Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Rzym nie spłonął w jeden dzień…
Najnowsza powieść Conna Igguldena, autora licznych bestsellerów, to rzecz o Neronie – jednym z największych tyranów w historii świata.
Matka i dziecko są zmuszeni przetrwać na krwawym rzymskim dworze. Cesarz Tyberiusz skazuje zdrajcę i jego rodzinę na śmierć. W następnej kolejności jego przyjaciół. Taka jest rzymska sprawiedliwość. W tle tych krwawych zdarzeń rodzi się dziecko. Jego matką jest Agrypina, prawnuczka cesarza Augusta. Cesarska krew ich jednak nie chroni. Im bliżej samego serca imperium, tym bardziej jest się narażonym na intrygi i niebezpieczeństwa w walce o władzę. Jeden nieopatrzny krok może zakończyć się wygnaniem, więzieniem, a nawet egzekucją. Albo utratą syna. Agrypina wie jednak, że nawet w najmroczniejszych momentach kryją się możliwości. Jej syn jest dla niej wszystkim – może sprawić, by stał się ucieleśnieniem Rzymu, tym, przed którym wszyscy będą musieli ugiąć karku. Najpierw jednak oboje muszą przeżyć…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 473
TEGO AUTORA POLECAMY RÓWNIEŻ:
SERIĘ „ATEŃCZYK”
BRAMY ATEN
PROTEKTOR
SERIĘ „ZŁOTY WIEK”
LEW
IMPERIUM
W PRZYGOTOWANIU DRUGI TOM TRYLOGII „NERON”
TYRAN
Dla Jetti Feintuch, która pozwoliła mi przeczytać ostatnią, niepublikowaną książkę swego ojca
Światło tego dnia niepokoiło odmiennością, bo słońce zawisłe tuż nad horyzontem użyczyło mu barwy przybrudzonego złota, jaką się widuje jedynie o świtaniu. Czarne chmury nad wzgórzami obrzmiały, upodobniając się do monstrualnej, łapczywej dłoni wyraźnie gotującej się do przemocy. W ostatnich chwilach poprzedzających jej atak małżonkowie stali twarzami do siebie, w stajniach.
Oślepiony upiornym słońcem Gnejusz mrużył oczy. Znalazł sobie zajęcie przy trzecim koniu, którego wcześniej wyprowadził ze stajni, by skompletować zaprzęg do jego wyścigowej kwadrygi. Pierwsze dwa parskały i prychały, już umocowane rzemieniami do dyszla. Całe oprzyrządowanie ważyło nie więcej niż małe dziecko. Rydwan został pomalowany na czarno i złoto, a przy jego budowaniu rzemieślnicy postarali się, by ująć ciężaru każdej części. Nikt na całym świecie nie był w stanie go dogonić, gdy Gnejusz, potrząsając z całej siły lejcami, przymuszał czwórkę koni do galopu.
Trzeci koń był płochliwy i usiłował stanąć dęba. Gnejusz pacnął go brutalnie po chrapach, nie miał czasu na te jego wygłupy. Konie to zwierzęta zaprzęgowe. I durne. Ten się go bał – i nie dziwota, wszak mógł stracić panowanie nad sobą. Musiał go poprowadzić po ciasnym okręgu, bo smyrgał na boki i przebierał nogami, za nic nie chcąc stanąć spokojnie w jednym rzędzie z pozostałymi końmi. Tamte dwa dobrze zgrywały się z sobą i zresztą nazywały się Kastor i Polluks. Oferowano mu fortunę za samo użyczenie ich do rozpłodu, ale Gnejusz odrzucał te oferty. Senator, któremu odmówił, wymruczał pod nosem jakiś komentarz na temat jego rodziny i tydzień później Gnejusz gościł w swym łożu małżonkę owego jegomościa. Uśmiechnął się na to wspomnienie, choć nie bez goryczy.
Upał sprawił, że powietrze zrobiło się wilgotne i gęste. Zdawało się przygniatać go, przez co gniew narastał w nim jak te chmury burzowe. Spojrzał na żonę i wiedział, że go nienawidzi. Choć oczywiście spodziewała się, że w razie czego skoczy za nią w ogień.
– Zamierzasz tak milczeć? – natarła. – Niech stajenny zajmie się końmi. Wybierasz się do Rzymu czy nie? Jeśli uciekniesz, Barbo, to zabijesz nas oboje.
Przycisnęła dłoń do łona, które pozostawało jałowe przez dziewięć długich lat małżeństwa. Myśleli, że go nigdy nie wypełnią, a jednak udało się. Spojrzał odruchowo na to miejsce. Potrafiła go czasem owinąć sobie wokół palca.
– Nie nazywaj mnie Barbo – burknął. – To wolno tylko przyjaciołom.
Wziął wodze od niewolnika. Trzeci koń się uspokoił i dał się wreszcie zaprząc. Gnejusz zaciągnął mocno rzemienie i trzy konie kiwały łbami, parskały i rżały, gdy ze stajni wyprowadzono czwartego. Chciały już ruszyć do biegu, podobnie jak Gnejusz.
Odprawił gestem niewolnika, który przyprowadził czwartego konia. Nie potrzebował pomocnika! Jeździł rydwanem codziennie, jak przystało człowiekowi jego proweniencji. A poza tym wiedział, że dookoła są uszy przysłuchujące się każdemu jego słowu. Jakby połowa miasta wiedziała o moich interesach, pomyślał z niezadowoleniem. Żadnej prywatności. Kolejna rzecz, której Agrypina nie rozumiała.
– Powinnam tytułować cię „panem”? – spytała zwodniczo przymilnie. – Albo może mam mówić „Salve, magister”, jak do mojego mentora? Byłam dzieckiem, kiedy się poznaliśmy.
Aż się wzdrygnęła, gdy na nią naskoczył. Był człowiekiem wielkiej siły fizycznej, ale poruszał się z niezwykłą gracją. Spostrzegł jej rumieniec i stwierdził, że przepełniający ją teraz lęk ani trochę nie ujmuje jej urody. Chwycił ją za nadgarstek tak mocno, że aż poczuł przemieszczanie się kości w tym uścisku. Był żołnierzem, ekwitą, człowiekiem zamożnym. Wprawdzie miała już dwadzieścia dwa lata, ale bywały chwile, gdy na powrót stawała się tamtą trzynastoletnią dziewczynką, którą ofiarowali mu jej krewni.
– Nie prosiłem o ciebie, Agrypino. To twoja matka tak umizgiwała się do mojej rodziny, że aż mleko się zsiadało, jak pamiętam. Nie uprawiaj więc ze mną gierek. Zwłaszcza gdy się domagasz, bym szukał śmierci w twoim imieniu. Bo możesz się przekonać, że przesadziłaś.
– Skoro nie chcesz zrobić tego dla mnie, zrób to dla tego dziecka we mnie.
Ujęła go za rękę i przycisnęła ją do swego obrzmiałego łona, przesadnie mocno. Ta kobieta ma w sobie szaleństwo, pomyślał. Zastanawiał się, czy dziecko w ogóle przeżyje matkę. Kiedy poczuł kopnięcie w łonie, odsunął się odruchowo.
– Wiesz, co się stanie, żono, jeśli wjadę via Appia do Rzymu? Wiesz, co zrobi Sejan?
– Wiem, co zrobi, jeśli uciekniesz – odparła.
Była bardzo blada. Straszliwie pragnął, by choć raz objęła go ramionami, by dała jakiś znak, że jeszcze coś do niego czuje. Z pewnością byłoby wtedy łatwiej. Matka powiedziała mu, że z czasem Agrypina nauczy się go kochać, ale to okazało się nieprawdą. Nie tylko się go bała, ale też wciąż traktowała z pogardą. Gnejusz nie doświadczał ani miłości, ani życzliwości ze strony połowicy. I przepełniający go gniew nie dawał pociechy.
– Gnejuszu? – mówiła dalej. – Sejan jest w Rzymie głosem cesarza. Jeśli uciekniesz, ogłosi, że jesteś wyjęty spod prawa. Zabierze ci wszystko: ziemię, kopalnie, ten dom. Mnie. Dziecko i ja nie będziemy mieli żadnej ochrony. Jak długo się utrzymamy, skoro prefektem Rzymu jest nasz wróg?
Gnejusz prędkimi ruchami umocował wodze do karku ostatniego konia. Wszystkie cztery zadarły teraz łby; czuły, że może zdążą ruszyć do biegu, nim rozpęta się burza. Miały w sobie tyle mocy, że aż serce zaczęło mu bić szybciej. Był gotów do odjazdu, a jednak stał tam, patrząc na wykwitającą błyskawicę, i słyszał huk pioruna, tak potężny, że wypełnił cały świat. Podniósł wzrok, wdychając powietrze, które jakby nabrało życia. Dął wicher i zrobiło się chłodniej niż w ostatnich tygodniach. Z całą pewnością nadciągała burza, kataklizm. Ziemia dopominała się tego.
– Wiesz, Agri, że jestem tylko najmłodszym synem. Nigdy nie miałem szans na odegranie jakiejś ważnej roli. Jestem wnukiem Marka Antoniusza i to wszystko. Biorę udział w wyścigach rydwanów i doglądam swoich włości, ale nie zagrażam ludziom takim jak Sejan albo cesarz. Moja rodzina jest majętna, i owszem, chcieli połączyć nasz ród z boską krwią Augusta, ale nic ponadto! A potem Tyberiusz oddalił się na Capri i ten Sejan… – Zacisnął lejce w garści. – Sejan spojrzał na tych kilku jeszcze zagradzających mu drogę i jął się ich pozbywać.
– Nie wiesz tego – zaprotestowała jego żona.
Gnejusz spojrzał na nią z niedowierzaniem. Wypowiedział się i to powinno zamknąć rozmowę. Inni mężowie nie musieli znosić takich impertynencji. A tymczasem jego żona zawsze chciała mieć ostatnie słowo. Przytknął czoło do końskiego barku. Skończył trzydzieści dziewięć lat. Z Agrypiną ożenił się w wieku lat trzydziestu i dotąd zawsze widział w niej tamtą małą dziewczynkę. I może już zawsze miał ją taką widzieć.
– Aż taka jesteś ślepa? – wybuchł znienacka. – Cesarz Tyberiusz wie tyle tylko, ile Sejan pozwala mu wiedzieć. Rozumiesz choć to? Od śmierci syna ten podstępny stary pająk zakopał się na swej wyspie, zdjęty żałobą wycofał się z życia. A w Rzymie panuje wielka cisza. I jego zaufany przyjaciel, ten sam ukochany „towarzysz w znoju”, którego zostawił na posterunku, dostrzegł i wykorzystał szansę. Przecież to Sejan jest odpowiedzialny za los twych braci, Agrypino! To on zniszczył Nerona oskarżeniami. Czyż to nie dziwi, że taki zdrowy młodzieniec odebrał sobie życie? Bo niby odczuwał taki straszny wstyd? Sama powiedz, Agrypino. Ostatecznie był twoim krewnym. A wszak w waszej rodzinie nikt nie odczuwa wstydu. Mówię ci…
Urwał, nie bardzo wiedząc, czy powinien mówić dalej, ale pogarda na jej twarzy kazała mu jednak to ciągnąć. Pochylił się do niej, zniżając głos. Nawet we własnym domu musiał zachować ostrożność. Ponoć Sejan opłacał armię agentów, którzy znosili mu plotki i tajemnice.
– Nerona oskarżono, że jest jak kobieta dla innych mężczyzn. Sądzisz, że Tyberiusza coś takiego obchodzi? Przecież on się nurza w okrucieństwach… Agrypino, mógłbym opowiedzieć ci rzeczy, od których doznałabyś mdłości. Nie, jeśli Tyberiusz podpisał rozkaz wygnania, jeśli w ogóle go widział, to tylko na żądanie Sejana, który w ten sposób pozbył się rywala. Słyszałem, że pozwolili twemu bratu podciąć sobie gardło, ale on tu nie miał żadnego wyboru, rozumiesz?
– Nie waż się o nim mówić – odparowała.
Cała się teraz trzęsła, wyraźnie jednak ze zgryzoty. Gnejusz nawykł przerażać ludzi ze swego otoczenia zdolnością do siania przemocy. Zawsze musiała się zmagać z odruchem okazania strachu w jego obecności.
Wzruszył ramionami.
– Ja akurat nic twoim braciom nie zrobiłem, Agrypino. Ja tylko wziąłem sobie za żonę kobietę, która traktuje mnie chłodno. To Sejan dostrzegł drogę do władzy i zrobił ze mnie jeszcze jeden kamień, który mógłby odkopnąć, aby nie zagradzał mu przejścia.
Zauważył, że jego żona rozgląda się dookoła, sprawdzając, czy ktoś go nie podsłuchuje. Zaśmiał się w głos, czując znienacka, jak bardzo mu to wszystko obrzydło.
– Och! Czyżbym mówił zbyt głośno? – Podniósł głos jeszcze bardziej: – Czyżbym powiedział, że Sejan zabił dwóch twoich braci, jednego własnoręcznie, a drugiego zmuszając do śmierci głodowej? Ten trzeci mógł być następny, gdyby gdzieś nie zniknął… niewątpliwie strzegąc swej głowy. Jak on się zwie? A tak, Gajusz Juliusz Cezar. Podobnie jak Neron Cezar i Druzus Cezar. Ciekawe, czy twojej matce przyszło kiedykolwiek do głowy, że nadaje im takie imiona, by zostali zabici. A teraz to ja jestem oskarżany! O zdradę z żoną jakiegoś senatora, jakby połowa Rzymu nie kołatała co noc do cudzych drzwi. Sejan atakuje cię za moim pośrednictwem swoimi oskarżeniami. Zostanę osądzony i zesłany, pewnie na jakąś wyspę, na Poncię, abym tam umarł z głodu, albo może na Capri, gdzie zostałbym dziwką Tyberiusza! Albo po prostu zamkną mnie w celi, dadzą nóż i każą mi zrobić to samemu? On chce właśnie tego. Albo może woli, żebym uciekł. Sejan toruje sobie drogę do władzy morderstwami, Agrypino. Ty pewnie tego nie widzisz, ale ja owszem! O to właśnie mnie prosisz! Jeśli pojadę do Rzymu, to wjadę prosto w objęcia własnej śmierci.
Tak długo okładał ją słowami, te ostatnie wykrzykując, że w końcu odsunęła się i zamknęła oczy. Wicher zwiastujący burzę także na nią napierał, rozwiewając jej włosy. Gnejusz tak się czuł, jakby to on sam niemalże wzniecił ten wiatr. Oddychał ciężko, jak po wyczerpującym biegu.
Agrypina podeszła bliżej, tak blisko, że mogły ją dosięgnąć jego pięści, i teraz to ona skazała go na słowną chłostę.
– Wiecznie mówisz o obowiązku, Gnejuszu, o tym, że pan domu jest odpowiedzialny za wszystkich, którzy w nim mieszkają. No cóż, taka już twoja rola. Gdybyś tylko nie poczynał sobie tak swobodnie z żonami senatorów i konsulów, to może Sejan nie miałby gwoździ, na których da się ciebie powiesić. Tak więc nie przychodź do mnie po wybaczenie albo współczucie. Ty sam mi tego nie okazujesz.
– Ty suko o zimnym sercu – wysyczał. – Powitałaś mnie kiedyś w swym łożu? Rozłożyłaś kiedyś przede mną nogi z własnej woli, żebym nie musiał domagać się siłą mężowskich praw? A i wtedy leżysz jak zdechła ryba, dopóki nie skończę! I potem wracasz do swej komnaty, jakby nic się nie zdarzyło! Przez dziewięć lat tylko tyle od ciebie dostałem. Na bogów, że też nie przewidziałem, że będziesz taka wynaturzona. Czy ty w ogóle potrafisz kochać? Twój ojciec został zamordowany, matka zaś upokorzona na środku ulicy, pobita tak okrutnie, że aż straciła oko. A jednak jakoś nie widziałem, abyś ich opłakiwała, Agrypino, ani rodziców, ani braci. Jesteś jak kamień. Jeśli więc znajdowałem odrobinę ciepła u normalnych kobiet, o apetytach równie wielkich jak mój…
Uderzyła go w twarz, nagle i bez ostrzeżenia, jakby sama nie wiedziała, że to zrobi. Uchyliłby się albo odparował cios, gdyby zadał mu go mężczyzna, ale ona wzięła go z zaskoczenia. Głowa niemal dotknęła mu ramienia. Odruchowo uniósł pięść, niczym pałkę.
Wystraszona, że mąż ją zabije, Agrypina cofnęła się chwiejnie. Zaczepiła o coś stopą i runęła na brukowane podłoże, krzycząc z bólu. Gnejusz spojrzał z góry na młodą kobietę, która nosiła jego dziecko, wciąż gotując się z gniewu. Nigdy wcześniej jej nie uderzył, ani razu przez całe dziesięciolecie ich małżeństwa. Była o połowę odeń niższa i o połowę też lżejsza, a poza tym on, żołnierz, zabijał ludzi w bitwach i gwałtownych dysputach. Pewnemu ekwicie, który się z nim zażarcie spierał, wybił oko i ani trochę się tym nie przejął. Innego z kolei udusił gołymi dłońmi, bo tamten nie chciał uhonorować zakładu. A jednak nigdy nie uderzył kobiety.
Agrypina wstała powoli, niezdarnie. Pobladła jeszcze mocniej i Gnejusza znienacka zemdliło od tych jej krzywych min i jadu. Nad ich głowami rozpętywała się burza, i zauważył, że na ziemię spadają już wielkie krople, od południa nadciąga ciężka ulewa. Czuł to w powietrzu. Zrobił głęboki wdech i wstąpił na platformę rydwanu.
– Jeśli odjedziesz – powtórzyła – Sejan zabije dziecko, które noszę. Twoje dziecko.
Spojrzał na nią, na jej pozę z tym podtrzymywaniem dłonią brzucha. Podczas dziewięciu lat małżeństwa ani razu nie przytuliła go tak mocno jak siebie. Nawet wtedy nim manipulowała. Wiedziała, że Gnejusz chlubi się odwagą, że jego zdaniem najgorszym mianem dla mężczyzny jest tchórz. Nie mógł brać udziału w wyścigu, ale na bogów! Nie mógłby oddać życia za taką jak ona. Chciał żyć.
Gdy chwycił wodze, jego konie jęły głośno rżeć i przebierać nogami po mokrych kamieniach. Na kopytach miały żelazne tabliczki, umocowane rzemieniami przeciągniętymi przez nacięcia, i dlatego odgłos tego ich pląsania kojarzył się ze szczękiem noży. Gnejusz wyprężył się. Był gotów i czuł w sobie moc.
– Co zamierzasz zrobić? – zawołała Agrypina.
Potrząsnął głową z odrazą, nie mogąc znieść nawet jej głosu. Gdyby ożenił się z inną, to nie byłoby go tutaj, nie zostałby wezwany do Rzymu z powodu jakichś sfingowanych zarzutów. Gdyby nie nosiła w sobie jego dziecka, mógłby się z nią rozwieść, ale teraz byli z sobą związani na dobre. Dotarło do niego, że ma nadzieję, iż dziecko umrze i dzięki temu będzie mógł odzyskać wolność.
Opętany gniewem, zniesmaczony sobą, zawrócił rydwan, niemal całą jego długością, bez trudu nad nim panując. Wiedział, że będzie go obserwowała, żeby wiedzieć, w którą stronę się kieruje, czy na północ, więc w stronę miasta… a może ku południu, aby gdzieś tam żyć bez honoru, porzuciwszy żonę i dziecko.
Gnejusz nie obejrzał się za siebie, gdy mijał bramę i wyjeżdżał na drogę. Deszcz znienacka nabrał mocy, siekąc ziemię i ludzi. Natychmiast był przemoczony do nitki, jasne włosy przykleiły się do czaszki.
Nie zauważył czerwonej kreski, która spełzła w dół po wnętrzu jej nogi, mieszając się z deszczem i różowiejąc, tworząc krwawą kałużę dookoła stóp. Coś się w niej rozdarło, gdy upadła, ból teraz narastał i już był straszny. A mimo to pozostała tam, odprowadzając go spojrzeniem, wiedząc, że musi. Gnejusz trzymał jej los w swoich rękach – i los tego dziecka, które rosło w niej niczym tumor. Bo wbrew jego gniewowi i głupocie była niemal pewna, dokąd się uda. Jednak ta odrobina niepewności trzymała ją w miejscu niczym gwóźdź wbity w serce.
Gnejusz już na drodze potrząsnął wodzami i zakrzyknął jak dzika bestia. Konie w jednym szeregu pomknęły przed siebie jak cztery strzały, a maleńki rydwan skoczył za nimi gwałtownie, jakby on też został wystrzelony z tego samego łuku. Żelazne podkowy zaiskrzyły w mroku i po chwili sylwetka Gnejusza zniknęła w oddali, tam gdzie było miasto.
Agrypina padła wtedy na ziemię, krzycząc głośno, gdy Gnejusz już nie mógł jej usłyszeć, gdy nie mógł już wziąć jej na ręce i ofiarować swą troskę, od której mrowiła ją skóra. Niewolnicy zareagowali za to na jej krzyk i nadbiegli od strony domu. Jedni osłaniali ją przed deszczem rozpostartymi kocami, inni pomagali jej wejść do środka, a jeszcze inni wezwali lekarza.
– Sprowadźcie położną – syknęła do nich Agrypina. – Dziecko jest już w drodze.
Czuła, że bierze ją w swój uścisk potężny dreszcz i była pewna, że dziecko postanowiło przyjść na świat. Niebo raz po raz przecinały błyskawice, a po nich dudniły gromy tak głośne, że ludzie aż podskakiwali od samej ich mocy. Agrypina modliła się, by Gnejuszowi starczyło siły do zrobienia tego, co jak sam powiedział, nakazywał zrobić mu honor. Bo sama nic już tu nie mogła wskórać. Została wniesiona do środka i musiała się zmierzyć ze swoją ciężką próbą.
Kwadryga gnała drogą smaganą deszczem, ścigając się z burzą. W górze jedna za drugą wykwitały błyskawice, pokrywając niebo plątaniną białych żył. Gnejusz zauważył ze zgrozą, że czuje dotyk pioruna na ciele.
Takie tempo było wysoce niebezpieczne na kamieniach. Wiedział, że lepiej nie zawracać rydwanu, bo wtedy będzie wielkim szczęściarzem, jeśli przeżyje. Dobrze chociaż, że na drodze było pusto. Miał wrażenie, że jest jedynym człowiekiem na świecie pogrążonym w tym rodzaju szaleństwa, dzięki któremu dostrzegał falowanie pędzących koni i czuł świadomie bicie swego serca.
Balansował na maleńkiej platformie z malowanego drewna, gdy czwórka koni przedzierała się przez przedwczesny zmierzch. Każdy zarażał pozostałe swoim strachem, dlatego biegły, jakby ścigały je lwy, z wytrzeszczonymi oczami, siejąc w krąg bryzgi śliny niczym morską pianę.
Mijał skulone rodziny na poboczu drogi, a oni gapili się na szaleńca galopującego wśród gromów i błyskawic. Widział błyski w ich oczach, gdy się obracali w jego stronę, ale nie zwalniał. Czuł się nieśmiertelny. Czy kiedykolwiek zdarzyło mu się uciec przed walką? Przed jakimś człowiekiem? Bo dla kogoś, kto zdąża w stronę własnej śmierci, powietrze pachnie słodyczą. Nie czuł bólu w tym momencie, nie dokuczał mu ani smutek, ani też starzejące się stawy. Wszystkie obawy i zmartwienia zostawił za sobą i znowu był młody. Frunął jak strzała, nurzając się w tej chwilowej radości.
Skryte za ścianą ulewy miasto rozpoznał dzięki światłom. Murów jak zawsze, niezależnie od pogody, strzegli pretorianie. Lampy olejne płonęły nad wartowniami i na całym zwieńczeniu muru jak świetliki. Uśmiechnął się na ten widok. Miał przed sobą miasto, które kochał, a w nim porządek, którego łaknął.
I jeszcze strach. Dziwny spokój, który go wcześniej przepełniał, rozwiał się niczym mgła. Światła miasta oznaczały siłę, prawo i pretorianów stojących na warcie. I oznaczały też kres jego jazdy.
Człowiek pokroju Gnejusza mógł w Rzymie robić, co chciał, dopóki nie został o coś oskarżony. Tyle tylko niekiedy to wymagało. Gnejusz wiedział, że kiedy go pojmą, to już nigdy nie będzie wolny. Zaczął miotać przekleństwa i wulgarne słowa, posyłając do Hadesu na wieczną udrękę wszystkich co do jednego. Tym krzykiem przedzierał się przez resztki swego opanowania. Przez jakiś czas wył, a miasto stopniowo przed nim rosło.
Rozgrzane od biegu konie parowały na deszczu. Gnejusz dostrzegł, że jeden z nich utyka, i aż się wściekł. Okulał na tym twardym gruncie, to oczywiste. Jego wina, jego wina, zawsze jego. Potrafił sobie wyobrazić, co na to Agrypina, gdyby się dowiedziała, że był taki beztroski. Wiecznie mu powtarzała, że ma myśleć, jakby mógł w jakiś sposób przewidzieć, co dany dzień przyniesie, zanim to coś zwali im się na głowę.
Gnejusz nie był głupi, niezależnie od tego, co mówiła jego żona. Na bogów, ależ mu się to życie wykoślawiło! Nigdy przecież nie chciał się żenić. Bo niby po co, skoro kobiety witały go tak chętnie w swoich łożach? Na widok jego jasnych włosów i potężnych ramion szeptały mu do ucha obietnice, od których satyr by się czerwienił. Nawet mężatki.
Przypomniało mu się, że to jego matka się uparła. Starka pragnęła mieć wnuka i dlatego zaaranżowała związek z córką z dobrego rodu. Z prawnuczką samego Augusta, jego drogocenną Agrypiną.
Gnejusz potrząsnął głową, strącając krople deszczu z oczu. Spodziewał się, że ta potulna istotka urodzi mu ze dwóch synów i może jeszcze córkę, która zajmie się nim, gdy już będzie starcem. A tymczasem wdarła się do jego życia niczym wściekły skunks z pazurami.
Razu któregoś, w dzieciństwie, próbował wytresować lisie szczenię. Niewolnicy z majątku wykopali jamę i zabili matkę. Gnejusz zdążył schwytać jednego wyrywającego się malucha, zanim zdążyli przebić go szpadlem. Lisy są bardzo podobne do psów, dlatego uznał, że poskromi małą lisiczkę karmą i dyscypliną. Teraz aż się skrzywił na to wspomnienie. Tamta historia kosztowała go czubek palca i pozostawiła bliznę biegnącą od łokcia do nadgarstka.
Agrypina przypominała mu właśnie takiego liska. Lśniąca i niebezpieczna, piękna… ale kiedy te czarne oczy patrzyły na ciebie, człowieka odruchowo przechodził dreszcz. Gnejusz nigdy nie wiedział, co ona myśli.
Deszcz przeszedł w mżawkę. Przerwy między piorunami i błyskawicami robiły się coraz dłuższe, przejaśniało się. Był za to wdzięczny, zwłaszcza że zobaczył szereg doszczętnie przemoczonych wędrowców oczekujących, aż zostaną wpuszczeni do miasta. Jakiś głupiec zamachał nawet na niego, krzykiem nakazując mu zwolnić. I zaraz uskoczył, by nie dać się stratować pod kołami Gnejuszowego rydwanu. Rzymianin wzywany na własną śmierć nie musi uznawać jakichś mało ważnych przepisów. Uśmiechnął się odruchowo na tę dziwną myśl. Nazywa się Gnejusz Domicjusz Ahenobarbus! Albo po prostu Barbo, od wyścigów rydwanów. Kiedyś, dawno temu, skandowali to jego imię.
Przejechał dłonią po włosach, wygładzając je z tyłu głowy. Na drogę przed nim wybiegło dziecko. Gnejusz zdążył jeszcze dostrzec podarte odzienie malca, a potem przed oczami przemknęła mu rozkrzyczana kobieta z wyciągniętymi rękami. Skojarzyła mu się z Agrypiną i wtedy dokonał wyboru, powodując końmi na sam środek drogi.
Podkowy uderzyły w dziecko i złamały je, jeszcze zanim koło rydwanu odrzuciło je jak tobołek z gałganków. Gnejusz usłyszał przeraźliwy szloch wyrywający się z ust kobiety i zacisnął szczęki, czując mdłości z bólu i dojmującego żalu, przez tych głupich ludzi, którzy pozwalają swym dzieciom tak się narażać.
Zsiadł z rydwanu pod samą bramą miasta. Ekwita nie musi czekać razem z brudnymi od gnoju chłopami i posłańcami. Gnejusz skinął głową w stronę pretorianina, a wtedy ów oderwał wzrok od kobiety opłakującej synka, wskazując w jego kierunku. Obaj popatrzyli na siebie i Gnejusz wzruszył ramionami. Mało ważne zdarzenie.
– Przybywam na wezwanie prefekta Sejana. Jestem Gnejusz Domicjusz Ahenobarbus.
Wokół zwłok dziecka zgromadził się tłum. Coraz więcej ludzi wskazywało palcami Gnejusza.
– Wejdź lepiej do środka, panie. Zbiera im się na bunt. Oni wszyscy są jak dzieci.
Gnejusz parsknął śmiechem. Opanowało go poczucie spokoju i sensu. Mógł zmierzyć się ze swym losem z godnością. W końcu był w domu, wśród swoich.
Zacisnąwszy dłonie na cienkich żelaznych kratach zabezpieczających okno, Tyberiusz wyglądał na miasto. Otaczały go mosiężne kosze z płonącymi węglami, rzucające świetlną łunę na podobizny Jowisza namalowane na sklepieniu. W świątyniach cytadeli na Arksie, północnym wierzchołku Wzgórza Kapitolińskiego, panowała cisza. Po burzy całe miasto zdawało się uspokojone, acz kiedy Tyberiusz spoglądał w stronę forum, wiedział, że to nieprawda. Z tej wysokości po prostu nie słyszał ludzkiego gwaru. A jednak jego poddani byli tu – pracowali, spali, spółkowali, posilali się i wzajemnie zabijali. Aż się uśmiechnął do tej myśli. W przepastnym mroku kryło się zarówno dobro, jak i zło, ale on był ponad tym wszystkim, a obraz imperium dawał mu zadowolenie.
Tyberiusz obejrzał się na skutego mężczyznę klęczącego na posadzce z polerowanego kamienia, z kornie pochyloną głową.
– Wiesz, czemu nazywamy to wzgórze Kapitolem, Sejanie? – zapytał.
Odwrócił się od okna. W drugiej dłoni trzymał zwinięty jedwabny gałganek i teraz przycisnął go do ust, wdychając miazmat olejku różanego połączonego z mirrą. Oddech mu skwaśniał minionego roku, co było objawem starości albo może coś mu gniło w środku. Nie znosił smrodu rozkładu i dlatego oddychał przez jedwab, tak jak ktoś inny upijałby łyk wina. Zapach osiadał na skórze cieniutką warstewką.
Klęczący przed nim człowiek nie odpowiedział od razu. Wciąż jeszcze gorączkowo myślał, wciąż zachodził w głowę, czy może jednak jest sposób, dzięki któremu ujdzie z życiem. Swoiście rozkoszny widok. Tyberiusz czuł, że jego zmysły budzą się do życia, gdy przywoływał wspomnienia z Capri. Nadzieja to takie płoche, podszyte rozpaczą stworzenie, które noszą w sobie i mężczyźni, i kobiety, ludzie wolni i niewolnicy. Do samego końca, nawet w ostatniej chwili odważają się mieć nadzieję, że się uratują, że on, Tyberiusz, zmięknie. Zdarzało mu się myśleć, że to jego największa przyjemność – wskrzeszać tę nadzieję, patrzeć, jak ten wątły płomyk nabiera życia za sprawą aluzji i targów, a potem go gasić, gdy skręcali się z bólu. Starał się wtedy zaglądać im w oczy, dostawać się najbliżej, jak się dało – żeby zobaczyć, czy umierają z nadzieją, czy też się poddali, uwalniając to skrzydlate stworzenie, które pobudził do życia. Na bogów, kochał ich, jacy by nie byli dziecinni. Nawet Sejana kochał…
– No dalej, Sejanie, wciąż jeszcze masz język. Czy naprawdę między nami nie może zapanować pokój? Będziesz mnie zmuszał, bym stał się twym sędzią?
Mężczyzna podniósł wzrok i Tyberiusz poczuł, że jego stare serce gubi rytm z tego podniecenia. Nadzieja zrodzona z rozpaczy już tu była, wbrew rozumowi i doświadczeniu. Wiedział, że ten człowiek przemówi, jeszcze zanim Sejan się poruszył, zanim jego łańcuchy zaszczękały na marmurowej posadzce. Sytuacji omal nie zniszczył zbierający się w piersi Tyberiusza kaszel. Zdusił go i patrzył, jak Sejan robi wdech, ale nie, kaszel musiał powrócić, ochrypły i za głośny, psujący tę chwilę.
Gdy kaszel przeszedł, Tyberiusz otarł usta, zły na tę swoją słabość. Zauważył posmak krwi. Czuł ten posmak, gdy krwawiły mu dziąsła, ale to się zaczęło pojawiać na porządku dziennym. Tego wieczoru zresztą czuł także woń, mroczną i cuchnącą. Czy krew zawsze tak śmierdzi? Byłby to straszny obraz zepsucia, gdyby wszyscy ludzie byli zawsze przepełnieni takim stęchłym płynem, i to w nadmiarze. Nie potrafił znieść tej myśli…
Zamknął oczy z ulgą, gdy Sejan wreszcie przemówił. Głos miał chrapliwy, ale wciąż silny. Pod jego wpływem cesarz czuł, że przeszywa go leciuteńki dreszcz, jakby jego skórę polizał kot.
– Słyszałem to imię – rzekł Sejan. – Kapitolinus był konsulem… albo raczej trybunem? Bronił miasta.
– W rzeczy samej, Sejanie! Niezwykły z ciebie człowiek, zawsze to powtarzam. Owszem, dawno temu, gdy Rzym nadal krwawił z samego środka. Zwracam ci uwagę, że ten człowiek otrzymał swe imię od wzgórza, wiedziałeś o tym? Kapitolinus urodził się tu, w jakimś domu. Natomiast pierwotna nazwa wzięła się z czasów, gdy nasi przodkowie kopali tu pierwsze fundamenty i odkryli kamienną głowę. Ciekawe, jakaż to zapomniana, starożytna rasa ją tu pozostawiła. – Tyberiusz uśmiechnął się z zadumą. – Kapitolinus był bohaterem republiki, kochanym przez ludzi, dla których był kimś wielkim. A jednak posunął się za daleko… Pod koniec jego dom został zburzony, kamień za kamieniem, Sejanie. I na jego miejscu wyrosła świątynia Junony, niecałe czterdzieści kroków stąd. Nikt się tam teraz nie modli za niego i nie myśli o nim. Czy to nie dziwne? Że imię może być nieśmiertelne, ale już nie wspomnienie o człowieku, bo ono rozwiewa się jak pył na wietrze.
Tyberiusz stanął przed człowiekiem, którego jeszcze nie tak dawno nazywał przyjacielem. Otaczający go, skryci w cieniach strażnicy poruszyli się, w tym również ten, którego tu sprowadził jako świadka. Wiedzieli, że Sejan został przeszukany, że nadal jest skrępowany łańcuchami. A jednak starali się okazać gotowość skrzypieniem skóry i żelaza. Tyberiusz uśmiechał się, wstępując po stopniach, po czym spojrzał z góry na więźnia. Ludzie to takie nieskomplikowane istoty. Wiedział o tym, bo otwarł dostatecznie wielu.
Wyciągnął rękę, ujmując Sejana pod brodę, i obrócił jego twarz w jedną i drugą stronę. Sejan został pobity albo po prostu poobijany podczas aresztowania. Jego pełne wargi były rozcięte, przy oku miał wydatnego guza. Tyberiusz przyjrzał mu się ze współczuciem. Jego gwardziści byli skrupulatni.
– Twoi pretorianie mają nowego prefekta, stary przyjacielu. Mianowałem Newiusza Makrona. – Zauważył, że Sejan się krzywi, i uniósł dłoń, jakby omawiali właśnie jakąś trywialną sprawę. – Wiem! Jemu brakuje wyobraźni, nieprawdaż, Sejanie? Dwadzieścia lat walk z pożarami na czele wigilów… nie dziwi, że ten człowiek zdaje się cuchnąć dymem i popiołem. Ale jest też lojalnym psem. To liczy się najbardziej.
– Nie zdradziłem cię… – przemówił Sejan.
Uniósł głowę i usiłował spojrzeć w oczy przerażającego starca, który przyglądał mu się z góry. Za dużo razem wiedzieli. Tyberiusz znowu zakasłał i otarł usta, pozostawiając na podbródku smugę z oliwy przemieszanej z krwią.
– Nazywałem cię przyjacielem, Sejanie. A nie mam ich wielu. Prawdę rzekłszy, nie posiadam właściwie żadnych. Jedni pragną mojej przychylności, inni nie patrzą mi w oczy z obawy, co mógłbym zrobić… albo im, albo ich żonom i dzieciom. Śmieją się, gdy od nich tego chcę, krzywią się, gdy ich przestrzegam przed przyszłością. Sam fałsz, żadnej prawdziwej przyjaźni. Potrafisz to zrozumieć? Widzę, jak się śmieją w towarzystwie bliskich, ale sam tego nie doświadczam, a w każdym razie nie w taki sposób, nie z taką niewinnością. Rozumiesz?
Nachylił się i ucałował Sejana w jeden policzek, potem w drugi. Czuł, że ten człowiek dygocze, i serce zabiło mu mocniej. Nic już nie jest ani dobre, ani prawdziwe, Tyberiusz wiedział o tym. Oprócz zemsty. To mogło spaść na człowieka z całą prostą prawdą kamienia młyńskiego.
– Nie zamierzałem wracać, Sejanie. Stary jestem i zżera mnie jakaś choroba, z każdym dniem coraz gorsza. W każdym razie moim domem jest teraz Capri, nie to miasto. Żałuj, żeś nie widział tej wyspy. Widok z nabrzeżnych skał jest nadzwyczajny, zwłaszcza że niebo zmienia barwę każdego dnia. Ba! O każdej godzinie. I tam miałem wszystko, czego mi było trzeba. Także syna, który odziedziczyłby Rzym. Z mojej krwi.
Przez chwilę mrugał, w jego oczach rozbłysł smutek. To też mogła być prawda, ten żar, który wytoczył się z popiołów.
– Mieszkałbym do ostatnich swoich dni, gdyby mój syn był wśród żywych. Mój jedyny chłopiec. Miał w sobie tyle namiętności! Walczyłeś z nim, nieprawdaż, Sejanie? Tyle razy się poróżniliście, wiedliście tyle sporów. – Machnął ręką, dostrzegłszy strach w oczach mężczyzny. – Och, nie byłem ani ślepy, ani głuchy na mojej wyspie. Zatrudniałem oczy, które się wam obu przyglądały. Nadal zresztą mi służą. Powiadam ci, kiedy umarł, posłałem moje myszki do każdego ciemnego zakamarka, żeby szukały i nasłuchiwały, sprawdzając, czy to tylko bogowie zabrali duszę i ojcowską miłość z tego świata… nic innego. Miał trzydzieści siedem lat, rozumiesz to, Sejanie? Był w kwiecie wieku i zdrowia. Można mnie winić za to, że się zastanawiam? Ludzie mają takie mroczne dusze. A jednak w końcu… mojego ukochanego chłopca w środku nocy zabrała gorączka.
Urwał, przypatrując się każdemu, nawet nieznacznemu ruchowi, jaki wykonywał Sejan. Tylko Tyberiusz wiedział, jak skończy się ten wieczór. Spijał tego człowieka jak falerna z pucharu, sprawiając, że zmysły mu pływały.
– Smuciłem się, jak przystało na ojca. Wyrywałem sobie włosy, piłem i rzygałem, aż w końcu zrobiłem się zupełnie pusty. Mogłem wtedy umrzeć, nic się tym nie przejmując, a wtedy bez mojego syna cesarska sukcesja przeszłaby na czyjeś dzieci. Znasz ich imiona, nieprawdaż, Sejanie? Jestem pewien, że znasz. Neron? Znamienity młody kwestor, ale obwiniają go, że parzy się z innymi mężczyznami. Zdaje się, wydano w jego wypadku rozkaz rocznego wygnania, dobrze pamiętam? To ty uznałeś, że należy przypomnieć młodemu arystokracie o jego obowiązkach. Zgodziłem się. Plebejusze nie rozumieją takich rzeczy, Sejanie! Nie tak jak my. Potrafią szanować tego, który daje, ale nie tego, który przyjmuje, nie tego, który dał się przerobić na kobietę. Biedny Neron. Napisałem do niego, gdy przebywał na wygnaniu, wiedziałeś? Pragnąłem, by rozumiał, że nie może władać Rzymem i zarazem klękać przed mężczyznami. Nieszczęsny młodzian. Jak się zdaje, nie umiał wygrać ze swymi wyborami. Tak bardzo się wstydził, że aż odebrał sobie życie.
Mówiąc to wszystko, Tyberiusz obserwował Sejana, który dla odmiany niezmiennie patrzył mu w oczy. A jednak i to mogło być wyznaniem. Niewinny człowiek nie połapałby się, że go o coś podejrzewają. Zwiesiłby głowę albo zamrugał. Tyberiusz sklął siebie w duchu za to swoje niedopatrzenie. A więc może jednak był ślepy i głuchy.
– A ponadto, Sejanie, jego brat też został oskarżony! Druzus, który rzucił się na żonę senatora i wziął ją siłą w swych prywatnych pokojach. – Parsknął śmiechem. – Choć zastanawia mnie, czy też doszło do owego „wzięcia siłą” dopiero po tym, jak mąż usłyszał plotki, wiesz? Czytałeś te raporty, Sejanie. Mówiła, iż jej się wydało, że to jej mąż w mroku, po pijackiej orgii. Sprytna opowiastka.
Tyberiusz ujął oburącz głowę przyjaciela, przekrzywiając ją jak do pocałunku. Z jedwabnego gałganka nasączonego perfumami na policzek Sejana skapnęła kropla oliwy.
– Oczywiście mogłem go uratować, ale doniesiono mi, że spiskuje na rzecz mojego obalenia! Miał dwadzieścia pięć lat i zapewne spieszno mu było zostać spadkobiercą. Ach, Sejanie, jakże pobudliwi potrafią być młodzi! Czy pamiętasz siebie, jak miałeś dwadzieścia pięć lat?
– Błagam cię, panie… – próbował Sejan.
Tyberiusz puścił to mimo uszu i mówił dalej, zamykając mu usta. Nikt nie ośmiela się przerywać cesarzowi.
– Znajdowałem się daleko od Rzymu, Sejanie, zajęty moją sztuką i sportem. Żałuję teraz, że nie przywołałem tam ciebie. Kazałbym ci tańczyć, kazałbym ci śpiewać, Sejanie.
W głosie starca pojawiała się wtedy niemiła nuta. Tym razem przeobraziła się w napad kaszlu, który trwał i trwał. Kiedy Tyberiusz puścił jego głowę, Sejan odwrócił wzrok, żeby nie patrzeć na słabość człowieka, który mógł zadecydować o jego losie pod wpływem najzwyklejszego kaprysu.
Tyberiusz zatoczył się, gdy w polu jego widzenia rozbłysły białe światła. Zauważył, że jeden z cieni się porusza. Jego świadek. Cesarz wystawił dłoń, zatrzymując młodzieńca.
– Nic mi nie jest, drogi chłopcze! To przemijająca przypadłość. Już niebawem będę zdrów, bo zajmą się mną najlepsi lekarze Rzymu.
Cisnął na bok jedwabny gałganek, który upadł na marmurową posadzkę z donośnym plaśnięciem, i natychmiast podszedł doń niewolnik, oferując kolejny, już nasączony olejkami o gryzącej woni.
– Osobiście przyłożyłem swą pieczęć pod tym rozkazem, Sejanie. Druzus Juliusz Cezar miał być więziony na Palatynie… o, tam… przez dwa lata. A jednak był tak urażony tym, jak go potraktowano, tak upokorzony, że odmówił przyjmowania pokarmów. Zagłodził się na śmierć w swej celi.
Tyberiusz nachylił się jeszcze bliżej; Sejan poczuł teraz smród przegniłych zębów i czegoś jeszcze gorszego w oddechu cesarza.
– Przeprowadziłem śledztwo, Sejanie. Kazałem pojmać i poddać torturom jego gwardzistów. Wymienili cię z imienia? Jak myślisz?
– Nie mogli tego zrobić, panie. Jestem lojalny.
– Owszem, nie wspomnieli o tobie. Ale pojawił się szczegół, który mnie zaniepokoił, który wżarł się we mnie niczym te wrzody w moich pachwinach, które nawet przekłute nie chcą się zasklepiać. Mój lekarz zbadał jego ciało, jakże chude, sama skóra i kości. I wiesz, co znalazł w brzuchu owego młodziana?
Sejan potrząsnął głową.
– Słomę, Sejanie, słomę. Ubitą tam, jak w żołądku krowy. To był właśnie ten robak w owocu, który zawiódł mnie na pokład galery czekającej zawsze w pogotowiu na mój rozkaz na wybrzeżu Capri. Mój syn mógł przeżywać tragedię i być może Neron oddał swe życie z rozpaczy… ale człowiek, który stara się zagłodzić przecież na śmierć, nie zjada własnego materaca.
Przez jakiś czas panowało milczenie. Tyberiusz starł smugę oliwy z warg, stale obolałych i lekko spuchniętych.
– Podejrzenia, podejrzenia, podejrzenia… – wymruczał i ten odgłos wyniósł się koszmarnie ponad łopotanie płomieni. – Och, to obrzydliwość, jak już raz wniknie do głowy. Nakazałem moim myszkom, żeby cię obserwowały, Sejanie, żeby się tobie przysłuchiwały. Opowiedziały mi o posągach wznoszonych na twoje podobieństwo, o fortunie zabranej z mego skarbca dla uczczenia twych urodzin. Uświetniano cię jak cesarza, choć przecież byłeś jedynie moim głosem w Rzymie. Przyznaj mi uczciwie, czy tak się działo po prostu dlatego, że wyjechałem na wiele lat? Myślałeś, że się nie dowiem albo że mnie to nie obejdzie?
– Uznajesz mnie za winnego, choć nie jestem winny – odparł Sejan. – Czemu zatem miałbym coś mówić?
Tyberiusz parsknął śmiechem.
– Jesteś winny, Sejanie, ale różne sprawy kończą się na różne sposoby. Na przykład Manliusz przypisał sobie zaszczyt bycia królem i za to został strącony ze Skały Tarpejskiej. Czyli stąd. Spadł z tego urwistego zbocza i połamał się na kamieniach zalegających dno tej wielkiej przepaści. Mógłbym zrobić coś takiego albo kazać cię powiesić, nabić na pal… Na bogów, jest tak wiele sposobów. Albo mógłbym też kazać cię udusić, abyś zmarł nienaruszony. Trwałoby to nieco dłużej, ale byłbyś wtedy pochowany z honorem… a nie w kawałkach.
Zareagował uśmiechem na ten swój żart. Wskrzesił wcześniej odrobinę nadziei i teraz ją zdusił. I to przynosiło mu radość – gdy widział rezygnację wykwitającą w oczach tego, który mu uwierzył.
– Podejdź tu do mnie natychmiast, Gajuszu! – zawołał Tyberiusz, nie odwracając głowy. – Musisz to zobaczyć.
Słychać było zbliżające się kroki, ale cesarz nie odrywał spojrzenia od klęczącego prefekta, który z kolei odważył się zerknąć na nowo przybyłego. Bardzo szczupły, ciemnowłosy młodzieniec zniknął z miasta dwa lata wcześniej. Sejan szukał wieści o nim, gdzie tylko mógł. Teraz zapadł się w sobie w łańcuchach, a Tyberiusz aż klasnął w ręce z zachwytu.
– Nie wiedziałeś! Liczyłem, że się nie dowiesz, ale oczywiście nie mogłem być pewien. Myślałem, że będziesz miał swoje uszy i oczy na Capri i że będą ci donosić o wszystkim. Bo widzisz, Sejanie, miałem przy sobie swego trzeciego syna i zapewniłem mu bezpieczeństwo. Stał się moim faworytem.
Sejan spojrzał w oczy młodzieńca i zadygotał na widok tego, co zobaczył. Gajusz Cezar Germanik trząsł się jak wychłostany pies. Sejan zauważył, że jest cały pokiereszowany. Jego twarz była oznakowana dziwacznymi zakrętasami i kreskami, także dłonie naznaczyło ostrze. Tyberiusz zachował go przy życiu, zabierając na Capri, ale Gajusz nie wrócił stamtąd cały i zdrów. Wystarczyło raz spojrzeć, żeby się o tym przekonać. Sejan oderwał wzrok, a Tyberiusz skrzywił się, nie rozumiejąc tej jego reakcji.
– Uratowałem go, Sejanie! Kiedy mój rodzony syn odszedł z tego świata, kiedy inni umierali w zagadkowych okolicznościach, wywiozłem Gajusza i usynowiłem go. Dobry cesarz planuje, nieprawdaż? Patrzy w przyszłość i nagina ją stosownie do swej woli. A w razie konieczności wyrywa chwast rosnący w ogrodzie, zanim zagłuszy wszystkie kwiatki.
– A zatem nie dasz się przekonać, że jestem niewinny? – odezwał się Sejan.
Tyberiusz zaśmiał się i pokręcił głową.
– Byłbym durniem, gdybym uwierzył. Zbyt wielu zmarło, Sejanie, kiedy ty wspinałeś się coraz wyżej i zapominałeś, że to mnie jesteś winien wszystko, że wszystko może ci być zabrane. Powinienem był kazać cię poddać torturom, doprawdy tak należało uczynić, aby poznać każdy szczegół, te wszystkie nikczemne spiski i gierki, jakich się dopuściłeś. Ale wszak… Byliśmy kiedyś przyjaciółmi. – Mówił to na rzecz swego towarzysza, wyciągnąwszy rękę i gładząc ramiona młodzieńca. – Widzisz to, Gajuszu? Mógłbym teraz ułaskawić Sejana przez wzgląd na to, co nas dawniej łączyło.
Młody człowiek przytaknął, a Sejan zapadł się w sobie, wbijając wzrok w posadzkę.
– Znasz greckie słowo krisis? – spytał łagodnym głosem Tyberiusz. – Są tacy w Rzymie, którzy posługują się nim, gdy mają na myśli klęskę albo… katastrofę. A ono wcale tego nie oznacza. Nie, ono oznacza decydowanie, zmaganie się z wyborem. Tak więc, Sejanie, oferuję ci szansę, abyś wyznał swoje przewiny i dał się udusić, bo inaczej wezwę moich ludzi od tortur, którzy będą nad tobą pracowali tak długo, aż mnie zadowolą. Mamy teraz krisis, Sejanie. Wybieraj.
W tym momencie, tylko na krótką chwilę, w oczach mężczyzny w łańcuchach pojawił się wyraz niemalże buty. Tyberiusz zauważył to i z uśmiechem na ustach nachylił się ku niemu bliżej, aby usłyszeć, jakie to jadowite stwierdzenie wypłynie z jego warg. Ale zobaczył tylko, że Sejan wzdycha i traci rezon. Zrezygnowany Tyberiusz omal nie wycofał oferty.
– Proszę bardzo – rzekł cicho Sejan. – Oto wyznaję, jak każesz, panie. Odegrałem swoją rolę w śmierci… – Zawahał się, ale jak człowiek już zejdzie ze szczytu w przepaść, to potem nie może zmienić zdania. On własnie spadał w tę przepaść. – To z mojego rozkazu Neron odebrał sobie życie. W więzieniu odmówiłem pokarmu jego bratu. Marzyłem o tym, że będę pierwszy w Rzymie, tak, nagroda warta odrobinę krwi. Tyle i tylko tyle. Proszę bardzo, teraz już znasz całą prawdę.
– Proszę bardzo… – powtórzył po nim Tyberiusz. Nachylił się i pocałował Sejana jeszcze raz w policzki, jakby na pożegnanie. – Widzisz, Gajuszu? Jaki to odważny człowiek, do samego końca. Zabierz go na Schody Gemońskie. Moi ludzie zrobią, co trzeba.
– Teraz? – zapytał Sejan łamiącym się głosem. – Liczyłem, że będę miał szansę napisać listy, zobaczyć się z żoną i dziećmi.
– Mam za sobą bardzo bardzo długą drogę – odparł Tyberiusz. – Jestem zmęczony po podróży i muszę się wyspać. Gajusz też musi wypocząć. No już, nie grymaś. Mój osobisty strażnik to człowiek o wielkiej sile. Zrobi to szybko.
Z cieni wyłonili się legioniści i podźwignęli Sejana z klęczek. Prefekt chwiał się, starając się przy tym zachować mężnie, ale i tak rozglądał się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś ratunku. Tyberiusz ukrył uśmiech za uperfumowaną szmatką. Nadzieja. A jednak przetrwała.
Żołnierze wyprowadzili Sejana ze świątyni i przeprowadzili go przez Wzgórze Kapitolińskie. Na Schodach Gemońskich od wieków zabijano zdrajców, po czym ich ciała strącano w dół, ku uciesze czekającej tam tłuszczy, by mogła je obijać kijami i siec nożami. Także tego dnia zawczasu zapalono tam pochodnie i światło przyciągnęło motłoch, mimo iż był to środek nocy. Tyberiusz i Gajusz szli z tyłu spacerowym krokiem niczym para kochanków w świetle księżyca.
Sejan obejrzał się przez ramię, czując, że przepełniający go przeraźliwy strach narasta.
– Przecież nie musisz… błagam, Cezarze. Przyjaźniliśmy się kiedyś.
Tyberiusz uniósł obie ręce, udając bezradność. Pochylił się i szepnął coś do ucha młodzieńcowi u swego boku. Sejan zauważył, że Gajusz się wzdryga, słysząc jego słowa.
– Okażcie litość, choć jeden z was! – zawołał Sejan. – To w waszej mocy. Poślij mnie na wygnanie, Tyberiuszu! Bierz wszystko, co mam, ale pozwól mi żyć.
Strażnicy powlekli go grzbietem wzgórza do szczytu schodów. Lampy oświetlały te starożytne stopnie aż do kałuż mroku obok forum. Po tych samych kamieniach szli niegdyś Brutus i Kasjusz, trzymając zakrwawione ręce w górze, aby pokazać, co zrobili.
Spragniona widowiska gawiedź spostrzegła w górze cesarza. Zaczęli coś do siebie wołać i także do samego Tyberiusza, błogosławiąc go za jego obecność w mieście. Inni wiwatowali dopiero wtedy, gdy docierała do nich wieść. Tyberiusz był w Rzymie. Imperator był z nimi!
– Błagam… – nie ustawał Sejan.
Skupił się na młodszym mężczyźnie, bo Tyberiusza nie miał o co prosić. A Gajusz miał zostać cesarzem któregoś dnia – jeśli przeżyje tego pomarszczonego starego pająka wpitego w jego ramię.
– Znałem twego ojca, Gajuszu. Czy nie zechciałbyś wyprosić łaski dla mnie? Tyberiusz da ci wszystko jako swemu następcy. Czy nie mógłbyś darować mi życia?
Ku jego zdumieniu młodzieniec zaniósł się dziwacznym, piskliwym śmiechem. Śmiechem, który brzmiał niemalże jak łkanie.
– Wymordowałeś mi braci – odrzekł Gajusz. – Gdybym miał siłę, sam zmiażdżyłbym ci gardło.
– Celnie to ująłeś, drogi chłopcze – mruknął Tyberiusz ciepłym tonem. – W sprawiedliwości jest jakaś czystość.
Skinął głową w stronę strażnika i tamten wyszedł naprzód, po czym chwycił Sejana za gardło. Więzień wydał zwierzęcy skowyt paniki, który po chwili zatonął w pełnym podniecenia ryku zebranego tam tłumu. Oczy gapiów lśniły blaskiem odbitym od pochodni. Niektórzy wspięli się na pierwsze stopnie z nożami w pogotowiu, w oczekiwaniu na ciało.
Sejan, pierwszy miecz gwardii pretoriańskiej, był człowiekiem silnym, wysportowanym i wciąż w kwiecie wieku – długo to trwało, nim ostatni ślad życia został zeń wyrwany. Strażnik ściskał i ściskał jego kark, aż w końcu poczuł, że coś tam pękło. Dopiero wtedy był zadowolony ze swego dzieła. Obrócił się w stronę Tyberiusza, a ten machnął tylko ręką, zajęty odkasływaniem krwi w czerwony gałganek.
Strażnik kopniakiem zepchnął ciało ze schodów, przyglądając się zafascynowany, jak podskakuje i zsuwa się prosto w wyciągnięte ręce rozochoconej tłuszczy, która rzuciła się na nie w jakimś dziwnym szale, bijąc pięściami i dźgając nożami, zlewając się Sejanową krwią.
Tyberiusz pozostawił ich na jakiś czas z tymi rozrywkami, po czym posłał swoich ludzi na dół, aby odzyskali trupa jego niegdysiejszego przyjaciela. Tłum rozstępował się przed ponurymi, zakutymi w zbroje żołnierzami, tworząc krąg i wiwatując na cześć powrotu cesarza.
Stojący u stóp Schodów Gemońskich Gnejusz Domicjusz Ahenobarbus zadarł głowę ze zgrozą. Tyberiusz powrócił do Rzymu po kilkunastu latach nieobecności. Gnejusz rozpoznał Sejana, a potem przyglądał się, jak strącają go w przepaść niczym wór pszenicy. Najniższe stopnie pokryły się bryzgami krwi, a mimo to Gnejusz czuł jedynie ogłupiającą radość. Z pewnością oskarżenia wytoczone przeciwko niemu zmarły razem z Sejanem. Jego wróg zetknął się z siłą większą od niego i został przez nią zadławiony.
Chciało mu się zawyć z zachwytu, z triumfu, ale miał dość oleju w głowie. Tłum wciąż szalał, ludzie napierali we wszystkie strony i popychali się wzajem, wymachując zakrwawionymi nożami. Gnejusz wiedział, że najlepiej postąpi, jak zwyczajnie stąd odejdzie, spokojnie uda się do stajni, gdzie pozostawił rydwan zaprzężony w czwórkę koni. Musiał zresztą poszukać jeszcze jednego konia, na wymianę za tego, który się ochwacił, ale wystarczy zaczekać do świtu.
Popatrzył na schody, na Tyberiusza i młodzieńca stojącego u jego boku. Połapał się, że zna tego chłopca. Gajusz Cezar, starszy brat Agrypiny. A więc chłopak przeżył! Gnejusz pamiętał go jako chuderlawego małego urwisa, odważnego i zadziornego, wiecznie uśmiechniętego. Jacyś legionowi kowale zrobili malcowi kompletną zbroję, łącznie z miniaturowym mieczem i caligae, sandałami noszonymi przez żołnierzy. Zachwycony chłopiec paradował dumnie wyprężony po obozie, jakby to była jego własność. Gnejusz przypomniał sobie, że właśnie od tych sandałów nadali mu przydomek „Kaligula”.
Wyswobodził się z tłumu, oddalając się od światła. Musi o tym powiedzieć Agrypinie. Będzie wiedziała, co zrobić. Zawsze wiedziała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Nero
Copyright © 2024 by Conn Iggulden
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Ewa Skrzypiec
Fotografia na okładce
© ALAMY LIMITED/BE&W
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Neron, wyd. I, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-990-5
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer