Wilczy Gryz - Fałszywy Wilkołak - Bartosz Brzeziński - ebook

Wilczy Gryz - Fałszywy Wilkołak ebook

Bartosz Brzeziński

0,0
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Co łączy najlepszego ucznia w szkole i wytatuowanego motocyklistę?

Na pewno nie wzajemna sympatia.

Lecz by zrozumieć, dlaczego w trakcie Nocy Kupały jednego z nich ugryzł wilk, będą musieli połączyć siły i razem z istotami wyjętymi ze słowiańskiej mitologii, rozwiązać zagadkę Fałszywego Wilkołaka. Kim jest jego twórca i dlaczego wypuścił bestię na świat?

Wilkołaki, czarownicy, wiły, wiedźmy, Duszki Lasu, zakapturzone indywidua… A to przecież nie największe zagrożenie, gdy w grę wchodzą uczucia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 620

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Syl­wii i Mar­cina: mo­jej Dru­żyny

O FAŁ­SZY­WYM WIL­KO­ŁAKU

Nim roz­pocz­niesz przy­godę z wil­ko­ła­kami, chciał­bym Cię odro­binę w nią wpro­wa­dzić. Przede wszyst­kim pra­gnę za­zna­czyć, że książka, którą te­raz trzy­masz w dło­niach, swój po­czą­tek miała w for­mie opo­wia­da­nia na blogu, które pu­bli­ko­wa­łem w 2013 roku. Wtedy roz­po­czą­łem moją przy­godę z mi­to­lo­gią sło­wiań­ską, a Wil­czy Gryz miał zo­stać jed­no­to­mową opo­wie­ścią o dwójce lu­dzi, któ­rzy wplą­tali się w ta­jem­ni­czy i ma­giczny świat sło­wiań­skich le­gend.

Po­mysł roz­wi­nął się w mo­jej gło­wie i po­wstaje cała se­ria, która, mam na­dzieję, wgry­zie się w Twoje serce i zo­sta­nie z Tobą na dłuż­szy czas.

Wil­ko­łaki są jed­nymi z naj­bar­dziej po­pu­lar­nych stwo­rzeń fan­ta­styki i mu­szę przy­znać, że sam od dłuż­szego czasu się nimi in­te­re­so­wa­łem. Dla­tego po­sta­no­wi­łem prze­nieść je na karty tej po­wie­ści, gdzie mu­szą ra­dzić so­bie nie tylko z prze­mia­nami, lecz rów­nież z pro­ble­mami współ­cze­sno­ści.

Za­pra­szam Cię ser­decz­nie do wstą­pie­nia w świat istot Tę­sk­nią­cych do Księ­życa i niech mu­zyka gra w Twoim sercu tak jak w ser­cach bo­ha­te­rów.

Mi­łej lek­tury!

Bar­tosz Brze­ziń­ski

PRO­LOG

Ludz­kie ciało jest naj­pięk­niej­szą książką do prze­czy­ta­nia.

Naj­wspa­nial­sze jest to, że całą hi­sto­rię można chło­nąć wszyst­kimi zmy­słami. Przede wszyst­kim – wzrok. Od­po­wiedni wi­dok po­trafi do­pro­wa­dzić or­ga­nizm do za­ska­ku­ją­cych re­ak­cji. Już nie krew wy­peł­nia żyły, a płynny ogień.

Pra­gnie się za­pa­mię­tać każdy mi­li­metr ciała, które eks­cy­tuje. Ów cel jest nie­wy­ko­nalny, gdyż to samo pod­nie­ce­nie za­ćmiewa umysł, przez co za­po­mi­nasz, czego się wła­śnie uczysz. I znów mu­sisz po­wta­rzać lek­cję, aby nie zgu­bić się po­now­nie w mie­sza­ni­nie emo­cji.

Na­stęp­nie za­czyna dzia­łać węch. Obec­ność dru­giego ciała spra­wia, że wdy­chasz ten nie­po­wta­rzalny za­pach. Nie spo­sób go opi­sać, ale zda­jesz so­bie sprawę, że to je­dyny aro­mat, który ma te­raz zna­cze­nie. Wszystko, co do tej pory przy­jem­nie pach­niało, nie może mie­rzyć się z wo­nią skóry, ema­nu­jącą wa­bią­cym pach­ni­dłem, przy­jem­nie ła­sko­czą­cym noz­drza. Po­łą­cze­nie potu i per­fum jest czymś, co po­zwala stwier­dzić, czy mo­żesz po­czuć się bez­piecz­nie. Za­pach bo­wiem może dzia­łać ko­jąco.

Słuch po­zwala na okre­śle­nie fa­buły. Gdy serce bije szybko, ak­cja się roz­kręca i wkrótce prze­cho­dzi do de­cy­du­ją­cego wątku. Po na­głym su­spen­sie sy­tu­acja się uspo­kaja, wra­ca­jąc do spo­koj­nego tempa, a tym sa­mym hi­sto­ria staje się har­mo­nijna. Cza­sem wątki fa­bu­larno-ser­cowe mie­szają się i prze­ni­kają. Jesz­cze nie jest wia­dome, co zrobi twoja ulu­biona po­stać, ale wsłu­chu­jesz się w rytm jej dzia­łań, chcąc wie­dzieć jak naj­wię­cej o jej po­trze­bach i pla­nach.

Smak ca­ło­ści za­leży od tego, co działo się wcze­śniej. Prze­waż­nie jest to sło­dycz owo­ców lub pa­rzące od­czu­cie mięty, która chło­dzi twój roz­grzany ję­zyk, pra­gnący wy­do­być się na ze­wnątrz. Za­sma­ko­wa­nie tej grzesz­nej przy­jem­no­ści pro­wa­dzi do nie­od­wra­cal­nego uza­leż­nie­nia, gdyż to smak uczu­cia, które po­bu­dza cię do dal­szego czy­ta­nia. Na pod­nie­bie­niu czu­jesz gładki od­dech, a w gar­dle go­rycz nie­wy­po­wie­dzia­nych słów.

Ostat­nim zmy­słem, ale da­ją­cym naj­wię­cej roz­ko­szy z ca­łego po­zna­wa­nia tek­stu, jest do­tyk. Po­rów­ny­walny z emo­cjami, gdy za­my­kasz swoją ulu­bioną książkę, by na chwilę za­po­mnieć, jak się od­dy­cha. Roz­pa­mię­tu­jesz naj­lep­sze frag­menty. Się­gasz do nich wy­obraź­nią i wi­dzisz świat, któ­rego wcze­śniej nie zna­łeś.

Dla­tego tak przy­jem­nie czyta się ludz­kie ciało. Za­wiera ono setki hi­sto­rii i le­gend. Je­żeli któ­ryś aka­pit szcze­gól­nie przy­pad­nie ci do gu­stu – wra­casz do niego. Opuszką palca prze­su­wasz po bli­znach, po­wsta­łych przez nie­roz­ważne uży­cie no­ży­czek czy upa­dek z mo­toru. Za­trzy­mu­jesz się na mo­ment przy ta­tu­ażu, który zdaje się od­rębną formą ży­cia, pul­su­jąc pod two­imi pal­cami. Masz wra­że­nie, że to mu­śnię­cie jest o wiele bar­dziej szcze­gólne, bo tnie jak brzy­twa Ockhama, eli­mi­nu­jąc tro­ski wśród wspo­mnień.

Po­tem twoja praca zo­staje na­gro­dzona do­ty­kiem dru­giej osoby. A na­wet mu­śnię­cie chłod­nej dłoni roz­grzewa, więc pra­gniesz wię­cej. Tem­pe­ra­tura wa­szych ciał jest do sie­bie zbli­żona, lecz nie mo­żesz temu za­ufać. Skóra pa­rzy, a pa­rzy tak mocno, że za­czy­nasz od­czu­wać ból, jed­nak jest on ni­we­lo­wany przez de­li­katne piesz­czoty mięk­kich warg, które tak nie pa­sują do sil­nych mię­śni oraz twar­dych ko­ści.

Do­cho­dzisz do mo­mentu, w któ­rym wszyst­kie pięć zmy­słów bada świat w jed­nej chwili i w mgnie­niu oka tra­cisz kon­trolę nad sobą. Te­raz je­steś zwie­rzę­ciem. Mu­sisz zo­stać za­spo­ko­jony, w prze­ciw­nym wy­padku bę­dziesz cier­piał. Wstę­puje w cie­bie ta część, któ­rej wsty­dzisz się w bla­sku słońca. Za dnia nie jest ona wi­doczna, ukryta pod ludzką skórą, ale w noc­nych księ­ży­co­wych pro­mie­niach prze­obra­żasz się w be­stię, kie­ru­jącą się in­stynk­tem, po­trzebą prze­trwa­nia. Tro­pisz tych, któ­rych pra­gniesz mieć. Za­da­jesz ból, wbi­jasz pa­zury oraz kły w mięso ofiary two­jego prze­bu­dze­nia. Uwal­niasz z sie­bie wszystko, co pry­mi­tywne, byle do­trwać do końca nocy. Wy­jesz z roz­ko­szy do księ­życa i gwiazd, bo zdo­by­łeś to, czego pra­gną­łeś. W końcu po to ze­rwa­łeś się z łań­cu­chów przy­zwo­ito­ści.

Uczu­cie two­rzone w ciem­no­ści sta­nie się klą­twą, która bę­dzie prze­śla­do­wać cię do końca two­ich dni. Mi­łość jest prze­kleń­stwem, wszak wy­pala nie­wi­doczny znak. Mu­sisz być ostrożny, by nie stać się osza­lałą be­stią.

Ośle­piony ku­szącą okładką, po­ru­szony za­pa­chem świe­żo­ści, ogłu­szony ci­chym sze­le­stem, ura­czony sma­kiem przy­gody i spa­ra­li­żo­wany przy­jem­no­ścią do­tyku… nie masz wy­boru: sta­jesz się nie­wol­ni­kiem książki.

 Roz­dział pierw­szy 

O Kry­stia­nie Folk­ne­rze…

Kry­stian Folk­ner ucho­dził za jed­nego z naj­lep­szych uczniów w szkole, lecz wie­dzą po­pi­sy­wał się tylko wtedy, gdy za­cho­dziła taka ko­niecz­ność. Mimo że znany był ze swo­jej funk­cji w sa­mo­rzą­dzie szkol­nym jako bi­blio­te­karz, nie bra­ko­wało mu rów­nież siły, dzięki czemu na­wet na wy­cho­wa­niu fi­zycz­nym zdo­by­wał naj­wyż­sze stop­nie. Nie na­le­żał jed­nak do grona po­pu­lar­nych szkol­nych gra­czy w piłkę nożną. Wi­dział wię­cej po­żytku dla sie­bie w pracy bi­blio­tecz­nego wo­lon­ta­riu­sza.

Tę funk­cję peł­nił już drugi rok li­ce­alny. Po­le­gała na se­gre­go­wa­niu ksią­żek, wy­po­ży­cza­niu ich uczniom oraz sprzą­ta­niu re­ga­łów, na któ­rych kurz, jak za­uwa­żył Kry­stian, gro­ma­dził się ze zdwo­joną siłą. Rów­nie pil­nie dbał o książki, czu­jąc się cza­sem jak ich obrońca.

Naj­młod­szy po­to­mek ro­dziny Folk­ne­rów był rów­nież spo­strze­gaw­czy i jak na sie­dem­na­sto­latka – bar­dzo in­te­li­gentny, co czę­sto chwa­lili na­uczy­ciele w trak­cie ze­brań z ro­dzi­cami. Jego brą­zowe oczy pło­nęły do­cie­kli­wo­ścią, a na­uka nie spra­wiała mu żad­nych pro­ble­mów. Zdol­ność ob­ser­wa­cji po­ma­gała, za­czy­na­jąc od pro­stych spraw, jak od­po­wiedź przy ta­blicy, po poj­mo­wa­nie, w jaki spo­sób po­stę­po­wali na­uczy­ciele i co ich naj­bar­dziej sa­tys­fak­cjo­no­wało. Na­to­miast uni­kał jak ognia ści­ślej­szych kon­tak­tów ze swoją klasą, nie chcąc kom­pli­ko­wać żad­nych re­la­cji. Uznał, że szkoda na to czasu i ener­gii.

W tej sy­tu­acji ciężko było za­pra­co­wać u niego na miano przy­ja­ciela. Tym ty­tu­łem mo­gły się po­szczy­cić je­dy­nie dwie osoby w ca­łej szkole. I do­sko­nale wie­działy, co to ozna­czało: Kry­stian za­ufał im na tyle, aby do­pu­ścić bli­żej sie­bie. Ce­niły so­bie jego obec­ność nie tylko dla­tego, że za­li­czał się do naj­le­piej po­in­for­mo­wa­nych uczniów w szkole, co było pro­fi­tem przy­na­leż­no­ści do sa­mo­rządu szkol­nego, ale rów­nież dla­tego, że można było na nim po­le­gać, na­wet je­żeli zda­wał się po­zo­sta­wać obo­jętny na cu­dze pro­blemy. W oczach przy­ja­ciół Kry­stian Folk­ner na­le­żał do grupy do­brych, ale mało do­stęp­nych lu­dzi.

Czę­sto an­ga­żo­wał się w różne szkolne wy­da­rze­nia. Zde­cy­do­wana więk­szość jego ró­wie­śni­ków po pro­stu chciała omi­nąć ja­kąś lek­cję czy spraw­dzian, gdy już de­cy­do­wali się na po­moc. Na­to­miast Kry­stian chciał dzia­łać, bo dzień bez do­sko­na­le­nia się za­li­czał do dni stra­co­nych. Nie lu­bił sie­dzieć i cze­kać na to, co przy­nie­sie los. Wie­dział, że mógł nim kie­ro­wać i to wła­śnie ro­bił.

Parł do przodu, nie pa­trząc, czy jego dzia­ła­nia się ko­muś po­do­bały, czy nie. Z po­wodu za­an­ga­żo­wa­nia w ży­cie szkolne okre­ślano go cza­sem mia­nem li­zusa. Opi­nia mocno nie­tra­fiona, po­nie­waż Kry­stian nie prze­pa­dał za więk­szo­ścią na­uczy­cieli, a oni za nim ow­szem. Sam sie­bie uwa­żał za ucznia neu­tral­nego.

Tak na­prawdę o na­szym głów­nym bo­ha­te­rze, gdy ob­ser­wo­wało się go z boku, można było po­wie­dzieć, że nie cier­piał jed­nej rze­czy.

Cier­pliwy i w miarę wy­ro­zu­miały Kry­stian nie­na­wi­dził ludz­kiej głu­poty. Pod tym ogól­nym ha­słem mo­gło zna­leźć się wszystko, czym aku­rat od­py­chał go znany mu świat.

Do przy­kła­dów ludz­kiej głu­poty na­le­żały: ka­to­wa­nie psów, bi­cie in­nych lu­dzi, prze­py­cha­nie się w ko­lejce do skle­piku szkol­nego czy szturm na drzwi au­to­bu­sowe przez osoby, które ab­so­lut­nie nie wie­działy o ist­nie­niu za­sady – naj­pierw się wy­cho­dzi, aby osoby wsia­da­jące miały wię­cej miej­sca.

Kry­stian miał cał­kiem sporo po­wo­dów do zde­ner­wo­wa­nia, gdyż ludzka głu­pota była nie­zmierna. A je­den z jej prze­ja­wów wła­śnie miał przed oczami.

Wle­pił spoj­rze­nie w pla­kat, który sam za­wie­sił dwa dni temu na szkol­nej ta­blicy ogło­szeń. Ktoś po­sta­no­wił do­ry­so­wać czarne wąsy mło­dej dziew­czy­nie, za­pra­sza­ją­cej wszyst­kich do ce­le­bro­wa­nia Nocy Świę­to­jań­skiej. Na do­brą sprawę mo­gło za­koń­czyć się in­nym upięk­sze­niem, choćby po­pu­lar­nym sym­bo­lem wśród mło­dzieży, przed­sta­wia­ją­cym mę­skie ge­ni­ta­lia. Kry­stian syk­nął, wie­rząc, że wła­śnie coś złego przy­tra­fiło się oso­bie, która spro­fa­no­wała re­klamę do­brej za­bawy; na przy­kład po­tknęła się i spa­dła ze scho­dów. Dwu­krot­nie.

Ścią­gnął pla­kat i po­sta­no­wił wy­mie­nić na nowy.

Kry­stian Folk­ner na­prawdę nie zno­sił ludz­kiej głu­poty.

21 czerwca, pią­tek, Noc Ku­pały – let­nie prze­si­le­nie

– Pod­mie­ni­łeś pla­katy? – za­py­tał Hu­bert.

– A co mia­łem zro­bić? Zo­sta­wić tę biedną dziew­czynę z wą­sami? Ro­zu­miem, je­żeli chcia­łaby mieć za­rost, ale wąsy były czarne, a ona jest blon­dynką. To kom­plet­nie do sie­bie nie pa­so­wało. Na­wet mnie ta wie­dza nie jest obca.

Hu­bert wy­mie­nił po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie ze swoją dziew­czyną – Kają. Za­wsze tak ro­bili, gdy we­dług ich mnie­ma­nia po­dej­mo­wa­łem próby zba­wie­nia świata.

– Może po pro­stu przy­znasz, że miało to dla cie­bie wy­miar oso­bi­sty? – za­su­ge­ro­wał Hu­bert.

Prych­ną­łem z wprawą. Za­wsze tak kwi­to­wa­łem zda­nia przy­ja­ciół, gdy mnie roz­gryźli. Po­nie­waż zda­rzało się to co­raz czę­ściej, ist­niało sporo oka­zji do ćwi­czeń owych prych­nięć.

Hu­bert, naj­wyż­szy z ca­łej na­szej trójki, bru­net o krę­co­nych wło­sach, był moim przy­ja­cie­lem od pod­sta­wówki. Sta­tus ten po­zwa­lał mu na stwier­dze­nie: znam Kry­stiana naj­le­piej. Z ni­kim nie mia­łem tak do­brych kon­tak­tów, jak wła­śnie z nim.

A tra­fił w sedno, bo istot­nie, sprawa z pla­ka­tem go­dziła pro­sto w moje serce. W każ­dym ra­zie, go­dziła pro­sto w coś, co pom­po­wało chłód w mo­ich ży­łach.

– Je­dyne wy­miary, ja­kie są dla mnie oso­bi­ste, to sze­ro­kość, dłu­gość i wy­so­kość – ucią­łem dys­ku­sję na ten te­mat.

Prę­dzej bym umarł, niż przy­znał, że taka wy­miana zdań spra­wiała mi przy­jem­ność.

– O któ­rej wy­bie­rasz się na fe­styn z oka­zji Nocy Świę­to­jań­skiej? – za­py­tała Kaja, gdy kie­ro­wa­li­śmy się do wyj­ścia.

– Pew­nie będę po szó­stej, ra­zem z ze­spo­łem. Za­gram na mo­ich no­wych lśnią­cych skrzyp­cach.

– Mało to sło­wiań­skie, Kris.

– Ciii. – Unio­słem pa­lec. – De­lek­tuj się ci­szą, która za­pada, gdy nie mó­wisz ab­sur­dów.

– Może po­wi­nie­neś spró­bo­wać? – za­su­ge­ro­wała. Jej chło­pak par­sk­nął śmie­chem, a ja zgro­mi­łem ją wzro­kiem.

– My z Kają rów­nież za­mie­rzamy się wy­brać – oznaj­mił Hu­bert, nieco się schy­la­jąc, by nie za­ha­czyć czo­łem o górną fra­mugę. – Spo­tkamy się na miej­scu?

Ski­ną­łem głową w od­po­wie­dzi. Nie mo­głem do­cze­kać się wie­czoru. Eks­cy­ta­cja, któ­rej nie chcia­łem za nic ujaw­nić na twa­rzy, zna­la­zła uj­ście w żo­łądku: za­czął do­zna­wać dziw­nej lek­ko­ści i ła­sko­ta­nia.

Na­sza szkoła wraz z wła­dzami mia­sta urzą­dzała dla wszyst­kich miesz­kań­ców Kra­kowa fe­styn z oka­zji Nocy Świę­to­jań­skiej. Ta na­le­żała do wy­jąt­ko­wych: to­wa­rzy­szyć jej miała peł­nia księ­życa, a wszystko miało być za­aran­żo­wane w kli­ma­cie od­da­ją­cym dawne czasy. Przy­naj­mniej tak za­pew­niał pla­kat, który już zna­łem na pa­mięć. Na­wet po­tra­fi­łem wy­mie­nić ko­lej­ność ko­lo­rów kwia­tów w wianku na gło­wie dziew­czyny.

Z po­wodu nieco po­gań­skiego cha­rak­teru im­prezy nie wszy­scy po­wi­tali ją z wielką ra­do­ścią. Szkolny ka­te­cheta pry­chał (nie pry­chał tak do­brze jak ja) na sam dźwięk ha­sła: Noc Ku­pały, ale no­wo­cze­sny dy­rek­tor uznał, że na­leży pa­mię­tać o wła­snych ko­rze­niach. A ja go po­pie­ra­łem.

Drę­cząca myśl ude­rzyła mnie już na sa­mym po­czątku, gdy po­zna­łem mi­to­lo­gię sło­wiań­ską i od­czu­łem dziwny ucisk w sercu, jak­bym tę­sk­nił za tym za­po­mnia­nym świa­tem. Dla­czego nie uczono o niej w szko­łach? Dla­czego z dumą się nią nie chwa­lono? W czym była gor­sza od cho­ciażby nie­biań­skiego Olimpu Gre­ków lub zim­nego, nor­dyc­kiego As­gardu? Nie do­ce­nia­li­śmy tego, co sami mie­li­śmy, a ja czu­łem we­wnętrzną po­trzebę, aby od­kryć jak naj­wię­cej.

Po­nie­waż dy­rek­tor zwró­cił uwagę na ten pro­blem, za­pa­ła­łem do niego sporą sym­pa­tią i zgło­si­łem się na ochot­nika do or­ga­ni­zo­wa­nia fe­stynu. Rów­nież z mo­jej ini­cja­tywy za­pro­szono ze­spół, a także kilku uczniów ze szkoły mu­zycz­nej, do któ­rej uczęsz­cza­łem w ra­mach za­jęć do­dat­ko­wych, by umi­lili czas tra­dy­cyj­nymi pie­śniami.

W tym sło­wiań­skim świe­cie mu­siało być jed­nak coś wię­cej…

– Do zo­ba­cze­nia wie­czo­rem? – za­py­ta­łem za­my­ślony.

– Przed chwilą to usta­li­li­śmy.

– Tak. Hm… Prawda – przy­zna­łem. Cza­sem zda­rzało mi się wy­łą­czać.

Po­że­gna­łem się z Kają i Hu­ber­tem. Chcieli iść jesz­cze na lody, jed­nak od­mó­wi­łem mimo za­pro­sze­nia. Nie lu­bi­łem być trze­cim ko­łem w spraw­nie funk­cjo­nu­ją­cym ro­we­rze. A poza tym krzy­wili się, gdy za­ma­wia­łem lody cze­ko­la­dowo-mię­towe.

Mi­ną­łem ko­le­gów z rów­no­le­głej klasy, któ­rzy zda­wali się spe­cjal­nie do­le­wać oliwy do ognia nie­na­wi­ści swoim za­cho­wa­niem; gło­śni, cham­scy, bez­czelni, po­pi­sy­wali się, a przy tym mieli czel­ność pa­lić pod szkołą, chi­cho­cząc pod no­sem.

Kla­syczny prze­jaw mło­dzień­czej głu­poty.

Lu­bi­łem my­śleć, że je­stem jed­nym z tych wy­jąt­ko­wych lu­dzi, któ­rzy pra­gnęli, aby mło­dość mi­nęła jak naj­szyb­ciej.

Dla­czego? Bo mło­dość usłana była nie­pew­no­ścią. Pełna nie­bez­pie­czeństw, błęd­nych de­cy­zji, a także głu­poty pro­wa­dzą­cej do bar­dzo złych dzia­łań. Ob­ser­wu­jąc ró­wie­śni­ków, wzdry­ga­łem się na myśl, iż ktoś w wieku sie­dem­na­stu lat mógł zajść w ciążę, nie bę­dąc w sta­nie utrzy­mać dziecka albo wra­cać pi­jany do domu, a na­stęp­nie wy­mio­to­wać pod sy­pial­nią ro­dzi­ców.

Z pełną wiarą uwa­ża­łem się za lep­szego czło­wieka. Skrom­niej­szego, in­te­li­gent­niej­szego, bar­dziej elo­kwent­nego oraz roz­waż­nego. Teo­re­tycz­nie każda mło­dość rzą­dzi się swo­imi pra­wami, jed­nak owe prawa nie­spe­cjal­nie mi od­po­wia­dały. Dla­tego z wielką ra­do­ścią po­wi­ta­łem pro­po­zy­cję dzia­ła­nia w sa­mo­rzą­dzie szkol­nym.

Grupa była zgrana, silna, do pew­nego stop­nia na­wet eli­tarna. Pięć osób, które wzno­siły się po­nad ten głupi tłum pi­jacz­ków, im­pre­zo­wi­czów i ulicz­nych lum­pów nie­do­ce­nia­ją­cych ta­kich pro­stych rze­czy jak spa­cer po le­sie czy moż­li­wość zdo­by­wa­nia wie­dzy.

Tak bar­dzo pra­gną­łem do­ro­sło­ści. Ży­cia bez więk­szych nie­spo­dzia­nek. Sa­mo­dziel­nie wy­bie­ra­nego oto­cze­nia. Sta­bil­no­ści. A także chcia­łem jak naj­szyb­ciej skoń­czyć szkołę.

Nie­stety obec­nego etapu ży­cia nie mo­głem prze­sko­czyć. Dla­tego grzecz­nie wraz z tłu­mem za­pa­ko­wa­łem się do nie­bie­skiego tram­waju, który ru­szył w kie­runku Kro­wo­drzy.

Gdy by­łem przy­ci­śnięty do szyby, za­uwa­ży­łem, że na jed­nym z mu­rów sta­rej ka­mie­nicy nie­znane mi dzie­ciaki ry­so­wały graf­fiti. Co za tu­pet, aby ro­bić to w biały dzień. W du­chu zro­biło mi się smutno. Był to ładny bu­dy­nek, opu­sto­szały, lecz piękny. Wy­ma­gał re­montu, a do­dat­kowe akty wan­da­li­zmu na pewno mu nie słu­żyły.

Nie mo­głem jed­nak nic zro­bić, poza rzu­ce­niem mor­der­czego spoj­rze­nia. Tram­waj mknął da­lej.

Po­dró­żo­wa­łem aż do pę­tli, gdy przy­jemny, ko­biecy głos za­po­wie­dział sta­cję Ci­chy Ką­cik tuż po tym, jak mi­nę­li­śmy Bło­nia Kra­kow­skie.

Na­zwa zga­dzała się z oko­licą. Dziel­nica nie była wielka. Na pewno nie tak za­tło­czona jak cen­trum mia­sta. Na­wet te­raz, gdy za­czy­nało się lato, pa­no­wały tu względny spo­kój i zgodna z na­zwą ci­sza. Po­pra­wi­łem ple­cak i wy­sko­czy­łem z wa­gonu, gdy tylko się za­trzy­mał. Czu­łem pot spły­wa­jący po czole. Włą­cze­nie kli­ma­ty­za­cji za­li­czało się praw­do­po­dob­nie dla nie­któ­rych mo­tor­ni­czych do sfery wie­dzy ta­jem­nej.

Stąd mu­sia­łem po­ko­nać jesz­cze kil­ka­set me­trów i skrę­cić w parę bocz­nych ulic, aby do­trzeć do ulicy Igna­cego Do­meyki, gdzie znaj­do­wał się mój dom. Był dwu­pię­tro­wym bu­dyn­kiem, który no­sił na­zwę willi, ale we­dług mnie wiele mu bra­ko­wało do tego ty­tułu. Głów­nie dla­tego, że kształ­tem przy­po­mi­nał wielką, brą­zową kostkę do gry, gdzie funk­cję oczek peł­niły białe okna. Rynna zo­sta­wiła za­schnięty ślad rdzy na sa­mym środku jed­nej ze ścian. Za­raz przy bra­mie ga­ra­żo­wej znaj­do­wał się pół­ko­li­sty ga­nek.

Nie­przy­jemny wi­dok, jaki spra­wiał ko­lor ścian, prze­ła­my­wały po­bli­skie drzewa, zwłasz­cza jedna wy­soka ol­cha, pnąca się tuż przy bal­ko­nie pierw­szego pię­tra.

So­czy­sta zie­leń ota­czała dom, pra­wie go opla­ta­jąc.

Z równo przy­cię­tego ży­wo­płotu wy­cho­dziła brą­zowa furtka, którą po­pchną­łem bez więk­szego en­tu­zja­zmu. Za­skrzy­piała na po­wi­ta­nie, po czym gło­śno trza­snęła, gdy już ją mi­ną­łem. Z nie­chę­cią stwier­dzi­łem, że ktoś nie­długo bę­dzie mu­siał sko­sić trawę, wy­rwać chwa­sty i za­jąć się zie­le­nią mię­dzy pły­tami chod­nika, pro­wa­dzą­cego do domku.

Ten za­szczyt naj­praw­do­po­dob­niej miał przy­paść mnie.

– Je­stem! – oznaj­mi­łem, zdej­mu­jąc buty w ciem­nym przed­po­koju.

– Cześć, fum­flu. – Usły­sza­łem w od­po­wie­dzi. Nie wie­dzia­łem, skąd po­cho­dziło okre­śle­nie fum­fel, ale Szy­mon lu­bił two­rzyć cie­kawe nowe słowa.

– Gdzie ro­dzice?

Mój star­szy brat le­ni­wie prze­niósł wzrok z te­le­wi­zora na mnie.

– W ogródku. Sa­dzą ja­kieś nowe kwiaty. Co mi o czymś przy­po­mniało. – Zmarsz­czył czoło. – Dzi­siaj jest ten cały fe­styn?

– Noc Świę­to­jań­ska, tak. Przy­sze­dłem tylko zo­sta­wić ple­cak i lecę. Przyj­dziesz?

Po jego mi­nie wi­dać było, że roz­wa­żał kilka opcji. Przy­pusz­czal­nie wo­lał zo­stać w domu i oglą­dać se­rial, ewen­tu­al­nie mógł spo­tkać się ze zna­jo­mymi i wy­pić piwo. Nie­ko­niecz­nie cho­dziła mu po gło­wie wy­cieczka na ma­giczny fe­styn.

– Zo­ba­czę – rzu­cił je­dy­nie, wra­ca­jąc do oglą­da­nia.

Nie by­łem tym szcze­gól­nie za­sko­czony. Moja ro­dzina rzadko kiedy uczest­ni­czyła w ja­kich­kol­wiek wy­da­rze­niach, pro­po­no­wa­nych przez naj­młod­szego jej członka. Ro­zu­mia­łem, że nie po­ru­szali się w kręgu mo­ich za­in­te­re­so­wań i prze­sta­łem ich na­kła­niać do udziału, je­dy­nie ich in­for­mo­wa­łem.

Drzwi na ta­ras otwo­rzyły się z hu­kiem, a do sa­lonu we­szli ro­dzice. Ubru­dzone rę­ka­wiczki zdra­dzały, że mi­sja sa­dze­nia no­wych ro­śli­nek trwała w naj­lep­sze. Uśmiech mamy uka­zu­jący nowe zmarszczki na zmę­czo­nej, ale za­do­wo­lo­nej twa­rzy, był pod­po­wie­dzią, iż wszystko prze­bie­gało zgod­nie z pla­nem.

– Kry­stian. – Do­piero po chwili za­uwa­żyła kom­plet swo­ich dzieci. – Szy­mon.

– A pani to? – Unio­słem brew. Mama cmok­nęła i po­krę­ciła głową.

– Le­piej mi po­wiedz, kiedy wró­cisz z tych swo­ich cza­rów w le­sie.

– To nie czary w le­sie – tłu­ma­czy­łem cier­pli­wie. – Noc Świę­to­jań­ska.

– Bab­cia by się prze­że­gnała nad twoją po­gań­ską du­szą – rzu­cił bez­na­mięt­nie oj­ciec.

– Kul­ty­wuję tra­dy­cję – stwier­dzi­łem, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – Wy­bie­ra­cie się? Za­pra­szam w imie­niu sa­mo­rządu szkol­nego. – Nie­świa­do­mie dum­nie wy­pią­łem pierś.

– Zo­ba­czymy.

Kla­syczna od­po­wiedź.

– Wrócę późno. Hu­bert po­ży­czy auto, więc nas od­wie­zie.

– Tylko nie wchodź do lasu… – po­pro­siła mama, przy­glą­da­jąc mi się z tro­ską.

– Och, bła­gam! – za­śmia­łem się. – Cała za­bawa po­lega na tym, aby wejść do lasu! Kwiat pa­proci i te sprawy…

– Da­lej mi się to nie po­doba. – Spoj­rzała na star­szego syna. – Po­je­dziesz po niego, w ra­zie gdyby coś się stało.

Szy­mon ro­zej­rzał się po po­koju, wy­pa­tru­jąc ja­kiejś wy­mówki.

– Do­brze. – Ski­nął po­woli głową. Nie mógł się na­wet wy­krę­cić na­uką, bo już zdał wszyst­kie eg­za­miny na stu­diach. Złe strony by­cia pry­mu­sem. – Po­jadę tam póź­niej. Będę miał na niego oko. Zresztą głupi nie jest, po­ra­dzi so­bie.

– Kry­stia­nie, kon­tak­tuj się z bra­tem.

– Oczy­wi­ście.

Cho­ciaż zo­sta­łem ubez­pie­czony na wszel­kie moż­liwe spo­soby, mama da­lej nie była spo­kojna o moje zdro­wie. Tata dał swoje mil­czące bło­go­sła­wień­stwo, a ja do­my­śli­łem się, że sam chciałby po­bie­gać nocą po le­sie. Czę­sto wra­cał opo­wie­ściami do lat mło­do­ści, w trak­cie któ­rych jeź­dził na la­ty­fun­dia dziadka, gdzie ba­wił się na świe­żym po­wie­trzu przez całe dnie i późne wie­czory.

– Wy­cho­dzę – oznaj­mi­łem, wkła­da­jąc buty. – Już i tak je­stem spóź­niony! Narka!

I z tym mało sło­wiań­skim po­że­gna­niem opu­ści­łem dom.

 Roz­dział drugi 

Noc Świę­to­jań­ska

Głu­pio się do tego przy­zna­wać przed ob­cymi, ale ja na­prawdę w to wszystko wie­rzy­łem.

Wie­rzy­łem, że tej nocy działy się cuda, czu­łem, że ma­giczne stwo­rze­nia ro­dem z le­gend, na­prawdę były ukryte gdzieś za drze­wami. Dla­tego z taką mocą an­ga­żo­wa­łem się w ob­cho­dze­nie Nocy Świę­to­jań­skiej lub jak kto woli – Nocy Ku­pały, so­bótki, pa­li­nocki…

Do­tar­cie na miej­sce za­jęło mi pra­wie go­dzinę, za­bra­łem się z ze­spo­łem mu­zycz­nym.

Było późne po­po­łu­dnie i or­ga­ni­za­to­rzy wpro­wa­dzali jesz­cze ostat­nie po­prawki w sce­ne­rii wy­da­rze­nia. Za­bawa miała od­być się na obrze­żach Kra­kowa, przy brze­gach Ska­winki, jed­nego z do­pły­wów Wi­sły.

Kładka ro­we­rowa łą­cząca prze­ciw­le­głe brzegi była już ude­ko­ro­wana ko­lo­ro­wymi wstę­gami i kwia­tami. Na jed­nym z brze­gów przy­go­to­wano drew­niane sto­iska z pa­miąt­kami, miej­sca dla wró­żek, do na­uki strze­la­nia z łuku, a także stra­gan, gdzie ma­lo­wano twa­rze far­bami. Na­tu­ral­nie nie za­bra­kło też punktu, w któ­rym pra­co­wite ku­charki przy­go­to­wy­wały sta­ro­pol­ski po­czę­stu­nek. Za­pach roz­cho­dzący się do­okoła był wspa­nia­łym do­zna­niem, mie­szanką do­brze przy­rzą­dzo­nych po­traw i lasu.

Czu­łem się tak, jak­bym wkro­czył do in­nej epoki, in­nego wy­miaru. Usil­nie pró­bo­wa­łem zi­gno­ro­wać nie­które ele­menty współ­cze­snej cy­wi­li­za­cji (jak cho­ciażby te­le­fony ko­mór­kowe czy fir­mowe T-shirty), a ściana drzew, która ota­czała oba brzegi, bar­dzo mi w tym po­ma­gała.

Fe­styn za­po­wia­dał się cu­dow­nie.

– Kris! – Usły­sza­łem zna­jomy głos, a chwilę póź­niej ktoś klep­nął mnie w plecy. – Je­steś wcze­śniej!

– Au. – Roz­ma­so­wa­łem miej­sce, w które obe­rwa­łem. Po­sła­łem szczu­płemu jak tyczka Hu­ber­towi krzywy uśmiech. – Zda­jesz so­bie sprawę, ile masz siły w ła­pie?

– Prze­pra­szam. Kaja nie­długo do nas do­łą­czy.

Kry­stian, Hu­bert i Kaja. Nie­roz­łączne trio od po­czątku li­ceum. Co prawda Hu­bert nie na­le­żał do sa­mo­rządu, tak jak jego dziew­czyna, ale bar­dzo czę­sto nam po­ma­gał i ogól­nie nie było mil­szej osoby na świe­cie. Nie pa­mię­ta­łem, żeby kie­dy­kol­wiek za­klął lub pod­niósł na ko­goś głos.

No i to ja po­zna­łem Hu­berta z Kają. Za­li­czali się do grona tych szczę­ścia­rzy, u któ­rych za­iskrzyło już na pierw­szym spo­tka­niu. Nie upły­nęło wiele czasu od chwili, kiedy ich so­bie przed­sta­wi­łem, a już byli parą. Nie­długo miną dwa lata ich związku.

– Wi­dzia­łeś już wo­dzi­reja? – za­śmiał się Hu­bert, po czym wska­zał na drugi brzeg, gdzie miała się od­być część ar­ty­styczna. Prze­nio­słem tam spoj­rze­nie i par­sk­ną­łem śmie­chem. Nasz dy­rek­tor stał prze­brany w zie­loną szatę z fil­mów fan­tasy.

– Bę­dzie cie­ka­wie. – Po­ki­wa­łem głową.

Gdy słońce chy­liło się ku za­cho­dowi, z lasu wy­ła­niali się go­ście zwa­bieni obiet­nicą do­brej za­bawy. Nie spo­dzie­wa­łem się tak licz­nego tłumu, gro­ma­dzą­cego się po­woli wo­kół roz­pa­lo­nych ognisk – zwłasz­cza że im­preza od­by­wała się do­syć da­leko od cen­trum Kra­kowa. Pło­mie­nie miały być je­dy­nym źró­dłem świa­tła. Igno­ro­wa­łem stra­ża­ków sto­ją­cych nie­da­leko, bo i oni wy­ła­my­wali się z kon­cep­cji sta­ro­sło­wiań­skiej. Hu­bert uprzej­mie wy­ja­śnił, że to ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa.

– Daw­niej nie mieli straży po­żar­nej – prych­ną­łem.

– I dla­tego pło­nęły całe grody, a nie je­den bu­dy­nek – od­po­wie­dział cier­pli­wie.

Nie na­le­żał do sa­mo­rządu uczniow­skiego, więc po tym, jak po­ja­wiła się Kaja (po­wi­tali się po­ca­łun­kiem), roz­dzie­li­li­śmy się. Hu­bert spa­ce­ro­wał mię­dzy stra­ga­nami, za­zna­ja­mia­jąc się z atrak­cjami, a ja i jego dziew­czyna po­ma­ga­li­śmy przy­go­to­wać scenę, na któ­rej miał grać ze­spół. Na­stęp­nie prze­bra­li­śmy się w sło­wiań­skie stroje, aby móc po­ka­zać przy­by­łym, jak się daw­niej ubie­rano.

– Jest i mój bra­ci­szek! – Usły­sza­łem roz­ba­wiony głos i unio­słem wzrok. Po zie­lo­nej tra­wie kro­czył ku mnie Szy­mon z nie­zna­nym mi chło­pa­kiem. Obaj tego sa­mego wzro­stu, czyli wy­żsi ode mnie rap­tem o kilka cen­ty­me­trów. I to tyle, je­żeli cho­dziło o po­do­bień­stwo. Mój brat miał krót­kie, ciem­no­brą­zowe włosy, a ciem­no­szare oczy, za­wsze prze­peł­nione cie­płem, iskrzyły się nie­za­leż­nie od pory dnia. Po­dob­nie jak Hu­bert, był szczu­pły jak tyczka, ale nie tak wy­soki.

Na­to­miast jego to­wa­rzysz miał czarne włosy, nie­chlujny trzy­dniowy za­rost (który rów­nie do­brze mógł być prze­ja­wem mody) oraz ciemne oczy. Wy­glą­dał na mocno znu­dzo­nego i chyba pla­no­wał się stąd urwać naj­szyb­ciej, jak się da.

Spod luź­nego T-shirtu wy­peł­zały po­kry­wa­jące całą rękę ta­tu­aże, ale nie zdo­ła­łem od­czy­tać wszyst­kich wzo­rów, choć w oczy rzu­cała się róża i oto­czona łań­cu­chem kłódka. Przez ra­mię miał nie­dbale prze­wie­sił skó­rzaną kurtkę..

Szy­mon wy­chwy­cił moje sku­pione spoj­rze­nie i wska­zał na to­wa­rzy­sza.

– To mój zna­jomy ze stu­diów, To­mek.

– Miło cię po­znać – po­wie­dzia­łem ostroż­nie, in­stynk­tow­nie czu­jąc, że w tym chło­paku było coś, czego po­wi­nie­nem się oba­wiać. Po­da­łem mu rękę. Uści­snął ją i przyj­rzał mi się scep­tycz­nie.

– W co ty się ubra­łeś?

– Hm… sło­wiań­ski strój. – Spoj­rza­łem na swoje ja­sne ubra­nie z cien­kiego lnu. – Ty za to je­steś ubrany w ko­szulkę z na­pi­sem: But NY do­esn’t love you. Gra­tu­luję.

I prę­dzej bym umarł, niż przy­znał, że też chcia­łem mieć taki T-shirt. Po­my­śla­łem o moim wła­snym, który te­raz le­żał w szu­fla­dzie, a był pre­zen­tem od Kai i Hu­berta. Gło­sił: Ob­ra­cam wo­lu­miny, a nie la­ski.

– Nie chcia­łem tu być – prych­nął. Od razu spodo­bał mi się ten dźwięk. Mu­siał pry­chać rów­nie czę­sto jak ja. – On mnie na­mó­wił.

– Szy­mon, jak mo­głeś zmu­sić ko­legę, aby tu przy­szedł? – spy­ta­łem po­nuro.

– On się tylko dro­czy – za­pew­nił. – To­mek uwiel­bia ta­kie wy­da­rze­nia.

– Wcale nie. – Po­krę­cił głową. – Po­wie­dzia­łeś, że bę­dzie tu piwo, a nie sok z gu­mi­ja­gód.

– Po­wi­nie­neś pod­cho­dzić do tra­dy­cji z więk­szym sza­cun­kiem – za­uwa­ży­łem. – Dzięki niej je­steś tu­taj, gdzie je­steś.

– Czyli bez tra­dy­cji mógł­bym być te­raz w ba­rze? – od­wark­nął i po­czu­łem, jak na­sze spoj­rze­nia zde­rzyły się ze sobą ni­czym klingi mie­czy, sy­piąc do­okoła iskrami.

– Bądź mil­szy, To­mek, bo nie dam ci no­ta­tek na eg­za­min – za­gro­ził Szy­mon, a po­tem po­słał mi prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie. – Kiedy za­czyna się przed­sta­wie­nie?

– Za ja­kieś pół go­dziny – od­po­wie­dzia­łem.

– To idziemy na drugi brzeg za­jąć miej­sca.

– Re­we­la­cyj­nie… – burk­nął jego to­wa­rzysz.

– Jak się po­sta­rasz, może znaj­dziesz piwo w le­sie – rzu­ci­łem do Tomka, a on zmru­żył oczy i od­wró­cił się na pię­cie. – Lub się tam zgu­bisz… – do­da­łem na tyle gło­śno, by usły­szał, co mó­wię, i czer­pa­łem z tego nie­ukry­waną sa­tys­fak­cję.

Krót­kie przed­sta­wie­nie za­pla­no­wano na go­dzinę dzie­więt­na­stą. Pu­blicz­ność zgro­ma­dzona po dru­giej stro­nie Ska­winki mo­gła ob­ser­wo­wać, jak dziew­częta z chłop­cami wy­ko­nują tańce lu­dowe. Po­tem chło­paki po­pi­sy­wali się sztucz­kami: ska­ka­nie przez ogień albo po­je­dy­nek na drew­niane mie­cze. Pre­zen­to­wano sło­wiań­ski styl walki, no­szący dumną na­zwę: ho­pak bo­jowy. Dziew­czyny w tym cza­sie śpie­wały, plo­tąc wianki, które póź­niej miały tra­fić do rzeki. Każda ko­bieta, bę­dąca na wi­downi, mo­gła się przy­łą­czyć i stwo­rzyć swój wła­sny wie­niec.

Pod­czas gdy przy­go­to­wy­wano się do naj­waż­niej­szej ce­re­mo­nii, na sce­nie po­ja­wił się znany hi­sto­ryk i za­czął opo­wia­dać o Nocy Świę­to­jań­skiej. Wy­gląd wska­zy­wał, że był pro­fe­sjo­nal­nym od­krywcą prze­szło­ści: nie­chluj­nie ubrany, jakby nie za­le­żało mu na zda­niu obec­nych, pa­trzył na tłum zza gru­bych oku­la­rów.

– Ta naj­krót­sza noc w roku była daw­niej wiel­kim świę­tem, które ce­le­bro­wano w więk­szo­ści sło­wiań­skich lu­dów. Święto ognia i wody. Słońca i księ­życa. Ko­biety i męż­czy­zny – za­koń­czył su­ge­styw­nym to­nem. Dało się sły­szeć parę gwiz­dów. – Święto płod­no­ści i mi­ło­ści, pra­wie jak wa­len­tynki! Tej nocy młode dziew­czyny rzu­cają wia­nek do wody ze świeczką po­środku, a ka­wa­le­ro­wie cze­kają w dole rzeki, aby go wy­ło­wić i przy­nieść, by móc świę­to­wać z wy­branką. Do­zwo­lone są rów­nież spa­cery do rana. – Przez tłum prze­szła salwa śmie­chu, a Kaja, sto­jąca obok mnie, uśmiech­nęła się sze­roko. – Daw­niej dzięki tej tra­dy­cji młoda dziew­czyna mo­gła od­dać się w ręce chłopca, nie po­trze­bu­jąc zgody ro­dzi­ców. A to było coś! Jak wi­dzi­cie na­sze pa­nie plotą wła­śnie wianki z ma­gicz­nych ziół i kwia­tów. Pa­nów za­pra­szamy w dół rzeki, do wy­zna­czo­nego punktu, gdzie…

Za­ska­ku­jące było, ilu męż­czyzn po­gnało we wska­za­nym kie­runku, aby zdo­być wia­nek. Nie na­le­ża­łem do nich, obec­nie pil­no­wa­łem ogni­ska. Po­ma­cha­łem Hu­ber­towi, który bar­dzo chciał zło­wić ten pusz­czony przez Kaję. Moja przy­ja­ciółka wła­śnie plo­tła je­den z nich wspól­nie z małą dziew­czynką, która pra­gnęła spró­bo­wać szczę­ścia.

Czu­łem się fan­ta­stycz­nie. Ota­czał nas cie­pły, letni wie­czór. Fe­styn trwał w naj­lep­sze. Pa­nie pod­cho­dziły ko­lejno na brzeg i wrzu­cały tam swoje wia­nuszki, a te dry­fo­wały spo­koj­nym tem­pem w dół nurtu na spe­cjal­nych tac­kach z nu­mer­kami. Blask świec od­bi­jał się w ciem­nej wo­dzie, na­da­jąc za­ba­wie mi­stycz­nego cha­rak­teru. W po­wie­trzu krą­żyła ma­gia. Dzie­siątki sple­cio­nych kwia­tów spły­wało, obi­ja­jąc się o sie­bie, a dziew­czyny wpa­try­wały się w nie ze stra­chem. Zna­łem tego po­wód.

– Za­to­piony lub spa­lony wia­nek ozna­cza, że ko­bieta umrze jako stara panna! – ostrzegł hi­sto­ryk.

Kilka mi­nut póź­niej dało się sły­szeć ra­do­sne krzyki po­wra­ca­ją­cych na brzeg chło­pa­ków. Trzy­mali zwy­cię­sko wianki – nie­któ­rzy mieli mo­kre spodnie i rę­kawy. Po­tem od­naj­dy­wali dziew­czyny, a te nieco nie­śmiało pro­siły ich do tańca.

Tu na scenę wkra­cza­łem ja. Do­słow­nie, bo po­tra­fi­łem grać na skrzyp­cach. Wraz z ze­spo­łem, ja i kil­koro mo­ich zna­jo­mych ze szkoły mu­zycz­nej, wy­gry­wa­li­śmy skoczne rytmy, a do tań­czą­cych par do­łą­czała pu­blicz­ność.

Za­pa­dała noc, je­dy­nie ogni­ska były źró­dłem świa­tła. Nie prze­szka­dzało to w spę­dza­niu czasu na śmie­chu i za­ba­wie. Zu­peł­nie jakby lu­dzie na nowo od­kryli swoje sło­wiań­skie ko­rze­nie i bli­skość z na­turą. Z dala od tech­no­lo­gii. Z dala od za­tło­czo­nych, brud­nych ulic.

Wo­dzi­łem smycz­kiem po stru­nach. Nie mo­głem się po­wstrzy­mać od do­dat­ko­wego wy­stu­ki­wa­nia rytmu nogą.

Mru­gną­łem do Hu­berta i Kai, któ­rzy wła­śnie wi­ro­wali wo­kół ogni­ska, śmie­jąc się gło­śno wśród in­nych par. Nie­które z nich, co od­waż­niej­sze, de­cy­do­wały się na wy­pró­bo­wa­nie swo­ich re­la­cji. Próba miała po­le­gać na skoku przez ogień. Je­żeli drew­niany po­są­żek, który trzy­mali w dło­niach, wpadł w pło­mie­nie, ozna­czało to ry­chły ko­niec uczu­cia. Na szczę­ście Hu­bert z Kają zdali eg­za­min ce­lu­jąco i trium­fal­nie unie­śli sta­tu­etkę.

Gdzieś da­lej stary je­go­mość o dłu­giej, si­wej bro­dzie opo­wia­dał le­gendy, a wsłu­chane w niego dzieci otwie­rały usta z nie­do­wie­rza­niem. Mach­nął ręką, gdy praw­do­po­dob­nie do­szedł do mo­mentu grozy, a dzieci pi­snęły. Chyba jedno na­wet się roz­pła­kało, ale kto by się nie bał opo­wie­ści choćby o jed­no­okim li­chu, które przy­nosi pe­cha i za­mie­nia każde do­bro w zło?

Ni­g­dzie na­to­miast nie mo­głem zlo­ka­li­zo­wać Szy­mona i po­my­śla­łem, że jego po­nury ko­lega prze­ko­nał go do opusz­cze­nia fe­stynu. Z dru­giej strony był na­prawdę spory tłum, więc na­wet ja­sny, oświe­tla­jący dwa brzegi księ­życ w pełni nie po­ma­gał w po­szu­ki­wa­niach.

Zda­wało mi się, że w po­wie­trzu uno­siły się drobne błę­kitne pyłki, które wi­ro­wały po­śród ba­wią­cych się lu­dzi. Wszystko wy­da­wało się po­grą­żone w ma­gicz­nej mgle. Gra­jąc da­lej, spoj­rza­łem w kie­runku mrocz­nego lasu. Tam też wi­dzia­łem te iskrzące się dro­binki i za­czą­łem za­sta­na­wiać się, czy to moja wy­obraź­nia, gra świa­teł, czy ro­baczki świę­to­jań­skie? A może ja­kaś zor­ga­ni­zo­wana atrak­cja?

Gdy wpa­try­wa­łem się w drzewa, pra­wie zgu­bi­łem rytm – albo mi się zda­wało, albo prze­mknęła tam ja­kaś biała po­stać. Za­mru­ga­łem, ale już ni­kogo nie do­strze­głem. Ta­niec świa­teł i cieni lu­bił pła­tać fi­gle wy­obraźni, a ją mia­łem cał­kiem bo­gatą. Moż­liwe też, że ja­kaś para wzięła so­bie szcze­gól­nie do serca to, o czym opo­wia­dał hi­sto­ryk.

Skoń­czy­łem grać. Sta­ran­nie scho­wa­łem skrzypce do fu­te­rału, po­wstrzy­mu­jąc się przed tym, aby nie uca­ło­wać ich de­li­kat­nego, błysz­czą­cego drewna.

Zsze­dłem ze sceny z za­mia­rem od­na­le­zie­nia mo­ich przy­ja­ciół. Mi­ną­łem na­miot, w któ­rym roz­le­wano miód pitny, a słodko-go­rycz­kowy za­pach wy­peł­niał oko­licę.

– Nie­źle grasz.

Kom­ple­ment osnuty był de­li­katną chrypką. Szcze­rze za­sko­czony obej­rza­łem się przez ra­mię. To­mek wpa­try­wał się we mnie lekko za­mglo­nymi oczami.

– Dzię­kuję – od­po­wie­dzia­łem po­woli. Mój wzrok padł na drew­niany ku­bek wy­peł­niony pi­wem, który trzy­mał w dłoni. – Wi­dzę, że zna­la­złeś to, czego chcia­łeś.

– Nie jest ta­kie złe – przy­znał nie­chęt­nie. – Od dawna grasz na skrzyp­cach?

Jego za­in­te­re­so­wa­nie moją pa­sją wy­dało mi się bar­dzo po­dej­rzane.

– Kilka lat – od­po­wie­dzia­łem. – Gdzie jest Szy­mon?

To­mek wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie je­stem pe­wien. Wy­daje mi się, że po­gnał po wia­nek, gdy do­wie­dział się, że taka la­ska z na­szych stu­diów jest tu­taj i wzięła udział w tym. – Czknął. – W tym czymś.

– Cóż, w ta­kim ra­zie ży­czę ci uda­nego wie­czoru. – Moje słowa były słod­sze niż miód.

– Wza­jem­nie. – Wzniósł ku­fel z wy­raźną iro­nią. Po­now­nie zma­ga­li­śmy się spoj­rze­niami, po czym się od­wró­ci­łem. Nie mia­łem za­miaru psuć so­bie na­stroju.

Przy­ja­ciół zna­la­złem kilka mi­nut póź­niej. Sie­dzieli nad wodą, a w dło­niach trzy­mali drew­niane kubki z pi­wem, po­dobne do tego, które przed chwilą miał To­mek.

– I jak się wam po­doba? – spy­ta­łem, sia­da­jąc obok Hu­berta. Pach­niało tu wodą, mu­łem i dy­mem z ogni­ska.

– Jest nie­sa­mo­wi­cie! – Kaja po­ki­wała głową. – Mam kilka no­wych po­my­słów na opo­wia­da­nia!

– Nie wie­dzia­łem, że ska­ka­nie przez ogień tak zwięk­sza twoją kre­atyw­ność – stwier­dził Hu­bert. – Wzią­łem też dla cie­bie, bo ja pro­wa­dzę. – Po­dał mi ku­fel.

– Och, ko­chasz mnie!

– Tylko cie­bie – wy­znał, a na­stęp­nie, pra­wie jak na za­wo­ła­nie, po­sła­li­śmy so­bie wy­jąt­kowo mało dys­kretne mru­gnię­cia. Kaja wzięła Hu­berta pod ra­mię i po­krę­ciła głową.

– Wo­la­ła­bym za­trzy­mać swo­jego chło­paka.

– Wy­bacz, stary. – Rzu­cił mi prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie.

Wzru­szy­łem bez­rad­nie ra­mio­nami.

– No i co zro­bisz?

We trójkę wznie­śli­śmy to­ast. Hu­bert pił sok jabł­kowy.

– Te ogniki wy­glą­dają faj­nie – po­wie­dzia­łem, ob­ser­wu­jąc dry­fu­jące nad ta­flą wody błę­kitne świa­tełka.

– Ogniki? – Kaja zmarsz­czyła czoło. – Ja­kie ogniki?

– No te świa­tełka – od­par­łem, wska­zu­jąc po­wie­trze przed sobą. – Cie­kawe, jak to zro­bili…?

– Masz na my­śli… świe­tliki? – za­su­ge­ro­wała ostroż­nie. Moi przy­ja­ciele wy­mie­nili mię­dzy sobą za­nie­po­ko­jone spoj­rze­nia, które tak do­brze zna­łem; ta­kim wzro­kiem dzie­liły się zmar­twione czymś brat­nie du­sze.

– Kris. Nie wi­dzimy żad­nych świa­te­łek. – Hu­bert do­łą­czył do jej ostroż­nego tonu. – Może ktoś ci cze­goś do­sy­pał?

– Kiedy ja… – za­czą­łem, ale prze­rwała mi gło­śna mu­zyka. Wo­dzi­rej oznaj­mił wła­śnie kon­kurs tańca, czego nie mo­gli­śmy prze­ga­pić. – Chodźmy!

Po­de­rwały nas gło­śniej­sze ude­rze­nia bębna. Skoczna me­lo­dia sama pro­wa­dziła do tańca, gdy zła­pa­li­śmy za ręce nie­znane nam osoby i za­czę­li­śmy wi­ro­wać wo­kół pło­mieni. Iskry wy­strze­liły w po­wie­trze ku niebu, na któ­rym mi­go­tały gwiazdy.

Zro­bi­łem pi­ruet wśród żaru, dymu i za­pa­chu pa­lo­nego drewna. Kaja ujęła moje dło­nie i prze­tań­czy­łem z nią dal­szą część utworu, po­sy­ła­jąc Hu­ber­towi prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie. Ten z de­li­katną nie­chę­cią, ale wro­dzoną uprzej­mo­ścią, plą­sał z ni­ską i starą ko­bie­ciną, która chyba wła­śnie prze­ży­wała drugą mło­dość. Za­krę­ciła nim tak, że pra­wie się prze­wró­cił.

Kaja wy­glą­dała cu­dow­nie w świe­tle ognia. Jej czarne włosy od­bi­jały pło­mie­nie. Do­piero w tej chwili do­tarło do mnie, jak ładna jest moja przy­ja­ciółka i szybko skar­ci­łem się za tę myśl. Nie mo­głem pa­trzeć w ten spo­sób na dziew­czynę naj­lep­szego przy­ja­ciela.

Z za­kło­po­ta­nia wy­rwał mnie do­no­śny dźwięk rogu, mu­zyka na­gle uci­chła.

– Dro­dzy go­ście Nocy Świę­to­jań­skiej! – Po­nad tłu­mem dał się sły­szeć głos na­szego dy­rek­tora, który da­lej wy­glą­dał jak mag, odziany w szatę z ru­nami, a także sztuczną brodę. Co­raz bar­dziej go lu­bi­łem. – Roz­po­czy­namy nasz naj­waż­niej­szy kon­kurs i naj­więk­sze wy­zwa­nie! Kto od­waży się wejść do lasu, żeby od­szu­kać le­gen­darny kwiat pa­proci? Kwiat, który kwit­nie tylko w tę jedną noc, wi­dziany przez uła­mek se­kundy! Oto­czony de­mo­nami i strzy­gami, aby nie można było od­na­leźć tego skarbu. Czy są wśród nas od­ważni i chętni?

Po­pa­trzy­li­śmy po so­bie we trójkę. Po­ro­zu­mie­li­śmy się bez słów. Wraz z kil­ku­na­stoma oso­bami wy­stą­pi­li­śmy przed sze­reg i sta­nę­li­śmy w świe­tle ogni­ska.

– Nie­stety, nie mo­żemy za­gwa­ran­to­wać, że od­naj­dzie­cie praw­dziwy kwiat pa­proci, ale umie­ści­li­śmy w le­sie nasz wła­sny – mó­wił dy­rek­tor. – Jest sztuczny i kryje się on gdzieś za mną. – Tam, gdzie wska­zał, ziała ciem­ność lasu. – Do­sta­nie­cie ob­ra­zek kwiatu pa­proci i la­tar­nię, dzięki któ­rej roz­świe­tli­cie mrok. – Obej­rzał się za sie­bie. – Prawdę mó­wiąc, po­dzi­wiam was. Kwiat nie zo­stał ukryty da­lej niż dwie­ście me­trów od na­szej po­lanki, za­tem po­win­ni­ście wciąż wi­dzieć ogni­ska. Poza tym roz­cią­gnę­li­śmy mię­dzy drze­wami czer­wony sznur, który ozna­cza gra­nice wa­szych po­szu­ki­wań. Czy je­ste­ście go­towi, aby wejść do lasu i od­na­leźć kwiat pa­proci?

Dru­żyny po­ki­wały gło­wami. Ja wy­jąt­kowo gor­li­wie.

– Świet­nie! Ale, aby wam to tro­chę utrud­nić, na­sza dawna na­uczy­cielka hi­sto­rii ma wam coś do po­wie­dze­nia. Pro­szę, pani pro­fe­sor.

Koło niego po­ja­wiła się star­sza ko­bieta, którą fak­tycz­nie kie­dyś wi­dzia­łem w na­szej szkole. Wy­pro­sto­wała się, na no­sie miała wiel­kie oku­lary. Wy­glą­dała ele­gancko i dość po­waż­nie. Nie prze­brała się w ma­giczne szaty, po­zo­sta­jąc w gar­sonce. Włosy spięła w cia­sny kok z tyłu głowy.

– Moi dro­dzy, w Noc Świę­to­jań­ską las nie jest bez­piecz­nym miej­scem. Co prawda, mi­tyczny kwiat pa­proci po­ja­wia się na ziemi, ale to nie ozna­cza, że nie jest strze­żony. W tę noc bu­dzą się de­mony i du­chy, które chro­nią skarbu – mó­wiła gło­śno i wy­raź­nie, mimo swo­jego wieku. Czu­łem, jak wszy­scy wstrzy­mali od­dech. Na­wet pu­blika sto­jąca po dru­giej stro­nie rzeki. – Od­najdź­cie kwiat, ale nie daj­cie się zwieść dusz­kom. Daw­niej wła­śnie u lu­dów sło­wiań­skich, wie­rzono, że tej je­dy­nej nocy nie można wcho­dzić do lasu. Ale chciwi lu­dzie chcieli od­na­leźć kwiat, więc wcho­dzili, na­ra­ża­jąc się na gniew du­chów. To ich święto… nie na­sze. – Ostat­nie zda­nie wy­po­wie­działa chłodno. Hu­bert prze­łknął ślinę, a Kaja ści­snęła go moc­niej za rękę. – Nie­mniej – kon­ty­nu­owała na­uczy­cielka – ni­gdy nie bra­ko­wało głup­ców chcą­cych zdo­być kwiat. Wią­zało się z nim bo­gac­two i nie­śmier­tel­ność, nic więc dziw­nego, że ry­zy­ko­wano wła­snym ży­ciem.

Za­pa­dła chwila ci­szy. Pani pro­fe­sor wy­glą­dała na taką, która chciała już za­koń­czyć swój udział w wy­da­rze­niu, ale dy­rek­tor od­chrząk­nął pod­eks­cy­to­wany i zna­cząco na nią spoj­rzał. Wes­tchnęła ciężko, po czym do­dała z nie­chę­cią:

– Ist­nieje rów­nież dawno za­po­mniany tekst, wcale nie stwo­rzony przez na­szego dy­rek­tora dwa wie­czory temu, do­ty­czący szu­ka­nia kwiatu pa­proci. Dro­gie pa­nie?

Po­de­szły do niej trzy młode dziew­czyny, ma­jące wianki na gło­wach. Ukło­niły się, a po­tem pięk­nymi gło­sami wy­re­cy­to­wały wiersz:

Nie wchodź do lasu,Ani się waż.To strata czasu,,Swe szanse zważ.

Drzew się tu bójW księ­życa bla­sku,Je­steś nie swójPo­śród swych wrza­sków.

Na nic bła­ga­nie,Na nic Twe łzy,To po­że­gna­nieI zgi­niesz dziś Ty.

Choć Cię wo­łająI sły­szysz ten głos,Choć Cię bła­gają,Utrzyj im nos.

A ku­sić wciąż będąI bła­gać, i łkać,Ty je zi­gno­rujI za­cznij się bać.

W tę jedną nocPo­rzuć od­wagę,Strać swoją mocI uwierz w tę ma­gię.

W naj­krót­szą noc,Gdy uj­rzysz złoto,Skryj się pod koc,Bo umrzesz młodo.

Kto da się sku­sićI prze­kro­czy gra­nicę,Nie bę­dzie mógł wró­cićI umrze w pa­nice.

Le­piej śpij w domu,Wśród mięk­kich po­du­szek,Zi­gno­ruj wo­ła­nie,Bo zła­pie Cię Du­szek.

– Okej, chyba wy­mię­kam – po­in­for­mo­wał szep­tem Hu­bert.

– Go­towi?! – krzyk­nął dy­rek­tor i nie cze­kał na od­po­wiedź. – Ru­szaj­cie!

Każda grupa po­pa­trzyła po so­bie, a po­tem nie­śmiało za­czę­li­śmy wcho­dzić w mrok lasu. Prze­kro­czy­łem z przy­ja­ciółmi rze­czoną gra­nicę i po­czu­li­śmy chłód skryty wśród drzew, który mu­snął na­sze po­liczki. Hu­bert trzy­mał la­tar­nię, a Kaja, idąc w środku, przy­glą­dała się ry­sun­kowi kwiatu pa­proci.

Po­ru­sza­li­śmy się mię­dzy drze­wami, ale na­dal sły­sze­li­śmy mu­zykę i re­cy­tu­jące dziew­czyny, które stale po­wta­rzały zwrotki tam­tego wier­sza. Za­czy­nały brzmieć jak le­śne nimfy.

– Roz­glą­daj­cie się – po­ra­dziła Kaja, pa­trząc pod nogi. – Kwiat pa­proci ozdo­biony jest czer­woną wstążką.

Ro­zej­rza­łem się po ciem­nym le­sie i prze­łkną­łem ślinę. Je­dy­nymi źró­dłami świa­tła były ogni­ska na po­la­nie, na­sza la­tar­nia oraz mi­go­czące punk­ciki la­tarni in­nych dru­żyn, które co­raz bar­dziej się od nas od­da­lały. Księ­życ w pełni rzu­cał blady blask na wszystko, co znaj­do­wało się wśród drzew, ale nie było to zbyt po­mocne, ra­czej upiorne. Szu­ka­nie pa­proci o tej po­rze nie na­le­żało do naj­ła­twiej­szych za­dań.

Każdy nasz krok zo­sta­wał na­gro­dzony sze­le­stem li­ści lub trza­skiem pa­ty­ków. Ruch ga­łęzi przy­pra­wiał o dresz­cze, a wiatr zda­wał się szep­tać w nie­zna­nym ję­zyku. Na do­da­tek pi­ski dziew­czyn i wrza­ski chło­pa­ków nie po­ma­gały za­cho­wać spo­koju.

– Czer­wony sznur – po­wie­dzia­łem. Za­trzy­ma­li­śmy się jak na ko­mendę. – Za­szli­śmy już tak da­leko?

– Wie­cie, co mi to przy­po­mina? – spy­tał Hu­bert.

– Nie kończ – po­pro­siła Kaja.

– Slen­der­man – do­koń­czył, a my we dwójkę jęk­nę­li­śmy. Od razu w gło­wie po­ja­wiły mi się wspo­mnie­nia na­szego wie­czoru z tą grą. – I Blair Witch Pro­ject – do­dał po chwili na­my­słu, a mnie przy­po­mniał się ko­lejny wie­czór hor­ro­rów, jaki so­bie za­fun­do­wa­li­śmy.

– Za­biję cię! – syk­nęła dziew­czyna i czu­łem, jak ści­snęła mnie za ra­mię. – Mu­simy się cof­nąć.

– Nie zna­leź­li­śmy jesz­cze kwiatu. – Ro­zej­rza­łem się do­okoła, ale ni­czego nie do­strze­głem.

– Nie martw się, znaj­dziemy go szybko i wra­camy.

Za­wró­ci­li­śmy i ob­ra­li­śmy inny kie­ru­nek, da­lej pil­nu­jąc świa­teł z po­lany. Sły­chać było strzępy mu­zyki. Ciem­ność lasu przy­tła­czała. Wy­ostrzała zmy­sły. Słuch, węch, a także wzrok zda­wały się te­raz po­trzebne jak ni­gdy do­tąd. Sły­sza­łem bi­cie wła­snego serca, a także od­de­chy mo­ich to­wa­rzy­szy. Ką­tem oka do­strze­głem ruch po pra­wej stro­nie. Drgną­łem.

– Co jest? – spy­tała ci­cho Kaja.

– Tam się chyba coś ru­szyło.

– Niech to bę­dzie wie­wiórka – jęk­nął bła­gal­nie Hu­bert.

– Wie­cie, dzi­siaj wy­da­wało mi się, że już ko­goś wi­dzia­łem przy drze­wach.

– Prze­stań, Kry­stia­nie! To nie jest śmieszne! – wark­nęła Kaja, roz­glą­da­jąc się czuj­nie. – To nie jest śmieszne.

– Ktoś tu jest?! – pod­nio­słem głos.

Od­po­wie­działa mi ci­sza. Na­bra­łem po­wie­trza i wy­pu­ści­łem je przez zęby.

– Wi­dzisz? Ni­kogo tu nie ma. Chodź!

W tym mo­men­cie, jakby z sa­mego drzewa, wy­su­nęła się błę­kitna, świe­cąca po­stać. Prze­mknęła szybko przed nami, po­zo­sta­wia­jąc za sobą smugę w ciem­no­ści. We trójkę od­sko­czy­li­śmy i na chwilę nas za­mu­ro­wało.

– Wra­cajmy! – Kaja ock­nęła się jako pierw­sza. – Już!

– Ale, ale to… – szep­ną­łem za­fa­scy­no­wany. – Coś tu było! Coś jest w le­sie! Chodźmy!

Po­gna­łem przed sie­bie w kie­runku prze­my­ka­ją­cego stwo­rze­nia, wy­bie­ga­jąc poza gra­nicę świa­tła la­tarni. Kaja i Hu­bert za­wo­łali za mną, ale nie słu­cha­łem ich. To coś mo­gło być do­wo­dem, że mi­to­lo­giczne stwo­rze­nia na­prawdę ist­niały! Chcia­łem to jesz­cze raz zo­ba­czyć! Jesz­cze tylko ten je­den raz, aby mieć pew­ność! Błę­kitna smuga mu­siała do ko­goś na­le­żeć, w końcu nie po­wstała prze­cież sama.

– Kry­stian! Kris!

Sły­sza­łem za sobą wo­ła­nie przy­ja­ciół, ale zda­wało się, że wzy­wał mnie jesz­cze je­den głos. Do­tąd mi nie­znany. Ci­chy jak szept, jak po­dmuch wia­tru.

– Gdzie je­steś? – za­py­ta­łem nie­cier­pli­wie. – Po­każ się! Nic ci nie zro­bię – obie­ca­łem. Te­raz las był in­nym miej­scem niż kilka se­kund temu. Zde­cy­do­wa­nie ja­śniej­szym, otu­lo­nym dziw­nym, błę­kit­nym świa­tłem, jak gdyby mgiełką. Nie za bar­dzo wie­dzia­łem, co się działo, ale wy­glą­dało to na­tu­ral­nie, jak­bym nie pierw­szy raz w ży­ciu wi­dział ten blask. Sze­dłem da­lej, nie zwa­ża­jąc na to, że pod wpły­wem mo­jego par­cia do przodu, pękł czer­wony sznu­rek. Ktoś się ro­ze­śmiał.

– Halo! Je­steś tu? Po­każ się…

– Kris! – Sły­sza­łem w od­dali.

– Tu­taj je­stem! – od­krzyk­ną­łem. – Chodź­cie! Tu­taj coś jest!

– …ian…

Kro­czy­łem da­lej, przed mo­imi oczami znów po­ja­wił się nie­znany kształt, a po­tem błę­kitna smuga. Za­parło mi dech w pier­siach. Uśmiech­ną­łem się, by­łem ocza­ro­wany. Po­czu­łem za­pach przy­jem­nej sło­dy­czy.

– Nie zro­bię ci krzywdy! Po­każ się! – za­wo­ła­łem. – Pro­szę!

Znów coś prze­bie­gło nie­da­leko mnie i od­sko­czy­łem. Tym ra­zem wi­dzia­łem świe­cący, złoty pył. Za­wisł w po­wie­trzu na ja­kiś czas.

Kom­plet­nie urze­czony, nie pa­nu­jąc nad swoim cia­łem, sze­dłem da­lej. Drzewa jakby po­chy­lały się przede mną i ustę­po­wały z drogi. W po­wie­trzu uno­siły się błę­kitne dro­binki, które już wi­dzia­łem nad rzeką, a moi przy­ja­ciele zi­den­ty­fi­ko­wali je jako świe­tliki.

To nie były świe­tliki.

– To się dzieje na­prawdę… – szep­ną­łem. – To mi się nie śni.

Za­trzy­ma­łem się rap­tow­nie. Na jed­nej z gru­bych ga­łęzi stała drobna, wy­soka, czarna po­stać, a przez jej ciemną struk­turę wiły się ja­sno­nie­bie­skie pasy, jakby ta­tu­aże. Wy­glą­dały jak za­sty­głe bły­ska­wice na czar­nym nie­bie. Oczy ja­rzyły się błę­ki­tem. Otwo­rzy­łem usta. Istota przy­po­mi­nała czło­wieka, ale… to nie mógł być czło­wiek.

– Kim je­steś?

Nie by­łem pe­wien, czy ja­kiś dźwięk wy­do­stał się z mo­ich ust. Jakby utknął w pu­stce.

Hu­ma­no­idalne stwo­rze­nie prze­krę­ciło głowę. Unio­sło dłoń, a błę­kitne znaki za­pul­so­wały świa­tłem. Ski­nęło na mnie i wska­zało ścieżkę mię­dzy dwoma sta­rymi drze­wami.

– Mam tam iść? Czy tam coś jest?

Po­stać nie od­po­wie­działa, ale czmych­nęła na ko­lejne drzewo, a ja­sno­nie­bie­ska smuga za­wi­sła przez chwilę w po­wie­trzu. Już wie­dzia­łem, co ją two­rzyło!

Przyj­rza­łem się ko­na­rom, które wiły się nie­na­tu­ral­nie ku niebu. Wy­glą­dały jak ko­lumny, które coś pod­trzy­my­wały, a ich czubki gi­nęły w ciem­no­ści. Przy­wo­dziły na myśl wrota. Nie mia­łem czasu, aby się nad tym za­sta­na­wiać, bo coś bły­snęło u dołu, wśród ko­rzeni. Spu­ści­łem wzrok i jęk­ną­łem z za­chwytu.

– Nie wie­rzę – szep­ną­łem.

Na ziemi, wśród mchu mię­dzy drze­wami, za­le­d­wie kil­ka­na­ście kro­ków ode mnie wid­niał złoty kwiat. W ta­kiej sy­tu­acji mo­głem po­my­śleć tylko o le­gen­dar­nej pa­proci. Ru­szy­łem w jej kie­runku, czu­jąc silne ude­rze­nia serca. Nie po­zna­wa­łem sa­mego sie­bie. Ma­rzy­łem o świe­cie in­nym, niż wi­dziany na co dzień, ale nie są­dzi­łem, że po pro­stu się w nim za­nu­rzę. Zu­peł­nie jakby mój umysł i ciało je­dy­nie na to cze­kały.

Po­stra­da­łem zmy­sły? Jak inni za­cho­wa­liby się na moim miej­scu? Zew przy­gody mnie wo­łał. Pra­gną­łem tego, od­kąd pa­mię­ta­łem! Zna­leźć duszki, strzygi, kwiat pa­proci! To wszystko było dla mnie ta­kie ważne… Do­wód na to, że ni­gdy się nie my­li­łem. Do­wód na to, że ci, któ­rzy się ze mnie śmiali, nie mieli ra­cji.

Czy może śni­łem? Je­żeli tak, to nie chcia­łem się bu­dzić…

Złoty kwiat wa­bił nie tylko nie­co­dzien­nym, zło­ta­wym i srebr­nym ko­lo­rem, ale i sil­nym za­pa­chem, któ­rego nie po­tra­fi­łem zi­den­ty­fi­ko­wać. Zbli­ża­łem się z każ­dym kro­kiem. Sły­sza­łem szepty. Po­świata za­mi­go­tała. Usły­sza­łem ci­chy trzask. Za­trzy­ma­łem się mię­dzy drze­wami. Przy­klęk­ną­łem. Unio­słem rękę…

– Nie! – Usły­sza­łem w ostat­niej chwili, nim do­tkną­łem kwiatu.

Zdą­ży­łem jesz­cze od­wró­cić głowę, aby zo­ba­czyć, jak czarna istota, po­kryta błę­kit­nymi, pul­su­ją­cymi li­niami i za­wi­ja­sami, stoi za mną, wy­cią­ga­jąc ku mnie dłoń. Jed­nak gdy tylko krzyk ucichł, wszystko za­marło, mi­gnęło, a po­tem po pro­stu zni­kło.

Od­dy­cha­łem ciężko, sta­ną­łem na równe nogi. Da­lej by­łem w ciem­nym le­sie, ale już bez dro­bi­nek, smug ani mi­stycz­nych świa­teł. Przede mną na­dal wzno­siły się dwa stare drzewa. Usły­sza­łem nie­znany mi wrzask, a po­tem zda­łem so­bie sprawę z mo­jej sy­tu­acji. Nie wie­dzia­łem, w któ­rej czę­ści lasu się znaj­do­wa­łem. Rze­czy­wi­stość za­częła do mnie wra­cać.

– Hu­bert? Kaja! – za­wo­ła­łem. Nikt nie od­po­wie­dział.

Ko­lejne ludz­kie krzyki z lasu i szyb­kie kroki. Ro­zej­rza­łem się. Nie mia­łem po­ję­cia, w którą stronę się skie­ro­wać. Świat za­wi­ro­wał. Głowa za­częła mnie bo­leć tak na­gle, że za­klą­łem pod no­sem, co mi się rzadko zda­rzało. Nie po­tra­fi­łem roz­róż­nić jawy od tego dziw­nego, błę­kit­nego snu.

Oczy za­szły mi mgłą, co wcale nie po­ma­gało. Unio­słem wzrok, gdy tylko usły­sza­łem gło­śny trzask i wark­nię­cie. Po­mię­dzy drze­wami skra­dało się coś wiel­kiego. Coś, czego ogromny kon­tur wi­dzia­łem na­wet te­raz. Sap­nęło, wy­da­jąc z sie­bie ci­chy sko­wyt.

Po­czu­łem, jak moje ciało za­częło re­ago­wać, nim umysł roz­po­znał za­gro­że­nie. Wy­co­fy­wa­łem się po­woli, li­cząc na to, że stwo­rze­nie mnie nie za­uwa­żyło. W od­dali mi­gnęły zie­lone śle­pia jak dwie ja­śnie­jące gwiazdy. Wpa­try­wały się we mnie. Co­kol­wiek tam się znaj­do­wało, wi­działo mnie.

Naj­pierw roz­po­zna­łem pysk, a w nim rząd zę­bów i dłu­gie kły. Z mo­krego ję­zyka ka­pała ślina. To był wilk. Tylko o wiele więk­szy niż jego zwy­kły przed­sta­wi­ciel. Nie by­łem eks­per­tem w kwe­stii tych stwo­rzeń, ale nie sły­sza­łem o tym, aby miały swoje wa­tahy nie­da­leko Kra­kowa. Gdy­bym już mu­siał je gdzieś umiej­sco­wić na ma­pie Pol­ski, wska­zał­bym góry, ale i tak z dozą po­wąt­pie­wa­nia.

A oto kil­ka­na­ście me­trów da­lej, wśród drzew, stało gi­gan­tyczne stwo­rze­nie, po­kryte srebrną sier­ścią, wiel­ko­ścią do­rów­nu­jące ko­niowi. Do­okoła jego szyi wił się łań­cuch, który dyn­dał, chrzęsz­cząc, mię­dzy jego przed­nimi ła­pami. Im bli­żej pod­cho­dził, tym gło­śniej war­czał. Usły­sza­łem szyb­kie kroki i po chwili coś mnie po­cią­gnęło do tyłu. Wy­da­łem dziwny, nie­ar­ty­ku­ło­wany jęk.

– Zwa­rio­wa­łeś?! – Usły­sza­łem, gdy ktoś mnie po­ry­wał głę­biej w las. Po­czu­łem woń moc­nych per­fum, skóry i piwa. – Spier­da­lamy stąd!

Zna­łem ten głos, ale nie po­tra­fi­łem go przy­pi­sać do żad­nej osoby. Jed­nak pod­da­łem się temu uści­skowi, da­jąc się pro­wa­dzić. Gdy wśród stra­chu po­ja­wiło się ziarnko na­dziei, ból głowy po­wró­cił, wcze­śniej za­tarty przez mo­ment prze­ra­że­nia.

– Szyb­ciej! – po­na­gliła mnie po­stać, a ja zda­łem so­bie sprawę, że sły­sza­łem od­głosy cięż­kich łap. Nie od­wa­ży­łem się jed­nak obej­rzeć przez ra­mię.

Zza chmur wy­su­nął się ja­sny księ­życ, który oświe­tlił mroczny las i nieco po­pra­wił wi­docz­ność. Dzięki temu zi­den­ty­fi­ko­wa­łem swo­jego wy­bawcę. To­masz, zna­jomy mo­jego brata. Ze wszyst­kich osób, on był ostat­nią, któ­rej się spo­dzie­wa­łem w tej chwili. A także ostat­nią, wo­bec któ­rej chcia­łem mieć dług wdzięcz­no­ści.

Wy­rwa­łem się z jego uści­sku, a on na mnie spoj­rzał dość roz­draż­niony, ale nie sko­men­to­wał i bie­gli­śmy da­lej. Nim zdą­ży­łem po­wie­dzieć, że to coś się zbliża, gdy zo­ba­czy­łem, jak wilk rzuca się na Tomka. Chło­pak gło­śno krzyk­nął, a ja po­czu­łem okropny za­pach zgni­li­zny, który wy­dzie­lała skóra be­stii.

Stwo­rze­nie po­trą­ciło mnie cięż­kim ogo­nem. Wy­lą­do­wa­łem na ziemi, ry­jąc brodą w ko­rze­niach i ściółce. Za­pie­kło.

To­mek po­now­nie krzyk­nął z bólu, a ja unio­słem wzrok. Wilk wła­śnie wgry­zał mu się w ra­mię, wy­glą­dało to tak, jakby chciał je ro­ze­rwać. Po kłach zwie­rzę­cia i skó­rze Tomka po­pły­nęła ciem­no­czer­wona krew, od­bi­ja­jąc srebrną łunę księ­życa. Przy­glą­da­łem się temu ma­ka­brycz­nemu ob­raz­kowi przez kilka chwil, aż w końcu wsta­łem i nie wie­dząc na co li­czę, rzu­ci­łem się na be­stię. Ode­pchnęła mnie silną łapą w wy­jąt­kowo in­te­li­gentny spo­sób. Szma­rag­dowe oczy wilka za­mi­go­tały, gdy pu­ścił ra­mię Tomka. Z py­ska wciąż ka­pała szkar­łatna po­soka, a ugry­ziony chło­pak wił się na ziemi, trzy­ma­jąc za krwa­wiącą ranę.

Spoj­rze­nie stwora o zie­lo­nych śle­piach za­po­wia­dało, że będę na­stępny.

Wtem roz­bły­sło błę­kitne świa­tło i zwierz sku­lił się jakby ra­żony pio­ru­nem. Za­skom­lał z bólu, po­trzą­sa­jąc łbem. Ob­ró­cił się i po­gnał w las, zo­sta­wia­jąc za sobą ohydny smród. Na­tych­miast rzu­ci­łem się na po­moc Tom­kowi, który wy­glą­dał, jakby za­raz miał stra­cić przy­tom­ność. Pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, ale się krztu­sił. Rana wy­glą­dała okrop­nie. Roz­szar­pana skó­rzana kurtka była cała we krwi.

– To­mek – mó­wi­łem drżą­cym gło­sem. – Sły­szysz mnie? Nie umie­raj! Masz nie umie­rać! Za­raz cię stąd wy­cią­gnę.

Po­mo­głem mu wstać, pod­pie­ra­jąc ra­mie­niem. Był cięż­szy, niż są­dzi­łem. Przy­legł do mnie, sły­sza­łem jego spa­zma­tyczne od­de­chy.

– Po­woli! – cią­gną­łem. – Po­woli. Za­raz wró­cimy na po­lanę… Tam się tobą zajmą. Opa­trzą cię. Spo­koj­nie.

Kom­plet­nie stra­ci­łem orien­ta­cję w te­re­nie, nie mia­łem po­ję­cia, gdzie się znaj­do­wa­li­śmy. Wa­ha­łem się, aż w końcu zde­cy­do­wa­łem się ru­szyć w prze­ciwną stronę niż ta, w którą uciekł wilk.

– Psia mać – wark­nął pod no­sem To­mek. – Ugry­zło mnie… to cho­ler­stwo…

– Nie da się ukryć.

– Jak? Gdzie jest?

– Nie wiem – od­po­wie­dzia­łem szcze­rze. – Uciekł. Mu­sisz być nie­smaczny.

Dźwięk, który wy­dał To­mek, brzmiał jak par­sk­nię­cie zmie­szane z ję­kiem bólu. Gdy już są­dzi­łem, że sy­tu­acja się uspo­ko­iła, gwał­tow­nie zła­pał się za ra­mię. Jego oczy do­słow­nie na chwilę stały się srebrne, ale to mu­siał być efekt od­bi­ja­ją­cego się świa­tła księ­życa.

– To­mek… spo­koj­nie…

Nie zdo­ła­łem go utrzy­mać. Upadł na ko­lana. Krzyk­nął gło­śno, jakby coś po­now­nie roz­dzie­rało jego ciało, a po­tem źre­nice unio­sły się do góry, po­ka­zu­jąc je­dy­nie białka oczu, po czym po­wieki opa­dły i chło­pak się prze­wró­cił.

Gdy mi­nął pierw­szy szok, na­tych­miast ukuc­ną­łem i po­czu­łem nie­sa­mo­wite cie­pło. Przy­ło­ży­łem dłoń do czoła Tomka i stwier­dzi­łem, że na­gle do­stał nie­na­tu­ral­nie wy­so­kiej go­rączki. Nie chcia­łem pro­wo­ko­wać losu, więc nie za­py­ta­łem na głos: Czy jesz­cze coś ma się wy­da­rzyć tej nocy?

Usły­sza­łem szyb­kie kroki. Od­dy­cha­łem na­prawdę ciężko. Z zimna bo­lały mnie palce i gar­dło. Za­mru­ga­łem oczami. Ile czasu by­łem już w le­sie?

Ką­tem oka do­strze­głem błysk wśród ciem­no­ści.

Świa­tło?

– Kris!

Drgną­łem jak opa­rzony, gdy usły­sza­łem głosy z od­dali. Sta­ną­łem na rów­nych no­gach, ro­zej­rza­łem się, po czym gło­śno krzyk­ną­łem:

– Tu je­stem!

Chcia­łem się stąd jak naj­szyb­ciej wy­nieść. Strach i pa­nika za­stą­piły pod­eks­cy­to­wa­nie. Las już nie był ma­giczny. Był straszny.

Ośle­pia­jące świa­tło la­ta­rek spra­wiło, że zmru­ży­łem oczy. Po­tem po­czu­łem, jak ktoś się na mnie rzuca i przy­tula.

– Kris! O Boże, tak się mar­twi­łam!

Kaja…

– Gdzieś ty był?! – ryk­nął mi do ucha Hu­bert.

– Ja… zgu­bi­łem się… – od­po­wie­dzia­łem.

– Do­bry Boże! – Usły­sza­łem na­szego dy­rek­tora. – Co mu się stało? – Ukuc­nął przy Tomku, a moja przy­ja­ciółka pi­snęła. Do­piero te­raz zo­ba­czyła nie­przy­tom­nego, za­krwa­wio­nego chło­paka. – Le­karz! Tu­taj!

Nie wie­dzia­łem skąd, ale obok nas po­ja­wili się ra­tow­nicy w czer­wo­nych stro­jach z od­bla­skami. Na­tych­miast za­brali się za ba­da­nie Tomka. Moje nogi za­drżały, gdy wró­ci­łem do wspo­mnień z ostat­nich kil­ku­na­stu mi­nut.

– Mu­simy stąd iść – po­wie­dzia­łem. – Tu jest wilk. Za­ata­ko­wał go.

– Kris! – Przede mną po­ja­wił się blady jak ściana Szy­mon. – Nic ci nie jest? Jak się czu­jesz? Jaki wilk? Co z Tom­kiem?

– Wilk – po­wtó­rzy­łem, a głowa bo­le­śnie za­pul­so­wała. – Wilk w le­sie…

A po­tem, gdy po­czu­łem na­gły chłód, dresz­cze i zo­ba­czy­łem przed oczami gwiazdki, wie­dzia­łem, że za­raz do­łą­czę do Tomka. Szy­mon z Hu­ber­tem mnie przy­trzy­mali, abym nie upadł na zie­mię. Ostat­nie, co wi­dzia­łem, to cho­wa­jący się za chmu­rami księ­życ.

 Roz­dział trzeci 

Umowa

26 czerwca, środa

– Po­wi­nie­neś zo­stać w domu – oznaj­miła mama, po­wta­rza­jąc to już po raz ko­lejny.

– Nie są­dzi­łem, że do­żyję dnia, w któ­rym za­ka­żesz mi cho­dzić do szkoły – od­po­wie­dzia­łem, gdy już skoń­czy­łem jeść płatki.

– Nie za­ka­zuję! Tylko się mar­twię…

– Nic mi nie jest – za­pew­ni­łem, a ona po­słała mi nie­pewne spoj­rze­nie, które prze­nio­sła na­tych­miast na Szy­mona. Mój star­szy brat, wciąż w pi­ża­mie i z roz­czo­chra­nymi wło­sami, od­po­wie­dział za­spa­nym gło­sem:

– Nic mu nie jest. Kilka stru­pów i tyle. Bar­dziej się urzą­dził, gdy wje­chał ro­we­rem w szybę.

Prze­wró­ci­łem oczami. Bar­dzo nie lu­bi­łem, gdy ktoś wra­cał do tej hi­sto­rii, zwłasz­cza że tata za­czął okre­ślać ją jako ka­zus szyba na cześć dnia, w któ­rym dzie­się­cio­letni Kry­stian stwier­dził, że wje­cha­nie ro­we­rem w szybę bę­dzie efek­towne i nic mu się nie sta­nie. Oka­zało się, że szkło po­tra­fiło się roz­bić, roz­sy­pać, a na­stęp­nie wbić w nie­które czę­ści ciała.

Obyło się bez więk­szych kom­pli­ka­cji, ale do tej pory zo­stało mi kilka blizn na dło­niach. Od tam­tego in­cy­dentu uwa­ża­łem na sie­bie. Nie­mniej Szy­mon miał ra­cję. Wtedy by­łem cały we krwi. Tym ra­zem po mo­jej wy­cieczce do lasu, w któ­rej po­tkną­łem się o ko­rzeń, co za­pi­sy­wało się jako jedno z naj­mniej dziw­nych wy­da­rzeń, zo­stało tylko parę za­dra­pań na rę­kach, szyi i bro­dzie.

Jed­nak wie­dzia­łem, czego oba­wiała się mama. Szy­mon zre­la­cjo­no­wał jej wy­da­rze­nia z Nocy Świę­to­jań­skiej i te­raz się oba­wiała, że wilk bę­dzie cze­kał na mnie w ogródku, aby do­koń­czyć dzieła. Pró­bo­wa­łem ją uspo­koić na wszel­kie moż­liwe spo­soby – nie był wcale taki wielki, wcale nie był taki groźny, wcale tak długo nie by­łem nie­przy­tomny (co było prawdą, ock­ną­łem się jesz­cze na po­lance, za­nim za­brano mnie na je­den dzień do szpi­tala). Nie­dzielę prze­spa­łem, ko­lejne dwa dni spę­dzi­łem z książ­kami w ogródku, ale te­raz już mu­sia­łem i chcia­łem wró­cić do szkoły.

– Ten wilk ugryzł czło­wieka! – po­wta­rzała upar­cie.

– I po co jej to po­wie­dzia­łeś? – wark­ną­łem na Szy­mona.

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie lu­bię kła­mać – od­rzekł. Do­strze­ga­jąc jed­nak mój wzrok, po­sta­no­wił wnieść do roz­mowy nieco wię­cej. – Mamo, spo­koj­nie. Ja­kie są szanse, że wilk czeka na Kry­stiana w szkole? Poza tym za­my­ka­nie się na świat nie jest wska­zane, prawda?

Nie wy­glą­dała na prze­ko­naną, ale mu­siała przy­znać, że jej obawy były wy­ol­brzy­mione. W końcu się pod­dała. Na­prawdę nie są­dzi­łem, że kie­dy­kol­wiek, kto­kol­wiek bę­dzie po­wstrzy­my­wał mnie od uda­nia się na lek­cje.

Mama po­szła do kuchni ukroić nieco wię­cej chleba. Wy­ko­rzy­sta­łem ten mo­ment, aby na­chy­lić się do Szy­mona i tro­chę go wy­py­tać.

– Jak się czuje… ten, no… Jak mu tam? – Unio­słem brew.

Szy­mon od­po­wie­dział tym sa­mym ge­stem.

– To­masz?

– Wła­śnie. – Po­ki­wa­łem głową. – Jak on się czuje?

– Miał je­dy­nie go­rączkę, ale na­pi­sał, że nie ma in­nych gor­szych ob­ra­żeń. Za­szcze­pili go tylko prze­ciw wście­kliź­nie i spraw­dzili, czy nie zła­pał in­nego syfu. – Upił łyk her­baty. – Oka­zało się, że ten wilk nie wgryzł się tak mocno.

– Była krew.

– Mo­żemy nie mó­wić o krwi, gdy na­kła­dam ket­chup na ja­jecz­nicę? – po­pro­sił, a ja mla­sną­łem z nie­sma­kiem. – Mó­wię se­rio. Wiesz, że nie prze­pa­dam za tym wi­do­kiem. Za to cie­szę się, że mar­twisz się o To­ma­sza, ale za­pew­niam, że nic mu nie jest. – Uśmiech­nął się do mnie cie­pło. – Po­lu­bi­li­ście się – stwier­dził ra­czej, niż za­py­tał, a ja po­zwo­li­łem światu de­lek­to­wać się jed­nym z mo­ich prych­nięć.

– Co on w ogóle ro­bił w le­sie? – za­py­ta­łem, nie chcąc wcho­dzić w te­maty lu­bie­nia się. Lu­bie­nie nie szło mi naj­le­piej, zwłasz­cza gdy cho­dziło o lu­dzi.

– To już py­ta­nie do niego. – Zer­k­nął na ze­gar wi­szący nad te­le­wi­zo­rem. – Fum­flu, przy­po­mi­nam, że do­sta­łeś po­zwo­le­nie na pój­ście do szkoły, ale tram­waj nie bę­dzie na cie­bie cze­kał. Su­ge­ruję ci śmi­gać.

Zgar­ną­łem jedną ka­napkę, po czym po­sze­dłem do przed­po­koju. Wło­ży­łem buty, wzią­łem ple­cak i by­łem już bli­sko wyj­ścia z domu, gdy w holu po­ja­wiła się mama.

– Nie, nie we­zmę ze sobą kru­cy­fiksu – oznaj­mi­łem, gdy otwie­rała usta.

– Za­bawne – mruk­nęła, obej­rzaw­szy się przez ra­mię. – Szy­mon, może go od­pro­wa­dzisz?

We dwójkę spoj­rze­li­śmy na nią spod przy­mru­żo­nych po­wiek. Ja­sne, brat mnie kie­dyś od­pro­wa­dzał do szkoły, ale w pod­sta­wówce. Te­raz wy­glą­da­łoby to co naj­mniej dziw­nie.

– Zgar­nie przy­pał za omdle­nie w le­sie i bez mo­jej po­mocy – od­po­wie­dział Szy­mon, uśmie­cha­jąc się do­bro­dusz­nie. – Poza tym je­stem umó­wiony z Tom­kiem…

– To­mek? To ten chło­piec, który tu był? – Mama była nie tylko na­do­pie­kuń­cza, ale i cie­kaw­ska. – Nie po­doba mi się, że spę­dzasz czas w jego to­wa­rzy­stwie.

– Za­mie­ni­łaś z nim rap­tem kilka zdań.

– Wy­star­czy, aby stwier­dzić, że coś jest z nim nie tak. Te ta­tu­aże…

– Taki jego styl, mamo.

– Do­bra, ja idę! – wtrą­ci­łem szybko.

Cho­ciaż przy ro­dzi­nie ba­ga­te­li­zo­wa­łem cały wy­pad do lasu, nie mo­głem dłu­żej sam sie­bie okła­my­wać. Tam­tej nocy zda­rzyło się coś dziw­nego. Ni­komu nie po­wie­dzia­łem o błę­kit­nym świe­tle. Je­dy­nie o wilku, a on i tak na­ro­bił sporo za­mie­sza­nia. Wy­obra­żam so­bie, co by było, gdy­bym wspo­mniał, że wi­dzia­łem istotę mi­go­czącą błę­kit­nym świa­tłem. Mama wy­bu­do­wa­łaby mur wo­kół domu. Wła­sno­ręcz­nie.

Przy­gry­złem kciuk, gdy wpa­try­wa­łem się przez szybę tram­waju w sce­ne­rię Kra­kowa. Zna­łem tę trasę na pa­mięć, więc nie przy­wią­zy­wa­łem uwagi do szcze­gó­łów, zbyt po­chło­nięty wła­snymi my­ślami.

To wil­cze stwo­rze­nie w le­sie było… duże. Ten fakt nie ule­gał wąt­pli­wo­ści. Ba­łem się go. Ema­no­wało czymś nie­bez­piecz­nie in­te­li­gent­nym, jakby do­sko­nale ro­zu­miało sy­tu­ację. Nie by­łem spe­cja­li­stą od wil­ków, ale wczo­raj­szego wie­czoru, gdy mama dała mi spo­kój, prze­szu­ka­łem In­ter­net w po­szu­ki­wa­niu ja­kich­kol­wiek in­for­ma­cji na ich te­mat. Tak jak się spo­dzie­wa­łem, oka­zał się zbio­rem śmieci i po­ziom jego da­nych mnie nie za­do­wa­lał.

Po­trze­bo­wa­łem ksią­żek.

Z le­targu ock­ną­łem się, gdy już opu­ści­łem tram­waj.

Wilk… Tak?

Za­tem wró­ci­łem do szkoły dwa dni przed za­koń­cze­niem roku. Czerw­cowe słońce nie da­wało spo­koju, ser­wu­jąc co­raz dusz­niej­sze dni i wy­glą­dało na to, że zbie­rało się na bu­rzę, są­dząc po czar­nych chmu­rach na ho­ry­zon­cie.

Bu­dy­nek był pra­wie pu­sty, nie­wielu uczniów zde­cy­do­wało się przyjść na lek­cje. Jak naj­bar­dziej mi to od­po­wia­dało. Na ko­ry­ta­rzach pa­no­wała ci­sza i spo­kój.

Z Kają i Hu­ber­tem nie roz­ma­wia­łem od wy­da­rzeń w le­sie, poza krót­kimi wia­do­mo­ściami z py­ta­niami o sa­mo­po­czu­cie. Oka­zja nada­rzyła się już na pierw­szej lek­cji, gdy nasz na­uczy­ciel che­mii stwier­dził, że i tak nas ni­czego nie na­uczy na chwilę przed wa­ka­cjami, za­tem dał nam wolną rękę, a sam sku­pił się na przy­ja­ciel­skiej po­ga­wędce z kil­koma uczen­ni­cami, które roz­wią­zy­wały krzy­żówkę.

Moi przy­ja­ciele jak zwy­kle sie­dzieli przede mną, ob­ró­cili się więc na krze­słach, przy­glą­da­jąc się mi uważ­nie. Wzrok Hu­berta padł na po­dra­pany pod­bró­dek.

– Jak się czu­jesz? – spy­tała Kaja.

– Wszystko w po­rządku – za­pew­ni­łem zgod­nie z prawdą. Czu­łem się wy­śmie­ni­cie. Od­czu­wa­łem rów­nież lek­kie pod­eks­cy­to­wa­nie.

– Kaja twier­dzi, że zwa­rio­wa­łeś – oznaj­mił Hu­bert. Ona prze­wró­ciła oczami.

– Wcale nie – wark­nęła na chło­paka.

– Zwa­rio­wa­łem? – zdzi­wi­łem się. Moja eks­cy­ta­cja nieco osła­bła.

– Po pro­stu nam opo­wiedz, co się wy­da­rzyło w le­sie – po­pro­siła. – Gdy cię zna­leź­li­śmy, wy­glą­da­łeś tak, jak­byś zo­ba­czył du­cha. I wilka.

– Bo to prawda.

Kaja i Hu­bert za­mru­gali, a po­tem po­pa­trzyli po so­bie.

– Mó­wimy o czę­ści z du­chem czy z wil­kiem? – Hu­bert chciał się upew­nić.

– Na­prawdę wi­dzia­łem w tym le­sie coś dziw­nego – mó­wi­łem upar­cie. – Sami wi­dzie­li­ście smugę.

– No tak, to prawda – przy­znała Kaja, ale się za­wa­hała. – To nam się nie przy­wi­działo, co?

– Nie – od­po­wie­dzia­łem z mocą. – A je­żeli cho­dzi o wilka… – urwa­łem na chwilę. – Był na­prawdę spory.

– Kris – za­częła ostrze­gaw­czym to­nem.

– Nie­na­tu­ral­nie duży – pod­kre­śli­łem. – I miał zie­lone oczy. Śmier­dział jak… nie wiem, wstaw­cie co­kol­wiek, co wam bar­dzo śmier­dzi, ale to był odór.

– Kris – po­wtó­rzyła.

– Wy­daje mi się, że to mógł być… – Za­wa­ha­łem się, wi­dząc ich spoj­rze­nia. – Wil­ko­łak.

– Zwa­rio­wa­łeś – syk­nęła.

– A nie mó­wi­łem, że tak mó­wiła? – wtrą­cił Hu­bert.

– Nie zwa­rio­wa­łem. Wi­dzia­łem go!

Po­wie­dzia­łem to nieco za gło­śno, kilka osób obej­rzało się przez ra­mię. Za­trzy­mali na mnie cie­kaw­skie spoj­rze­nia o wiele za długo, więc stwier­dzi­łem, że byli już po­in­for­mo­wani, co wy­da­rzyło się w le­sie pod­czas Nocy Świę­to­jań­skiej. W końcu w ob­cho­dach brała udział część szkoły.

– To mógł być po pro­stu duży wilk – oznaj­miła roz­sąd­nie Kaja, gdy za­in­te­re­so­wa­nie nami osła­bło. Jed­nak mó­wiła ci­cho, pra­wie szep­tem. – Po­słu­chaj, by­łeś w szoku, gdy wy­cho­dzi­łeś z lasu, ale my sły­sze­li­śmy, co mó­wiły osoby do­okoła. Rze­czy­wi­ście był tam ja­kiś wilk, który prze­stra­szył uczest­ni­ków za­bawy, ale ni­komu nie zro­bił krzywdy, je­dy­nie temu chło­pa­kowi. Słu­chaj da­lej – do­dała, gdy już otwie­ra­łem usta, aby jej prze­rwać. – Mój tata jest po­li­cjan­tem, ro­ze­znał się w spra­wie. Do la­sów zo­stali wy­słani my­śliwi, aby zna­leźć wilka, uniesz­ko­dli­wić go i spró­bo­wać od­gad­nąć, skąd po­cho­dzi. Ra­czej nie­czę­sto się zda­rza, aby wilk odłą­czał się od sfory.

– Uniesz­ko­dli­wić? – wy­ła­pał Hu­bert, który z re­guły pil­no­wał praw wszyst­kich zwie­rząt.

– Zła­pać i wy­wieźć do jego na­tu­ral­nego śro­do­wi­ska – wy­ja­śniła.

– Chcę tam wró­cić – oznaj­mi­łem. – Do lasu.

Kaja za­mru­gała oczami. Spoj­rzała na Hu­berta.

– Po­wiedz mu, że za­raz go udu­szę, bo ma gdzieś, co do niego mó­wię.

– Kris. – Spoj­rzał na mnie po­waż­nie, uśmie­cha­jąc się przy tym ner­wowo. – Kaja chce ci po­wie­dzieć, że…

– Sły­sza­łem – burk­ną­łem. – Ale tam coś jest i ja się do­wiem, co to! Prze­cież wie­cie, że za­wsze o tym ma­rzy­łem.

Po raz ko­lejny wy­mie­nili się spoj­rze­niami. Do­brze wie­dzia­łem, co to ozna­czało. Za­wsze mnie wspie­rali w wie­rze w du­chy czy wam­piry. Przy­ta­ki­wali, cza­sem na­wet sami za­in­te­re­so­wali się bar­dziej te­ma­tem. Te­raz jed­nak, gdy przy­szło co do czego, gdy chcia­łem urze­czy­wist­nić ma­rze­nia, pa­trzyli na mnie scep­tycz­nie. Żeby nie po­wie­dzieć – jak na dzi­waka.

– Kris, w le­sie jest nie­bez­piecz­nie – przy­po­mniał Hu­bert. – Ostat­nio się zgu­bi­łeś. Już po­mi­jam uzbro­jo­nych my­śli­wych.

– Nie zgu­bi­łem się. – Po­krę­ci­łem głową. – To było coś in­nego. Ech, nie po­tra­fię tego do końca wy­ja­śnić, ale tak było. Wszę­dzie to błę­kitne świa­tło i… i… i nie wie­rzy­cie w to. – Przy­glą­dali mi się w mil­cze­niu.

– Kris, była ja­kaś smuga, ale na pewno nie błę­kitne świa­tło czy duszki.

– Wi­dzia­łem je – syk­ną­łem. – Nie wie­rzy­cie mi? Na­prawdę to wi­dzia­łem!

– Do­brze, do­brze. – Hu­bert uniósł dło­nie. – Wi­dzia­łeś. Ale wiesz, że to jest… pra­wie nie­moż­liwe.

– Wła­śnie! Pra­wie! Dla­tego chcę iść jesz­cze raz do lasu i to zo­ba­czyć.

– Boże, Kris, ale ty je­steś uparty – zde­ner­wo­wała się Kaja. Rzadko kiedy się zło­ściła, ale gdy już to ro­biła, marsz­czyła nos, co po­wo­do­wało roz­czu­le­nie w sercu osoby, z którą roz­ma­wiała. Nie­stety ten chwyt prze­stał już na mnie dzia­łać. – Po­wiem two­jej ma­mie, że się wy­bie­rasz do lasu.

– Świet­nie. Za­mknie mnie w piw­nicy, abym już ni­gdy nie wy­szedł na dwór. Pro­szę was. – Zło­ży­łem ręce jak do mo­dli­twy. – Wie­cie prze­cież, ile to dla mnie zna­czy. Chcę jesz­cze raz spraw­dzić, co się dzieje w tym le­sie. Musi być ja­kieś wy­ja­śnie­nie.

– Kris…

– Pro­szę.

– Do­bra – zgo­dziła się Kaja. – Ale idziemy z tobą.

– Idziemy? – zdzi­wił się Hu­bert. – Wiesz, że je­żeli ma ra­cję i to nie był prze­ro­śnięty wilk, to mó­wimy o wil­ko­łaku? I czemu tak szybko to za­ak­cep­to­wa­li­śmy?

– Mam dar prze­ko­ny­wa­nia – przy­po­mnia­łem. – Na­kło­ni­łem was kie­dyś do cza­to­wa­nia pod ko­ścio­łem, aby…

– Zo­ba­czyć du­chy. – Kaja drgnęła na samo wspo­mnie­nie. – Zimą. Pa­mię­tamy, Kris i ni­gdy nie wy­ba­czymy. Ale je­żeli cho­dzi o las – zwró­ciła się do swo­jego chło­paka – prze­cież nie mo­żemy go pu­ścić sa­mego, prawda? Tym ra­zem przy­go­tu­jemy się le­piej. Sta­wiam wa­ru­nek. – Unio­sła pa­lec. – Idziemy tam tylko raz. Je­den. Je­dyny. Raz.

– Zgoda. – Po­ki­wa­łem głową. – Przy­go­tuję się do wy­prawy. Ahoj, przy­godo!

– Wy­lu­zuj, Kris – mruk­nął Hu­bert. – Mu­sisz jesz­cze zna­leźć spo­sób, aby twoja mama nie przy­wią­zała cię do ka­lo­ry­fera, kiedy jej po­wiesz, że idziesz do lasu.

– Coś wy­my­ślę. – Mach­ną­łem ręką.

Na na­stępne dwie lek­cje do­sta­łem sa­mo­rzą­dową prze­pustkę, aby wy­peł­nić moje obo­wiązki. Jako łącz­nik z bi­blio­teką mu­sia­łem po­móc szkol­nej bi­blio­te­karce w od­po­wied­nim usta­wie­niu ksią­żek – usze­re­go­wa­niu ich, a po­tem, jak zwy­kle, spraw­dzić karty wy­po­ży­czeń i ści­gać tych, któ­rzy za­po­mnieli o od­da­niu wy­po­ży­czo­nych eg­zem­pla­rzy, naj­le­piej jesz­cze przed roz­po­czę­ciem wa­ka­cji.

Sie­dząc w tym kró­le­stwie ci­szy, de­lek­to­wa­łem się każdą se­kundą i cie­szy­łem się, że od dwóch lat mo­głem być jego czę­ścią. Wier­nym pod­wład­nym, który dbał o oświatę. Prze­czy­ta­łem wiele ksią­żek, ko­cha­łem to ro­bić. Po­tra­fiły mnie uspo­koić, a do­dat­kowo po­więk­szały moje ego i sta­tus osoby lep­szej od in­nych. Reszta pry­mi­ty­wów bała się tego miej­sca, bała się za­to­pić w tym świe­cie, gdyż ich prze­ra­żał. Mieli za mało wraż­li­wo­ści oraz wy­obraźni, aby zro­zu­mieć, jak bar­dzo te skarby były cenne.

Dla­tego lśni­łem w bla­sku tej wie­dzy i nie­chęt­nie wpusz­cza­łem ob­cych do mego kró­le­stwa, ale z dru­giej strony ra­do­wało mnie, gdy ktoś wy­po­ży­czał coś wię­cej niż obo­wiąz­kową lek­turę szkolną. Swoją drogą prze­czy­ta­łem już wszyst­kie w pierw­szej kla­sie. Wo­la­łem mieć to z głowy.

Dzi­siej­szy czas w bi­blio­tece wy­ko­rzy­sta­łem na po­szu­ki­wa­nia lep­szych ksią­żek: o wil­kach i wil­ko­ła­kach. Oka­zało się, że dział le­gend był odro­binę ubogi. Jed­nak zna­la­złem dwa wo­lu­miny, które na­tych­miast wpi­sa­łem do mo­jej, już i tak mocno za­pi­sa­nej, karty wy­po­ży­czeń. Spa­ko­wa­łem tomy do ple­caka, go­tów za­brać się za nie w domu, po czym wró­ci­łem do obo­wiąz­ków. Ście­ra­łem kurz z re­ga­łów (w bi­blio­te­kach było go za­wsze dwa razy wię­cej i gro­ma­dził się dwa razy szyb­ciej), ma­new­ro­wa­łem wóz­kiem mię­dzy pół­kami, roz­kła­da­jąc wo­lu­miny, po­mo­głem dwóm oso­bom wy­brać od­po­wied­nie lek­tury na lato, co mnie na­wet ucie­szyło.

– Dzię­kuję, Kry­stia­nie – po­wie­działa pani Wrzos, szkolna bi­blio­te­karka, gdy już usta­wi­łem stos ksią­żek na wła­ści­wych pół­kach. – To tyle, mój drogi chłop­cze.

Za­wsze się tak do mnie zwra­cała.