39,90 zł
Co łączy najlepszego ucznia w szkole i wytatuowanego motocyklistę?
Na pewno nie wzajemna sympatia.
Lecz by zrozumieć, dlaczego w trakcie Nocy Kupały jednego z nich ugryzł wilk, będą musieli połączyć siły i razem z istotami wyjętymi ze słowiańskiej mitologii, rozwiązać zagadkę Fałszywego Wilkołaka. Kim jest jego twórca i dlaczego wypuścił bestię na świat?
Wilkołaki, czarownicy, wiły, wiedźmy, Duszki Lasu, zakapturzone indywidua… A to przecież nie największe zagrożenie, gdy w grę wchodzą uczucia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 620
Dla Sylwii i Marcina: mojej Drużyny
Nim rozpoczniesz przygodę z wilkołakami, chciałbym Cię odrobinę w nią wprowadzić. Przede wszystkim pragnę zaznaczyć, że książka, którą teraz trzymasz w dłoniach, swój początek miała w formie opowiadania na blogu, które publikowałem w 2013 roku. Wtedy rozpocząłem moją przygodę z mitologią słowiańską, a Wilczy Gryz miał zostać jednotomową opowieścią o dwójce ludzi, którzy wplątali się w tajemniczy i magiczny świat słowiańskich legend.
Pomysł rozwinął się w mojej głowie i powstaje cała seria, która, mam nadzieję, wgryzie się w Twoje serce i zostanie z Tobą na dłuższy czas.
Wilkołaki są jednymi z najbardziej popularnych stworzeń fantastyki i muszę przyznać, że sam od dłuższego czasu się nimi interesowałem. Dlatego postanowiłem przenieść je na karty tej powieści, gdzie muszą radzić sobie nie tylko z przemianami, lecz również z problemami współczesności.
Zapraszam Cię serdecznie do wstąpienia w świat istot Tęskniących do Księżyca i niech muzyka gra w Twoim sercu tak jak w sercach bohaterów.
Miłej lektury!
Bartosz Brzeziński
Ludzkie ciało jest najpiękniejszą książką do przeczytania.
Najwspanialsze jest to, że całą historię można chłonąć wszystkimi zmysłami. Przede wszystkim – wzrok. Odpowiedni widok potrafi doprowadzić organizm do zaskakujących reakcji. Już nie krew wypełnia żyły, a płynny ogień.
Pragnie się zapamiętać każdy milimetr ciała, które ekscytuje. Ów cel jest niewykonalny, gdyż to samo podniecenie zaćmiewa umysł, przez co zapominasz, czego się właśnie uczysz. I znów musisz powtarzać lekcję, aby nie zgubić się ponownie w mieszaninie emocji.
Następnie zaczyna działać węch. Obecność drugiego ciała sprawia, że wdychasz ten niepowtarzalny zapach. Nie sposób go opisać, ale zdajesz sobie sprawę, że to jedyny aromat, który ma teraz znaczenie. Wszystko, co do tej pory przyjemnie pachniało, nie może mierzyć się z wonią skóry, emanującą wabiącym pachnidłem, przyjemnie łaskoczącym nozdrza. Połączenie potu i perfum jest czymś, co pozwala stwierdzić, czy możesz poczuć się bezpiecznie. Zapach bowiem może działać kojąco.
Słuch pozwala na określenie fabuły. Gdy serce bije szybko, akcja się rozkręca i wkrótce przechodzi do decydującego wątku. Po nagłym suspensie sytuacja się uspokaja, wracając do spokojnego tempa, a tym samym historia staje się harmonijna. Czasem wątki fabularno-sercowe mieszają się i przenikają. Jeszcze nie jest wiadome, co zrobi twoja ulubiona postać, ale wsłuchujesz się w rytm jej działań, chcąc wiedzieć jak najwięcej o jej potrzebach i planach.
Smak całości zależy od tego, co działo się wcześniej. Przeważnie jest to słodycz owoców lub parzące odczucie mięty, która chłodzi twój rozgrzany język, pragnący wydobyć się na zewnątrz. Zasmakowanie tej grzesznej przyjemności prowadzi do nieodwracalnego uzależnienia, gdyż to smak uczucia, które pobudza cię do dalszego czytania. Na podniebieniu czujesz gładki oddech, a w gardle gorycz niewypowiedzianych słów.
Ostatnim zmysłem, ale dającym najwięcej rozkoszy z całego poznawania tekstu, jest dotyk. Porównywalny z emocjami, gdy zamykasz swoją ulubioną książkę, by na chwilę zapomnieć, jak się oddycha. Rozpamiętujesz najlepsze fragmenty. Sięgasz do nich wyobraźnią i widzisz świat, którego wcześniej nie znałeś.
Dlatego tak przyjemnie czyta się ludzkie ciało. Zawiera ono setki historii i legend. Jeżeli któryś akapit szczególnie przypadnie ci do gustu – wracasz do niego. Opuszką palca przesuwasz po bliznach, powstałych przez nierozważne użycie nożyczek czy upadek z motoru. Zatrzymujesz się na moment przy tatuażu, który zdaje się odrębną formą życia, pulsując pod twoimi palcami. Masz wrażenie, że to muśnięcie jest o wiele bardziej szczególne, bo tnie jak brzytwa Ockhama, eliminując troski wśród wspomnień.
Potem twoja praca zostaje nagrodzona dotykiem drugiej osoby. A nawet muśnięcie chłodnej dłoni rozgrzewa, więc pragniesz więcej. Temperatura waszych ciał jest do siebie zbliżona, lecz nie możesz temu zaufać. Skóra parzy, a parzy tak mocno, że zaczynasz odczuwać ból, jednak jest on niwelowany przez delikatne pieszczoty miękkich warg, które tak nie pasują do silnych mięśni oraz twardych kości.
Dochodzisz do momentu, w którym wszystkie pięć zmysłów bada świat w jednej chwili i w mgnieniu oka tracisz kontrolę nad sobą. Teraz jesteś zwierzęciem. Musisz zostać zaspokojony, w przeciwnym wypadku będziesz cierpiał. Wstępuje w ciebie ta część, której wstydzisz się w blasku słońca. Za dnia nie jest ona widoczna, ukryta pod ludzką skórą, ale w nocnych księżycowych promieniach przeobrażasz się w bestię, kierującą się instynktem, potrzebą przetrwania. Tropisz tych, których pragniesz mieć. Zadajesz ból, wbijasz pazury oraz kły w mięso ofiary twojego przebudzenia. Uwalniasz z siebie wszystko, co prymitywne, byle dotrwać do końca nocy. Wyjesz z rozkoszy do księżyca i gwiazd, bo zdobyłeś to, czego pragnąłeś. W końcu po to zerwałeś się z łańcuchów przyzwoitości.
Uczucie tworzone w ciemności stanie się klątwą, która będzie prześladować cię do końca twoich dni. Miłość jest przekleństwem, wszak wypala niewidoczny znak. Musisz być ostrożny, by nie stać się oszalałą bestią.
Oślepiony kuszącą okładką, poruszony zapachem świeżości, ogłuszony cichym szelestem, uraczony smakiem przygody i sparaliżowany przyjemnością dotyku… nie masz wyboru: stajesz się niewolnikiem książki.
Krystian Folkner uchodził za jednego z najlepszych uczniów w szkole, lecz wiedzą popisywał się tylko wtedy, gdy zachodziła taka konieczność. Mimo że znany był ze swojej funkcji w samorządzie szkolnym jako bibliotekarz, nie brakowało mu również siły, dzięki czemu nawet na wychowaniu fizycznym zdobywał najwyższe stopnie. Nie należał jednak do grona popularnych szkolnych graczy w piłkę nożną. Widział więcej pożytku dla siebie w pracy bibliotecznego wolontariusza.
Tę funkcję pełnił już drugi rok licealny. Polegała na segregowaniu książek, wypożyczaniu ich uczniom oraz sprzątaniu regałów, na których kurz, jak zauważył Krystian, gromadził się ze zdwojoną siłą. Równie pilnie dbał o książki, czując się czasem jak ich obrońca.
Najmłodszy potomek rodziny Folknerów był również spostrzegawczy i jak na siedemnastolatka – bardzo inteligentny, co często chwalili nauczyciele w trakcie zebrań z rodzicami. Jego brązowe oczy płonęły dociekliwością, a nauka nie sprawiała mu żadnych problemów. Zdolność obserwacji pomagała, zaczynając od prostych spraw, jak odpowiedź przy tablicy, po pojmowanie, w jaki sposób postępowali nauczyciele i co ich najbardziej satysfakcjonowało. Natomiast unikał jak ognia ściślejszych kontaktów ze swoją klasą, nie chcąc komplikować żadnych relacji. Uznał, że szkoda na to czasu i energii.
W tej sytuacji ciężko było zapracować u niego na miano przyjaciela. Tym tytułem mogły się poszczycić jedynie dwie osoby w całej szkole. I doskonale wiedziały, co to oznaczało: Krystian zaufał im na tyle, aby dopuścić bliżej siebie. Ceniły sobie jego obecność nie tylko dlatego, że zaliczał się do najlepiej poinformowanych uczniów w szkole, co było profitem przynależności do samorządu szkolnego, ale również dlatego, że można było na nim polegać, nawet jeżeli zdawał się pozostawać obojętny na cudze problemy. W oczach przyjaciół Krystian Folkner należał do grupy dobrych, ale mało dostępnych ludzi.
Często angażował się w różne szkolne wydarzenia. Zdecydowana większość jego rówieśników po prostu chciała ominąć jakąś lekcję czy sprawdzian, gdy już decydowali się na pomoc. Natomiast Krystian chciał działać, bo dzień bez doskonalenia się zaliczał do dni straconych. Nie lubił siedzieć i czekać na to, co przyniesie los. Wiedział, że mógł nim kierować i to właśnie robił.
Parł do przodu, nie patrząc, czy jego działania się komuś podobały, czy nie. Z powodu zaangażowania w życie szkolne określano go czasem mianem lizusa. Opinia mocno nietrafiona, ponieważ Krystian nie przepadał za większością nauczycieli, a oni za nim owszem. Sam siebie uważał za ucznia neutralnego.
Tak naprawdę o naszym głównym bohaterze, gdy obserwowało się go z boku, można było powiedzieć, że nie cierpiał jednej rzeczy.
Cierpliwy i w miarę wyrozumiały Krystian nienawidził ludzkiej głupoty. Pod tym ogólnym hasłem mogło znaleźć się wszystko, czym akurat odpychał go znany mu świat.
Do przykładów ludzkiej głupoty należały: katowanie psów, bicie innych ludzi, przepychanie się w kolejce do sklepiku szkolnego czy szturm na drzwi autobusowe przez osoby, które absolutnie nie wiedziały o istnieniu zasady – najpierw się wychodzi, aby osoby wsiadające miały więcej miejsca.
Krystian miał całkiem sporo powodów do zdenerwowania, gdyż ludzka głupota była niezmierna. A jeden z jej przejawów właśnie miał przed oczami.
Wlepił spojrzenie w plakat, który sam zawiesił dwa dni temu na szkolnej tablicy ogłoszeń. Ktoś postanowił dorysować czarne wąsy młodej dziewczynie, zapraszającej wszystkich do celebrowania Nocy Świętojańskiej. Na dobrą sprawę mogło zakończyć się innym upiększeniem, choćby popularnym symbolem wśród młodzieży, przedstawiającym męskie genitalia. Krystian syknął, wierząc, że właśnie coś złego przytrafiło się osobie, która sprofanowała reklamę dobrej zabawy; na przykład potknęła się i spadła ze schodów. Dwukrotnie.
Ściągnął plakat i postanowił wymienić na nowy.
Krystian Folkner naprawdę nie znosił ludzkiej głupoty.
21 czerwca, piątek, Noc Kupały – letnie przesilenie
– Podmieniłeś plakaty? – zapytał Hubert.
– A co miałem zrobić? Zostawić tę biedną dziewczynę z wąsami? Rozumiem, jeżeli chciałaby mieć zarost, ale wąsy były czarne, a ona jest blondynką. To kompletnie do siebie nie pasowało. Nawet mnie ta wiedza nie jest obca.
Hubert wymienił porozumiewawcze spojrzenie ze swoją dziewczyną – Kają. Zawsze tak robili, gdy według ich mniemania podejmowałem próby zbawienia świata.
– Może po prostu przyznasz, że miało to dla ciebie wymiar osobisty? – zasugerował Hubert.
Prychnąłem z wprawą. Zawsze tak kwitowałem zdania przyjaciół, gdy mnie rozgryźli. Ponieważ zdarzało się to coraz częściej, istniało sporo okazji do ćwiczeń owych prychnięć.
Hubert, najwyższy z całej naszej trójki, brunet o kręconych włosach, był moim przyjacielem od podstawówki. Status ten pozwalał mu na stwierdzenie: znam Krystiana najlepiej. Z nikim nie miałem tak dobrych kontaktów, jak właśnie z nim.
A trafił w sedno, bo istotnie, sprawa z plakatem godziła prosto w moje serce. W każdym razie, godziła prosto w coś, co pompowało chłód w moich żyłach.
– Jedyne wymiary, jakie są dla mnie osobiste, to szerokość, długość i wysokość – uciąłem dyskusję na ten temat.
Prędzej bym umarł, niż przyznał, że taka wymiana zdań sprawiała mi przyjemność.
– O której wybierasz się na festyn z okazji Nocy Świętojańskiej? – zapytała Kaja, gdy kierowaliśmy się do wyjścia.
– Pewnie będę po szóstej, razem z zespołem. Zagram na moich nowych lśniących skrzypcach.
– Mało to słowiańskie, Kris.
– Ciii. – Uniosłem palec. – Delektuj się ciszą, która zapada, gdy nie mówisz absurdów.
– Może powinieneś spróbować? – zasugerowała. Jej chłopak parsknął śmiechem, a ja zgromiłem ją wzrokiem.
– My z Kają również zamierzamy się wybrać – oznajmił Hubert, nieco się schylając, by nie zahaczyć czołem o górną framugę. – Spotkamy się na miejscu?
Skinąłem głową w odpowiedzi. Nie mogłem doczekać się wieczoru. Ekscytacja, której nie chciałem za nic ujawnić na twarzy, znalazła ujście w żołądku: zaczął doznawać dziwnej lekkości i łaskotania.
Nasza szkoła wraz z władzami miasta urządzała dla wszystkich mieszkańców Krakowa festyn z okazji Nocy Świętojańskiej. Ta należała do wyjątkowych: towarzyszyć jej miała pełnia księżyca, a wszystko miało być zaaranżowane w klimacie oddającym dawne czasy. Przynajmniej tak zapewniał plakat, który już znałem na pamięć. Nawet potrafiłem wymienić kolejność kolorów kwiatów w wianku na głowie dziewczyny.
Z powodu nieco pogańskiego charakteru imprezy nie wszyscy powitali ją z wielką radością. Szkolny katecheta prychał (nie prychał tak dobrze jak ja) na sam dźwięk hasła: Noc Kupały, ale nowoczesny dyrektor uznał, że należy pamiętać o własnych korzeniach. A ja go popierałem.
Dręcząca myśl uderzyła mnie już na samym początku, gdy poznałem mitologię słowiańską i odczułem dziwny ucisk w sercu, jakbym tęsknił za tym zapomnianym światem. Dlaczego nie uczono o niej w szkołach? Dlaczego z dumą się nią nie chwalono? W czym była gorsza od chociażby niebiańskiego Olimpu Greków lub zimnego, nordyckiego Asgardu? Nie docenialiśmy tego, co sami mieliśmy, a ja czułem wewnętrzną potrzebę, aby odkryć jak najwięcej.
Ponieważ dyrektor zwrócił uwagę na ten problem, zapałałem do niego sporą sympatią i zgłosiłem się na ochotnika do organizowania festynu. Również z mojej inicjatywy zaproszono zespół, a także kilku uczniów ze szkoły muzycznej, do której uczęszczałem w ramach zajęć dodatkowych, by umilili czas tradycyjnymi pieśniami.
W tym słowiańskim świecie musiało być jednak coś więcej…
– Do zobaczenia wieczorem? – zapytałem zamyślony.
– Przed chwilą to ustaliliśmy.
– Tak. Hm… Prawda – przyznałem. Czasem zdarzało mi się wyłączać.
Pożegnałem się z Kają i Hubertem. Chcieli iść jeszcze na lody, jednak odmówiłem mimo zaproszenia. Nie lubiłem być trzecim kołem w sprawnie funkcjonującym rowerze. A poza tym krzywili się, gdy zamawiałem lody czekoladowo-miętowe.
Minąłem kolegów z równoległej klasy, którzy zdawali się specjalnie dolewać oliwy do ognia nienawiści swoim zachowaniem; głośni, chamscy, bezczelni, popisywali się, a przy tym mieli czelność palić pod szkołą, chichocząc pod nosem.
Klasyczny przejaw młodzieńczej głupoty.
Lubiłem myśleć, że jestem jednym z tych wyjątkowych ludzi, którzy pragnęli, aby młodość minęła jak najszybciej.
Dlaczego? Bo młodość usłana była niepewnością. Pełna niebezpieczeństw, błędnych decyzji, a także głupoty prowadzącej do bardzo złych działań. Obserwując rówieśników, wzdrygałem się na myśl, iż ktoś w wieku siedemnastu lat mógł zajść w ciążę, nie będąc w stanie utrzymać dziecka albo wracać pijany do domu, a następnie wymiotować pod sypialnią rodziców.
Z pełną wiarą uważałem się za lepszego człowieka. Skromniejszego, inteligentniejszego, bardziej elokwentnego oraz rozważnego. Teoretycznie każda młodość rządzi się swoimi prawami, jednak owe prawa niespecjalnie mi odpowiadały. Dlatego z wielką radością powitałem propozycję działania w samorządzie szkolnym.
Grupa była zgrana, silna, do pewnego stopnia nawet elitarna. Pięć osób, które wznosiły się ponad ten głupi tłum pijaczków, imprezowiczów i ulicznych lumpów niedoceniających takich prostych rzeczy jak spacer po lesie czy możliwość zdobywania wiedzy.
Tak bardzo pragnąłem dorosłości. Życia bez większych niespodzianek. Samodzielnie wybieranego otoczenia. Stabilności. A także chciałem jak najszybciej skończyć szkołę.
Niestety obecnego etapu życia nie mogłem przeskoczyć. Dlatego grzecznie wraz z tłumem zapakowałem się do niebieskiego tramwaju, który ruszył w kierunku Krowodrzy.
Gdy byłem przyciśnięty do szyby, zauważyłem, że na jednym z murów starej kamienicy nieznane mi dzieciaki rysowały graffiti. Co za tupet, aby robić to w biały dzień. W duchu zrobiło mi się smutno. Był to ładny budynek, opustoszały, lecz piękny. Wymagał remontu, a dodatkowe akty wandalizmu na pewno mu nie służyły.
Nie mogłem jednak nic zrobić, poza rzuceniem morderczego spojrzenia. Tramwaj mknął dalej.
Podróżowałem aż do pętli, gdy przyjemny, kobiecy głos zapowiedział stację Cichy Kącik tuż po tym, jak minęliśmy Błonia Krakowskie.
Nazwa zgadzała się z okolicą. Dzielnica nie była wielka. Na pewno nie tak zatłoczona jak centrum miasta. Nawet teraz, gdy zaczynało się lato, panowały tu względny spokój i zgodna z nazwą cisza. Poprawiłem plecak i wyskoczyłem z wagonu, gdy tylko się zatrzymał. Czułem pot spływający po czole. Włączenie klimatyzacji zaliczało się prawdopodobnie dla niektórych motorniczych do sfery wiedzy tajemnej.
Stąd musiałem pokonać jeszcze kilkaset metrów i skręcić w parę bocznych ulic, aby dotrzeć do ulicy Ignacego Domeyki, gdzie znajdował się mój dom. Był dwupiętrowym budynkiem, który nosił nazwę willi, ale według mnie wiele mu brakowało do tego tytułu. Głównie dlatego, że kształtem przypominał wielką, brązową kostkę do gry, gdzie funkcję oczek pełniły białe okna. Rynna zostawiła zaschnięty ślad rdzy na samym środku jednej ze ścian. Zaraz przy bramie garażowej znajdował się półkolisty ganek.
Nieprzyjemny widok, jaki sprawiał kolor ścian, przełamywały pobliskie drzewa, zwłaszcza jedna wysoka olcha, pnąca się tuż przy balkonie pierwszego piętra.
Soczysta zieleń otaczała dom, prawie go oplatając.
Z równo przyciętego żywopłotu wychodziła brązowa furtka, którą popchnąłem bez większego entuzjazmu. Zaskrzypiała na powitanie, po czym głośno trzasnęła, gdy już ją minąłem. Z niechęcią stwierdziłem, że ktoś niedługo będzie musiał skosić trawę, wyrwać chwasty i zająć się zielenią między płytami chodnika, prowadzącego do domku.
Ten zaszczyt najprawdopodobniej miał przypaść mnie.
– Jestem! – oznajmiłem, zdejmując buty w ciemnym przedpokoju.
