodu, albo może na Capri, gdzie został­bym dziwką Tybe­riu­sza! Albo po pro­stu zamkną mnie w celi, dadzą nóż i każą mi zro­bić to samemu? On chce wła­śnie tego. Albo może woli, żebym uciekł. Sejan toruje sobie drogę do wła­dzy mor­der­stwami, Agry­pino. Ty pew­nie tego nie widzisz, ale ja ow­szem! O to wła­śnie mnie pro­sisz! Jeśli pojadę do Rzymu, to wjadę pro­sto w obję­cia wła­snej śmierci.

Tak długo okła­dał ją sło­wami, te ostat­nie wykrzy­ku­jąc, że w końcu odsu­nęła się i zamknęła oczy. Wicher zwia­stu­jący burzę także na nią napie­rał, roz­wie­wa­jąc jej włosy. Gne­jusz tak się czuł, jakby to on sam nie­malże wznie­cił ten wiatr. Oddy­chał ciężko, jak po wyczer­pu­ją­cym biegu.

Agry­pina pode­szła bli­żej, tak bli­sko, że mogły ją dosię­gnąć jego pię­ści, i teraz to ona ska­zała go na słowną chło­stę.

– Wiecz­nie mówisz o obo­wiązku, Gne­ju­szu, o tym, że pan domu jest odpo­wie­dzialny za wszyst­kich, któ­rzy w nim miesz­kają. No cóż, taka już twoja rola. Gdy­byś tylko nie poczy­nał sobie tak swo­bod­nie z żonami sena­to­rów i kon­su­lów, to może Sejan nie miałby gwoź­dzi, na któ­rych da się cie­bie powie­sić. Tak więc nie przy­chodź do mnie po wyba­cze­nie albo współ­czu­cie. Ty sam mi tego nie oka­zu­jesz.

– Ty suko o zim­nym sercu – wysy­czał. – Powi­ta­łaś mnie kie­dyś w swym łożu? Roz­ło­ży­łaś kie­dyś przede mną nogi z wła­snej woli, żebym nie musiał doma­gać się siłą mężow­skich praw? A i wtedy leżysz jak zde­chła ryba, dopóki nie skoń­czę! I potem wra­casz do swej kom­naty, jakby nic się nie zda­rzyło! Przez dzie­więć lat tylko tyle od cie­bie dosta­łem. Na bogów, że też nie prze­wi­dzia­łem, że będziesz taka wyna­tu­rzona. Czy ty w ogóle potra­fisz kochać? Twój ojciec został zamor­do­wany, matka zaś upo­ko­rzona na środku ulicy, pobita tak okrut­nie, że aż stra­ciła oko. A jed­nak jakoś nie widzia­łem, abyś ich opła­ki­wała, Agry­pino, ani rodzi­ców, ani braci. Jesteś jak kamień. Jeśli więc znaj­do­wa­łem odro­binę cie­pła u nor­mal­nych kobiet, o ape­ty­tach rów­nie wiel­kich jak mój…

Ude­rzyła go w twarz, nagle i bez ostrze­że­nia, jakby sama nie wie­działa, że to zrobi. Uchy­liłby się albo odpa­ro­wał cios, gdyby zadał mu go męż­czy­zna, ale ona wzięła go z zasko­cze­nia. Głowa nie­mal dotknęła mu ramie­nia. Odru­chowo uniósł pięść, niczym pałkę.

Wystra­szona, że mąż ją zabije, Agry­pina cof­nęła się chwiej­nie. Zacze­piła o coś stopą i runęła na bru­ko­wane pod­łoże, krzy­cząc z bólu. Gne­jusz spoj­rzał z góry na młodą kobietę, która nosiła jego dziecko, wciąż gotu­jąc się z gniewu. Ni­gdy wcze­śniej jej nie ude­rzył, ani razu przez całe dzie­się­cio­le­cie ich mał­żeń­stwa. Była o połowę odeń niż­sza i o połowę też lżej­sza, a poza tym on, żoł­nierz, zabi­jał ludzi w bitwach i gwał­tow­nych dys­pu­tach. Pew­nemu ekwi­cie, który się z nim zażar­cie spie­rał, wybił oko i ani tro­chę się tym nie prze­jął. Innego z kolei udu­sił gołymi dłońmi, bo tam­ten nie chciał uho­no­ro­wać zakładu. A jed­nak ni­gdy nie ude­rzył kobiety.

Agry­pina wstała powoli, nie­zdar­nie. Pobla­dła jesz­cze moc­niej i Gne­ju­sza znie­nacka zemdliło od tych jej krzy­wych min i jadu. Nad ich gło­wami roz­pę­ty­wała się burza, i zauwa­żył, że na zie­mię spa­dają już wiel­kie kro­ple, od połu­dnia nad­ciąga ciężka ulewa. Czuł to w powie­trzu. Zro­bił głę­boki wdech i wstą­pił na plat­formę rydwanu.

– Jeśli odje­dziesz – powtó­rzyła – Sejan zabije dziecko, które noszę. Twoje dziecko.

Spoj­rzał na nią, na jej pozę z tym pod­trzy­my­wa­niem dło­nią brzu­cha. Pod­czas dzie­wię­ciu lat mał­żeń­stwa ani razu nie przy­tu­liła go tak mocno jak sie­bie. Nawet wtedy nim mani­pu­lo­wała. Wie­działa, że Gne­jusz chlubi się odwagą, że jego zda­niem naj­gor­szym mia­nem dla męż­czy­zny jest tchórz. Nie mógł brać udziału w wyścigu, ale na bogów! Nie mógłby oddać życia za taką jak ona. Chciał żyć.

Gdy chwy­cił wodze, jego konie jęły gło­śno rżeć i prze­bie­rać nogami po mokrych kamie­niach. Na kopy­tach miały żela­zne tabliczki, umo­co­wane rze­mie­niami prze­cią­gnię­tymi przez nacię­cia, i dla­tego odgłos tego ich plą­sa­nia koja­rzył się ze szczę­kiem noży. Gne­jusz wyprę­żył się. Był gotów i czuł w sobie moc.

– Co zamie­rzasz zro­bić? – zawo­łała Agry­pina.

Potrzą­snął głową z odrazą, nie mogąc znieść nawet jej głosu. Gdyby oże­nił się z inną, to nie byłoby go tutaj, nie zostałby wezwany do Rzymu z powodu jakichś sfin­go­wa­nych zarzu­tów. Gdyby nie nosiła w sobie jego dziecka, mógłby się z nią roz­wieść, ale teraz byli z sobą zwią­zani na dobre. Dotarło do niego, że ma nadzieję, iż dziecko umrze i dzięki temu będzie mógł odzy­skać wol­ność.

Opę­tany gnie­wem, znie­sma­czony sobą, zawró­cił rydwan, nie­mal całą jego dłu­go­ścią, bez trudu nad nim panu­jąc. Wie­dział, że będzie go obser­wo­wała, żeby wie­dzieć, w którą stronę się kie­ruje, czy na pół­noc, więc w stronę mia­sta… a może ku połu­dniu, aby gdzieś tam żyć bez honoru, porzu­ciw­szy żonę i dziecko.

Gne­jusz nie obej­rzał się za sie­bie, gdy mijał bramę i wyjeż­dżał na drogę. Deszcz znie­nacka nabrał mocy, sie­kąc zie­mię i ludzi. Natych­miast był prze­mo­czony do nitki, jasne włosy przy­kle­iły się do czaszki.

Nie zauwa­żył czer­wo­nej kre­ski, która speł­zła w dół po wnę­trzu jej nogi, mie­sza­jąc się z desz­czem i różo­wie­jąc, two­rząc krwawą kałużę dookoła stóp. Coś się w niej roz­darło, gdy upa­dła, ból teraz nara­stał i już był straszny. A mimo to pozo­stała tam, odpro­wa­dza­jąc go spoj­rze­niem, wie­dząc, że musi. Gne­jusz trzy­mał jej los w swo­ich rękach – i los tego dziecka, które rosło w niej niczym tumor. Bo wbrew jego gnie­wowi i głu­po­cie była nie­mal pewna, dokąd się uda. Jed­nak ta odro­bina nie­pew­no­ści trzy­mała ją w miej­scu niczym gwóźdź wbity w serce.

Gne­jusz już na dro­dze potrzą­snął wodzami i zakrzyk­nął jak dzika bestia. Konie w jed­nym sze­regu pomknęły przed sie­bie jak cztery strzały, a maleńki rydwan sko­czył za nimi gwał­tow­nie, jakby on też został wystrze­lony z tego samego łuku. Żela­zne pod­kowy zaiskrzyły w mroku i po chwili syl­wetka Gne­jusza znik­nęła w oddali, tam gdzie było mia­sto.

Agry­pina padła wtedy na zie­mię, krzy­cząc gło­śno, gdy Gne­jusz już nie mógł jej usły­szeć, gdy nie mógł już wziąć jej na ręce i ofia­ro­wać swą tro­skę, od któ­rej mro­wiła ją skóra. Nie­wol­nicy zare­ago­wali za to na jej krzyk i nad­bie­gli od strony domu. Jedni osła­niali ją przed desz­czem roz­po­star­tymi kocami, inni poma­gali jej wejść do środka, a jesz­cze inni wezwali leka­rza.

– Spro­wadź­cie położną – syk­nęła do nich Agry­pina. – Dziecko jest już w dro­dze.

Czuła, że bie­rze ją w swój uścisk potężny dreszcz i była pewna, że dziecko posta­no­wiło przyjść na świat. Niebo raz po raz prze­ci­nały bły­ska­wice, a po nich dud­niły gromy tak gło­śne, że ludzie aż pod­ska­ki­wali od samej ich mocy. Agry­pina modliła się, by Gne­ju­szowi star­czyło siły do zro­bie­nia tego, co jak sam powie­dział, naka­zy­wał zro­bić mu honor. Bo sama nic już tu nie mogła wskó­rać. Została wnie­siona do środka i musiała się zmie­rzyć ze swoją ciężką próbą.

Kwa­dryga gnała drogą sma­ganą desz­czem, ści­ga­jąc się z burzą. W górze jedna za drugą wykwi­tały bły­ska­wice, pokry­wa­jąc niebo plą­ta­niną bia­łych żył. Gne­jusz zauwa­żył ze zgrozą, że czuje dotyk pio­runa na ciele.

Takie tempo było wysoce nie­bez­pieczne na kamie­niach. Wie­dział, że lepiej nie zawra­cać rydwanu, bo wtedy będzie wiel­kim szczę­ścia­rzem, jeśli prze­żyje. Dobrze cho­ciaż, że na dro­dze było pusto. Miał wra­że­nie, że jest jedy­nym czło­wie­kiem na świe­cie pogrą­żo­nym w tym rodzaju sza­leń­stwa, dzięki któ­remu dostrze­gał falo­wa­nie pędzą­cych koni i czuł świa­do­mie bicie swego serca.

Balan­so­wał na maleń­kiej plat­for­mie z malo­wa­nego drewna, gdy czwórka koni prze­dzie­rała się przez przed­wcze­sny zmierzch. Każdy zara­żał pozo­stałe swoim stra­chem, dla­tego bie­gły, jakby ści­gały je lwy, z wytrzesz­czo­nymi oczami, sie­jąc w krąg bry­zgi śliny niczym mor­ską pianę.

Mijał sku­lone rodziny na pobo­czu drogi, a oni gapili się na sza­leńca galo­pu­ją­cego wśród gro­mów i bły­ska­wic. Widział bły­ski w ich oczach, gdy się obra­cali w jego stronę, ale nie zwal­niał. Czuł się nie­śmier­telny. Czy kie­dy­kol­wiek zda­rzyło mu się uciec przed walką? Przed jakimś czło­wie­kiem? Bo dla kogoś, kto zdąża w stronę wła­snej śmierci, powie­trze pach­nie sło­dy­czą. Nie czuł bólu w tym momen­cie, nie doku­czał mu ani smu­tek, ani też sta­rze­jące się stawy. Wszyst­kie obawy i zmar­twie­nia zosta­wił za sobą i znowu był młody. Fru­nął jak strzała, nurza­jąc się w tej chwi­lo­wej rado­ści.

Skryte za ścianą ulewy mia­sto roz­po­znał dzięki świa­tłom. Murów jak zawsze, nie­za­leż­nie od pogody, strze­gli pre­to­ria­nie. Lampy olejne pło­nęły nad war­tow­niami i na całym zwień­cze­niu muru jak świe­tliki. Uśmiech­nął się na ten widok. Miał przed sobą mia­sto, które kochał, a w nim porzą­dek, któ­rego łak­nął.

I jesz­cze strach. Dziwny spo­kój, który go wcze­śniej prze­peł­niał, roz­wiał się niczym mgła. Świa­tła mia­sta ozna­czały siłę, prawo i pre­to­ria­nów sto­ją­cych na war­cie. I ozna­czały też kres jego jazdy.

Czło­wiek pokroju Gne­ju­sza mógł w Rzy­mie robić, co chciał, dopóki nie został o coś oskar­żony. Tyle tylko nie­kiedy to wyma­gało. Gne­jusz wie­dział, że kiedy go pojmą, to już ni­gdy nie będzie wolny. Zaczął mio­tać prze­kleń­stwa i wul­garne słowa, posy­ła­jąc do Hadesu na wieczną udrękę wszyst­kich co do jed­nego. Tym krzy­kiem prze­dzie­rał się przez resztki swego opa­no­wa­nia. Przez jakiś czas wył, a mia­sto stop­niowo przed nim rosło.

Roz­grzane od biegu konie paro­wały na desz­czu. Gne­jusz dostrzegł, że jeden z nich utyka, i aż się wściekł. Oku­lał na tym twar­dym grun­cie, to oczy­wi­ste. Jego wina, jego wina, zawsze jego. Potra­fił sobie wyobra­zić, co na to Agry­pina, gdyby się dowie­działa, że był taki bez­tro­ski. Wiecz­nie mu powta­rzała, że ma myśleć, jakby mógł w jakiś spo­sób prze­wi­dzieć, co dany dzień przy­nie­sie, zanim to coś zwali im się na głowę.

Gne­jusz nie był głupi, nie­za­leż­nie od tego, co mówiła jego żona. Na bogów, ależ mu się to życie wyko­śla­wiło! Ni­gdy prze­cież nie chciał się żenić. Bo niby po co, skoro kobiety witały go tak chęt­nie w swo­ich łożach? Na widok jego jasnych wło­sów i potęż­nych ramion szep­tały mu do ucha obiet­nice, od któ­rych satyr by się czer­wie­nił. Nawet mężatki.

Przy­po­mniało mu się, że to jego matka się uparła. Starka pra­gnęła mieć wnuka i dla­tego zaaran­żo­wała zwią­zek z córką z dobrego rodu. Z pra­wnuczką samego Augu­sta, jego dro­go­cenną Agry­piną.

Gne­jusz potrzą­snął głową, strą­ca­jąc kro­ple desz­czu z oczu. Spo­dzie­wał się, że ta potulna istotka uro­dzi mu ze dwóch synów i może jesz­cze córkę, która zaj­mie się nim, gdy już będzie star­cem. A tym­cza­sem wdarła się do jego życia niczym wście­kły skunks z pazu­rami.

Razu któ­re­goś, w dzie­ciń­stwie, pró­bo­wał wytre­so­wać lisie szcze­nię. Nie­wol­nicy z majątku wyko­pali jamę i zabili matkę. Gne­jusz zdą­żył schwy­tać jed­nego wyry­wa­ją­cego się malu­cha, zanim zdą­żyli prze­bić go szpa­dlem. Lisy są bar­dzo podobne do psów, dla­tego uznał, że poskromi małą lisiczkę karmą i dys­cy­pliną. Teraz aż się skrzy­wił na to wspo­mnie­nie. Tamta histo­ria kosz­to­wała go czu­bek palca i pozo­sta­wiła bli­znę bie­gnącą od łok­cia do nad­garstka.

Agry­pina przy­po­mi­nała mu wła­śnie takiego liska. Lśniąca i nie­bez­pieczna, piękna… ale kiedy te czarne oczy patrzyły na cie­bie, czło­wieka odru­chowo prze­cho­dził dreszcz. Gne­jusz ni­gdy nie wie­dział, co ona myśli.

Deszcz prze­szedł w mżawkę. Prze­rwy mię­dzy pio­ru­nami i bły­ska­wi­cami robiły się coraz dłuż­sze, prze­ja­śniało się. Był za to wdzięczny, zwłasz­cza że zoba­czył sze­reg doszczęt­nie prze­mo­czo­nych wędrow­ców ocze­ku­ją­cych, aż zostaną wpusz­czeni do mia­sta. Jakiś głu­piec zama­chał nawet na niego, krzy­kiem naka­zu­jąc mu zwol­nić. I zaraz usko­czył, by nie dać się stra­to­wać pod kołami Gne­ju­szo­wego rydwanu. Rzy­mia­nin wzy­wany na wła­sną śmierć nie musi uzna­wać jakichś mało waż­nych prze­pi­sów. Uśmiech­nął się odru­chowo na tę dziwną myśl. Nazywa się Gne­jusz Domi­cjusz Ahe­no­bar­bus! Albo po pro­stu Barbo, od wyści­gów rydwa­nów. Kie­dyś, dawno temu, skan­do­wali to jego imię.

Prze­je­chał dło­nią po wło­sach, wygła­dza­jąc je z tyłu głowy. Na drogę przed nim wybie­gło dziecko. Gne­jusz zdą­żył jesz­cze dostrzec podarte odzie­nie malca, a potem przed oczami prze­mknęła mu roz­krzy­czana kobieta z wycią­gnię­tymi rękami. Sko­ja­rzyła mu się z Agry­piną i wtedy doko­nał wyboru, powo­du­jąc końmi na sam śro­dek drogi.

Pod­kowy ude­rzyły w dziecko i zła­mały je, jesz­cze zanim koło rydwanu odrzu­ciło je jak tobo­łek z gał­gan­ków. Gne­jusz usły­szał prze­raź­liwy szloch wyry­wa­jący się z ust kobiety i zaci­snął szczęki, czu­jąc mdło­ści z bólu i doj­mu­ją­cego żalu, przez tych głu­pich ludzi, któ­rzy pozwa­lają swym dzie­ciom tak się nara­żać.

Zsiadł z rydwanu pod samą bramą mia­sta. Ekwita nie musi cze­kać razem z brud­nymi od gnoju chło­pami i posłań­cami. Gne­jusz ski­nął głową w stronę pre­to­ria­nina, a wtedy ów ode­rwał wzrok od kobiety opła­ku­ją­cej synka, wska­zu­jąc w jego kie­runku. Obaj popa­trzyli na sie­bie i Gne­jusz wzru­szył ramio­nami. Mało ważne zda­rze­nie.

– Przy­by­wam na wezwa­nie pre­fekta Sejana. Jestem Gne­jusz Domi­cjusz Ahe­no­bar­bus.

Wokół zwłok dziecka zgro­ma­dził się tłum. Coraz wię­cej ludzi wska­zy­wało pal­cami Gne­ju­sza.

– Wejdź lepiej do środka, panie. Zbiera im się na bunt. Oni wszy­scy są jak dzieci.

Gne­jusz par­sk­nął śmie­chem. Opa­no­wało go poczu­cie spo­koju i sensu. Mógł zmie­rzyć się ze swym losem z god­no­ścią. W końcu był w domu, wśród swo­ich.

2

Zaci­snąw­szy dło­nie na cien­kich żela­znych kra­tach zabez­pie­cza­ją­cych okno, Tybe­riusz wyglą­dał na mia­sto. Ota­czały go mosiężne kosze z pło­ną­cymi węglami, rzu­ca­jące świetlną łunę na podo­bi­zny Jowi­sza nama­lo­wane na skle­pie­niu. W świą­ty­niach cyta­deli na Ark­sie, pół­noc­nym wierz­chołku Wzgó­rza Kapi­to­liń­skiego, pano­wała cisza. Po burzy całe mia­sto zda­wało się uspo­ko­jone, acz kiedy Tybe­riusz spo­glą­dał w stronę forum, wie­dział, że to nie­prawda. Z tej wyso­ko­ści po pro­stu nie sły­szał ludz­kiego gwaru. A jed­nak jego pod­dani byli tu – pra­co­wali, spali, spół­ko­wali, posi­lali się i wza­jem­nie zabi­jali. Aż się uśmiech­nął do tej myśli. W prze­past­nym mroku kryło się zarówno dobro, jak i zło, ale on był ponad tym wszyst­kim, a obraz impe­rium dawał mu zado­wo­le­nie.

Tybe­riusz obej­rzał się na sku­tego męż­czy­znę klę­czą­cego na posadzce z pole­ro­wa­nego kamie­nia, z kor­nie pochy­loną głową.

– Wiesz, czemu nazy­wamy to wzgó­rze Kapi­to­lem, Seja­nie? – zapy­tał.

Odwró­cił się od okna. W dru­giej dłoni trzy­mał zwi­nięty jedwabny gał­ga­nek i teraz przy­ci­snął go do ust, wdy­cha­jąc mia­zmat olejku róża­nego połą­czo­nego z mirrą. Oddech mu skwa­śniał minio­nego roku, co było obja­wem sta­ro­ści albo może coś mu gniło w środku. Nie zno­sił smrodu roz­kładu i dla­tego oddy­chał przez jedwab, tak jak ktoś inny upi­jałby łyk wina. Zapach osia­dał na skó­rze cie­niutką war­stewką.

Klę­czący przed nim czło­wiek nie odpo­wie­dział od razu. Wciąż jesz­cze gorącz­kowo myślał, wciąż zacho­dził w głowę, czy może jed­nak jest spo­sób, dzięki któ­remu ujdzie z życiem. Swo­iście roz­koszny widok. Tybe­riusz czuł, że jego zmy­sły budzą się do życia, gdy przy­wo­ły­wał wspo­mnie­nia z Capri. Nadzieja to takie pło­che, pod­szyte roz­pa­czą stwo­rze­nie, które noszą w sobie i męż­czyźni, i kobiety, ludzie wolni i nie­wol­nicy. Do samego końca, nawet w ostat­niej chwili odwa­żają się mieć nadzieję, że się ura­tują, że on, Tybe­riusz, zmięk­nie. Zda­rzało mu się myśleć, że to jego naj­więk­sza przy­jem­ność – wskrze­szać tę nadzieję, patrzeć, jak ten wątły pło­myk nabiera życia za sprawą alu­zji i tar­gów, a potem go gasić, gdy skrę­cali się z bólu. Sta­rał się wtedy zaglą­dać im w oczy, dosta­wać się naj­bli­żej, jak się dało – żeby zoba­czyć, czy umie­rają z nadzieją, czy też się pod­dali, uwal­nia­jąc to skrzy­dlate stwo­rze­nie, które pobu­dził do życia. Na bogów, kochał ich, jacy by nie byli dzie­cinni. Nawet Sejana kochał…

– No dalej, Seja­nie, wciąż jesz­cze masz język. Czy naprawdę mię­dzy nami nie może zapa­no­wać pokój? Będziesz mnie zmu­szał, bym stał się twym sędzią?

Męż­czy­zna pod­niósł wzrok i Tybe­riusz poczuł, że jego stare serce gubi rytm z tego pod­nie­ce­nia. Nadzieja zro­dzona z roz­pa­czy już tu była, wbrew rozu­mowi i doświad­cze­niu. Wie­dział, że ten czło­wiek prze­mówi, jesz­cze zanim Sejan się poru­szył, zanim jego łań­cu­chy zaszczę­kały na mar­mu­ro­wej posadzce. Sytu­acji omal nie znisz­czył zbie­ra­jący się w piersi Tybe­riusza kaszel. Zdu­sił go i patrzył, jak Sejan robi wdech, ale nie, kaszel musiał powró­cić, ochry­pły i za gło­śny, psu­jący tę chwilę.

Gdy kaszel prze­szedł, Tybe­riusz otarł usta, zły na tę swoją sła­bość. Zauwa­żył posmak krwi. Czuł ten posmak, gdy krwa­wiły mu dzią­sła, ale to się zaczęło poja­wiać na porządku dzien­nym. Tego wie­czoru zresztą czuł także woń, mroczną i cuch­nącą. Czy krew zawsze tak śmier­dzi? Byłby to straszny obraz zepsu­cia, gdyby wszy­scy ludzie byli zawsze prze­peł­nieni takim stę­chłym pły­nem, i to w nad­mia­rze. Nie potra­fił znieść tej myśli…

Zamknął oczy z ulgą, gdy Sejan wresz­cie prze­mó­wił. Głos miał chra­pliwy, ale wciąż silny. Pod jego wpły­wem cesarz czuł, że prze­szywa go leciu­teńki dreszcz, jakby jego skórę poli­zał kot.

– Sły­sza­łem to imię – rzekł Sejan. – Kapi­to­li­nus był kon­su­lem… albo raczej try­bu­nem? Bro­nił mia­sta.

– W rze­czy samej, Seja­nie! Nie­zwy­kły z cie­bie czło­wiek, zawsze to powta­rzam. Ow­szem, dawno temu, gdy Rzym na­dal krwa­wił z samego środka. Zwra­cam ci uwagę, że ten czło­wiek otrzy­mał swe imię od wzgó­rza, wie­dzia­łeś o tym? Kapi­to­li­nus uro­dził się tu, w jakimś domu. Nato­miast pier­wotna nazwa wzięła się z cza­sów, gdy nasi przod­ko­wie kopali tu pierw­sze fun­da­menty i odkryli kamienną głowę. Cie­kawe, jakaż to zapo­mniana, sta­ro­żytna rasa ją tu pozo­sta­wiła. – Tybe­riusz uśmiech­nął się z zadumą. – Kapi­to­li­nus był boha­te­rem repu­bliki, kocha­nym przez ludzi, dla któ­rych był kimś wiel­kim. A jed­nak posu­nął się za daleko… Pod koniec jego dom został zbu­rzony, kamień za kamie­niem, Seja­nie. I na jego miej­scu wyro­sła świą­ty­nia Junony, nie­całe czter­dzie­ści kro­ków stąd. Nikt się tam teraz nie modli za niego i nie myśli o nim. Czy to nie dziwne? Że imię może być nie­śmier­telne, ale już nie wspo­mnie­nie o czło­wieku, bo ono roz­wiewa się jak pył na wie­trze.

Tybe­riusz sta­nął przed czło­wie­kiem, któ­rego jesz­cze nie tak dawno nazy­wał przy­ja­cie­lem. Ota­cza­jący go, skryci w cie­niach straż­nicy poru­szyli się, w tym rów­nież ten, któ­rego tu spro­wa­dził jako świadka. Wie­dzieli, że Sejan został prze­szu­kany, że na­dal jest skrę­po­wany łań­cu­chami. A jed­nak sta­rali się oka­zać goto­wość skrzy­pie­niem skóry i żelaza. Tybe­riusz uśmie­chał się, wstę­pu­jąc po stop­niach, po czym spoj­rzał z góry na więź­nia. Ludzie to takie nie­skom­pli­ko­wane istoty. Wie­dział o tym, bo otwarł dosta­tecz­nie wielu.

Wycią­gnął rękę, ujmu­jąc Sejana pod brodę, i obró­cił jego twarz w jedną i drugą stronę. Sejan został pobity albo po pro­stu poobi­jany pod­czas aresz­to­wa­nia. Jego pełne wargi były roz­cięte, przy oku miał wydat­nego guza. Tybe­riusz przyj­rzał mu się ze współ­czu­ciem. Jego gwar­dzi­ści byli skru­pu­latni.

– Twoi pre­to­ria­nie mają nowego pre­fekta, stary przy­ja­cielu. Mia­no­wa­łem Newiu­sza Makrona. – Zauwa­żył, że Sejan się krzywi, i uniósł dłoń, jakby oma­wiali wła­śnie jakąś try­wialną sprawę. – Wiem! Jemu bra­kuje wyobraźni, nie­praw­daż, Seja­nie? Dwa­dzie­ścia lat walk z poża­rami na czele wigi­lów… nie dziwi, że ten czło­wiek zdaje się cuch­nąć dymem i popio­łem. Ale jest też lojal­nym psem. To liczy się naj­bar­dziej.

– Nie zdra­dzi­łem cię… – prze­mó­wił Sejan.

Uniósł głowę i usi­ło­wał spoj­rzeć w oczy prze­ra­ża­ją­cego starca, który przy­glą­dał mu się z góry. Za dużo razem wie­dzieli. Tybe­riusz znowu zaka­słał i otarł usta, pozo­sta­wia­jąc na pod­bródku smugę z oliwy prze­mie­sza­nej z krwią.

– Nazy­wa­łem cię przy­ja­cie­lem, Seja­nie. A nie mam ich wielu. Prawdę rze­kł­szy, nie posia­dam wła­ści­wie żad­nych. Jedni pra­gną mojej przy­chyl­no­ści, inni nie patrzą mi w oczy z obawy, co mógł­bym zro­bić… albo im, albo ich żonom i dzie­ciom. Śmieją się, gdy od nich tego chcę, krzy­wią się, gdy ich prze­strze­gam przed przy­szło­ścią. Sam fałsz, żad­nej praw­dzi­wej przy­jaźni. Potra­fisz to zro­zu­mieć? Widzę, jak się śmieją w towa­rzy­stwie bli­skich, ale sam tego nie doświad­czam, a w każ­dym razie nie w taki spo­sób, nie z taką nie­win­no­ścią. Rozu­miesz?

Nachy­lił się i uca­ło­wał Sejana w jeden poli­czek, potem w drugi. Czuł, że ten czło­wiek dygo­cze, i serce zabiło mu moc­niej. Nic już nie jest ani dobre, ani praw­dziwe, Tybe­riusz wie­dział o tym. Oprócz zemsty. To mogło spaść na czło­wieka z całą pro­stą prawdą kamie­nia młyń­skiego.

– Nie zamie­rza­łem wra­cać, Seja­nie. Stary jestem i zżera mnie jakaś cho­roba, z każ­dym dniem coraz gor­sza. W każ­dym razie moim domem jest teraz Capri, nie to mia­sto. Żałuj, żeś nie widział tej wyspy. Widok z nabrzeż­nych skał jest nad­zwy­czajny, zwłasz­cza że niebo zmie­nia barwę każ­dego dnia. Ba! O każ­dej godzi­nie. I tam mia­łem wszystko, czego mi było trzeba. Także syna, który odzie­dzi­czyłby Rzym. Z mojej krwi.

Przez chwilę mru­gał, w jego oczach roz­błysł smu­tek. To też mogła być prawda, ten żar, który wyto­czył się z popio­łów.

– Miesz­kał­bym do ostat­nich swo­ich dni, gdyby mój syn był wśród żywych. Mój jedyny chło­piec. Miał w sobie tyle namięt­no­ści! Wal­czy­łeś z nim, nie­praw­daż, Seja­nie? Tyle razy się poróż­ni­li­ście, wie­dli­ście tyle spo­rów. – Mach­nął ręką, dostrze­gł­szy strach w oczach męż­czy­zny. – Och, nie byłem ani ślepy, ani głu­chy na mojej wyspie. Zatrud­nia­łem oczy, które się wam obu przy­glą­dały. Na­dal zresztą mi służą. Powia­dam ci, kiedy umarł, posła­łem moje myszki do każ­dego ciem­nego zaka­marka, żeby szu­kały i nasłu­chi­wały, spraw­dza­jąc, czy to tylko bogo­wie zabrali duszę i ojcow­ską miłość z tego świata… nic innego. Miał trzy­dzie­ści sie­dem lat, rozu­miesz to, Seja­nie? Był w kwie­cie wieku i zdro­wia. Można mnie winić za to, że się zasta­na­wiam? Ludzie mają takie mroczne dusze. A jed­nak w końcu… mojego uko­cha­nego chłopca w środku nocy zabrała gorączka.

Urwał, przy­pa­tru­jąc się każ­demu, nawet nie­znacz­nemu ruchowi, jaki wyko­ny­wał Sejan. Tylko Tybe­riusz wie­dział, jak skoń­czy się ten wie­czór. Spi­jał tego czło­wieka jak falerna z pucharu, spra­wia­jąc, że zmy­sły mu pły­wały.

– Smu­ci­łem się, jak przy­stało na ojca. Wyry­wa­łem sobie włosy, piłem i rzy­ga­łem, aż w końcu zro­bi­łem się zupeł­nie pusty. Mogłem wtedy umrzeć, nic się tym nie przej­mu­jąc, a wtedy bez mojego syna cesar­ska suk­ce­sja prze­szłaby na czy­jeś dzieci. Znasz ich imiona, nie­praw­daż, Seja­nie? Jestem pewien, że znasz. Neron? Zna­mie­nity młody kwe­stor, ale obwi­niają go, że parzy się z innymi męż­czy­znami. Zdaje się, wydano w jego wypadku roz­kaz rocz­nego wygna­nia, dobrze pamię­tam? To ty uzna­łeś, że należy przy­po­mnieć mło­demu ary­sto­kra­cie o jego obo­wiąz­kach. Zgo­dzi­łem się. Ple­be­ju­sze nie rozu­mieją takich rze­czy, Seja­nie! Nie tak jak my. Potra­fią sza­no­wać tego, który daje, ale nie tego, który przyj­muje, nie tego, który dał się prze­ro­bić na kobietę. Biedny Neron. Napi­sa­łem do niego, gdy prze­by­wał na wygna­niu, wie­dzia­łeś? Pra­gną­łem, by rozu­miał, że nie może wła­dać Rzy­mem i zara­zem klę­kać przed męż­czy­znami. Nie­szczę­sny mło­dzian. Jak się zdaje, nie umiał wygrać ze swymi wybo­rami. Tak bar­dzo się wsty­dził, że aż ode­brał sobie życie.

Mówiąc to wszystko, Tybe­riusz obser­wo­wał Sejana, który dla odmiany nie­zmien­nie patrzył mu w oczy. A jed­nak i to mogło być wyzna­niem. Nie­winny czło­wiek nie poła­pałby się, że go o coś podej­rze­wają. Zwie­siłby głowę albo zamru­gał. Tybe­riusz sklął sie­bie w duchu za to swoje nie­do­pa­trze­nie. A więc może jed­nak był ślepy i głu­chy.

– A ponadto, Seja­nie, jego brat też został oskar­żony! Dru­zus, który rzu­cił się na żonę sena­tora i wziął ją siłą w swych pry­wat­nych poko­jach. – Par­sk­nął śmie­chem. – Choć zasta­na­wia mnie, czy też doszło do owego „wzię­cia siłą” dopiero po tym, jak mąż usły­szał plotki, wiesz? Czy­ta­łeś te raporty, Seja­nie. Mówiła, iż jej się wydało, że to jej mąż w mroku, po pijac­kiej orgii. Sprytna opo­wiastka.

Tybe­riusz ujął obu­rącz głowę przy­ja­ciela, prze­krzy­wia­jąc ją jak do poca­łunku. Z jedwab­nego gał­ganka nasą­czo­nego per­fu­mami na poli­czek Sejana skap­nęła kro­pla oliwy.

– Oczy­wi­ście mogłem go ura­to­wać, ale donie­siono mi, że spi­skuje na rzecz mojego oba­le­nia! Miał dwa­dzie­ścia pięć lat i zapewne spieszno mu było zostać spad­ko­biercą. Ach, Seja­nie, jakże pobu­dliwi potra­fią być mło­dzi! Czy pamię­tasz sie­bie, jak mia­łeś dwa­dzie­ścia pięć lat?

– Bła­gam cię, panie… – pró­bo­wał Sejan.

Tybe­riusz puścił to mimo uszu i mówił dalej, zamy­ka­jąc mu usta. Nikt nie ośmiela się prze­ry­wać cesa­rzowi.

– Znaj­do­wa­łem się daleko od Rzymu, Seja­nie, zajęty moją sztuką i spor­tem. Żałuję teraz, że nie przy­wo­ła­łem tam cie­bie. Kazał­bym ci tań­czyć, kazał­bym ci śpie­wać, Seja­nie.

W gło­sie starca poja­wiała się wtedy nie­miła nuta. Tym razem prze­obra­ziła się w napad kaszlu, który trwał i trwał. Kiedy Tybe­riusz puścił jego głowę, Sejan odwró­cił wzrok, żeby nie patrzeć na sła­bość czło­wieka, który mógł zade­cy­do­wać o jego losie pod wpły­wem naj­zwy­klej­szego kaprysu.

Tybe­riusz zato­czył się, gdy w polu jego widze­nia roz­bły­sły białe świa­tła. Zauwa­żył, że jeden z cieni się poru­sza. Jego świa­dek. Cesarz wysta­wił dłoń, zatrzy­mu­jąc mło­dzieńca.

– Nic mi nie jest, drogi chłop­cze! To prze­mi­ja­jąca przy­pa­dłość. Już nie­ba­wem będę zdrów, bo zajmą się mną naj­lepsi leka­rze Rzymu.

Cisnął na bok jedwabny gał­ga­nek, który upadł na mar­mu­rową posadzkę z dono­śnym pla­śnię­ciem, i natych­miast pod­szedł doń nie­wol­nik, ofe­ru­jąc kolejny, już nasą­czony olej­kami o gry­zą­cej woni.

– Oso­bi­ście przy­ło­ży­łem swą pie­częć pod tym roz­ka­zem, Seja­nie. Dru­zus Juliusz Cezar miał być wię­ziony na Pala­ty­nie… o, tam… przez dwa lata. A jed­nak był tak ura­żony tym, jak go potrak­to­wano, tak upo­ko­rzony, że odmó­wił przyj­mo­wa­nia pokar­mów. Zagło­dził się na śmierć w swej celi.

Tybe­riusz nachy­lił się jesz­cze bli­żej; Sejan poczuł teraz smród prze­gni­łych zębów i cze­goś jesz­cze gor­szego w odde­chu cesa­rza.

– Prze­pro­wa­dzi­łem śledz­two, Seja­nie. Kaza­łem poj­mać i pod­dać tor­tu­rom jego gwar­dzi­stów. Wymie­nili cię z imie­nia? Jak myślisz?

– Nie mogli tego zro­bić, panie. Jestem lojalny.

– Ow­szem, nie wspo­mnieli o tobie. Ale poja­wił się szcze­gół, który mnie zanie­po­koił, który wżarł się we mnie niczym te wrzody w moich pachwi­nach, które nawet prze­kłute nie chcą się zaskle­piać. Mój lekarz zba­dał jego ciało, jakże chude, sama skóra i kości. I wiesz, co zna­lazł w brzu­chu owego mło­dziana?

Sejan potrzą­snął głową.

– Słomę, Seja­nie, słomę. Ubitą tam, jak w żołądku krowy. To był wła­śnie ten robak w owocu, który zawiódł mnie na pokład galery cze­ka­ją­cej zawsze w pogo­to­wiu na mój roz­kaz na wybrzeżu Capri. Mój syn mógł prze­ży­wać tra­ge­dię i być może Neron oddał swe życie z roz­pa­czy… ale czło­wiek, który stara się zagło­dzić prze­cież na śmierć, nie zjada wła­snego mate­raca.

Przez jakiś czas pano­wało mil­cze­nie. Tybe­riusz starł smugę oliwy z warg, stale obo­la­łych i lekko spuch­nię­tych.

– Podej­rze­nia, podej­rze­nia, podej­rze­nia… – wymru­czał i ten odgłos wyniósł się kosz­mar­nie ponad łopo­ta­nie pło­mieni. – Och, to obrzy­dli­wość, jak już raz wnik­nie do głowy. Naka­za­łem moim mysz­kom, żeby cię obser­wo­wały, Seja­nie, żeby się tobie przy­słu­chi­wały. Opo­wie­działy mi o posą­gach wzno­szo­nych na twoje podo­bień­stwo, o for­tu­nie zabra­nej z mego skarbca dla uczcze­nia twych uro­dzin. Uświet­niano cię jak cesa­rza, choć prze­cież byłeś jedy­nie moim gło­sem w Rzy­mie. Przy­znaj mi uczci­wie, czy tak się działo po pro­stu dla­tego, że wyje­cha­łem na wiele lat? Myśla­łeś, że się nie dowiem albo że mnie to nie obej­dzie?

– Uzna­jesz mnie za win­nego, choć nie jestem winny – odparł Sejan. – Czemu zatem miał­bym coś mówić?

Tybe­riusz par­sk­nął śmie­chem.

– Jesteś winny, Seja­nie, ale różne sprawy koń­czą się na różne spo­soby. Na przy­kład Man­liusz przy­pi­sał sobie zaszczyt bycia kró­lem i za to został strą­cony ze Skały Tar­pej­skiej. Czyli stąd. Spadł z tego urwi­stego zbo­cza i poła­mał się na kamie­niach zale­ga­ją­cych dno tej wiel­kiej prze­pa­ści. Mógł­bym zro­bić coś takiego albo kazać cię powie­sić, nabić na pal… Na bogów, jest tak wiele spo­so­bów. Albo mógł­bym też kazać cię udu­sić, abyś zmarł nie­na­ru­szony. Trwa­łoby to nieco dłu­żej, ale był­byś wtedy pocho­wany z hono­rem… a nie w kawał­kach.

Zare­ago­wał uśmie­chem na ten swój żart. Wskrze­sił wcze­śniej odro­binę nadziei i teraz ją zdu­sił. I to przy­no­siło mu radość – gdy widział rezy­gna­cję wykwi­ta­jącą w oczach tego, który mu uwie­rzył.

– Podejdź tu do mnie natych­miast, Gaju­szu! – zawo­łał Tybe­riusz, nie odwra­ca­jąc głowy. – Musisz to zoba­czyć.

Sły­chać było zbli­ża­jące się kroki, ale cesarz nie odry­wał spoj­rze­nia od klę­czą­cego pre­fekta, który z kolei odwa­żył się zer­k­nąć na nowo przy­by­łego. Bar­dzo szczu­pły, ciem­no­włosy mło­dzie­niec znik­nął z mia­sta dwa lata wcze­śniej. Sejan szu­kał wie­ści o nim, gdzie tylko mógł. Teraz zapadł się w sobie w łań­cu­chach, a Tybe­riusz aż kla­snął w ręce z zachwytu.

– Nie wie­dzia­łeś! Liczy­łem, że się nie dowiesz, ale oczy­wi­ście nie mogłem być pewien. Myśla­łem, że będziesz miał swoje uszy i oczy na Capri i że będą ci dono­sić o wszyst­kim. Bo widzisz, Seja­nie, mia­łem przy sobie swego trze­ciego syna i zapew­ni­łem mu bez­pie­czeń­stwo. Stał się moim fawo­ry­tem.

Sejan spoj­rzał w oczy mło­dzieńca i zady­go­tał na widok tego, co zoba­czył. Gajusz Cezar Ger­ma­nik trząsł się jak wychło­stany pies. Sejan zauwa­żył, że jest cały pokie­re­szo­wany. Jego twarz była ozna­ko­wana dzi­wacz­nymi zakrę­ta­sami i kre­skami, także dło­nie nazna­czyło ostrze. Tybe­riusz zacho­wał go przy życiu, zabie­ra­jąc na Capri, ale Gajusz nie wró­cił stam­tąd cały i zdrów. Wystar­czyło raz spoj­rzeć, żeby się o tym prze­ko­nać. Sejan ode­rwał wzrok, a Tybe­riusz skrzy­wił się, nie rozu­mie­jąc tej jego reak­cji.

– Ura­to­wa­łem go, Seja­nie! Kiedy mój rodzony syn odszedł z tego świata, kiedy inni umie­rali w zagad­ko­wych oko­licz­no­ściach, wywio­złem Gaju­sza i usy­no­wi­łem go. Dobry cesarz pla­nuje, nie­praw­daż? Patrzy w przy­szłość i nagina ją sto­sow­nie do swej woli. A w razie koniecz­no­ści wyrywa chwast rosnący w ogro­dzie, zanim zagłu­szy wszyst­kie kwiatki.

– A zatem nie dasz się prze­ko­nać, że jestem nie­winny? – ode­zwał się Sejan.

Tybe­riusz zaśmiał się i pokrę­cił głową.

– Był­bym dur­niem, gdy­bym uwie­rzył. Zbyt wielu zmarło, Seja­nie, kiedy ty wspi­na­łeś się coraz wyżej i zapo­mi­na­łeś, że to mnie jesteś winien wszystko, że wszystko może ci być zabrane. Powi­nie­nem był kazać cię pod­dać tor­tu­rom, doprawdy tak nale­żało uczy­nić, aby poznać każdy szcze­gół, te wszyst­kie nik­czemne spi­ski i gierki, jakich się dopu­ści­łeś. Ale wszak… Byli­śmy kie­dyś przy­ja­ciółmi. – Mówił to na rzecz swego towa­rzy­sza, wycią­gnąw­szy rękę i gła­dząc ramiona mło­dzieńca. – Widzisz to, Gaju­szu? Mógł­bym teraz uła­ska­wić Sejana przez wzgląd na to, co nas daw­niej łączyło.

Młody czło­wiek przy­tak­nął, a Sejan zapadł się w sobie, wbi­ja­jąc wzrok w posadzkę.

– Znasz grec­kie słowo kri­sis? – spy­tał łagod­nym gło­sem Tybe­riusz. – Są tacy w Rzy­mie, któ­rzy posłu­gują się nim, gdy mają na myśli klę­skę albo… kata­strofę. A ono wcale tego nie ozna­cza. Nie, ono ozna­cza decy­do­wa­nie, zma­ga­nie się z wybo­rem. Tak więc, Seja­nie, ofe­ruję ci szansę, abyś wyznał swoje prze­winy i dał się udu­sić, bo ina­czej wezwę moich ludzi od tor­tur, któ­rzy będą nad tobą pra­co­wali tak długo, aż mnie zado­wolą. Mamy teraz kri­sis, Seja­nie. Wybie­raj.

W tym momen­cie, tylko na krótką chwilę, w oczach męż­czy­zny w łań­cu­chach poja­wił się wyraz nie­malże buty. Tybe­riusz zauwa­żył to i z uśmie­chem na ustach nachy­lił się ku niemu bli­żej, aby usły­szeć, jakie to jado­wite stwier­dze­nie wypły­nie z jego warg. Ale zoba­czył tylko, że Sejan wzdy­cha i traci rezon. Zre­zy­gno­wany Tybe­riusz omal nie wyco­fał oferty.

– Pro­szę bar­dzo – rzekł cicho Sejan. – Oto wyznaję, jak każesz, panie. Ode­gra­łem swoją rolę w śmierci… – Zawa­hał się, ale jak czło­wiek już zej­dzie ze szczytu w prze­paść, to potem nie może zmie­nić zda­nia. On wła­snie spa­dał w tę prze­paść. – To z mojego roz­kazu Neron ode­brał sobie życie. W wię­zie­niu odmó­wi­łem pokarmu jego bratu. Marzy­łem o tym, że będę pierw­szy w Rzy­mie, tak, nagroda warta odro­binę krwi. Tyle i tylko tyle. Pro­szę bar­dzo, teraz już znasz całą prawdę.

– Pro­szę bar­dzo… – powtó­rzył po nim Tybe­riusz. Nachy­lił się i poca­ło­wał Sejana jesz­cze raz w policzki, jakby na poże­gna­nie. – Widzisz, Gaju­szu? Jaki to odważny czło­wiek, do samego końca. Zabierz go na Schody Gemoń­skie. Moi ludzie zro­bią, co trzeba.

– Teraz? – zapy­tał Sejan łamią­cym się gło­sem. – Liczy­łem, że będę miał szansę napi­sać listy, zoba­czyć się z żoną i dziećmi.

– Mam za sobą bar­dzo bar­dzo długą drogę – odparł Tybe­riusz. – Jestem zmę­czony po podróży i muszę się wyspać. Gajusz też musi wypo­cząć. No już, nie gry­maś. Mój oso­bi­sty straż­nik to czło­wiek o wiel­kiej sile. Zrobi to szybko.

Z cieni wyło­nili się legio­ni­ści i podźwi­gnęli Sejana z klę­czek. Pre­fekt chwiał się, sta­ra­jąc się przy tym zacho­wać męż­nie, ale i tak roz­glą­dał się dookoła w poszu­ki­wa­niu jakie­goś ratunku. Tybe­riusz ukrył uśmiech za uper­fu­mo­waną szmatką. Nadzieja. A jed­nak prze­trwała.

Żoł­nie­rze wypro­wa­dzili Sejana ze świą­tyni i prze­pro­wa­dzili go przez Wzgó­rze Kapi­to­liń­skie. Na Scho­dach Gemoń­skich od wie­ków zabi­jano zdraj­ców, po czym ich ciała strą­cano w dół, ku ucie­sze cze­ka­ją­cej tam tłusz­czy, by mogła je obi­jać kijami i siec nożami. Także tego dnia zawczasu zapa­lono tam pochod­nie i świa­tło przy­cią­gnęło motłoch, mimo iż był to śro­dek nocy. Tybe­riusz i Gajusz szli z tyłu spa­ce­ro­wym kro­kiem niczym para kochan­ków w świe­tle księ­życa.

Sejan obej­rzał się przez ramię, czu­jąc, że prze­peł­nia­jący go prze­raź­liwy strach nara­sta.

– Prze­cież nie musisz… bła­gam, Ceza­rze. Przy­jaź­ni­li­śmy się kie­dyś.

Tybe­riusz uniósł obie ręce, uda­jąc bez­rad­ność. Pochy­lił się i szep­nął coś do ucha mło­dzień­cowi u swego boku. Sejan zauwa­żył, że Gajusz się wzdryga, sły­sząc jego słowa.

– Okaż­cie litość, choć jeden z was! – zawo­łał Sejan. – To w waszej mocy. Poślij mnie na wygna­nie, Tybe­riu­szu! Bierz wszystko, co mam, ale pozwól mi żyć.

Straż­nicy powle­kli go grzbie­tem wzgó­rza do szczytu scho­dów. Lampy oświe­tlały te sta­ro­żytne stop­nie aż do kałuż mroku obok forum. Po tych samych kamie­niach szli nie­gdyś Bru­tus i Kasjusz, trzy­ma­jąc zakrwa­wione ręce w górze, aby poka­zać, co zro­bili.

Spra­gniona wido­wi­ska gawiedź spo­strze­gła w górze cesa­rza. Zaczęli coś do sie­bie wołać i także do samego Tybe­riu­sza, bło­go­sła­wiąc go za jego obec­ność w mie­ście. Inni wiwa­to­wali dopiero wtedy, gdy docie­rała do nich wieść. Tybe­riusz był w Rzy­mie. Impe­ra­tor był z nimi!

– Bła­gam… – nie usta­wał Sejan.

Sku­pił się na młod­szym męż­czyź­nie, bo Tybe­riu­sza nie miał o co pro­sić. A Gajusz miał zostać cesa­rzem któ­re­goś dnia – jeśli prze­żyje tego pomarsz­czo­nego sta­rego pająka wpi­tego w jego ramię.

– Zna­łem twego ojca, Gaju­szu. Czy nie zechciał­byś wypro­sić łaski dla mnie? Tybe­riusz da ci wszystko jako swemu następcy. Czy nie mógł­byś daro­wać mi życia?

Ku jego zdu­mie­niu mło­dzie­niec zaniósł się dzi­wacz­nym, piskli­wym śmie­chem. Śmie­chem, który brzmiał nie­malże jak łka­nie.

– Wymor­do­wa­łeś mi braci – odrzekł Gajusz. – Gdy­bym miał siłę, sam zmiaż­dżył­bym ci gar­dło.

– Cel­nie to ują­łeś, drogi chłop­cze – mruk­nął Tybe­riusz cie­płym tonem. – W spra­wie­dli­wo­ści jest jakaś czy­stość.

Ski­nął głową w stronę straż­nika i tam­ten wyszedł naprzód, po czym chwy­cił Sejana za gar­dło. Wię­zień wydał zwie­rzęcy sko­wyt paniki, który po chwili zato­nął w peł­nym pod­nie­ce­nia ryku zebra­nego tam tłumu. Oczy gapiów lśniły bla­skiem odbi­tym od pochodni. Nie­któ­rzy wspięli się na pierw­sze stop­nie z nożami w pogo­to­wiu, w ocze­ki­wa­niu na ciało.

Sejan, pierw­szy miecz gwar­dii pre­to­riań­skiej, był czło­wie­kiem sil­nym, wyspor­to­wa­nym i wciąż w kwie­cie wieku – długo to trwało, nim ostatni ślad życia został zeń wyrwany. Straż­nik ści­skał i ści­skał jego kark, aż w końcu poczuł, że coś tam pękło. Dopiero wtedy był zado­wo­lony ze swego dzieła. Obró­cił się w stronę Tybe­riu­sza, a ten mach­nął tylko ręką, zajęty odka­sły­wa­niem krwi w czer­wony gał­ga­nek.

Straż­nik kop­nia­kiem zepchnął ciało ze scho­dów, przy­glą­da­jąc się zafa­scy­no­wany, jak pod­ska­kuje i zsuwa się pro­sto w wycią­gnięte ręce roz­ocho­co­nej tłusz­czy, która rzu­ciła się na nie w jakimś dziw­nym szale, bijąc pię­ściami i dźga­jąc nożami, zle­wa­jąc się Seja­nową krwią.

Tybe­riusz pozo­sta­wił ich na jakiś czas z tymi roz­ryw­kami, po czym posłał swo­ich ludzi na dół, aby odzy­skali trupa jego nie­gdy­siej­szego przy­ja­ciela. Tłum roz­stę­po­wał się przed ponu­rymi, zaku­tymi w zbroje żoł­nie­rzami, two­rząc krąg i wiwa­tu­jąc na cześć powrotu cesa­rza.

Sto­jący u stóp Scho­dów Gemoń­skich Gne­jusz Domi­cjusz Ahe­no­bar­bus zadarł głowę ze zgrozą. Tybe­riusz powró­cił do Rzymu po kil­ku­na­stu latach nie­obec­no­ści. Gne­jusz roz­po­znał Sejana, a potem przy­glą­dał się, jak strą­cają go w prze­paść niczym wór psze­nicy. Naj­niż­sze stop­nie pokryły się bry­zgami krwi, a mimo to Gne­jusz czuł jedy­nie ogłu­pia­jącą radość. Z pew­no­ścią oskar­że­nia wyto­czone prze­ciwko niemu zmarły razem z Seja­nem. Jego wróg zetknął się z siłą więk­szą od niego i został przez nią zadła­wiony.

Chciało mu się zawyć z zachwytu, z triumfu, ale miał dość oleju w gło­wie. Tłum wciąż sza­lał, ludzie napie­rali we wszyst­kie strony i popy­chali się wza­jem, wyma­chu­jąc zakrwa­wio­nymi nożami. Gne­jusz wie­dział, że naj­le­piej postąpi, jak zwy­czaj­nie stąd odej­dzie, spo­koj­nie uda się do stajni, gdzie pozo­sta­wił rydwan zaprzę­żony w czwórkę koni. Musiał zresztą poszu­kać jesz­cze jed­nego konia, na wymianę za tego, który się ochwa­cił, ale wystar­czy zacze­kać do świtu.

Popa­trzył na schody, na Tybe­riu­sza i mło­dzieńca sto­ją­cego u jego boku. Poła­pał się, że zna tego chłopca. Gajusz Cezar, star­szy brat Agry­piny. A więc chło­pak prze­żył! Gne­jusz pamię­tał go jako chu­der­la­wego małego urwisa, odważ­nego i zadzior­nego, wiecz­nie uśmiech­nię­tego. Jacyś legio­nowi kowale zro­bili mal­cowi kom­pletną zbroję, łącz­nie z minia­tu­ro­wym mie­czem i cali­gae, san­da­łami noszo­nymi przez żoł­nie­rzy. Zachwy­cony chło­piec para­do­wał dum­nie wyprę­żony po obo­zie, jakby to była jego wła­sność. Gne­jusz przy­po­mniał sobie, że wła­śnie od tych san­da­łów nadali mu przy­do­mek „Kali­gula”.

Wyswo­bo­dził się z tłumu, odda­la­jąc się od świa­tła. Musi o tym powie­dzieć Agry­pi­nie. Będzie wie­działa, co zro­bić. Zawsze wie­działa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Nero

Copy­ri­ght © 2024 by Conn Iggul­den

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Ewa Skrzy­piec

Foto­gra­fia na okładce

© ALAMY LIMI­TED/BE&W

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Neron, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-990-5

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer