Wizja lokalna - Stanisław Lem - ebook + książka

Wizja lokalna ebook

Stanisław Lem

3,8

Opis

"Wizja lokalna" zaczyna się w tonie zabawnej groteski, jednak rychło okazuje się, że podczas wyprawy na planetę Encję Ijon Tichy zetknie się z fundamentalnymi problemami. Lem próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy można tak zorganizować porządek społeczny, aby zapewnić bezpieczeństwo, szczęście i wolność od cierpienia, jednocześnie nie ograniczając swobody jednostki i prawa do wyboru własnej drogi życiowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (16 ocen)
7
3
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dobromilka

Dobrze spędzony czas

początek dla mnie był ciężki, ale warto wytrwać do końca bo ogólnie książka i poruszana problematyka są bardzo ciekawe.
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Wi­zja lo­kal­na"

© Co­py­ri­ght by Bar­ba­ra i To­masz Lem, 2014

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

zdję­cie na okład­ce: © Cze­sław Cza­pliń­ski/FO­TO­NO­VA

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-40-8

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

WIZJA LOKALNA(frag­ment)

Spis treści

I. W Szwaj­ca­rii

II. In­sty­tut Ma­szyn Dzie­jo­wych

III. W dro­dze

IV. Wi­zja lo­kal­na

Ap­pen­dix

Przy­pi­sy

I. W Szwajcarii

Po wy­lą­do­wa­niu w Cap Ca­na­ve­ral od­da­łem sta­tek do re­mon­tu i skon­cen­tro­wa­łem się na wi­le­gia­tu­rze. Po tak dłu­giej wy­pra­wie na­le­żał mi się od­po­czy­nek. Krop­ką jest Zie­mia tyl­ko z Ko­smo­su, po wy­lą­do­wa­niu oka­zu­je się spo­ra. Wa­ka­cje zaś to nie tyl­ko kwe­stia pięk­nej oko­li­cy, ale i na­le­ży­tej ostroż­no­ści. Po­je­cha­łem tedy do ku­zy­na pro­fe­so­ra Ta­ran­to­gi, któ­ry ma roz­sąd­ny zwy­czaj nie­czy­ta­nia pra­sy co­dzien­nej od razu, lecz do­pie­ro po paru ty­go­dniach, gdy się od­le­ży. Wo­la­łem wy­brać uzdro­wi­sko u zna­jo­me­go niż w ja­kiejś pu­blicz­nej bi­blio­te­ce. Prze­ci­nać pola ma­gne­tycz­ne Ga­lak­ty­ki to nie w kij dmu­chał. Ko­ści po­rząd­nie mnie już ła­mią. Daje też znać o so­bie ko­la­no, któ­re skrę­ci­łem so­bie w Hi­ma­la­jach, gdy alu­mi­nio­wy sto­łek za­padł się pode mną na obo­zo­wi­sku. Na reu­ma­tyzm naj­lep­sze jest su­che go­rą­co, oczy­wi­ście kli­ma­tycz­ne, a nie bi­tew­ne. Bli­ski Wschód jak zwy­kle nie wcho­dził w ra­chu­bę. Ara­bo­wie wciąż upra­wia­ją ten prze­kła­da­niec, w któ­rym ich pań­stwa łą­czą się, roz­łą­cza­ją, jed­no­czą i biją się ze sobą dla róż­nych przy­czyn, lecz już nie pró­bu­ję ich na­wet zro­zu­mieć. Nie by­ły­by złe na­sło­necz­nio­ne po­łu­dnio­we sto­ki Alp, tam jed­nak nie po­stoi już moja noga, od­kąd zo­sta­łem po­rwa­ny w Tu­ry­nie jako księż­nicz­ka di Ca­val­li albo może di Pie­di­mon­te. Nie zo­sta­ło to do koń­ca wy­ja­śnio­ne. Przy­je­cha­łem na kon­gres astro­nau­tycz­ny, se­sja skoń­czy­ła się po pół­no­cy, na­za­jutrz mia­łem le­cieć do San­tia­go, za­błą­dzi­łem au­tem, nie mo­głem zna­leźć ho­te­lu i wje­cha­łem do ja­kie­goś pod­ziem­ne­go par­kin­gu, żeby się choć za kie­row­ni­cą zdrzem­nąć. Je­dy­ne wol­ne miej­sce było wpraw­dzie za­gro­dzo­ne ja­ki­miś ko­lo­ro­wy­mi wstę­ga­mi, bo­daj­że na znak, że księż­nicz­ka zo­sta­ła ko­muś po­ślu­bio­na, ale nic o tym nie wie­dzia­łem, a zresz­tą ja­kie zna­cze­nie mo­gło to mieć o pierw­szej w nocy. Naj­pierw za­kne­blo­wa­li mnie i zwią­za­li, po­ło­ży­li do ku­fra, auto wy­pro­wa­dzi­li na uli­cę, za­ła­do­wa­li na wiel­ką na­cze­pę, któ­rą wozi się fa­brycz­nie nowe sa­mo­cho­dy, i po­wieź­li w swe ustro­nie. Je­stem wpraw­dzie męż­czy­zną, płci nie moż­na jed­nak te­raz roz­po­znać od ręki, bro­dy nie no­szę, od­zna­czam się uro­dą, jed­nym sło­wem, wy­cią­gnę­li mnie z ba­gaż­ni­ka u stóp wspa­nia­łej gór­skiej pa­no­ra­my i za­pro­wa­dzi­li do sa­mot­ne­go dom­ku. Pil­no­wa­ło mnie dwu dra­bów na zmia­nę, za oknem śnie­gi Alp, lecz oczy­wi­ście żad­ne­go opa­la­nia się, nic z tego. Ze śnia­dym wą­sa­czem gra­łem w bier­ki, bo nie było go stać umy­sło­wo na sza­chy, a dru­gi, bez wą­sów, ale z bro­dą, miał przy­kry oby­czaj na­zy­wa­nia mnie an­try­ko­tem. Było to alu­zją do mego losu, je­śli księ­stwo nie za­pła­cą oku­pu. Już wie­dzie­li, że nie mam nic wspól­ne­go z ro­dzi­ną di Ca­val­li czy di Pie­di­mon­te, ale to wca­le nie zbi­ło ich z pan­ta­ły­ku, bo za­stęp­cze po­ry­wa­nie we­szło już w ży­cie. Przed­tem raz i dru­gi upro­wa­dzo­no nie te dzie­ci, co zo­sta­ły upa­trzo­ne, i ro­dzi­ce wła­ści­wych dzie­ci przy­szli z po­mo­cą nie­ma­jęt­nym. Po­tem to się prze­nio­sło i na oso­by peł­no­let­nie. Niem­cy na­zy­wa­ją ten ro­dzaj eine Er­sat­zent­füh­rung, a oni się na tym zna­ją. Nie­ste­ty, gdy na mnie tra­fi­ło, już tych na­miast­ko­wych upro­wa­dzeń na­mno­ży­ło się, ser­ca bo­ga­czy stward­nia­ły, i nikt nie chciał dać za mnie zła­ma­ne­go sze­lą­ga. Pró­bo­wa­li coś wy­tar­go­wać w Wa­ty­ka­nie, Ko­ściół jest pro­fe­sjo­nal­nie po­świę­tli­wy, lecz cią­gnę­ło się to okrop­nie. Przez mie­siąc mu­sia­łem grać w bier­ki i wy­słu­chi­wać ga­stro­no­micz­nych gróźb fa­ce­ta, któ­ry po­cił się nie­moż­li­wie i tyl­ko re­cho­tał, gdy go pro­si­łem, żeby wziął tusz, toż w domu jest ła­zien­ka, ja sam go na­my­dlę. Osta­tecz­nie za­wiódł i Ko­ściół. By­łem przy ich kłót­ni, omal się nie po­bi­li, jed­ni wo­ła­li, żeby rżnąć, a dru­dzy, żeby za łeb i fora ze dwo­ra księż­nicz­kę. Księż­nicz­ką uparł się mnie na­zy­wać ten śnia­dy. Miał ka­szak na cie­mie­niu. Mu­sia­łem go wciąż oglą­dać. Jeść mu­sia­łem to samo co oni, z taką róż­ni­cą, że ob­li­zy­wa­li się po ma­ka­ro­nie z oli­wą, a mnie mdli­ło. Szy­ja bo­la­ła jesz­cze, od­kąd usi­ło­wa­li na­kło­nić mnie, że­bym się przy­znał, że je­stem przy­naj­mniej ja­kimś po­ciot­kiem ksią­żąt, sko­ro wje­cha­łem na ich par­king, i za to, że ich tym oszu­ka­łem, po­rząd­nie mi przy­ło­ży­li. Od­tąd Wło­chy prze­sta­ły dla mnie ist­nieć.

Au­stria jest miła, ale znam ją jak wła­sną kie­szeń, a wolę je­chać tam, gdzie do­tąd nie by­wa­łem. Po­zo­sta­wa­ła Szwaj­ca­ria. Chcia­łem się po­ra­dzić ku­zy­na Ta­ran­to­gi, co o niej my­śli, ale po­stą­pi­łem głu­pio, wda­jąc się z nim w roz­mo­wę, bo to jest wpraw­dzie glob­tro­ter, lecz za­ra­zem an­tro­po­log ama­tor, zbie­ra­ją­cy tak zwa­ne graf­fi­ti po wszyst­kich ubi­ka­cjach świa­ta. Cały dom zmie­nił w ich ko­lek­cję. Gdy za­czy­na mó­wić o tym, co lu­dzie wy­pi­su­ją na ścia­nach klo­ze­tów, oczy za­pa­la­ją mu się na­tchnio­nym ogniem. Utrzy­mu­je, że tyl­ko tam ludz­kość jest do sa­me­go koń­ca szcze­ra i że na tych ka­fel­kach wid­nie­je na­sze „mane te­kel fa­res”, jako też „en­tia non sunt mul­ti­pli­can­da pra­eter ne­ces­si­ta­tem”. Fo­to­gra­fu­je te na­pi­sy, po­więk­sza je, za­le­wa plek­si­gla­sem i wie­sza u sie­bie na ścia­nach, z da­le­ka wy­glą­da to jak mo­zai­ka, a z bli­ska za­pie­ra czło­wie­ko­wi dech. Pod eg­zo­tycz­ny­mi, jak chiń­skie i ma­laj­skie, umiesz­cza tłu­ma­cze­nia. Wie­dzia­łem, że uzu­peł­niał swe zbio­ry i w Szwaj­ca­rii, lecz po­stą­pi­łem głu­pio, bo on nie za­uwa­żył tam żad­nych gór. Na­rze­kał, że oni od rana do wie­czo­ra myją te ubi­ka­cje, nisz­cząc ka­pi­tal­ne na­pi­sy, na­wet zło­żył w Kul­tur­de­zer­nat w Zu­ry­chu me­mo­riał, żeby myli co trze­ci dzień, lecz nikt nie chciał z nim mó­wić, a o tym, żeby go wpu­ści­li do dam­skich to­a­let, nie było na­wet mowy, choć miał z UNE­SCO pa­pier, nie wiem, jak go wy­dę­bił, wy­ja­wia­ją­cy na­uko­wy cha­rak­ter jego prac. Ku­zyn Ta­ran­to­gi nie wie­rzy we Freu­da ani we freu­dy­stów, bo od Freu­da moż­na się do­wie­dzieć, co ma na my­śli ten, komu na ja­wie lub we śnie zja­wia się wie­ża, ma­czu­ga, słup te­le­gra­ficz­ny, po­la­no, przo­dek wozu z dy­sz­lem, pal i tak da­lej, lecz cała mą­drość się koń­czy, gdy ktoś śni bez wszel­kiej okręż­no­ści. Ku­zyn Ta­ran­to­gi żywi oso­bi­stą ani­mo­zję do psy­cho­ana­li­ty­ków, ma ich za dur­niów, i mu­siał mi ko­niecz­nie wy­ło­żyć dla­cze­go. Po­ka­zy­wał mi per­ły swych zbio­rów, ry­mo­wan­ki coś w osiem­dzie­się­ciu ję­zy­kach, przy­go­to­wu­je bo­ga­to ilu­stro­wa­ną książ­kę, kom­pen­dium z atla­sem, oczy­wi­ście opra­co­wał też sta­ty­stycz­nie, ile cze­go po­ja­wia się na ki­lo­metr kwa­dra­to­wy czy może na ty­siąc miesz­kań­ców, nie pa­mię­tam już, jest po­li­glo­tą, choć z pew­nym za­wę­że­niem, ale i to nie jest byle czym, zwa­żyw­szy bo­gac­two ludz­kie­go wy­sła­wia­nia w tej sfe­rze. On zresz­tą twier­dzi, że oko­licz­no­ści miej­sca pa­skud­nie go brzy­dzą, rę­ka­wicz­ki chi­rur­gicz­ne, dez­odo­rant w sprayu, a jak­że, lecz jako na­uko­wiec musi w so­bie po­ko­ny­wać od­ru­chy, w prze­ciw­nym ra­zie en­to­mo­lo­go­wie stu­dio­wa­li­by same mo­tyl­ki i boże krów­ki, a o ka­ra­ko­nach i wszach by­ło­by głu­cho. Bo­jąc się, że­bym mu nie uciekł, trzy­mał mnie za rę­kaw, a na­wet po­py­chał w ple­cy, ku bar­dziej do­nio­słym miej­scom ścian; nie na­rze­kam, mó­wił, ale nie wy­bra­łem so­bie ła­twe­go ży­cia. Czło­wiek, któ­ry cho­dzi do pu­blicz­nych pi­su­arów ob­wie­szo­ny apa­ra­ta­mi fo­to­gra­ficz­ny­mi, obiek­ty­wa­mi, któ­ry za­glą­da po ko­lei do wszyst­kich ka­bin, jak­by się nie mógł zde­cy­do­wać, wlo­kąc za sobą sta­tyw, wy­wo­łu­je po­dejrz­li­wość ba­bek klo­ze­to­wych, zwłasz­cza sko­ro nie chce zło­żyć u nich swe­go ba­la­stu, lecz wszyst­ko tasz­czy za drzwi, to­też na­wet sute pur­bu­ary nie chro­nią go od przy­kro­ści. Szcze­gól­nie bły­ska­nie fle­sza spo­za za­mknię­tych drzwi zda­je się dzia­łać jak płach­ta na byka na te straż­nicz­ki mo­ral­no­ści klo­ze­to­wej, o któ­rych wy­ra­ża się z nie­chę­cią. Przy otwar­tych drzwiach nie może pra­co­wać, bo to jesz­cze bar­dziej je roz­draż­nia. Dziw­na rzecz, klien­ci, któ­rzy tam za­cho­dzą, też pa­trzą na nie­go spode łba, a by­wa­ło, że nie skoń­czy­ło się na spoj­rze­niach, choć mu­szą być wśród nich au­to­rzy i po­win­ni być mu wła­ści­wie choć tro­chę zo­bo­wią­za­ni za uwa­gę. W zauto­ma­ty­zo­wa­nych wy­chod­kach nie ma tych pro­ble­mów, lecz on musi by­wać we wszyst­kich, w prze­ciw­nym ra­zie zgro­ma­dzo­ny ma­te­riał nie bę­dzie waż­ką sta­ty­stycz­nie re­pre­zen­ta­tyw­ną pró­bą po­pu­la­cji. Musi nie­ste­ty ogra­ni­czać się do ta­kich pró­bek, cały zbiór świa­to­wy klo­ze­tów prze­kra­cza ludz­kie siły, już nie wspo­mnę, ile ich jest, ale on to ob­li­czył. Wie, czym się pi­sze, gdy nic nie ma pod ręką, i jak, a zwłasz­cza w jaki spo­sób nie­któ­rzy, par­ci in­wen­cją, umiesz­cza­ją afo­ry­zmy, a na­wet ry­sun­ki pod sa­mym su­fi­tem, choć po por­ce­la­nie i szym­pans nie wdra­pał­by się tak wy­so­ko. Chcąc z uprzej­mo­ści pod­trzy­mać roz­mo­wę, za­su­ge­ro­wa­łem, że może no­szą z sobą skła­da­ne dra­bin­ki, i ta moja igno­ran­cja wiel­ce go roz­sier­dzi­ła. W koń­cu urwa­łem się ja­koś i usze­dłem po­go­ni, bo ga­dał do mnie jesz­cze na scho­dach, i bar­dzo ro­ze­źlo­ny tą wpad­ką, boż ni­cze­go nie do­wie­dzia­łem się o Szwaj­ca­rii, wró­ci­łem do ho­te­lu, gdzie oka­za­ło się, że kil­ka za­wie­si­stych oka­zów, któ­re mi wy­de­kla­mo­wał, tak wla­zło mi w mózg, że im bar­dziej je chcia­łem za­po­mnieć, tym upo­rczy­wiej pcha­ły mi się w my­śli. Zresz­tą ten cały ku­zyn może i ma ja­kąś swo­ją ra­cję, po­ka­zu­jąc wi­szą­cy nad biur­kiem wiel­ki na­pis: homo sum et nil hu­ma­ni a me alie­num puto.

Osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­łem się na Szwaj­ca­rię. Od daw­na no­si­łem w du­szy jej ob­raz. Ot, wsta­jesz rano, pod­cho­dzisz w bam­bo­szach do okna, a tam al­pej­skie łąki, li­lio­we kro­wy z wiel­ki­mi li­te­ra­mi MIL­KA na bo­kach; sły­sząc ich pa­ster­skie dzwon­ki, kro­czysz do ja­dal­ni, gdzie z cien­kiej por­ce­la­ny dymi szwaj­car­ska cze­ko­la­da, a szwaj­car­ski ser lśni gor­li­wie, bo praw­dzi­wy emen­ta­ler za­wsze się tro­szecz­kę poci, zwłasz­cza w dziu­rach, sia­dasz, grzan­ki chru­pią, miód pach­nie al­pej­ski­mi zio­ła­mi, a bło­gą ci­szę so­len­nie punk­tu­je ty­kot szwaj­car­skich ze­ga­rów. Roz­wi­jasz świe­żut­ką „Neue Zür­cher Ze­itung”, wpraw­dzie wi­dzisz na pierw­szej stro­nie woj­ny, bom­by, licz­by ofiar, ale ta­kie da­le­kie to, jak­by za po­mniej­sza­ją­cym szkłem, bo wo­kół ład i ci­sza. Może i są gdzieś nie­szczę­ścia, ale nie tu, w ser­cu ter­ro­ry­stycz­ne­go niżu, pro­szę, na wszyst­kich stro­ni­cach kan­to­ny roz­ma­wia­ją ze sobą przy­ci­szo­nym ban­ko­wym dia­lek­tem, od­kła­dasz więc nie­do­czy­ta­ną ga­ze­tę, bo sko­ro wszyst­ko idzie jak w szwaj­car­skim ze­gar­ku, po cóż czy­tać? Bez po­śpie­chu wsta­jesz, nu­cąc sta­rą pio­sen­kę, ubie­rasz się i sa­mot­nie idziesz do gór. Cóż za bło­gość!

Tak to mniej wię­cej so­bie wy­obra­ża­łem. W Zu­ry­chu sta­ną­łem w ho­te­lu opo­dal lot­ni­ska i wzią­łem się do szu­ka­nia ci­che­go za­kąt­ka w Al­pach, na całe lato. Kart­ko­wa­łem fol­de­ry z ro­sną­cym znie­cier­pli­wie­niem, tu od­strę­cza­ły mnie obiet­ni­ce licz­nych dys­ko­tek, tam ko­lej­ki li­no­we, co por­cja­mi wcią­ga­ją tłu­my na lo­do­wiec, a ja nie lu­bię tłu­mów, mia­łem więc trud­ne za­da­nie, nie łak­nąc ani gór bez kom­for­tu, ani kom­for­tu bez gór. Z pierw­sze­go pię­tra na naj­wyż­sze wy­go­ni­ła mnie na­gło­śnio­na or­kie­stra ho­te­lo­wa oraz ku­chen­na wen­ty­la­cja, stwa­rza­ją­ca fał­szy­we, pew­no, lecz doj­mu­ją­ce wra­że­nie, że tłusz­czu na pa­tel­niach nie zmie­nia się od lat. Na gó­rze nie było le­piej. Co parę mi­nut wa­li­ły we mnie grzmo­tem star­tu­ją­ce nie­da­le­ko dże­ty. W Eu­ro­pie nie mówi się dże­ty, lecz od­rzu­tow­ce, ale sło­wo dżet le­piej ko­ja­rzy mi się z bi­ciem po gło­wie. Kul­ki w uszach nie po­ma­ga­ły, bo wi­bra­cja sil­ni­ków wkrę­ca się czło­wie­ko­wi w szpik jak wier­tar­ka den­ty­stycz­na. Po dwu dniach prze­nio­słem się więc do no­we­go „She­ra­to­na” w cen­trum, nie zda­jąc so­bie spra­wy z tego, że to jest ho­tel w peł­ni skom­pu­te­ry­zo­wa­ny. Do­sta­łem apar­ta­ment zwa­ny z ame­ry­kań­ska „su­ite”, dłu­go­pis re­kla­mo­wy i pla­sty­ko­wy że­ton za­miast klu­cza do drzwi. Moż­na nim też od­my­kać peł­ną al­ko­ho­li lo­dów­kę. Była po­łą­czo­na z cen­tral­nym kom­pu­te­rem. Te­le­wi­zor na żą­da­nie po­ka­zy­wał mo­men­tal­ny stan ra­chun­ku. Dość na­wet za­baw­ne było pa­trzeć, jak bez­u­stan­nie ro­sną mie­lą­ce cy­fry, w ta­kim tem­pie, jak czas przy oglą­da­niu wy­ści­gów, ale to nie były se­kun­dy, tyl­ko fran­ki szwaj­car­skie. „She­ra­ton” szczy­cił się wskrze­sza­niem sta­rych tra­dy­cji, na przy­kład sre­bra sto­ło­wej za­sta­wy świe­ci­ły w ja­dal­ni na wszyst­kich sto­łach, daw­niej sztuć­ce mia­ły wy­gra­we­ro­wa­ne na­pi­sy „Skra­dzio­ne w «Bri­sto­lu»”, w „She­ra­to­nie” nic tak draż­li­we­go; w sztuć­cach jest coś, co spra­wia, że drzwi pod­no­szą alarm, gdy wyjść na uli­cę ze sre­brem w kie­sze­ni. Nie­ste­ty do­świad­czy­łem tego i gę­sto mu­sia­łem się tłu­ma­czyć. Dłu­go­pis zo­sta­wi­łem przy szklan­ce, a ły­żecz­kę we­tkną­łem so­bie do kie­szon­ki, lecz to nie uko­iło wy­per­fu­mo­wa­ne­go fa­ga­sa, bo ły­żecz­ka lśni­ła jak umy­ta, choć ja­dłem jaj­ka na mięk­ko. No więc cóż, ob­li­za­łem ją, taki mam zwy­czaj, nie chcia­łem się jed­nak spo­wia­dać z in­tym­nych przy­zwy­cza­jeń Szwaj­ca­ro­wi, prze­ko­na­ne­mu, że mówi po an­giel­sku. Uzna­łem spra­wę za umo­rzo­ną, ale gdym dla igrasz­ki spy­tał te­le­wi­zor o wy­so­kość ra­chun­ku, wy­świe­tlił go z ceną jed­nej srebr­nej ły­żecz­ki – sta­ła na ekra­nie jak wół. Sko­ro za nią za­pła­ci­łem, była moja, więc przy obie­dzie we­tkną­łem taką samą do kie­sze­ni, co wy­wo­ła­ło na­stęp­ną awan­tu­rę. „She­ra­ton”, wy­ja­śnio­no mi, nie jest skle­pem sa­mo­ob­słu­go­wym. Ły­żecz­ka, choć wli­czo­na do ra­chun­ku, po­zo­sta­je wła­sno­ścią ho­te­lu. To nie kara, lecz sym­bo­licz­ny gest kur­tu­azji wo­bec go­ścia, bo kosz­ty są­do­we obe­szły­by mu się dro­żej. Po­draż­ni­ło to moją pie­nia­czą żył­kę, żeby się po­pro­ce­so­wać z „She­ra­to­nem”, ale nie chcia­łem so­bie psuć na­stro­ju, któ­ry na ra­zie skła­dał się tyl­ko z na­dziei na Szwaj­ca­rię mych ro­jeń.

Przy drzwiach ła­zien­ki mia­łem czte­ry wy­łącz­ni­ki i do koń­ca po­by­tu nie opa­no­wa­łem ich prze­zna­cze­nia, dla­te­go wie­czo­rem wla­złem do łóż­ka po ciem­ku. Do po­dusz­ki była przy­pię­ta kar­ta z ser­decz­nym po­zdro­wie­niem dy­rek­cji oraz małą Mil­ką, ale nie wie­dzia­łem o tym. Naj­pierw wbi­łem so­bie tę szpil­kę w pa­lec, a po­tem ja­kiś czas szu­ka­łem cze­ko­lad­ki pod koł­drą, bo się tam za­wie­ru­szy­ła. Zjadł­szy ją, uświa­do­mi­łem so­bie, że trze­ba znów myć zęby, i uczy­ni­łem to po krót­kiej wal­ce we­wnętrz­nej. Po­tem, szu­ka­jąc kon­tak­tu przy łóż­ku, na­ci­sną­łem coś ta­kie­go, że ma­te­rac za­czął drżeć. O aba­żur lam­py ude­rza­ła duża ćma. Nie lu­bię ciem, zwłasz­cza gdy sia­da­ją mi na twa­rzy, chcia­łem ją trzep­nąć, ale w za­się­gu ręki był tyl­ko gru­by, twar­do opraw­ny tom ho­te­lo­wej Bi­blii, a Bi­blią nie­zręcz­nie ja­koś. Go­ni­łem za tą ćmą dość dłu­go. Wresz­cie po­śli­zgną­łem się na al­pej­skich fol­de­rach, bo przej­rza­ne ci­ska­łem przed­tem na dy­wan. Niby nic. Głup­stwa, o któ­rych wstyd pi­sać. Gdy jed­nak po­pa­trzeć głę­biej, prze­sta­je to być ta­kie pro­ste. Im więk­szy kom­fort, tym wię­cej mę­czy, a na­wet po­ni­ża du­cho­wo, bo czło­wiek czu­je, że nie do­rósł do ko­rzy­sta­nia z jego ogro­mu, jak­by stał z ły­żecz­ką przed oce­anem, ale mniej­sza jed­nak o ły­żecz­ki.

Na­za­jutrz z rana za­te­le­fo­no­wa­łem do po­śred­ni­ka sprze­da­ży nie­ru­cho­mo­ści, py­ta­jąc o mały, kom­for­to­wy do­mek w gó­rach, może na­był­bym taki na let­nią re­zy­den­cję. Ro­bię cza­sem rze­czy, któ­re za­ska­ku­ją mnie sa­me­go, bo wła­ści­wie nie chcia­łem ku­po­wać żad­nych dom­ków w Szwaj­ca­rii. Zresz­tą sam nie wiem. Mia­sto było nie to, że po­za­mia­ta­ne, ale wy­glan­so­wa­ne na wy­so­ki po­łysk, par­ki jak ze­gar­ki i ta po­wszech­na od­święt­ność zda­wa­ła się za­po­wie­dzią bło­gie­go ży­cia, do któ­re­go nie mo­głem się ja­koś do­brać. Zmar­no­waw­szy dzień, wciąż nie­zde­cy­do­wa­ny, gdzie wy­na­jąć let­nie miesz­ka­nie, po­sta­no­wi­łem moż­li­wie ry­chło opu­ścić „She­ra­ton” i myśl ta przy­nio­sła mi znacz­ną ulgę. Gar­so­nie­rę, któ­ra mi od­po­wia­da­ła, bo w ci­chym za­uł­ku, zna­la­złem na­stęp­ne­go dnia, i to na­wet z do­cho­dzą­cą, odzie­dzi­czo­ną po po­przed­nim lo­ka­to­rze. Miał to być mój ostat­ni dzień ho­te­lo­we­go by­to­wa­nia. Gdym skoń­czył śnia­da­nie, pod­szedł do mego sto­li­ka duży, siwy, szla­chet­nie wy­glą­da­ją­cy męż­czy­zna i przed­sta­wił mi się jako me­ce­nas Trür­li. Po­ło­żyw­szy wiel­ką tecz­kę obok sie­bie, po­pro­sił o chwi­lę uwa­gi. Po­wie­dział mi, że zna­ny mi­lio­ner szwaj­car­ski, dok­tor Wil­helm Küs­smich, bę­dąc od lat en­tu­zja­stą mej dzia­łal­no­ści oraz za­pa­lo­nym czy­tel­ni­kiem mych pu­bli­ka­cji, pra­gnie mi jako do­wód usza­no­wa­nia i wdzięcz­no­ści ofia­ro­wać na wła­sność za­mek. Tak jest, za­mek, z dru­giej po­ło­wy XVI wie­ku, nad je­zio­rem, nie w Zu­ry­chu, lecz w Ge­ne­wie, spa­lo­ny w cza­sie wo­jen re­li­gij­nych, od­bu­do­wa­ny i zmo­der­ni­zo­wa­ny przez pana Küs­smi­cha – me­ce­nas re­cy­to­wał hi­sto­rię zam­ku jak z nut. Mu­siał ją wy­kuć pier­wej na pa­mięć. Słu­cha­łem go co­raz mi­lej zdzi­wio­ny, że pier­wot­ny osąd Szwaj­ca­rii, któ­ry za­czął mi już więd­nąć w du­chu, był jed­nak słusz­ny. Me­ce­nas zwa­lił przede mną na stół ol­brzy­mią księ­gę w skó­rze, wła­ści­wie al­bum, po­ka­zu­ją­cy za­mek ze wszyst­kich stron, tak­że z wy­so­ko­ści, na zdję­ciach lot­ni­czych. Po­dał mi za­raz dru­gi tom, cień­szy, spis przed­mio­tów, czy­li ru­cho­mo­ści znaj­du­ją­cych się w zam­ku, bo pan Küs­smich nie chciał ob­ra­zić mnie wi­do­kiem go­łych ścian i mia­łem prze­jąć sza­cow­ną bu­dow­lę wraz z ca­łym in­wen­ta­rzem, oprócz nie­ume­blo­wa­nych par­te­rów, lecz na wszyst­kich wyż­szych pię­trach same an­ty­ki, bez­cen­ne dzie­ła sztu­ki, zbro­jow­nia, a jak­że, wo­zow­nia, ale nie dał mi cza­su się tym de­lek­to­wać, bo spy­tał to­nem ofi­cjal­nym, pra­wie su­ro­wo, czy je­stem go­tów przy­jąć da­ro­wi­znę? By­łem go­tów. Me­ce­nas Trür­li za­marł wów­czas na chwi­lę, czyż­by mo­dlił się przed przy­stą­pie­niem do tak po­waż­ne­go aktu? Męż­czyź­ni jak on za­wsze wy­wo­łu­ją we mnie iskier­kę za­wi­ści. Ich ko­szu­le po­zo­sta­ją aniel­sko bia­łe o trze­ciej nad ra­nem, ich spodnie ni­g­dy się nie mną, a od roz­por­ków ni­g­dy nie od­la­tu­ją im gu­zi­ki. Do­sko­na­ło­ścią tą nie­co mnie me­ce­nas mro­ził, czy ra­czej usztyw­niał, lecz trud­no było wy­ma­gać, by nie­zna­ny do­bro­czyń­ca skie­ro­wał do mnie po­sła bar­dziej w moim gu­ście. Poza tym nie na­le­ża­ło za­po­mi­nać, że znaj­du­je­my się w Szwaj­ca­rii. Po peł­nym god­no­ści na­my­śle me­ce­nas Trür­li po­wie­dział, że fi­nal­nych for­mal­no­ści do­ko­na­my póź­niej, a te­raz bę­dzie dość, je­śli ze­chcę zło­żyć pod­pis na ak­cie da­ro­wi­zny. Wy­jął z ak­tów­ki dru­gą, prze­zro­czy­stą; jak mię­dzy szyb­ka­mi le­żał w niej ów sta­ran­nie wy­stu­ka­ny akt, i roz­po­starł go przede mną na ob­ru­sie, po­da­jąc mi za­ra­zem swo­je pió­ro, oczy­wi­ście szwaj­car­skie, zło­te, po­dob­nie jak jego oku­la­ry. Na­stęp­nie od­su­nął się nie­znacz­nym ru­chem od sto­łu, jak­by za­wie­szał swo­ją obec­ność do cza­su, gdy za­po­znam się z tre­ścią tak waż­ne­go do­ku­men­tu. Prze­czy­ta­łem więc wszyst­kie klau­zu­le da­ro­wi­zny. Mię­dzy in­ny­mi mia­łem się zo­bo­wią­zać, że nie będę przez sześć mie­się­cy ty­kał dwu­dzie­stu ośmiu skrzyń, umiesz­czo­nych w sali ry­cer­skiej, i gdy pod­nio­słem oczy na ad­wo­ka­ta, nim otwo­rzy­łem usta, po­wie­dział, jak­by czy­ta­jąc w mych my­ślach, że w tych oczy­wi­ście nie­za­mknię­tych skrzy­niach znaj­du­ją się uni­kal­ne obiek­ty w ro­dza­ju płó­cien sta­rych mi­strzów; otóż prze­ka­za­nie ich na wła­sność cu­dzo­ziem­co­wi, na­wet tak zna­ko­mi­te­mu jak ja, bę­dzie wy­ma­ga­ło pew­ne­go cza­su. Po­nad­to nie mo­głem przez dwa lata od­sprze­dać zam­ku w ca­ło­ści bądź w czę­ściach ani też udo­stęp­niać go oso­bom trze­cim w inny spo­sób. Nic po­dej­rza­ne­go w tych klau­zu­lach nie za­uwa­ży­łem. Czy zresz­tą moja po­dejrz­li­wość nie była wy­ra­zem przy­tło­cze­nia tą wspa­nia­ło­myśl­no­ścią, któ­ra łań­cu­cha­mi cięż­kiej praw­ni­czej niem­czy­zny Szwaj­ca­rów jak spusz­czo­nym mo­stem wpro­wa­dza­ła mnie na zam­ko­we kom­na­ty? Trosz­kę spo­ci­łem się, skła­da­jąc pod­pis, a wte­dy me­ce­nas Trür­li pod­niósł ma­łym, lecz wład­czym ru­chem rękę i dwóch fa­ga­sów ho­te­lo­wych, któ­rych do­tąd nie za­uwa­ży­łem, bo cze­ka­li dys­kret­nie za pal­ma­mi, po­de­szło, aby uwie­rzy­tel­nić au­ten­tycz­ność mo­je­go pod­pi­su swy­mi. Mu­siał ich tam usta­wić w ką­cie już przed­tem. Do­praw­dy za­dbał o sta­ran­ną opra­wę tej sce­ny. Gdy zo­sta­li­śmy sami, Trür­li po­pro­sił, bym ze­chciał sy­gno­wać jesz­cze osob­ny ko­dy­cyl na od­wro­cie aktu. Ze­zwa­la­łem tam oso­bom upo­waż­nio­nym przez ofia­ro­daw­cę, aby spraw­dza­ły okre­so­wo, czy do­trzy­mu­ję wa­run­ków 8, 9 i 11 pa­ra­gra­fu, to zna­czy, czy nie gme­ram w skrzy­niach z dro­go­cen­ną za­war­to­ścią. Myśl, że ja­cyś obcy lu­dzie mają mi się krę­cić po zam­ku i za­glą­dać, gdzie się im po­do­ba, zmro­zi­ła mnie. Ad­wo­kat wy­ja­śnił czy­sto for­mal­ny cha­rak­ter owe­go punk­tu. Akt, do­da­wał, na­brał mocy praw­nej i mogę w każ­dej chwi­li ob­jąć cały obiekt wraz z przy­le­głym par­kiem w po­sia­da­nie. Już wsta­wał, gdy szczę­śli­wie przy­szło mi do gło­wy spy­tać, kie­dy mógł­bym oso­bi­ście wy­ra­zić po­dzię­ko­wa­nie memu do­bro­czyń­cy. Pan Küs­smich był ak­tu­al­nie bar­dzo za­ję­ty, stał bo­wiem na cze­le kon­cer­nu wy­twa­rza­ją­ce­go kon­cen­tra­ty żyw­no­ścio­we, ze słyn­ną po­żyw­ką Mil­mil na cze­le, a to jest pre­pa­rat słu­żą­cy dzie­cię­ce­mu zdro­wiu na wszyst­kich kon­ty­nen­tach. Ter­min na­sze­go spo­tka­nia przyj­dzie usta­lić osob­no. Ad­wo­kat uści­snął mi dłoń, sta­ry szaf­ko­wy ze­gar za nami po­czął wy­bi­jać je­de­na­stą i w tych po­waż­nych dźwię­kach już jako pan na szwaj­car­skim zam­ku pa­trza­łem, jak Trür­li kro­czy po dy­wa­nach, jak roz­ska­ku­ją się przed nim szkla­ne ta­fle wyj­ścia, a szo­fer ze sztyw­ną czap­ką pod le­wym ra­mie­niem otwie­ra przed nim drzwi czar­ne­go mer­ce­de­sa, i do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że coś ta­kie­go od daw­na mi się już wła­ści­wie na­le­ża­ło.

Za­mek oka­zał się nie­ste­ty nie­miesz­kal­ny. Ostat­niej zimy pę­kły rury cen­tral­ne­go ogrze­wa­nia. Czy jed­nak da­ro­wa­ne­mu...? Po­rzu­ciw­szy plan wy­jaz­du w Alpy, wzią­łem się za re­mont. Ar­chi­tekt wnętrz usi­ło­wał prze­ko­nać mnie do swe­go pro­jek­tu ob­ró­ce­nia par­te­ro­wych sal w pa­ła­co­wą fe­erię, a gdym mu się oparł, pod­dał się bar­dzo zło­śli­wie, bo zwa­lił na mnie wszyst­kie de­cy­zje ra­zem z do­ty­czą­cy­mi wy­kła­dzi­ny ła­zie­nek (była spę­ka­na) i sty­lu kla­mek (ktoś je po­od­krę­cał). Ład­ny grosz wło­ży­łem już w mury, aż tu ga­ze­ty na pierw­szych stro­nach przy­nio­sły sen­sa­cyj­ne wie­ści o Mil­mi­lu. Wy­szło na jaw, z cze­go na­praw­dę robi się tę po­żyw­kę. Po­wstał mię­dzy­na­ro­do­wy ko­mi­tet po­szko­do­wa­nych ma­tek, któ­ry wy­to­czył Küs­smi­cho­wi pro­ces. Po­wódz­two się­ga­ło dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu mi­lio­nów fran­ków szwaj­car­skich. Zmar­no­wa­ne zdro­wie dzie­ci, fi­zycz­ne i du­cho­we cier­pie­nia ro­dzi­ców, na­wiąz­ki za ból – pra­sa do­no­si­ła o wszyst­kim szcze­gó­ło­wo – a przy­jeż­dża­jąc na oglę­dzi­ny prac re­mon­to­wych, mu­sia­łem się prze­py­chać przez pi­kie­ty z trans­pa­ren­ta­mi uwła­cza­ją­cy­mi temu, kto mało że ma pa­łac z tru­cia dzie­ci, to jesz­cze go so­bie śmie do­sma­czać te­raz, gdy już wi­szą nad nim są­do­we ter­mi­ny. Raz i dru­gi uda­ło mi się wy­ja­śnić, że nie je­stem Küs­smi­chem i nie mam nic wspól­ne­go z nie­mow­lę­ta­mi, ale za trze­cim ja­kaś star­sza pani z Ar­mii Zba­wie­nia, któ­ra pew­no nie do­sły­sza­ła mnie, śpie­wa­jąc i wa­ląc w bę­ben, wzię­ła od dru­giej ta­bli­cę z żą­da­niem spra­wie­dli­wo­ści i dała mi nią po gło­wie. To uświa­do­mi­ło mi, w jak nie­zręcz­ną sy­tu­ację wpa­ko­wał mnie Küs­smich zam­kiem. Za­te­le­fo­no­wa­łem do ad­wo­ka­ta, chcąc usły­szeć jego zda­nie, on zaś po­ra­dził mi, że­bym uni­kał dzien­ni­ka­rzy. Naj­le­piej zro­bię, rzekł Trür­li, je­śli wy­ja­dę na ja­kiś czas w Alpy. Po­sze­dłem za tą su­ge­stią, boż i tak po to przy­je­cha­łem prze­cież do Szwaj­ca­rii. My­śla­łem po ci­chu, co wy­zna­ję szcze­rze zgod­nie z mym oby­cza­jem mó­wie­nia sa­mej praw­dy, że wszyst­ko ucich­nie, gdy Küs­smich znaj­dzie się na­resz­cie w kry­mi­na­le. Da­lej są­dzi­łem bo­wiem, osioł, że ma­jąc spo­ro na su­mie­niu, wi­dział w ak­cie da­ro­wi­zny eks­pia­cję. Gdy­bym nie ma­ru­dził w „She­ra­to­nie”, spę­dził­bym ni­czym nie za­kłó­co­ne dni w gór­skim za­kąt­ku, choć z dru­giej stro­ny nie po­znał­bym ani pro­fe­so­ra Gnus­sa, ani In­sty­tu­tu Ma­szyn Dzie­jo­wych, i tym sa­mym nie wy­pra­wił­bym się na En­cję z jej nie­sa­mo­wi­tą ety­kos­fe­rą. Tak to już jest w ży­ciu, z głupstw wy­ni­ka­ją wiel­kie rze­czy, choć czę­ściej bywa na od­wrót. Przez całe lato ty­leż prze­by­wa­łem w Ge­ne­wie, co w Al­pach, bo to i re­mon­tu trze­ba było jed­nak po­pil­no­wać, i Trür­li miał ze mną to i owo do omó­wie­nia. W mie­ście lo­ko­wa­łem się w gar­so­nie­rze, do zam­ku nie cho­dzi­łem, na roz­pra­wach Küs­smi­cha też wo­la­łem się nie po­ka­zy­wać, a tym­cza­sem mat­ki, pro­ku­ra­tu­ra, re­por­te­rzy dba­li o to, żeby pra­sa hu­cza­ła od sen­sa­cyj­nych wie­ści o nie­pra­wo­ściach kon­cer­nu. Co praw­da zma­ga­nia pie­nią­dza z pra­wem da­wa­ły nie­ocze­ki­wa­ne efek­ty. Bie­gli oskar­że­nia do­wo­dzi­li eks­per­ty­za­mi, jak zgub­ny był wpływ Mil­mi­lu na or­ga­nizm dziec­ka, na­to­miast bie­gli po­wo­ły­wa­ni przez kon­cern z rów­nie na­uko­wą ści­sło­ścią ujaw­nia­li zba­wien­ność tego pro­duk­tu. Opi­nia pu­blicz­na była jed­nak po stro­nie dzie­ci i ma­tek. Le­d­wie po­wró­ciw­szy któ­ryś raz z Ge­ne­wy, zja­dłem śnia­da­nie w moim wy­na­ję­tym dom­ku, Trür­li we­zwał mnie la­ko­nicz­nym te­le­gra­mem na po­wrót do mia­sta. Wra­ca­łem po­cią­giem. Szwaj­ca­rzy tak so­bie wy­drą­ży­li kraj tu­ne­la­mi, że moż­na go prze­je­chać wzdłuż i w po­przek ani wi­dząc gór. W prze­dzia­le za­sta­łem star­sze­go pana w zło­tych sta­ro­mod­nych bi­no­klach na czar­nej ta­siem­ce, któ­ry czy­tał moje Dzien­ni­ki gwiaz­do­we. Zdzi­wi­ło mnie, że co i raz otwie­ra le­żą­cy na ko­la­nach gru­by tom i zaj­rzaw­szy doń, wpi­su­je coś sta­ran­nie na mar­gi­ne­sach mej książ­ki. Gdy po­szedł do wa­go­nu re­stau­ra­cyj­ne­go, przyj­rza­łem się Dzien­ni­kom roz­po­star­tym na sie­dze­niu. Mar­gi­ne­sy upstrzo­ne były z góry na dół cy­fra­mi ja­kichś pa­ra­gra­fów. Za­cie­ka­wio­ny, przed­sta­wi­łem mu się, gdy wró­cił, i spy­ta­łem o zna­cze­nie tych za­pi­sków. Oka­zał się na­der uprzej­my. Naj­pierw po­gra­tu­lo­wał mi wy­lew­nie od­kryć i do­ko­nań. Był pro­fe­so­rem pra­wa ko­smicz­ne­go, i to w za­kre­sie po­li­tycz­nym. Ro­ger Gnuss, bo tak się na­zy­wał, miał oprócz ka­te­dry tego pra­wa nad­zór, z ra­mie­nia se­kre­ta­ria­tu ONZ, nad In­sty­tu­tem Ma­szyn Dzie­jo­wych, fi­lią MSZ. Nie Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych, lecz Za­ziem­skich. Nie wie­dzia­łem na­wet, że ta­kie mi­ni­ster­stwo już ist­nie­je. Uśmie­cha­jąc się do­bro­tli­wie nie­bie­ski­mi jak lo­do­wiec oczka­mi, po­mniej­szo­ny­mi przez szkła, pro­fe­sor wy­ja­śnił mi, że ten nowy MSZ ist­nie­je tyl­ko czę­ścio­wo, jako in­sty­tu­cja w fa­zie roz­ru­chu. Z ini­cja­ty­wy wpły­wo­wych państw utwo­rzo­no bo­wiem za­ródź ad­mi­ni­stra­cyj­ną, któ­ra nor­mal­nym mi­ni­ster­stwem sta­nie się do­pie­ro za ja­kiś czas, gdy kon­tak­ty z cy­wi­li­za­cja­mi ko­smicz­ny­mi prze­sta­ną być do­raź­ne i doj­dzie do na­wią­za­nia ofi­cjal­nych sto­sun­ków po akre­dy­ta­cji mi­ni­strów peł­no­moc­nych ze wszyst­ki­mi pre­ro­ga­ty­wa­mi. Do­tąd eks­plo­ra­cja za­miesz­ka­nych pla­net pod­le­ga­ła ONZ, lecz ko­smicz­ny wy­miar wy­ma­gał od dy­plo­ma­cji cał­ko­wi­cie no­wych me­tod i roz­wią­zań. Wszyst­ko to było dla mnie zu­peł­ną no­wo­ścią. Naj­bar­dziej dzi­wi­łem się mil­cze­niu szwaj­car­skiej pra­sy w tak waż­nym te­ma­cie. To wca­le nie jest ta­kie dziw­ne, tłu­ma­czył mi pro­fe­sor, bo na ra­zie zaj­mu­je­my się głów­nie dy­plo­ma­cją tre­nin­go­wo-fan­to­mo­wą, a że fi­nan­su­je nas ze swej szka­tu­ły ONZ, bo rząd kan­to­nal­ny za­strzegł so­bie z góry, gdy da­wał zgo­dę na umiesz­cze­nie tego mi­ni­ster­stwa w Ge­ne­wie, że go to fi­nan­so­wo nie ob­cią­ży, pra­sa nie zaj­mu­je się spra­wa­mi nie­ma­ją­cy­mi wpły­wu na szwaj­car­ską eko­no­mię. Zresz­tą, do­dał, na­sza dzia­łal­ność jest nie­jaw­na. Nie jest taj­na w sen­sie pra­wa mię­dzy­na­ro­do­we­go ani szwaj­car­skie­go pra­wa kar­ne­go i cy­wil­ne­go, bo nie cho­dzi o ra­cję sta­nu, lecz o zdro­wy roz­są­dek. Sy­tu­acja mo­ne­tar­na i bez wia­do­mo­ści o in­nych pla­ne­tach co­raz bar­dziej się po­gar­sza, frank szwaj­car­ski nie robi jesz­cze bo­ka­mi, ale po­nie­kąd ku­le­je, trze­ba więc go oszczę­dzać. Za­sięg ty­po­we­go wy­prze­dze­nia w ope­ra­cjach ban­ko­wych wy­no­si naj­wy­żej parę lat, bo prze­cież de­cy­du­ją­cą jed­nost­kę mia­ry sta­no­wi rok bu­dże­to­wy, a my, to zna­czy IMD, ra­zem z MSZ pra­cu­je­my z mi­ni­mal­nym wy­prze­dze­niem rzę­du stu lat! To są tak zwa­ne se­ku­la­ry, w tych jed­nost­kach po­ru­sza się cała mi­ni­ste­rial­na prag­ma­ty­ka ob­co­dzie­jo­wa. Nie ro­zu­mia­łem nic z tego, co mó­wił, lecz mia­łem od­wa­gę przy­znać się do za­mę­tu w gło­wie. Przed pa­nem, pa­nie Ti­szy, po­wie­dział (tak wy­ma­wiał moje na­zwi­sko), nie mam nic do ukry­wa­nia. Wy­ja­śnił mi naj­pierw sens za­pi­sków w Dzien­ni­kach. Były zwy­kłym za­wo­do­wym od­ru­chem: pod­cią­gał wszyst­kie do­ko­na­ne prze­ze mnie nie­świa­do­mie na­ru­sze­nia pra­wa ko­smicz­ne­go, mię­dzy­pla­ne­tar­ne­go, jako też prze­pi­sów ru­chu po Dro­gach Mlecz­nych, pod wła­ści­we pa­ra­gra­fy. Wi­dząc moją wy­dłu­ża­ją­cą się twarz, pro­fe­sor do­dał, że ta­kie faux pas za­wsze zda­rza­ją się pier­wo­od­kryw­com. Czyż Ko­lumb nie wziął Ame­ry­ki za In­die? A sto­su­nek Hisz­pa­nów do Az­te­ków? Lecz gwiezd­ne pań­stwa, z któ­ry­mi mamy do czy­nie­nia, to nie ob­sza­ry eks­pan­sji ko­lo­nial­nej, bo na ogół gó­ru­ją nad nami. Przez całą dro­gę do Ge­ne­wy pro­fe­sor wy­kła­dał mi ele­men­ty swo­jej wie­dzy, a ja słu­cha­łem go jak uczniak. Pra­wo ju­ry­dycz­ne, rzekł, jest w Ko­smo­sie waż­niej­sze od praw fi­zy­ki. Ow­szem, w ostat­niej in­stan­cji o zja­wi­skach bytu de­cy­du­je fi­zy­ka, lecz w prak­ty­ce jest ina­czej. Ot choć­by wziąć taką za­gad­kę Si­len­tium Uni­ver­si. Dla­cze­go przez tyle dzie­siąt­ków lat da­rem­nie po­szu­ki­wa­ło się in­no­cy­wi­li­za­cyj­nych sy­gna­łów? Do ba­da­nia tych cy­wi­li­za­cji jako pierw­si wzię­li się pra­wem ka­du­ka przy­rod­ni­cy – astro­no­mo­wie, fi­zy­cy, ma­te­ma­ty­cy, bio­lo­go­wie ob­li­czy­li jak dwa razy dwa jest czte­ry, że Inni mu­szą być, ener­ge­tycz­ne środ­ki mu­szą mieć, tech­nicz­ne moż­li­wo­ści też, więc sko­ro nic nie wi­dać ani nie sły­chać, ergo Ni­ko­go Ni­g­dzie Nie Ma. Jak­że nie ma, je­że­li do­pie­ro co do­wio­dło się, że mu­szą być? Za­miast po­ra­dzić się znaw­ców pra­wa po­li­tycz­ne­go, eko­no­micz­ne­go i tak da­lej, uzna­li, że im cy­wi­li­za­cja we­sp­nie się wy­żej, tym pew­niej ule­ga za­gła­dzie. Okres lar­wal­ny, po­czwar­czy trwa dłu­go, ale wte­dy brak środ­ków sy­gna­li­za­cyj­nych, a kie­dy są, albo już nie ma cy­wi­li­za­cji, albo za parę chwil nie bę­dzie. Sami prze­ra­zi­li sie­bie tym lo­gicz­nym wnio­sko­wa­niem i sze­ro­ką pu­blicz­ność też. Wy­szło na to, że je­ste­śmy sami jak pa­lec w ca­łym Ko­smo­sie. A co wię­cej, że wnet i nas już nie bę­dzie. Ow­szem, był Ijon Ti­chy i dzia­łał, lecz „nec Her­cu­les con­tra plu­res”. Nie zo­stał ofi­cjal­nie uzna­ny. Dla­cze­go? Al­boż to nie brak ma­nia­ków i wy­drwi­gro­szów, ba­ją­cych o ta­ler­zach i o Bar­dzo Do­brych Pra­astro­nau­tach, któ­rzy przy­by­li na Zie­mię, żeby bu­do­wać Egip­cja­nom pi­ra­mi­dy pod pre­tek­stem cho­wa­nia fa­ra­onów? Świat na­uki mu­siał się uod­por­nić na ta­kie ba­ła­muc­two i w efek­cie uod­por­nił się zbyt moc­no. – Czy pan wie, pa­nie Ti­szy – pro­fe­sor po­ło­żył mi ko­ją­cym ge­stem ró­żo­wo wy­my­tą, szwaj­car­ską dłoń na ko­la­nie – gdzie, to jest w ja­kim dzia­le, lo­ku­je się pań­skie dzie­ła choć­by w miej­skiej bi­blio­te­ce Ge­ne­wy? W dzia­le Scien­ce Fic­tion, ot co, mój dro­gi! Pro­szę nie brać tego do ser­ca. Pan o tym nie wie­dział?

Od­par­łem, że nie czy­tu­ję wła­snych ksią­żek, to­też nie szu­kam ich po bi­blio­te­kach.

– Za­po­zna­nie to wręcz obo­wią­zek każ­de­go wiel­kie­go no­wa­to­ra i od­kryw­cy – rzekł sen­ten­cjo­nal­nie Gnuss. – Zresz­tą były na­der po­waż­ne po­wo­dy, dla któ­rych my – mam na my­śli MSZ – nie pro­sto­wa­li­śmy ta­kich nie­po­ro­zu­mień. Po­nie­kąd oszczę­dza­li­śmy i pana w ten spo­sób...

– Jak mam to ro­zu­mieć? – spy­ta­łem, za­sko­czo­ny jego ostat­ni­mi sło­wa­mi.

– Zro­zu­mie pan to, lecz we wła­ści­wym cza­sie. Sko­ro los po­sta­wił mnie na pana dro­dze, niech­że się sta­nie, co mia­ło się stać – i po­dał mi swo­ją wi­zy­tów­kę, na­kre­śliw­szy na od­wro­cie nu­mer za­strze­żo­ne­go te­le­fo­nu pry­wat­ne­go.

– Si­len­tium Uni­ver­si wy­ni­ka z li­mi­tów fi­nan­so­wych – rzekł zni­żo­nym gło­sem. – Na­sze bo­ga­te pań­stwo daje 0,3% swe­go do­cho­du ubo­gim. Dla­cze­go poza Zie­mią mia­ło­by być ina­czej? Mnie­ma­nie, ja­ko­by Ko­smos był dzie­wi­czą pust­ką, nie­re­gu­lo­wa­ną pra­wem, bez sfer wpły­wów, pro­jek­tów bu­dże­to­wych, ceł ochron­nych i pro­pa­gan­dy z dy­plo­ma­cją, do­pó­ki weń nie wkro­czy­ła ludz­kość, to mnie­ma­nie dziec­ka, że po­kąd nie zro­bi­ło pierw­szej kup­ki, nikt tego nie umiał. Dy­le­mat znikł do­pie­ro, gdy my prze­ję­li­śmy go od przy­rod­ni­ków. Oni na­praw­dę są jak ma­lut­kie dzie­ci, pa­nie Ti­szy. Uwa­ża­ją, że ten, kto ma na bie­żą­cym ra­chun­ku ze dwa­dzie­ścia słońc, zrów­no­wa­żo­ny bi­lans ener­ge­tycz­ny, a w astro­fi­nan­so­wej re­zer­wie tak z 1049 er­gów, sza­sta tym na lewo i na pra­wo jak sza­lo­ny. Po­wia­da­mia, sy­gna­li­zu­je, wy­sy­ła w próż­nię li­cen­cje pro­duk­cyj­ne, naj­zu­peł­niej bez­płat­nie, co mó­wię, z czy­stą stra­tą, udo­stęp­nia in­for­ma­cję tech­no­lo­gicz­ną, so­cjo­lo­gicz­ną, dia­bli wie­dzą jaką, i to tak, z sa­mej do­bro­ci ser­ca lub or­ga­nu, któ­ry mu za­stę­pu­je ser­ce. Trze­ba to wło­żyć mię­dzy baj­ki, ko­cha­ny pa­nie Ti­szy. Ile razy zo­stał pan, je­śli wol­no spy­tać, ob­sy­pa­ny bo­gac­twa­mi na pla­ne­tach, któ­re pan od­krył?

Za­sta­no­wi­łem się przez chwi­lę, gdyż był to dla mnie cał­kiem nowy punkt wi­dze­nia.

– Ani raz – rze­kłem wresz­cie – ale ja też ni­g­dy o nic nie pro­si­łem, pro­fe­so­rze...

– Otóż to! Żeby do­stać, trze­ba naj­pierw pro­sić, a i wte­dy nic nie wia­do­mo. Wszak mię­dzy­gwiezd­ne sto­sun­ki pod­le­ga­ją sta­łym po­li­tycz­nym, a nie fi­zycz­nym. Fi­zy­ce pod­le­ga wszyst­ko, ale czy panu przy­szło sły­szeć ziem­skie­go po­li­ty­ka, któ­ry by się uskar­żał na sta­łą na­szej gra­wi­ta­cji? Ja­kież pra­wa fi­zycz­ne unie­moż­li­wia­ją bo­ga­tym dzie­le­nie się z nie­ma­jęt­ny­mi? I jak pa­no­wie astro­fi­zy­cy mo­gli nie uwzględ­nić ta­kich ele­men­tar­nych rze­czy w swo­ich lo­gicz­nych ro­zu­mo­wa­niach? Już do­jeż­dża­my. Za­pra­szam pana do In­sty­tu­tu Ma­szyn Dzie­jo­wych. Te­le­fon mój pan ma – pro­szę do mnie za­dzwo­nić, to się umó­wi­my.

Po­ciąg rze­czy­wi­ście ło­mo­tał już na zwrot­ni­cach i uka­zał się dwo­rzec. Pro­fe­sor scho­wał do tecz­ki Dzien­ni­ki gwiaz­do­we i się­ga­jąc po na­rzut­kę, rzekł z uśmie­chem:

– Po­li­tycz­ne sto­sun­ki roz­wi­ja­ją się w Ko­smo­sie od mi­liar­dów lat, ale nie moż­na ich do­strzec na­wet przez naj­więk­szą lu­ne­tę. Pro­szę o tym po­my­śleć w wol­nej chwi­li, a te­raz – do zo­ba­cze­nia, dro­gi pa­nie Ti­szy! Po­zna­nie pana było dla mnie za­szczy­tem...

Wciąż jesz­cze pod moc­nym wra­że­niem tego spo­tka­nia od­szu­ka­łem przed bu­dyn­kiem dwor­co­wym czar­ne­go mer­ce­de­sa, w któ­rym ocze­ki­wał mnie Trür­li. Wsia­da­jąc, wy­cią­gną­łem doń rękę. Spoj­rzał na mnie, jak­by nie wie­dział, co to ta­kie­go wy­sta­je mi z rę­ka­wa, po czym do­tknął jej koń­ca­mi pal­ców. Choć szo­fer nie mógł nas sły­szeć, bo sie­dział za szy­bą, me­ce­nas zni­żył głos, mó­wiąc:

– Pan Küs­smich zło­żył ze­zna­nia...

– Przy­znał się? To do­brze – pal­ną­łem od­ru­cho­wo i zro­bi­ło mi się dość głu­pio, boż mó­wi­łem do jego ad­wo­ka­ta.

– Dla pana nie – rzu­cił lo­do­wa­to.

– Jak pro­szę?

– Przy­znał się, że da­ro­wi­zna była ukar­to­wa­na...

– Jak to – ukar­to­wa­na...? Nie ro­zu­miem.

– Le­piej bę­dzie, je­śli omó­wi­my to w moim biu­rze.

Za­mil­kli­śmy w ja­dą­cym au­cie. By­łem co­raz bar­dziej zdzi­wio­ny jego zim­nym za­cho­wa­niem, aż w ad­wo­kac­kim ga­bi­ne­cie wy­szło szy­dło z wor­ka.

– Pa­nie Ti­chy – rzekł Trür­li, siadł­szy za biur­kiem – ze­zna­nia dok­to­ra Küs­smi­cha stwo­rzy­ły zu­peł­nie nową sy­tu­ację.

– Tak pan są­dzi? Po­nie­waż ze­znał nie­praw­dę? Znie­sła­wił mnie? – Me­ce­nas skrzy­wił się, jak­by usły­szał coś nie­przy­zwo­ite­go.

– Znaj­du­je się pan u ad­wo­ka­ta, a nie na sali są­do­wej. Znie­sła­wie­nie, no pro­szę! Pa­nie Ti­chy, więc pan za­mie­rza twier­dzić, że pan dok­tor Küs­smich ni z tego, ni z owe­go, ot, dla pana pięk­nych oczu po­da­ro­wał panu obiekt war­to­ści osiem­dzie­się­ciu trzech mi­lio­nów fran­ków szwaj­car­skich?

– O war­to­ści nie było mowy... – wy­beł­ko­ta­łem – i... i to pan prze­cież z tym do mnie przy­szedł...

– Uczy­ni­łem to, co zle­cił mi mój mo­co­daw­ca – po­wie­dział Trür­li. Jego oczy też były nie­bie­skie, jak oczy pro­fe­so­ra, lecz dużo mniej sym­pa­tycz­ne.

– Jak to... czy pan twier­dzi, że tę da­ro­wi­znę prze­ka­zy­wał mi pan w złej wie­rze?

– Moja wia­ra nie ma nic do rze­czy, na­le­żąc do sfe­ry mej psy­che, a ta nie wcho­dzi w ra­chu­bę praw­ną. Pan usi­łu­je za­tem twier­dzić, że przy­jął pan od zu­peł­nie nie­zna­ne­go so­bie czło­wie­ka osiem­dzie­siąt trzy mi­lio­ny, bez wszel­kich ukry­tych my­śli?

– Ależ co pan mi tu opo­wia­da – za­czą­łem, ro­ze­źlo­ny, lecz pod­nie­sio­nym pal­cem wy­mie­rzył we mnie jak re­wol­we­rem.

– Po­zwo­li pan, ale te­raz ja mó­wię. Je­śli­by się sąd re­kru­to­wał z dzia­twy szkol­nej, to, być może, wziął­by za do­brą mo­ne­tę pana ze­zna­nia, lecz tak prze­cież nie jest. Jak­że ktoś, o kim pan na­wet nie sły­szał, pre­zen­tu­je panu osiem­dzie­siąt trzy mi­lio­ny, po­nie­waż ja­ko­by z sa­tys­fak­cją prze­czy­tał kie­dyś to, co pan ze­chciał na­pi­sać? I sąd ma dać temu wia­rę?

Me­ce­nas wy­jął z kosz­tow­nej ka­se­ty pa­pie­ro­sa i za­pa­lił go od sto­ją­cej przy ka­ła­ma­rzach zło­tej za­pal­nicz­ki.

– Może pan wy­ja­śni mi, o co cho­dzi – rze­kłem, sta­ra­jąc się ze­wnętrz­nie za­cho­wać spo­kój. – Cze­go so­bie ży­czy pan Küs­smich? Czy pra­gnie mnie za to­wa­rzy­sza w celi wię­zien­nej?

– Dok­tor Küs­smich zo­sta­nie oczysz­czo­ny ze wszyst­kich sta­wia­nych mu fał­szy­wych za­rzu­tów – rzekł me­ce­nas Trür­li, wy­dmu­chu­jąc dym w moją stro­nę, jak to się cza­sem czy­ni, chcąc prze­go­nić na­tręt­ne­go in­sek­ta. – Oba­wiam się więc, że bę­dzie pan w tej celi prze­by­wał sam.

– Za­raz – nie mo­głem się wciąż po­ła­pać – po­da­ro­wał mi za­mek... po co? Czy te­raz chce go z po­wro­tem?

Ad­wo­kat z na­masz­cze­niem ski­nął gło­wą.

– Więc po dia­bła mi go da­wał? Prze­cież nie pro­si­łem go, nie zna­łem – aaa... chciał go uchro­nić od za­ję­cia, od kon­fi­ska­ty, tak?

Ad­wo­kat ani drgnął, lecz mnie łu­ski spa­dły już z oczu.

– No – rze­kłem wo­jow­ni­czo – ale ja wciąż jed­nak go mam, je­stem praw­nym wła­ści­cie­lem...

– Nie są­dzę, by to panu wie­le przy­nio­sło – obo­jęt­nie po­wie­dział ad­wo­kat. – Nie­wia­ry­god­ność da­ro­wi­zny czy­ni akt jej są­do­we­go oba­le­nia frasz­ką.

– Ro­zu­miem, dla­te­go Küs­smich zło­żył te fał­szy­we ze­zna­nia... ale je­śli sąd da mu wia­rę, bek­nie za to...

– Nie wiem, co pan poj­mu­je pod wy­ra­że­niem „bek­nie” – rzekł Trür­li. – Po­wódz­two zmie­rza­ło do pro­ce­su od daw­na. Wie­dział o tym każ­dy, kto czy­ta ga­ze­ty. Dok­tor Küs­smich czuł się w sy­tu­acji przy­mu­so­wej, gdy pierw­sza opi­nia bie­głych wy­pa­dła na nie­ko­rzyść Mil­mi­lu. Pan wy­ko­rzy­stał tę jego chwi­lo­wą sła­bość, to za­ła­ma­nie wy­wo­ła­ne tro­ską o byt ro­dzi­ny. Po­stą­pił wbrew mej ra­dzie, gdyż za­pew­nia­łem go, że praw­da zwy­cię­ży i wy­gra­my pro­ces. Tak się też sta­nie. Tym sa­mym nie doj­dzie do ob­cią­ża­nia ma­jąt­ku kosz­ta­mi po­wódz­twa. Na wo­kan­dzie po­zo­sta­nie to tyl­ko, że pan, ob­co­kra­jo­wiec, usi­ło­wał się wzbo­ga­cić na cu­dzym nie­szczę­ściu.

– To jemu nic nie gro­zi? Choć przy­zna­je, że chciał się wy­krę­cić da­ro­wi­zną od kosz­tów? Że my­ślał...

– Nikt nie może być uka­ra­ny za to, co so­bie my­ślał.

– A więc i ja rów­nież!

– Pan nie tyl­ko my­ślał, lecz i pod­pi­sał wia­do­my do­ku­ment.

– Ale w do­brej wie­rze! Moja re­pu­ta­cja jest nie­ska­zi­tel­na! Mogę to udo­wod­nić – urwa­łem, gdyż me­ce­nas zmie­nił się na twa­rzy jak szczy­ty Alp o za­cho­dzie słoń­ca.

– A  s r e b r n e  ł y ż e c z k i?!! – za­grzmiał, pa­trząc na mnie z nie-ukry­wa­ną po­gar­dą.

Na tym za­koń­czę re­la­cję z owej roz­mo­wy. Ad­wo­kat, któ­re­go po­le­cił mi pro­fe­sor Gnuss, gdym się zwró­cił do nie­go o radę, na­zy­wał się Sput­nik Fin­kel­ste­in. Był ma­lut­ki, czar­nia­wy i we­so­ły. Wy­słu­chał mo­jej hi­sto­rii aż do ły­że­czek, po­tarł nos i rzekł:

– Niech się pan nie dzi­wi, że ja wciąż ru­szam pal­cem po no­sie, ale jak się przez dwa­dzie­ścia lat no­si­ło oku­la­ry, to nie moż­na prze­stać od razu po na­ło­że­niu szkieł kon­tak­to­wych. Pan mi po­dał treść przed­sta­wie­nia, a ja panu po­dam au­to­rów li­bret­ta. Küs­smich wy­gra, bo się do­ga­dał z Ne­stlém. Cho­dzi­ło o zło­tą kawę. Pan nie sły­szał o zło­tej ka­wie? To taki eks­trakt kawy, jak roz­pu­ścić, wy­glą­da cał­kiem jak zło­to w fi­li­żan­ce.

– A w sma­ku?

– Taka so­bie kawa. Ale to jest luka ryn­ko­wa – nikt na to jesz­cze nie wpadł! No­wość! Pić samo zło­to! Uwa­ża pan? On im sprząt­nął pa­tent sprzed nosa, więc zro­bi­li mu przy­krość.

– A co z Mil­mi­lem? Jest szko­dli­wy czy nie?

– Szko­dli­we jest wszyst­ko – rzekł ka­te­go­rycz­nie mój obroń­ca. – Tam są en­dor­fi­ny, wie pan, te związ­ki, któ­re or­ga­nizm sam wy­twa­rza w mó­zgu, prze­ciw­bó­lo­we, ko­ją­ce, mor­fi­na jest do nich po­dob­na. Tych en­dor­fin jest w Mil­mi­lu tyle co nic. Tyle, żeby moż­na było o tym pi­sać w re­kla­mach. Jed­ni le­ka­rze mó­wią, że to złe, a inni, że do­bre. Ewen­tu­al­nie nie­szko­dli­we. Zresz­tą co to ma za zna­cze­nie? W cy­wil­nych spra­wach de­cy­du­je kon­to ban­ko­we, bo jak nie moż­na wy­grać, to moż­na za­pro­ce­so­wać dru­gą stro­nę na śmierć. Pro­wa­dzę te­raz taką spra­wę o do­pusz­cze­nie do pa­ten­tu na we­hi­kuł cza­su. Żeby moż­na po­dró­żo­wać w przy­szłość. Na­zy­wa się chro­norch. W tę i we w tę – uwa­ża pan? Dwaj dok­to­rzy z bar­dzo przy­zwo­ite­go uni­wer­sy­te­tu, na­zwij­my ich przez dys­kre­cję Tra­efe i dok­tor Ko­sher, wy­na­leź­li to ra­zem. Nie chcą im tego opa­ten­to­wać, bo nie dzia­ła tak, jak opie­wa ich opis.

– Chro­norch? – spy­ta­łem roz­cie­ka­wio­ny, za­po­mi­na­jąc o Mil­mi­lu i ły­żecz­kach. – Czy może mi pan po­wie­dzieć coś wię­cej?

– Dla­cze­go nie? To się wzię­ło z teo­rii Ein­ste­ina, jak zresz­tą inne nie­szczę­ścia też. Na przy­spie­sza­ją­cych cia­łach czas pły­nie wol­niej. Wie pan o tym? Pew­no, że pan wie... Oni wpa­dli na myśl, żeby nie trze­ba było ni­g­dzie le­cieć, wy­star­czy, kie­dy cia­ło po­ru­sza się bar­dzo pręd­ko na miej­scu. Raz w jed­ną stro­nę, a raz w dru­gą. Przy do­sta­tecz­nej pręd­ko­ści tych drgań czas za­czy­na pły­nąć wol­niej. To jest za­sa­da. Nie­ste­ty, nic nie może wy­trzy­mać tych drgań, wszyst­ko się roz­la­tu­je. Na ato­my. Moż­na, ow­szem, po­sy­łać w przy­szłość te ato­my, ale nic wię­cej. Po­śle pan jaj­ko – przyj­dzie fos­for, wę­giel i z cze­go tam jesz­cze skła­da się jaj­ko. Czło­wiek może się też tyl­ko w prosz­ku do­brać do przy­szło­ści. Dla­te­go urząd pa­ten­to­wy od­ma­wia im pa­ten­tu, a oni się boją, że im ktoś ukrad­nie po­mysł, za­nim wy­my­ślą spo­sób prze­ciw­ko tej trzę­sion­ce. Taka spra­wa. Trud­na, ale ja wła­śnie lu­bię trud­ne. Więc wróć­my do na­szych ba­ra­nów. Ne­stlé do­ga­dał się z Küs­smi­chem i po­dzie­lą się tą kawą. Mat­ki i dziat­ki nie będą dłu­żej fi­nan­so­wa­ne. Bie­gli prze­sta­ną być pew­ni swe­go. Küs­smich da­ro­wał panu za­mek, żeby zro­bić, po­wiedz­my, de­mon­stra­cję siły. Że mu nic nie zro­bią. Ro­dzi­nie da­ro­wać, prze­pi­sać ty­tuł wła­sno­ści – to zbyt przej­rzy­ste. Po­trzeb­ny był ob­co­kra­jo­wiec, za­słu­żo­ny, ale – po­wiem tak – kon­tro­wer­syj­nie. Pan się nie ob­ra­zi? Żeby moż­na było, w ra­zie jed­nej po­trze­by, do­wo­dzić: pro­szę, było komu da­wać, na­le­ża­ło się, a w ra­zie in­nej po­trze­by do­wo­dzić: pro­szę, zo­sta­łem zwie­dzio­ny po­zo­ra­mi, były srebr­ne ły­żecz­ki oraz inne rze­czy też. Tak by to roz­gry­wa­no prze­ciw­ko panu. Pan py­tał ma­kle­ra o dom! Pan im pa­so­wał jak ulał, ża­den nie­bie­ski ptak, ale, za po­zwo­le­niem, dla­cze­go pan się zgo­dził brać ten za­mek ra­zem z tymi skrzy­nia­mi? To praw­dzi­wy gwóźdź do trum­ny, te skrzy­nie...

– Jak­że mo­głem od­mó­wić? Nie wi­dzia­łem po­wo­du. By­ło­by to zresz­tą nie­grzecz­nie. Brać po­da­ro­wa­ne, ale od­rzu­cać część... to prze­cież ob­ra­za dla ofia­ro­daw­cy...

– Tak też my­śla­łem. Ale tych skrzyń ża­den sąd panu nie prze­łknie. Pan wie, co w nich jest?

– Po­dob­no dzie­ła sztu­ki...

– Może z wierz­chu. Śmiej się pan z tego. Ja tu mam akt da­ro­wi­zny, xe­rox. O za­war­to­ści skrzyń ani sło­wa.

– Me­ce­nas Trür­li po­wie­dział mi, że tam są ja­kieś ob­ra­zy, że ich prze­ka­za­nie na wła­sność wy­ma­ga osob­nych kro­ków...

– Pew­no, że wy­ma­ga­ło­by, bo tam są klu­czo­we czę­ści apa­ra­tu­ry do ro­bie­nia tej zło­tej kawy. Da­ro­wa­ne­mu ko­nio­wi nie pa­trzy się w zęby, ale to był koń tro­jań­ski! Pan miał prze­cho­wać to, o co się to­czył wła­ści­wy spór, ten po­za­ku­li­so­wy!

– Co pan mówi? Nie za­glą­da­łem do tych skrzyń.

– Bo pan jest po­rząd­nym czło­wie­kiem, pan pod­pi­sał, dał sło­wo, to ład­nie o panu świad­czy, ale może gdzieś in­dziej by panu uwie­rzy­li, tu­taj nie. Ich wer­sja jest taka: pan usi­ło­wał sko­rzy­stać ze zna­ne­go so­bie przy­mu­so­we­go po­ło­że­nia Küs­smi­cha, żeby zbić ma­ją­tek.

– Coś po­dob­ne­go mó­wił mi Trür­li.

– No wła­śnie!

– Ale niech mi pan wy­tłu­ma­czy, dla­cze­go Küs­smich, któ­ry da­ro­wał mi coś, cze­go wca­le nie chciał mi da­ro­wać, ma wyjść z tego bez­kar­nie, a ja nie?

– To jest tak, wi­dzi pan. Daj­my na to, ktoś przy­cho­dzi do pana z wiel­kim ku­frem i mówi, że za­mor­do­wał ciot­kę, w tym ku­frze leżą jej zwło­ki ra­zem z jej bry­lan­ta­mi, i je­śli mu pan to prze­cho­wa, on się z pa­nem po­dzie­li łu­pem, musi mu pan jesz­cze tyl­ko obie­cać po­moc przy za­ko­pa­niu ciot­ki. Po­tem oka­zu­je się, że on pana okła­mał. W ku­frze są same ce­gły. On nie bę­dzie od­po­wia­dał, bo za co? Że pana okła­mał? Ale on nie wy­łu­dził od pana tym kłam­stwem ni­cze­go. On po­wie, że to był żart, ale pan ma ma­sło na gło­wie. Pan usi­ło­wał się stać wspól­ni­kiem mor­der­stwa post fac­tum po­przez zło­żo­ną obiet­ni­cę po­mo­cy w za­ko­pa­niu zwłok oraz prze­cho­wa­niu ofia­ry i łupu. To jest ka­ral­ne. Usi­ło­wa­ne wspól­nic­two post ho­mi­ci­dium i usi­ło­wa­ne pa­ser­stwo.

– Pan wi­dzi po­do­bień­stwo do mo­jej sy­tu­acji?

– Tak. Oni to bar­dzo zręcz­nie wy­my­śli­li! I jesz­cze pan ze­zwo­lił, żeby do­wol­na ilość peł­no­moc­ni­ków Küs­smi­cha kon­tro­lo­wa­ła, czy pan do­trzy­mu­je wa­run­ków da­ro­wi­zny. Po­wie­dzieć panu, co pan za­sta­nie na zam­ku, jak pan się tam wy­bie­rze? Tłum, pa­nie Ti­chy! Gdy­by pan się chciał udać za po­trze­bą, oni są upraw­nie­ni asy­sto­wać panu w dro­dze do ubi­ka­cji, jako też być pra­esen­tes apud ac­tum uri­na­tio­nis ewen­tu­al­nie de­fa­eca­tio­nis, bo akt praw­ny, któ­ry pan pod­pi­sał i dał uwie­rzy­tel­nić pod­pi­sa­mi dwóch świad­ków, żad­nych wy­łą­czeń tego czy in­ne­go ro­dza­ju nie usta­na­wia. To był maj­stersz­tyk!

– Wo­lał­bym, żeby się pan tak tym nie de­lek­to­wał.

– Hihi, z pana we­so­ły klient, pa­nie Ti­chy! Więc, nie­praw­daż, oni chcą, żeby pan się zrzekł da­ro­wi­zny wła­sno­wol­nie. Je­śli pan nie ze­chce, bę­dzie spra­wa. Za­mek, no, z zam­ku jesz­cze bym pana wy­bro­nił, ale z tych skrzyń to już nie bar­dzo. In du­bio pro reo, ale ża­den Szwaj­car nie bę­dzie wąt­pił, że pierw­szą rze­czą, któ­rą pan zro­bił, było otwo­rze­nie skrzy­ni.

– A je­śli­bym zaj­rzał, to co z tego?

– Ko­niecz­nie chce pan wie­dzieć? Do­brze, po­wiem panu. Tam są też pa­pie­ry war­to­ścio­we, za­ło­ży­ciel­skie ak­cje Küs­smi­cha, pa­ten­ty, do­ku­men­ta­cja tech­nicz­na i gdy­by pan był mniej so­lid­ny, ale bar­dziej prze­zor­ny, przej­rzał­by to pan i dał znać Küs­smi­cho­wi, żeby so­bie za­brał. A pan sie­dział ci­cho. Pro­szę nic nie mó­wić – ja panu wie­rzę! Nie­mniej ko­le­ga Trür­li chce zro­bić z tego bar­dzo ma­low­ni­czy uży­tek. Za­nie­cha­nie jako do­lus, względ­nie cor­pus de­lic­ti. Na pana miej­scu wziął­bym się od razu do tych skrzyń.

– Dziw­ne, co mi pan mówi.

– Bo ja wiem, kto jest Küs­smich, a pan się do­pie­ro za­czy­na do­wia­dy­wać. To jesz­cze nie wszyst­ko. Będą sie­dzieć ci­cho, ale gdy­by pan chciał wy­je­chać, zo­sta­nie pan za­trzy­ma­ny na gra­ni­cy czy na lot­ni­sku. Za­miar uciecz­ki do kra­ju, któ­ry nie ra­ty­fi­ko­wał ze Szwaj­ca­rią umo­wy o wy­da­wa­niu ści­ga­nych prze­stęp­ców.

– Więc co mi pan ra­dzi?

– Jest pał­ka na Küs­smi­cha, ale ma dwa koń­ce. Gdy­by pan te­raz zrzekł się da­ro­wi­zny, Küs­smich nie był­by szczę­śli­wy. W tym jest praw­ni­cza sub­tel­ność. Do­pó­ki nie za­pad­nie ko­rzyst­ny dla nie­go wy­rok, po­wódz­two wisi nad nim jak miecz Da­mo­kle­sa. My wie­my, że ten miecz zo­sta­nie zdję­ty, wło­żo­ny do fu­te­ra­łu i po­grze­ba­ny, ale gdy­by pra­sa pod­chwy­ci­ła przed wy­ro­kiem pań­skie zrze­cze­nie się hoj­ne­go daru, do­da­ła­by jed­no do dru­gie­go i po­wsta­ła­by bar­dzo przy­kra woń. Pra­sa ko­cha się w ta­kich skan­da­lach! Na­to­miast po wy­ro­ku nikt się już nie bę­dzie in­te­re­so­wał zam­kiem, pa­nem, skrzy­nia­mi i nikt nie za­uwa­ży, że on da­ro­wał, a pan mu to zwró­cił, bo tak się panu po­do­ba­ło i ko­niec. Ro­zu­mie pan?

– Ro­zu­miem. Wo­bec tego chcę się zrzec za­raz. Niech bę­dzie dużo tej woni!

Me­ce­nas Fin­kel­ste­in ro­ze­śmiał się i po­gro­ził mi pal­cem.

– Ven­det­ta? Łak­nie­my krwi? Pod­ły Ja­go­nie, nie­chaj i tak da­lej, oto go­dzi­na mej ze­msty wy­bi­ła? Pro­szę tego nie ro­bić, pa­nie Ti­chy! Pał­ka ma dru­gi ko­niec. Pra­sa rzu­ci się na was obu. On nie­uczci­wy, a pan jego po­moc­nik. Ow­szem, na­le­ży gro­zić, że za­raz wszyst­ko zwró­ci­my, ale groź­by nie będą zbyt wia­ry­god­ne, bo mo­że­my ich wpraw­dzie po­cią­gnąć za sobą, ale to­nąć bę­dzie­my ra­zem, i pan pój­dzie głę­biej niż on. Trür­li prze­ku­je pań­skie ły­żecz­ki w miecz ar­cha­nio­ła.

– Co więc pan mi ra­dzi?

– Cier­pli­wość. Sąd od­ro­czył se­sję na trzy mie­sią­ce. Bę­dzie­my się tar­go­wać. Prze­cią­ga­nie, zgo­da na ćwierć, po­pu­ści­my, pój­dzie­my do drzwi, za­mknie­my drzwi, wsa­dzi­my gło­wę do środ­ka, wró­ci­my, aż się wyj­dzie na re­mis.

– To zna­czy?

– Küs­smich za­bie­rze za­mek i skrzy­nie, ale musi panu zwró­cić po­nie­sio­ne kosz­ty i za­nie­chać pro­ce­su. Ewen­tu­al­nie od­szko­do­wa­nie za stra­ty mo­ral­ne. Czy pan ogar­nia ca­łość? Je­śli nie, mogę panu wy­tłu­ma­czyć wszyst­ko jesz­cze raz. Ja je­stem bar­dzo cier­pli­wy dla klien­tów. Mu­szę być. Szwaj­ca­rzy od­zna­cza­ją się po­wol­nym my­śle­niem. Je­stem tu na­tu­ra­li­zo­wa­ny, ale je­śli to pana in­te­re­su­je, po­cho­dzę z Czort­ko­wa. Wie pan, gdzie to jest?

– Nie.

– Nie szko­dzi. Ga­li­cja i Lo­do­me­ria. Ład­ne oko­li­ce. Mój oj­ciec bło­go­sła­wio­nej pa­mię­ci, ra­zem z jego po­my­słem, żeby pier­wo­rod­ne­mu dać na imię Sput­nik, miał tam an­ty­kwa­riat. To był za­cno­ści czło­wiek. Nie ru­szy­łem tego imie­nia. I jak­że się pan de­cy­du­je, pa­nie Ti­chy? Wal­czy­my czy pod­da­je­my się?

– Chciał­bym, żeby pan Küs­smich za­pa­mię­tał mnie na dłu­go – rze­kłem po na­my­śle.

Ad­wo­kat spoj­rzał na mnie z dez­apro­ba­tą.

– Pan my­śli o nim naj­pierw, nie o so­bie? Spra­wie­dli­we, ale nie­prak­tycz­ne. Pro­po­nu­ję, żeby pan mi zo­sta­wił linę. Me­ce­nas Fin­kel­ste­in za­prze się i bę­dzie cią­gnął, ile się da. A pan może tym­cza­sem wy­je­chać na wa­ka­cje. Trzy mie­sią­ce musi pan tak czy owak prze­cze­kać.

– Wie pan co – rze­kłem na­raz, po­ru­szo­ny nową my­ślą – czy ten chro­norch już jest go­to­wy? Dzia­ła? Bo moż­na by po­słać więk­szą ilość róż­nych ato­mów tam, gdzie Küs­smich bę­dzie wy­twa­rzał tę zło­tą kawę. Na przy­kład sa­dzę, krzem, siar­kę...

Ad­wo­kat ro­ze­śmiał się gło­śno.

– O, to pro­fe­sor miał ra­cję, mó­wiąc, że pan nie byle kto. Pan ma słusz­ność – to może być bar­dzo groź­na broń. Ale wie pan, jak każ­dy in­te­res, ze­msta musi mieć gór­ną gra­ni­cę kosz­tów. Żeby po­słać parę deko ato­mów na pół roku wprzód, trze­ba elek­trycz­no­ści za mi­lion fran­ków...

– Wo­bec tego zo­sta­wiam panu mój za­mek i ho­nor, me­ce­na­sie – po­wie­dzia­łem, wsta­jąc. Jesz­cze się śmiał, gdy za­mkną­łem za sobą drzwi.