– Cześć, fumflu. – Usłyszałem w odpowiedzi. Nie wiedziałem, skąd pochodziło określenie fumfel, ale Szymon lubił tworzyć ciekawe nowe słowa.
– Gdzie rodzice?
Mój starszy brat leniwie przeniósł wzrok z telewizora na mnie.
– W ogródku. Sadzą jakieś nowe kwiaty. Co mi o czymś przypomniało. – Zmarszczył czoło. – Dzisiaj jest ten cały festyn?
– Noc Świętojańska, tak. Przyszedłem tylko zostawić plecak i lecę. Przyjdziesz?
Po jego minie widać było, że rozważał kilka opcji. Przypuszczalnie wolał zostać w domu i oglądać serial, ewentualnie mógł spotkać się ze znajomymi i wypić piwo. Niekoniecznie chodziła mu po głowie wycieczka na magiczny festyn.
– Zobaczę – rzucił jedynie, wracając do oglądania.
Nie byłem tym szczególnie zaskoczony. Moja rodzina rzadko kiedy uczestniczyła w jakichkolwiek wydarzeniach, proponowanych przez najmłodszego jej członka. Rozumiałem, że nie poruszali się w kręgu moich zainteresowań i przestałem ich nakłaniać do udziału, jedynie ich informowałem.
Drzwi na taras otworzyły się z hukiem, a do salonu weszli rodzice. Ubrudzone rękawiczki zdradzały, że misja sadzenia nowych roślinek trwała w najlepsze. Uśmiech mamy ukazujący nowe zmarszczki na zmęczonej, ale zadowolonej twarzy, był podpowiedzią, iż wszystko przebiegało zgodnie z planem.
– Krystian. – Dopiero po chwili zauważyła komplet swoich dzieci. – Szymon.
– A pani to? – Uniosłem brew. Mama cmoknęła i pokręciła głową.
– Lepiej mi powiedz, kiedy wrócisz z tych swoich czarów w lesie.
– To nie czary w lesie – tłumaczyłem cierpliwie. – Noc Świętojańska.
– Babcia by się przeżegnała nad twoją pogańską duszą – rzucił beznamiętnie ojciec.
– Kultywuję tradycję – stwierdziłem, wzruszając ramionami. – Wybieracie się? Zapraszam w imieniu samorządu szkolnego. – Nieświadomie dumnie wypiąłem pierś.
– Zobaczymy.
Klasyczna odpowiedź.
– Wrócę późno. Hubert pożyczy auto, więc nas odwiezie.
– Tylko nie wchodź do lasu… – poprosiła mama, przyglądając mi się z troską.
– Och, błagam! – zaśmiałem się. – Cała zabawa polega na tym, aby wejść do lasu! Kwiat paproci i te sprawy…
– Dalej mi się to nie podoba. – Spojrzała na starszego syna. – Pojedziesz po niego, w razie gdyby coś się stało.
Szymon rozejrzał się po pokoju, wypatrując jakiejś wymówki.
– Dobrze. – Skinął powoli głową. Nie mógł się nawet wykręcić nauką, bo już zdał wszystkie egzaminy na studiach. Złe strony bycia prymusem. – Pojadę tam później. Będę miał na niego oko. Zresztą głupi nie jest, poradzi sobie.
– Krystianie, kontaktuj się z bratem.
– Oczywiście.
Chociaż zostałem ubezpieczony na wszelkie możliwe sposoby, mama dalej nie była spokojna o moje zdrowie. Tata dał swoje milczące błogosławieństwo, a ja domyśliłem się, że sam chciałby pobiegać nocą po lesie. Często wracał opowieściami do lat młodości, w trakcie których jeździł na latyfundia dziadka, gdzie bawił się na świeżym powietrzu przez całe dnie i późne wieczory.
– Wychodzę – oznajmiłem, wkładając buty. – Już i tak jestem spóźniony! Narka!
I z tym mało słowiańskim pożegnaniem opuściłem dom.
Głupio się do tego przyznawać przed obcymi, ale ja naprawdę w to wszystko wierzyłem.
Wierzyłem, że tej nocy działy się cuda, czułem, że magiczne stworzenia rodem z legend, naprawdę były ukryte gdzieś za drzewami. Dlatego z taką mocą angażowałem się w obchodzenie Nocy Świętojańskiej lub jak kto woli – Nocy Kupały, sobótki, palinocki…
Dotarcie na miejsce zajęło mi prawie godzinę, zabrałem się z zespołem muzycznym.
Było późne popołudnie i organizatorzy wprowadzali jeszcze ostatnie poprawki w scenerii wydarzenia. Zabawa miała odbyć się na obrzeżach Krakowa, przy brzegach Skawinki, jednego z dopływów Wisły.
Kładka rowerowa łącząca przeciwległe brzegi była już udekorowana kolorowymi wstęgami i kwiatami. Na jednym z brzegów przygotowano drewniane stoiska z pamiątkami, miejsca dla wróżek, do nauki strzelania z łuku, a także stragan, gdzie malowano twarze farbami. Naturalnie nie zabrakło też punktu, w którym pracowite kucharki przygotowywały staropolski poczęstunek. Zapach rozchodzący się dookoła był wspaniałym doznaniem, mieszanką dobrze przyrządzonych potraw i lasu.
Czułem się tak, jakbym wkroczył do innej epoki, innego wymiaru. Usilnie próbowałem zignorować niektóre elementy współczesnej cywilizacji (jak chociażby telefony komórkowe czy firmowe T-shirty), a ściana drzew, która otaczała oba brzegi, bardzo mi w tym pomagała.
Festyn zapowiadał się cudownie.
– Kris! – Usłyszałem znajomy głos, a chwilę później ktoś klepnął mnie w plecy. – Jesteś wcześniej!
– Au. – Rozmasowałem miejsce, w które oberwałem. Posłałem szczupłemu jak tyczka Hubertowi krzywy uśmiech. – Zdajesz sobie sprawę, ile masz siły w łapie?
– Przepraszam. Kaja niedługo do nas dołączy.
Krystian, Hubert i Kaja. Nierozłączne trio od początku liceum. Co prawda Hubert nie należał do samorządu, tak jak jego dziewczyna, ale bardzo często nam pomagał i ogólnie nie było milszej osoby na świecie. Nie pamiętałem, żeby kiedykolwiek zaklął lub podniósł na kogoś głos.
No i to ja poznałem Huberta z Kają. Zaliczali się do grona tych szczęściarzy, u których zaiskrzyło już na pierwszym spotkaniu. Nie upłynęło wiele czasu od chwili, kiedy ich sobie przedstawiłem, a już byli parą. Niedługo miną dwa lata ich związku.
– Widziałeś już wodzireja? – zaśmiał się Hubert, po czym wskazał na drugi brzeg, gdzie miała się odbyć część artystyczna. Przeniosłem tam spojrzenie i parsknąłem śmiechem. Nasz dyrektor stał przebrany w zieloną szatę z filmów fantasy.
– Będzie ciekawie. – Pokiwałem głową.
Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, z lasu wyłaniali się goście zwabieni obietnicą dobrej zabawy. Nie spodziewałem się tak licznego tłumu, gromadzącego się powoli wokół rozpalonych ognisk – zwłaszcza że impreza odbywała się dosyć daleko od centrum Krakowa. Płomienie miały być jedynym źródłem światła. Ignorowałem strażaków stojących niedaleko, bo i oni wyłamywali się z koncepcji starosłowiańskiej. Hubert uprzejmie wyjaśnił, że to ze względów bezpieczeństwa.
– Dawniej nie mieli straży pożarnej – prychnąłem.
– I dlatego płonęły całe grody, a nie jeden budynek – odpowiedział cierpliwie.
Nie należał do samorządu uczniowskiego, więc po tym, jak pojawiła się Kaja (powitali się pocałunkiem), rozdzieliliśmy się. Hubert spacerował między straganami, zaznajamiając się z atrakcjami, a ja i jego dziewczyna pomagaliśmy przygotować scenę, na której miał grać zespół. Następnie przebraliśmy się w słowiańskie stroje, aby móc pokazać przybyłym, jak się dawniej ubierano.
– Jest i mój braciszek! – Usłyszałem rozbawiony głos i uniosłem wzrok. Po zielonej trawie kroczył ku mnie Szymon z nieznanym mi chłopakiem. Obaj tego samego wzrostu, czyli wyżsi ode mnie raptem o kilka centymetrów. I to tyle, jeżeli chodziło o podobieństwo. Mój brat miał krótkie, ciemnobrązowe włosy, a ciemnoszare oczy, zawsze przepełnione ciepłem, iskrzyły się niezależnie od pory dnia. Podobnie jak Hubert, był szczupły jak tyczka, ale nie tak wysoki.
Natomiast jego towarzysz miał czarne włosy, niechlujny trzydniowy zarost (który równie dobrze mógł być przejawem mody) oraz ciemne oczy. Wyglądał na mocno znudzonego i chyba planował się stąd urwać najszybciej, jak się da.
Spod luźnego T-shirtu wypełzały pokrywające całą rękę tatuaże, ale nie zdołałem odczytać wszystkich wzorów, choć w oczy rzucała się róża i otoczona łańcuchem kłódka. Przez ramię miał niedbale przewiesił skórzaną kurtkę..
Szymon wychwycił moje skupione spojrzenie i wskazał na towarzysza.
– To mój znajomy ze studiów, Tomek.
– Miło cię poznać – powiedziałem ostrożnie, instynktownie czując, że w tym chłopaku było coś, czego powinienem się obawiać. Podałem mu rękę. Uścisnął ją i przyjrzał mi się sceptycznie.
– W co ty się ubrałeś?
– Hm… słowiański strój. – Spojrzałem na swoje jasne ubranie z cienkiego lnu. – Ty za to jesteś ubrany w koszulkę z napisem: But NY doesn’t love you. Gratuluję.
I prędzej bym umarł, niż przyznał, że też chciałem mieć taki T-shirt. Pomyślałem o moim własnym, który teraz leżał w szufladzie, a był prezentem od Kai i Huberta. Głosił: Obracam woluminy, a nie laski.
– Nie chciałem tu być – prychnął. Od razu spodobał mi się ten dźwięk. Musiał prychać równie często jak ja. – On mnie namówił.
– Szymon, jak mogłeś zmusić kolegę, aby tu przyszedł? – spytałem ponuro.
– On się tylko droczy – zapewnił. – Tomek uwielbia takie wydarzenia.
– Wcale nie. – Pokręcił głową. – Powiedziałeś, że będzie tu piwo, a nie sok z gumijagód.
– Powinieneś podchodzić do tradycji z większym szacunkiem – zauważyłem. – Dzięki niej jesteś tutaj, gdzie jesteś.
– Czyli bez tradycji mógłbym być teraz w barze? – odwarknął i poczułem, jak nasze spojrzenia zderzyły się ze sobą niczym klingi mieczy, sypiąc dookoła iskrami.
– Bądź milszy, Tomek, bo nie dam ci notatek na egzamin – zagroził Szymon, a potem posłał mi przepraszające spojrzenie. – Kiedy zaczyna się przedstawienie?
– Za jakieś pół godziny – odpowiedziałem.
– To idziemy na drugi brzeg zająć miejsca.
– Rewelacyjnie… – burknął jego towarzysz.
– Jak się postarasz, może znajdziesz piwo w lesie – rzuciłem do Tomka, a on zmrużył oczy i odwrócił się na pięcie. – Lub się tam zgubisz… – dodałem na tyle głośno, by usłyszał, co mówię, i czerpałem z tego nieukrywaną satysfakcję.
Krótkie przedstawienie zaplanowano na godzinę dziewiętnastą. Publiczność zgromadzona po drugiej stronie Skawinki mogła obserwować, jak dziewczęta z chłopcami wykonują tańce ludowe. Potem chłopaki popisywali się sztuczkami: skakanie przez ogień albo pojedynek na drewniane miecze. Prezentowano słowiański styl walki, noszący dumną nazwę: hopak bojowy. Dziewczyny w tym czasie śpiewały, plotąc wianki, które później miały trafić do rzeki. Każda kobieta, będąca na widowni, mogła się przyłączyć i stworzyć swój własny wieniec.
Podczas gdy przygotowywano się do najważniejszej ceremonii, na scenie pojawił się znany historyk i zaczął opowiadać o Nocy Świętojańskiej. Wygląd wskazywał, że był profesjonalnym odkrywcą przeszłości: niechlujnie ubrany, jakby nie zależało mu na zdaniu obecnych, patrzył na tłum zza grubych okularów.
– Ta najkrótsza noc w roku była dawniej wielkim świętem, które celebrowano w większości słowiańskich ludów. Święto ognia i wody. Słońca i księżyca. Kobiety i mężczyzny – zakończył sugestywnym tonem. Dało się słyszeć parę gwizdów. – Święto płodności i miłości, prawie jak walentynki! Tej nocy młode dziewczyny rzucają wianek do wody ze świeczką pośrodku, a kawalerowie czekają w dole rzeki, aby go wyłowić i przynieść, by móc świętować z wybranką. Dozwolone są również spacery do rana. – Przez tłum przeszła salwa śmiechu, a Kaja, stojąca obok mnie, uśmiechnęła się szeroko. – Dawniej dzięki tej tradycji młoda dziewczyna mogła oddać się w ręce chłopca, nie potrzebując zgody rodziców. A to było coś! Jak widzicie nasze panie plotą właśnie wianki z magicznych ziół i kwiatów. Panów zapraszamy w dół rzeki, do wyznaczonego punktu, gdzie…
Zaskakujące było, ilu mężczyzn pognało we wskazanym kierunku, aby zdobyć wianek. Nie należałem do nich, obecnie pilnowałem ogniska. Pomachałem Hubertowi, który bardzo chciał złowić ten puszczony przez Kaję. Moja przyjaciółka właśnie plotła jeden z nich wspólnie z małą dziewczynką, która pragnęła spróbować szczęścia.
Czułem się fantastycznie. Otaczał nas ciepły, letni wieczór. Festyn trwał w najlepsze. Panie podchodziły kolejno na brzeg i wrzucały tam swoje wianuszki, a te dryfowały spokojnym tempem w dół nurtu na specjalnych tackach z numerkami. Blask świec odbijał się w ciemnej wodzie, nadając zabawie mistycznego charakteru. W powietrzu krążyła magia. Dziesiątki splecionych kwiatów spływało, obijając się o siebie, a dziewczyny wpatrywały się w nie ze strachem. Znałem tego powód.
– Zatopiony lub spalony wianek oznacza, że kobieta umrze jako stara panna! – ostrzegł historyk.
Kilka minut później dało się słyszeć radosne krzyki powracających na brzeg chłopaków. Trzymali zwycięsko wianki – niektórzy mieli mokre spodnie i rękawy. Potem odnajdywali dziewczyny, a te nieco nieśmiało prosiły ich do tańca.
Tu na scenę wkraczałem ja. Dosłownie, bo potrafiłem grać na skrzypcach. Wraz z zespołem, ja i kilkoro moich znajomych ze szkoły muzycznej, wygrywaliśmy skoczne rytmy, a do tańczących par dołączała publiczność.
Zapadała noc, jedynie ogniska były źródłem światła. Nie przeszkadzało to w spędzaniu czasu na śmiechu i zabawie. Zupełnie jakby ludzie na nowo odkryli swoje słowiańskie korzenie i bliskość z naturą. Z dala od technologii. Z dala od zatłoczonych, brudnych ulic.
Wodziłem smyczkiem po strunach. Nie mogłem się powstrzymać od dodatkowego wystukiwania rytmu nogą.
Mrugnąłem do Huberta i Kai, którzy właśnie wirowali wokół ogniska, śmiejąc się głośno wśród innych par. Niektóre z nich, co odważniejsze, decydowały się na wypróbowanie swoich relacji. Próba miała polegać na skoku przez ogień. Jeżeli drewniany posążek, który trzymali w dłoniach, wpadł w płomienie, oznaczało to rychły koniec uczucia. Na szczęście Hubert z Kają zdali egzamin celująco i triumfalnie unieśli statuetkę.
Gdzieś dalej stary jegomość o długiej, siwej brodzie opowiadał legendy, a wsłuchane w niego dzieci otwierały usta z niedowierzaniem. Machnął ręką, gdy prawdopodobnie doszedł do momentu grozy, a dzieci pisnęły. Chyba jedno nawet się rozpłakało, ale kto by się nie bał opowieści choćby o jednookim lichu, które przynosi pecha i zamienia każde dobro w zło?
Nigdzie natomiast nie mogłem zlokalizować Szymona i pomyślałem, że jego ponury kolega przekonał go do opuszczenia festynu. Z drugiej strony był naprawdę spory tłum, więc nawet jasny, oświetlający dwa brzegi księżyc w pełni nie pomagał w poszukiwaniach.
Zdawało mi się, że w powietrzu unosiły się drobne błękitne pyłki, które wirowały pośród bawiących się ludzi. Wszystko wydawało się pogrążone w magicznej mgle. Grając dalej, spojrzałem w kierunku mrocznego lasu. Tam też widziałem te iskrzące się drobinki i zacząłem zastanawiać się, czy to moja wyobraźnia, gra świateł, czy robaczki świętojańskie? A może jakaś zorganizowana atrakcja?
Gdy wpatrywałem się w drzewa, prawie zgubiłem rytm – albo mi się zdawało, albo przemknęła tam jakaś biała postać. Zamrugałem, ale już nikogo nie dostrzegłem. Taniec świateł i cieni lubił płatać figle wyobraźni, a ją miałem całkiem bogatą. Możliwe też, że jakaś para wzięła sobie szczególnie do serca to, o czym opowiadał historyk.
Skończyłem grać. Starannie schowałem skrzypce do futerału, powstrzymując się przed tym, aby nie ucałować ich delikatnego, błyszczącego drewna.
Zszedłem ze sceny z zamiarem odnalezienia moich przyjaciół. Minąłem namiot, w którym rozlewano miód pitny, a słodko-goryczkowy zapach wypełniał okolicę.
– Nieźle grasz.
Komplement osnuty był delikatną chrypką. Szczerze zaskoczony obejrzałem się przez ramię. Tomek wpatrywał się we mnie lekko zamglonymi oczami.
– Dziękuję – odpowiedziałem powoli. Mój wzrok padł na drewniany kubek wypełniony piwem, który trzymał w dłoni. – Widzę, że znalazłeś to, czego chciałeś.
– Nie jest takie złe – przyznał niechętnie. – Od dawna grasz na skrzypcach?
Jego zainteresowanie moją pasją wydało mi się bardzo podejrzane.
– Kilka lat – odpowiedziałem. – Gdzie jest Szymon?
Tomek wzruszył ramionami.
– Nie jestem pewien. Wydaje mi się, że pognał po wianek, gdy dowiedział się, że taka laska z naszych studiów jest tutaj i wzięła udział w tym. – Czknął. – W tym czymś.
– Cóż, w takim razie życzę ci udanego wieczoru. – Moje słowa były słodsze niż miód.
– Wzajemnie. – Wzniósł kufel z wyraźną ironią. Ponownie zmagaliśmy się spojrzeniami, po czym się odwróciłem. Nie miałem zamiaru psuć sobie nastroju.
Przyjaciół znalazłem kilka minut później. Siedzieli nad wodą, a w dłoniach trzymali drewniane kubki z piwem, podobne do tego, które przed chwilą miał Tomek.
– I jak się wam podoba? – spytałem, siadając obok Huberta. Pachniało tu wodą, mułem i dymem z ogniska.
– Jest niesamowicie! – Kaja pokiwała głową. – Mam kilka nowych pomysłów na opowiadania!
– Nie wiedziałem, że skakanie przez ogień tak zwiększa twoją kreatywność – stwierdził Hubert. – Wziąłem też dla ciebie, bo ja prowadzę. – Podał mi kufel.
– Och, kochasz mnie!
– Tylko ciebie – wyznał, a następnie, prawie jak na zawołanie, posłaliśmy sobie wyjątkowo mało dyskretne mrugnięcia. Kaja wzięła Huberta pod ramię i pokręciła głową.
– Wolałabym zatrzymać swojego chłopaka.
– Wybacz, stary. – Rzucił mi przepraszające spojrzenie.
Wzruszyłem bezradnie ramionami.
– No i co zrobisz?
We trójkę wznieśliśmy toast. Hubert pił sok jabłkowy.
– Te ogniki wyglądają fajnie – powiedziałem, obserwując dryfujące nad taflą wody błękitne światełka.
– Ogniki? – Kaja zmarszczyła czoło. – Jakie ogniki?
– No te światełka – odparłem, wskazując powietrze przed sobą. – Ciekawe, jak to zrobili…?
– Masz na myśli… świetliki? – zasugerowała ostrożnie. Moi przyjaciele wymienili między sobą zaniepokojone spojrzenia, które tak dobrze znałem; takim wzrokiem dzieliły się zmartwione czymś bratnie dusze.
– Kris. Nie widzimy żadnych światełek. – Hubert dołączył do jej ostrożnego tonu. – Może ktoś ci czegoś dosypał?
– Kiedy ja… – zacząłem, ale przerwała mi głośna muzyka. Wodzirej oznajmił właśnie konkurs tańca, czego nie mogliśmy przegapić. – Chodźmy!
Poderwały nas głośniejsze uderzenia bębna. Skoczna melodia sama prowadziła do tańca, gdy złapaliśmy za ręce nieznane nam osoby i zaczęliśmy wirować wokół płomieni. Iskry wystrzeliły w powietrze ku niebu, na którym migotały gwiazdy.
Zrobiłem piruet wśród żaru, dymu i zapachu palonego drewna. Kaja ujęła moje dłonie i przetańczyłem z nią dalszą część utworu, posyłając Hubertowi przepraszające spojrzenie. Ten z delikatną niechęcią, ale wrodzoną uprzejmością, pląsał z niską i starą kobieciną, która chyba właśnie przeżywała drugą młodość. Zakręciła nim tak, że prawie się przewrócił.
Kaja wyglądała cudownie w świetle ognia. Jej czarne włosy odbijały płomienie. Dopiero w tej chwili dotarło do mnie, jak ładna jest moja przyjaciółka i szybko skarciłem się za tę myśl. Nie mogłem patrzeć w ten sposób na dziewczynę najlepszego przyjaciela.
Z zakłopotania wyrwał mnie donośny dźwięk rogu, muzyka nagle ucichła.
– Drodzy goście Nocy Świętojańskiej! – Ponad tłumem dał się słyszeć głos naszego dyrektora, który dalej wyglądał jak mag, odziany w szatę z runami, a także sztuczną brodę. Coraz bardziej go lubiłem. – Rozpoczynamy nasz najważniejszy konkurs i największe wyzwanie! Kto odważy się wejść do lasu, żeby odszukać legendarny kwiat paproci? Kwiat, który kwitnie tylko w tę jedną noc, widziany przez ułamek sekundy! Otoczony demonami i strzygami, aby nie można było odnaleźć tego skarbu. Czy są wśród nas odważni i chętni?
Popatrzyliśmy po sobie we trójkę. Porozumieliśmy się bez słów. Wraz z kilkunastoma osobami wystąpiliśmy przed szereg i stanęliśmy w świetle ogniska.
– Niestety, nie możemy zagwarantować, że odnajdziecie prawdziwy kwiat paproci, ale umieściliśmy w lesie nasz własny – mówił dyrektor. – Jest sztuczny i kryje się on gdzieś za mną. – Tam, gdzie wskazał, ziała ciemność lasu. – Dostaniecie obrazek kwiatu paproci i latarnię, dzięki której rozświetlicie mrok. – Obejrzał się za siebie. – Prawdę mówiąc, podziwiam was. Kwiat nie został ukryty dalej niż dwieście metrów od naszej polanki, zatem powinniście wciąż widzieć ogniska. Poza tym rozciągnęliśmy między drzewami czerwony sznur, który oznacza granice waszych poszukiwań. Czy jesteście gotowi, aby wejść do lasu i odnaleźć kwiat paproci?
Drużyny pokiwały głowami. Ja wyjątkowo gorliwie.
– Świetnie! Ale, aby wam to trochę utrudnić, nasza dawna nauczycielka historii ma wam coś do powiedzenia. Proszę, pani profesor.
Koło niego pojawiła się starsza kobieta, którą faktycznie kiedyś widziałem w naszej szkole. Wyprostowała się, na nosie miała wielkie okulary. Wyglądała elegancko i dość poważnie. Nie przebrała się w magiczne szaty, pozostając w garsonce. Włosy spięła w ciasny kok z tyłu głowy.
– Moi drodzy, w Noc Świętojańską las nie jest bezpiecznym miejscem. Co prawda, mityczny kwiat paproci pojawia się na ziemi, ale to nie oznacza, że nie jest strzeżony. W tę noc budzą się demony i duchy, które chronią skarbu – mówiła głośno i wyraźnie, mimo swojego wieku. Czułem, jak wszyscy wstrzymali oddech. Nawet publika stojąca po drugiej stronie rzeki. – Odnajdźcie kwiat, ale nie dajcie się zwieść duszkom. Dawniej właśnie u ludów słowiańskich, wierzono, że tej jedynej nocy nie można wchodzić do lasu. Ale chciwi ludzie chcieli odnaleźć kwiat, więc wchodzili, narażając się na gniew duchów. To ich święto… nie nasze. – Ostatnie zdanie wypowiedziała chłodno. Hubert przełknął ślinę, a Kaja ścisnęła go mocniej za rękę. – Niemniej – kontynuowała nauczycielka – nigdy nie brakowało głupców chcących zdobyć kwiat. Wiązało się z nim bogactwo i nieśmiertelność, nic więc dziwnego, że ryzykowano własnym życiem.
Zapadła chwila ciszy. Pani profesor wyglądała na taką, która chciała już zakończyć swój udział w wydarzeniu, ale dyrektor odchrząknął podekscytowany i znacząco na nią spojrzał. Westchnęła ciężko, po czym dodała z niechęcią:
– Istnieje również dawno zapomniany tekst, wcale nie stworzony przez naszego dyrektora dwa wieczory temu, dotyczący szukania kwiatu paproci. Drogie panie?
Podeszły do niej trzy młode dziewczyny, mające wianki na głowach. Ukłoniły się, a potem pięknymi głosami wyrecytowały wiersz:
Nie wchodź do lasu,Ani się waż.To strata czasu,,Swe szanse zważ.
Drzew się tu bójW księżyca blasku,Jesteś nie swójPośród swych wrzasków.
Na nic błaganie,Na nic Twe łzy,To pożegnanieI zginiesz dziś Ty.
Choć Cię wołająI słyszysz ten głos,Choć Cię błagają,Utrzyj im nos.
A kusić wciąż będąI błagać, i łkać,Ty je zignorujI zacznij się bać.
W tę jedną nocPorzuć odwagę,Strać swoją mocI uwierz w tę magię.
W najkrótszą noc,Gdy ujrzysz złoto,Skryj się pod koc,Bo umrzesz młodo.
Kto da się skusićI przekroczy granicę,Nie będzie mógł wrócićI umrze w panice.
Lepiej śpij w domu,Wśród miękkich poduszek,Zignoruj wołanie,Bo złapie Cię Duszek.
– Okej, chyba wymiękam – poinformował szeptem Hubert.
– Gotowi?! – krzyknął dyrektor i nie czekał na odpowiedź. – Ruszajcie!
Każda grupa popatrzyła po sobie, a potem nieśmiało zaczęliśmy wchodzić w mrok lasu. Przekroczyłem z przyjaciółmi rzeczoną granicę i poczuliśmy chłód skryty wśród drzew, który musnął nasze policzki. Hubert trzymał latarnię, a Kaja, idąc w środku, przyglądała się rysunkowi kwiatu paproci.
Poruszaliśmy się między drzewami, ale nadal słyszeliśmy muzykę i recytujące dziewczyny, które stale powtarzały zwrotki tamtego wiersza. Zaczynały brzmieć jak leśne nimfy.
– Rozglądajcie się – poradziła Kaja, patrząc pod nogi. – Kwiat paproci ozdobiony jest czerwoną wstążką.
Rozejrzałem się po ciemnym lesie i przełknąłem ślinę. Jedynymi źródłami światła były ogniska na polanie, nasza latarnia oraz migoczące punkciki latarni innych drużyn, które coraz bardziej się od nas oddalały. Księżyc w pełni rzucał blady blask na wszystko, co znajdowało się wśród drzew, ale nie było to zbyt pomocne, raczej upiorne. Szukanie paproci o tej porze nie należało do najłatwiejszych zadań.
Każdy nasz krok zostawał nagrodzony szelestem liści lub trzaskiem patyków. Ruch gałęzi przyprawiał o dreszcze, a wiatr zdawał się szeptać w nieznanym języku. Na dodatek piski dziewczyn i wrzaski chłopaków nie pomagały zachować spokoju.
– Czerwony sznur – powiedziałem. Zatrzymaliśmy się jak na komendę. – Zaszliśmy już tak daleko?
– Wiecie, co mi to przypomina? – spytał Hubert.
– Nie kończ – poprosiła Kaja.
– Slenderman – dokończył, a my we dwójkę jęknęliśmy. Od razu w głowie pojawiły mi się wspomnienia naszego wieczoru z tą grą. – I Blair Witch Project – dodał po chwili namysłu, a mnie przypomniał się kolejny wieczór horrorów, jaki sobie zafundowaliśmy.
– Zabiję cię! – syknęła dziewczyna i czułem, jak ścisnęła mnie za ramię. – Musimy się cofnąć.
– Nie znaleźliśmy jeszcze kwiatu. – Rozejrzałem się dookoła, ale niczego nie dostrzegłem.
– Nie martw się, znajdziemy go szybko i wracamy.
Zawróciliśmy i obraliśmy inny kierunek, dalej pilnując świateł z polany. Słychać było strzępy muzyki. Ciemność lasu przytłaczała. Wyostrzała zmysły. Słuch, węch, a także wzrok zdawały się teraz potrzebne jak nigdy dotąd. Słyszałem bicie własnego serca, a także oddechy moich towarzyszy. Kątem oka dostrzegłem ruch po prawej stronie. Drgnąłem.
– Co jest? – spytała cicho Kaja.
– Tam się chyba coś ruszyło.
– Niech to będzie wiewiórka – jęknął błagalnie Hubert.
– Wiecie, dzisiaj wydawało mi się, że już kogoś widziałem przy drzewach.
– Przestań, Krystianie! To nie jest śmieszne! – warknęła Kaja, rozglądając się czujnie. – To nie jest śmieszne.
– Ktoś tu jest?! – podniosłem głos.
Odpowiedziała mi cisza. Nabrałem powietrza i wypuściłem je przez zęby.
– Widzisz? Nikogo tu nie ma. Chodź!
W tym momencie, jakby z samego drzewa, wysunęła się błękitna, świecąca postać. Przemknęła szybko przed nami, pozostawiając za sobą smugę w ciemności. We trójkę odskoczyliśmy i na chwilę nas zamurowało.
– Wracajmy! – Kaja ocknęła się jako pierwsza. – Już!
– Ale, ale to… – szepnąłem zafascynowany. – Coś tu było! Coś jest w lesie! Chodźmy!
Pognałem przed siebie w kierunku przemykającego stworzenia, wybiegając poza granicę światła latarni. Kaja i Hubert zawołali za mną, ale nie słuchałem ich. To coś mogło być dowodem, że mitologiczne stworzenia naprawdę istniały! Chciałem to jeszcze raz zobaczyć! Jeszcze tylko ten jeden raz, aby mieć pewność! Błękitna smuga musiała do kogoś należeć, w końcu nie powstała przecież sama.
– Krystian! Kris!
Słyszałem za sobą wołanie przyjaciół, ale zdawało się, że wzywał mnie jeszcze jeden głos. Dotąd mi nieznany. Cichy jak szept, jak podmuch wiatru.
– Gdzie jesteś? – zapytałem niecierpliwie. – Pokaż się! Nic ci nie zrobię – obiecałem. Teraz las był innym miejscem niż kilka sekund temu. Zdecydowanie jaśniejszym, otulonym dziwnym, błękitnym światłem, jak gdyby mgiełką. Nie za bardzo wiedziałem, co się działo, ale wyglądało to naturalnie, jakbym nie pierwszy raz w życiu widział ten blask. Szedłem dalej, nie zważając na to, że pod wpływem mojego parcia do przodu, pękł czerwony sznurek. Ktoś się roześmiał.
– Halo! Jesteś tu? Pokaż się…
– Kris! – Słyszałem w oddali.
– Tutaj jestem! – odkrzyknąłem. – Chodźcie! Tutaj coś jest!
– …ian…
Kroczyłem dalej, przed moimi oczami znów pojawił się nieznany kształt, a potem błękitna smuga. Zaparło mi dech w piersiach. Uśmiechnąłem się, byłem oczarowany. Poczułem zapach przyjemnej słodyczy.
– Nie zrobię ci krzywdy! Pokaż się! – zawołałem. – Proszę!
Znów coś przebiegło niedaleko mnie i odskoczyłem. Tym razem widziałem świecący, złoty pył. Zawisł w powietrzu na jakiś czas.
Kompletnie urzeczony, nie panując nad swoim ciałem, szedłem dalej. Drzewa jakby pochylały się przede mną i ustępowały z drogi. W powietrzu unosiły się błękitne drobinki, które już widziałem nad rzeką, a moi przyjaciele zidentyfikowali je jako świetliki.
To nie były świetliki.
– To się dzieje naprawdę… – szepnąłem. – To mi się nie śni.
Zatrzymałem się raptownie. Na jednej z grubych gałęzi stała drobna, wysoka, czarna postać, a przez jej ciemną strukturę wiły się jasnoniebieskie pasy, jakby tatuaże. Wyglądały jak zastygłe błyskawice na czarnym niebie. Oczy jarzyły się błękitem. Otworzyłem usta. Istota przypominała człowieka, ale… to nie mógł być człowiek.
– Kim jesteś?
Nie byłem pewien, czy jakiś dźwięk wydostał się z moich ust. Jakby utknął w pustce.
Humanoidalne stworzenie przekręciło głowę. Uniosło dłoń, a błękitne znaki zapulsowały światłem. Skinęło na mnie i wskazało ścieżkę między dwoma starymi drzewami.
– Mam tam iść? Czy tam coś jest?
Postać nie odpowiedziała, ale czmychnęła na kolejne drzewo, a jasnoniebieska smuga zawisła przez chwilę w powietrzu. Już wiedziałem, co ją tworzyło!
Przyjrzałem się konarom, które wiły się nienaturalnie ku niebu. Wyglądały jak kolumny, które coś podtrzymywały, a ich czubki ginęły w ciemności. Przywodziły na myśl wrota. Nie miałem czasu, aby się nad tym zastanawiać, bo coś błysnęło u dołu, wśród korzeni. Spuściłem wzrok i jęknąłem z zachwytu.
– Nie wierzę – szepnąłem.
Na ziemi, wśród mchu między drzewami, zaledwie kilkanaście kroków ode mnie widniał złoty kwiat. W takiej sytuacji mogłem pomyśleć tylko o legendarnej paproci. Ruszyłem w jej kierunku, czując silne uderzenia serca. Nie poznawałem samego siebie. Marzyłem o świecie innym, niż widziany na co dzień, ale nie sądziłem, że po prostu się w nim zanurzę. Zupełnie jakby mój umysł i ciało jedynie na to czekały.
Postradałem zmysły? Jak inni zachowaliby się na moim miejscu? Zew przygody mnie wołał. Pragnąłem tego, odkąd pamiętałem! Znaleźć duszki, strzygi, kwiat paproci! To wszystko było dla mnie takie ważne… Dowód na to, że nigdy się nie myliłem. Dowód na to, że ci, którzy się ze mnie śmiali, nie mieli racji.
Czy może śniłem? Jeżeli tak, to nie chciałem się budzić…
Złoty kwiat wabił nie tylko niecodziennym, złotawym i srebrnym kolorem, ale i silnym zapachem, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Zbliżałem się z każdym krokiem. Słyszałem szepty. Poświata zamigotała. Usłyszałem cichy trzask. Zatrzymałem się między drzewami. Przyklęknąłem. Uniosłem rękę…
– Nie! – Usłyszałem w ostatniej chwili, nim dotknąłem kwiatu.
Zdążyłem jeszcze odwrócić głowę, aby zobaczyć, jak czarna istota, pokryta błękitnymi, pulsującymi liniami i zawijasami, stoi za mną, wyciągając ku mnie dłoń. Jednak gdy tylko krzyk ucichł, wszystko zamarło, mignęło, a potem po prostu znikło.
Oddychałem ciężko, stanąłem na równe nogi. Dalej byłem w ciemnym lesie, ale już bez drobinek, smug ani mistycznych świateł. Przede mną nadal wznosiły się dwa stare drzewa. Usłyszałem nieznany mi wrzask, a potem zdałem sobie sprawę z mojej sytuacji. Nie wiedziałem, w której części lasu się znajdowałem. Rzeczywistość zaczęła do mnie wracać.
– Hubert? Kaja! – zawołałem. Nikt nie odpowiedział.
Kolejne ludzkie krzyki z lasu i szybkie kroki. Rozejrzałem się. Nie miałem pojęcia, w którą stronę się skierować. Świat zawirował. Głowa zaczęła mnie boleć tak nagle, że zakląłem pod nosem, co mi się rzadko zdarzało. Nie potrafiłem rozróżnić jawy od tego dziwnego, błękitnego snu.
Oczy zaszły mi mgłą, co wcale nie pomagało. Uniosłem wzrok, gdy tylko usłyszałem głośny trzask i warknięcie. Pomiędzy drzewami skradało się coś wielkiego. Coś, czego ogromny kontur widziałem nawet teraz. Sapnęło, wydając z siebie cichy skowyt.
Poczułem, jak moje ciało zaczęło reagować, nim umysł rozpoznał zagrożenie. Wycofywałem się powoli, licząc na to, że stworzenie mnie nie zauważyło. W oddali mignęły zielone ślepia jak dwie jaśniejące gwiazdy. Wpatrywały się we mnie. Cokolwiek tam się znajdowało, widziało mnie.
Najpierw rozpoznałem pysk, a w nim rząd zębów i długie kły. Z mokrego języka kapała ślina. To był wilk. Tylko o wiele większy niż jego zwykły przedstawiciel. Nie byłem ekspertem w kwestii tych stworzeń, ale nie słyszałem o tym, aby miały swoje watahy niedaleko Krakowa. Gdybym już musiał je gdzieś umiejscowić na mapie Polski, wskazałbym góry, ale i tak z dozą powątpiewania.
A oto kilkanaście metrów dalej, wśród drzew, stało gigantyczne stworzenie, pokryte srebrną sierścią, wielkością dorównujące koniowi. Dookoła jego szyi wił się łańcuch, który dyndał, chrzęszcząc, między jego przednimi łapami. Im bliżej podchodził, tym głośniej warczał. Usłyszałem szybkie kroki i po chwili coś mnie pociągnęło do tyłu. Wydałem dziwny, nieartykułowany jęk.
– Zwariowałeś?! – Usłyszałem, gdy ktoś mnie porywał głębiej w las. Poczułem woń mocnych perfum, skóry i piwa. – Spierdalamy stąd!
Znałem ten głos, ale nie potrafiłem go przypisać do żadnej osoby. Jednak poddałem się temu uściskowi, dając się prowadzić. Gdy wśród strachu pojawiło się ziarnko nadziei, ból głowy powrócił, wcześniej zatarty przez moment przerażenia.
– Szybciej! – ponagliła mnie postać, a ja zdałem sobie sprawę, że słyszałem odgłosy ciężkich łap. Nie odważyłem się jednak obejrzeć przez ramię.
Zza chmur wysunął się jasny księżyc, który oświetlił mroczny las i nieco poprawił widoczność. Dzięki temu zidentyfikowałem swojego wybawcę. Tomasz, znajomy mojego brata. Ze wszystkich osób, on był ostatnią, której się spodziewałem w tej chwili. A także ostatnią, wobec której chciałem mieć dług wdzięczności.
Wyrwałem się z jego uścisku, a on na mnie spojrzał dość rozdrażniony, ale nie skomentował i biegliśmy dalej. Nim zdążyłem powiedzieć, że to coś się zbliża, gdy zobaczyłem, jak wilk rzuca się na Tomka. Chłopak głośno krzyknął, a ja poczułem okropny zapach zgnilizny, który wydzielała skóra bestii.
Stworzenie potrąciło mnie ciężkim ogonem. Wylądowałem na ziemi, ryjąc brodą w korzeniach i ściółce. Zapiekło.
Tomek ponownie krzyknął z bólu, a ja uniosłem wzrok. Wilk właśnie wgryzał mu się w ramię, wyglądało to tak, jakby chciał je rozerwać. Po kłach zwierzęcia i skórze Tomka popłynęła ciemnoczerwona krew, odbijając srebrną łunę księżyca. Przyglądałem się temu makabrycznemu obrazkowi przez kilka chwil, aż w końcu wstałem i nie wiedząc na co liczę, rzuciłem się na bestię. Odepchnęła mnie silną łapą w wyjątkowo inteligentny sposób. Szmaragdowe oczy wilka zamigotały, gdy puścił ramię Tomka. Z pyska wciąż kapała szkarłatna posoka, a ugryziony chłopak wił się na ziemi, trzymając za krwawiącą ranę.
Spojrzenie stwora o zielonych ślepiach zapowiadało, że będę następny.
Wtem rozbłysło błękitne światło i zwierz skulił się jakby rażony piorunem. Zaskomlał z bólu, potrząsając łbem. Obrócił się i pognał w las, zostawiając za sobą ohydny smród. Natychmiast rzuciłem się na pomoc Tomkowi, który wyglądał, jakby zaraz miał stracić przytomność. Próbował coś powiedzieć, ale się krztusił. Rana wyglądała okropnie. Rozszarpana skórzana kurtka była cała we krwi.
– Tomek – mówiłem drżącym głosem. – Słyszysz mnie? Nie umieraj! Masz nie umierać! Zaraz cię stąd wyciągnę.
Pomogłem mu wstać, podpierając ramieniem. Był cięższy, niż sądziłem. Przyległ do mnie, słyszałem jego spazmatyczne oddechy.
– Powoli! – ciągnąłem. – Powoli. Zaraz wrócimy na polanę… Tam się tobą zajmą. Opatrzą cię. Spokojnie.
Kompletnie straciłem orientację w terenie, nie miałem pojęcia, gdzie się znajdowaliśmy. Wahałem się, aż w końcu zdecydowałem się ruszyć w przeciwną stronę niż ta, w którą uciekł wilk.
– Psia mać – warknął pod nosem Tomek. – Ugryzło mnie… to cholerstwo…
– Nie da się ukryć.
– Jak? Gdzie jest?
– Nie wiem – odpowiedziałem szczerze. – Uciekł. Musisz być niesmaczny.
Dźwięk, który wydał Tomek, brzmiał jak parsknięcie zmieszane z jękiem bólu. Gdy już sądziłem, że sytuacja się uspokoiła, gwałtownie złapał się za ramię. Jego oczy dosłownie na chwilę stały się srebrne, ale to musiał być efekt odbijającego się światła księżyca.
– Tomek… spokojnie…
Nie zdołałem go utrzymać. Upadł na kolana. Krzyknął głośno, jakby coś ponownie rozdzierało jego ciało, a potem źrenice uniosły się do góry, pokazując jedynie białka oczu, po czym powieki opadły i chłopak się przewrócił.
Gdy minął pierwszy szok, natychmiast ukucnąłem i poczułem niesamowite ciepło. Przyłożyłem dłoń do czoła Tomka i stwierdziłem, że nagle dostał nienaturalnie wysokiej gorączki. Nie chciałem prowokować losu, więc nie zapytałem na głos: Czy jeszcze coś ma się wydarzyć tej nocy?
Usłyszałem szybkie kroki. Oddychałem naprawdę ciężko. Z zimna bolały mnie palce i gardło. Zamrugałem oczami. Ile czasu byłem już w lesie?
Kątem oka dostrzegłem błysk wśród ciemności.
Światło?
– Kris!
Drgnąłem jak oparzony, gdy usłyszałem głosy z oddali. Stanąłem na równych nogach, rozejrzałem się, po czym głośno krzyknąłem:
– Tu jestem!
Chciałem się stąd jak najszybciej wynieść. Strach i panika zastąpiły podekscytowanie. Las już nie był magiczny. Był straszny.
Oślepiające światło latarek sprawiło, że zmrużyłem oczy. Potem poczułem, jak ktoś się na mnie rzuca i przytula.
– Kris! O Boże, tak się martwiłam!
Kaja…
– Gdzieś ty był?! – ryknął mi do ucha Hubert.
– Ja… zgubiłem się… – odpowiedziałem.
– Dobry Boże! – Usłyszałem naszego dyrektora. – Co mu się stało? – Ukucnął przy Tomku, a moja przyjaciółka pisnęła. Dopiero teraz zobaczyła nieprzytomnego, zakrwawionego chłopaka. – Lekarz! Tutaj!
Nie wiedziałem skąd, ale obok nas pojawili się ratownicy w czerwonych strojach z odblaskami. Natychmiast zabrali się za badanie Tomka. Moje nogi zadrżały, gdy wróciłem do wspomnień z ostatnich kilkunastu minut.
– Musimy stąd iść – powiedziałem. – Tu jest wilk. Zaatakował go.
– Kris! – Przede mną pojawił się blady jak ściana Szymon. – Nic ci nie jest? Jak się czujesz? Jaki wilk? Co z Tomkiem?
– Wilk – powtórzyłem, a głowa boleśnie zapulsowała. – Wilk w lesie…
A potem, gdy poczułem nagły chłód, dreszcze i zobaczyłem przed oczami gwiazdki, wiedziałem, że zaraz dołączę do Tomka. Szymon z Hubertem mnie przytrzymali, abym nie upadł na ziemię. Ostatnie, co widziałem, to chowający się za chmurami księżyc.
26 czerwca, środa
– Powinieneś zostać w domu – oznajmiła mama, powtarzając to już po raz kolejny.
– Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym zakażesz mi chodzić do szkoły – odpowiedziałem, gdy już skończyłem jeść płatki.
– Nie zakazuję! Tylko się martwię…
– Nic mi nie jest – zapewniłem, a ona posłała mi niepewne spojrzenie, które przeniosła natychmiast na Szymona. Mój starszy brat, wciąż w piżamie i z rozczochranymi włosami, odpowiedział zaspanym głosem:
– Nic mu nie jest. Kilka strupów i tyle. Bardziej się urządził, gdy wjechał rowerem w szybę.
Przewróciłem oczami. Bardzo nie lubiłem, gdy ktoś wracał do tej historii, zwłaszcza że tata zaczął określać ją jako kazus szyba na cześć dnia, w którym dziesięcioletni Krystian stwierdził, że wjechanie rowerem w szybę będzie efektowne i nic mu się nie stanie. Okazało się, że szkło potrafiło się rozbić, rozsypać, a następnie wbić w niektóre części ciała.
Obyło się bez większych komplikacji, ale do tej pory zostało mi kilka blizn na dłoniach. Od tamtego incydentu uważałem na siebie. Niemniej Szymon miał rację. Wtedy byłem cały we krwi. Tym razem po mojej wycieczce do lasu, w której potknąłem się o korzeń, co zapisywało się jako jedno z najmniej dziwnych wydarzeń, zostało tylko parę zadrapań na rękach, szyi i brodzie.
Jednak wiedziałem, czego obawiała się mama. Szymon zrelacjonował jej wydarzenia z Nocy Świętojańskiej i teraz się obawiała, że wilk będzie czekał na mnie w ogródku, aby dokończyć dzieła. Próbowałem ją uspokoić na wszelkie możliwe sposoby – nie był wcale taki wielki, wcale nie był taki groźny, wcale tak długo nie byłem nieprzytomny (co było prawdą, ocknąłem się jeszcze na polance, zanim zabrano mnie na jeden dzień do szpitala). Niedzielę przespałem, kolejne dwa dni spędziłem z książkami w ogródku, ale teraz już musiałem i chciałem wrócić do szkoły.
– Ten wilk ugryzł człowieka! – powtarzała uparcie.
– I po co jej to powiedziałeś? – warknąłem na Szymona.
Wzruszył ramionami.
– Nie lubię kłamać – odrzekł. Dostrzegając jednak mój wzrok, postanowił wnieść do rozmowy nieco więcej. – Mamo, spokojnie. Jakie są szanse, że wilk czeka na Krystiana w szkole? Poza tym zamykanie się na świat nie jest wskazane, prawda?
Nie wyglądała na przekonaną, ale musiała przyznać, że jej obawy były wyolbrzymione. W końcu się poddała. Naprawdę nie sądziłem, że kiedykolwiek, ktokolwiek będzie powstrzymywał mnie od udania się na lekcje.
Mama poszła do kuchni ukroić nieco więcej chleba. Wykorzystałem ten moment, aby nachylić się do Szymona i trochę go wypytać.
– Jak się czuje… ten, no… Jak mu tam? – Uniosłem brew.
Szymon odpowiedział tym samym gestem.
– Tomasz?
– Właśnie. – Pokiwałem głową. – Jak on się czuje?
– Miał jedynie gorączkę, ale napisał, że nie ma innych gorszych obrażeń. Zaszczepili go tylko przeciw wściekliźnie i sprawdzili, czy nie złapał innego syfu. – Upił łyk herbaty. – Okazało się, że ten wilk nie wgryzł się tak mocno.
– Była krew.
– Możemy nie mówić o krwi, gdy nakładam ketchup na jajecznicę? – poprosił, a ja mlasnąłem z niesmakiem. – Mówię serio. Wiesz, że nie przepadam za tym widokiem. Za to cieszę się, że martwisz się o Tomasza, ale zapewniam, że nic mu nie jest. – Uśmiechnął się do mnie ciepło. – Polubiliście się – stwierdził raczej, niż zapytał, a ja pozwoliłem światu delektować się jednym z moich prychnięć.
– Co on w ogóle robił w lesie? – zapytałem, nie chcąc wchodzić w tematy lubienia się. Lubienie nie szło mi najlepiej, zwłaszcza gdy chodziło o ludzi.
– To już pytanie do niego. – Zerknął na zegar wiszący nad telewizorem. – Fumflu, przypominam, że dostałeś pozwolenie na pójście do szkoły, ale tramwaj nie będzie na ciebie czekał. Sugeruję ci śmigać.
Zgarnąłem jedną kanapkę, po czym poszedłem do przedpokoju. Włożyłem buty, wziąłem plecak i byłem już blisko wyjścia z domu, gdy w holu pojawiła się mama.
– Nie, nie wezmę ze sobą krucyfiksu – oznajmiłem, gdy otwierała usta.
– Zabawne – mruknęła, obejrzawszy się przez ramię. – Szymon, może go odprowadzisz?
We dwójkę spojrzeliśmy na nią spod przymrużonych powiek. Jasne, brat mnie kiedyś odprowadzał do szkoły, ale w podstawówce. Teraz wyglądałoby to co najmniej dziwnie.
– Zgarnie przypał za omdlenie w lesie i bez mojej pomocy – odpowiedział Szymon, uśmiechając się dobrodusznie. – Poza tym jestem umówiony z Tomkiem…
– Tomek? To ten chłopiec, który tu był? – Mama była nie tylko nadopiekuńcza, ale i ciekawska. – Nie podoba mi się, że spędzasz czas w jego towarzystwie.
– Zamieniłaś z nim raptem kilka zdań.
– Wystarczy, aby stwierdzić, że coś jest z nim nie tak. Te tatuaże…
– Taki jego styl, mamo.
– Dobra, ja idę! – wtrąciłem szybko.
Chociaż przy rodzinie bagatelizowałem cały wypad do lasu, nie mogłem dłużej sam siebie okłamywać. Tamtej nocy zdarzyło się coś dziwnego. Nikomu nie powiedziałem o błękitnym świetle. Jedynie o wilku, a on i tak narobił sporo zamieszania. Wyobrażam sobie, co by było, gdybym wspomniał, że widziałem istotę migoczącą błękitnym światłem. Mama wybudowałaby mur wokół domu. Własnoręcznie.
Przygryzłem kciuk, gdy wpatrywałem się przez szybę tramwaju w scenerię Krakowa. Znałem tę trasę na pamięć, więc nie przywiązywałem uwagi do szczegółów, zbyt pochłonięty własnymi myślami.
To wilcze stworzenie w lesie było… duże. Ten fakt nie ulegał wątpliwości. Bałem się go. Emanowało czymś niebezpiecznie inteligentnym, jakby doskonale rozumiało sytuację. Nie byłem specjalistą od wilków, ale wczorajszego wieczoru, gdy mama dała mi spokój, przeszukałem Internet w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji na ich temat. Tak jak się spodziewałem, okazał się zbiorem śmieci i poziom jego danych mnie nie zadowalał.
Potrzebowałem książek.
Z letargu ocknąłem się, gdy już opuściłem tramwaj.
Wilk… Tak?
Zatem wróciłem do szkoły dwa dni przed zakończeniem roku. Czerwcowe słońce nie dawało spokoju, serwując coraz duszniejsze dni i wyglądało na to, że zbierało się na burzę, sądząc po czarnych chmurach na horyzoncie.
Budynek był prawie pusty, niewielu uczniów zdecydowało się przyjść na lekcje. Jak najbardziej mi to odpowiadało. Na korytarzach panowała cisza i spokój.
Z Kają i Hubertem nie rozmawiałem od wydarzeń w lesie, poza krótkimi wiadomościami z pytaniami o samopoczucie. Okazja nadarzyła się już na pierwszej lekcji, gdy nasz nauczyciel chemii stwierdził, że i tak nas niczego nie nauczy na chwilę przed wakacjami, zatem dał nam wolną rękę, a sam skupił się na przyjacielskiej pogawędce z kilkoma uczennicami, które rozwiązywały krzyżówkę.
Moi przyjaciele jak zwykle siedzieli przede mną, obrócili się więc na krzesłach, przyglądając się mi uważnie. Wzrok Huberta padł na podrapany podbródek.
– Jak się czujesz? – spytała Kaja.
– Wszystko w porządku – zapewniłem zgodnie z prawdą. Czułem się wyśmienicie. Odczuwałem również lekkie podekscytowanie.
– Kaja twierdzi, że zwariowałeś – oznajmił Hubert. Ona przewróciła oczami.
– Wcale nie – warknęła na chłopaka.
– Zwariowałem? – zdziwiłem się. Moja ekscytacja nieco osłabła.
– Po prostu nam opowiedz, co się wydarzyło w lesie – poprosiła. – Gdy cię znaleźliśmy, wyglądałeś tak, jakbyś zobaczył ducha. I wilka.
– Bo to prawda.
Kaja i Hubert zamrugali, a potem popatrzyli po sobie.
– Mówimy o części z duchem czy z wilkiem? – Hubert chciał się upewnić.
– Naprawdę widziałem w tym lesie coś dziwnego – mówiłem uparcie. – Sami widzieliście smugę.
– No tak, to prawda – przyznała Kaja, ale się zawahała. – To nam się nie przywidziało, co?
– Nie – odpowiedziałem z mocą. – A jeżeli chodzi o wilka… – urwałem na chwilę. – Był naprawdę spory.
– Kris – zaczęła ostrzegawczym tonem.
– Nienaturalnie duży – podkreśliłem. – I miał zielone oczy. Śmierdział jak… nie wiem, wstawcie cokolwiek, co wam bardzo śmierdzi, ale to był odór.
– Kris – powtórzyła.
– Wydaje mi się, że to mógł być… – Zawahałem się, widząc ich spojrzenia. – Wilkołak.
– Zwariowałeś – syknęła.
– A nie mówiłem, że tak mówiła? – wtrącił Hubert.
– Nie zwariowałem. Widziałem go!
Powiedziałem to nieco za głośno, kilka osób obejrzało się przez ramię. Zatrzymali na mnie ciekawskie spojrzenia o wiele za długo, więc stwierdziłem, że byli już poinformowani, co wydarzyło się w lesie podczas Nocy Świętojańskiej. W końcu w obchodach brała udział część szkoły.
– To mógł być po prostu duży wilk – oznajmiła rozsądnie Kaja, gdy zainteresowanie nami osłabło. Jednak mówiła cicho, prawie szeptem. – Posłuchaj, byłeś w szoku, gdy wychodziłeś z lasu, ale my słyszeliśmy, co mówiły osoby dookoła. Rzeczywiście był tam jakiś wilk, który przestraszył uczestników zabawy, ale nikomu nie zrobił krzywdy, jedynie temu chłopakowi. Słuchaj dalej – dodała, gdy już otwierałem usta, aby jej przerwać. – Mój tata jest policjantem, rozeznał się w sprawie. Do lasów zostali wysłani myśliwi, aby znaleźć wilka, unieszkodliwić go i spróbować odgadnąć, skąd pochodzi. Raczej nieczęsto się zdarza, aby wilk odłączał się od sfory.
– Unieszkodliwić? – wyłapał Hubert, który z reguły pilnował praw wszystkich zwierząt.
– Złapać i wywieźć do jego naturalnego środowiska – wyjaśniła.
– Chcę tam wrócić – oznajmiłem. – Do lasu.
Kaja zamrugała oczami. Spojrzała na Huberta.
– Powiedz mu, że zaraz go uduszę, bo ma gdzieś, co do niego mówię.
– Kris. – Spojrzał na mnie poważnie, uśmiechając się przy tym nerwowo. – Kaja chce ci powiedzieć, że…
– Słyszałem – burknąłem. – Ale tam coś jest i ja się dowiem, co to! Przecież wiecie, że zawsze o tym marzyłem.
Po raz kolejny wymienili się spojrzeniami. Dobrze wiedziałem, co to oznaczało. Zawsze mnie wspierali w wierze w duchy czy wampiry. Przytakiwali, czasem nawet sami zainteresowali się bardziej tematem. Teraz jednak, gdy przyszło co do czego, gdy chciałem urzeczywistnić marzenia, patrzyli na mnie sceptycznie. Żeby nie powiedzieć – jak na dziwaka.
– Kris, w lesie jest niebezpiecznie – przypomniał Hubert. – Ostatnio się zgubiłeś. Już pomijam uzbrojonych myśliwych.
– Nie zgubiłem się. – Pokręciłem głową. – To było coś innego. Ech, nie potrafię tego do końca wyjaśnić, ale tak było. Wszędzie to błękitne światło i… i… i nie wierzycie w to. – Przyglądali mi się w milczeniu.
– Kris, była jakaś smuga, ale na pewno nie błękitne światło czy duszki.
– Widziałem je – syknąłem. – Nie wierzycie mi? Naprawdę to widziałem!
– Dobrze, dobrze. – Hubert uniósł dłonie. – Widziałeś. Ale wiesz, że to jest… prawie niemożliwe.
– Właśnie! Prawie! Dlatego chcę iść jeszcze raz do lasu i to zobaczyć.
– Boże, Kris, ale ty jesteś uparty – zdenerwowała się Kaja. Rzadko kiedy się złościła, ale gdy już to robiła, marszczyła nos, co powodowało rozczulenie w sercu osoby, z którą rozmawiała. Niestety ten chwyt przestał już na mnie działać. – Powiem twojej mamie, że się wybierasz do lasu.
– Świetnie. Zamknie mnie w piwnicy, abym już nigdy nie wyszedł na dwór. Proszę was. – Złożyłem ręce jak do modlitwy. – Wiecie przecież, ile to dla mnie znaczy. Chcę jeszcze raz sprawdzić, co się dzieje w tym lesie. Musi być jakieś wyjaśnienie.
– Kris…
– Proszę.
– Dobra – zgodziła się Kaja. – Ale idziemy z tobą.
– Idziemy? – zdziwił się Hubert. – Wiesz, że jeżeli ma rację i to nie był przerośnięty wilk, to mówimy o wilkołaku? I czemu tak szybko to zaakceptowaliśmy?
– Mam dar przekonywania – przypomniałem. – Nakłoniłem was kiedyś do czatowania pod kościołem, aby…
– Zobaczyć duchy. – Kaja drgnęła na samo wspomnienie. – Zimą. Pamiętamy, Kris i nigdy nie wybaczymy. Ale jeżeli chodzi o las – zwróciła się do swojego chłopaka – przecież nie możemy go puścić samego, prawda? Tym razem przygotujemy się lepiej. Stawiam warunek. – Uniosła palec. – Idziemy tam tylko raz. Jeden. Jedyny. Raz.
– Zgoda. – Pokiwałem głową. – Przygotuję się do wyprawy. Ahoj, przygodo!
– Wyluzuj, Kris – mruknął Hubert. – Musisz jeszcze znaleźć sposób, aby twoja mama nie przywiązała cię do kaloryfera, kiedy jej powiesz, że idziesz do lasu.
– Coś wymyślę. – Machnąłem ręką.
Na następne dwie lekcje dostałem samorządową przepustkę, aby wypełnić moje obowiązki. Jako łącznik z biblioteką musiałem pomóc szkolnej bibliotekarce w odpowiednim ustawieniu książek – uszeregowaniu ich, a potem, jak zwykle, sprawdzić karty wypożyczeń i ścigać tych, którzy zapomnieli o oddaniu wypożyczonych egzemplarzy, najlepiej jeszcze przed rozpoczęciem wakacji.
Siedząc w tym królestwie ciszy, delektowałem się każdą sekundą i cieszyłem się, że od dwóch lat mogłem być jego częścią. Wiernym podwładnym, który dbał o oświatę. Przeczytałem wiele książek, kochałem to robić. Potrafiły mnie uspokoić, a dodatkowo powiększały moje ego i status osoby lepszej od innych. Reszta prymitywów bała się tego miejsca, bała się zatopić w tym świecie, gdyż ich przerażał. Mieli za mało wrażliwości oraz wyobraźni, aby zrozumieć, jak bardzo te skarby były cenne.
Dlatego lśniłem w blasku tej wiedzy i niechętnie wpuszczałem obcych do mego królestwa, ale z drugiej strony radowało mnie, gdy ktoś wypożyczał coś więcej niż obowiązkową lekturę szkolną. Swoją drogą przeczytałem już wszystkie w pierwszej klasie. Wolałem mieć to z głowy.
Dzisiejszy czas w bibliotece wykorzystałem na poszukiwania lepszych książek: o wilkach i wilkołakach. Okazało się, że dział legend był odrobinę ubogi. Jednak znalazłem dwa woluminy, które natychmiast wpisałem do mojej, już i tak mocno zapisanej, karty wypożyczeń. Spakowałem tomy do plecaka, gotów zabrać się za nie w domu, po czym wróciłem do obowiązków. Ścierałem kurz z regałów (w bibliotekach było go zawsze dwa razy więcej i gromadził się dwa razy szybciej), manewrowałem wózkiem między półkami, rozkładając woluminy, pomogłem dwóm osobom wybrać odpowiednie lektury na lato, co mnie nawet ucieszyło.
– Dziękuję, Krystianie – powiedziała pani Wrzos, szkolna bibliotekarka, gdy już ustawiłem stos książek na właściwych półkach. – To tyle, mój drogi chłopcze.
Zawsze się tak do mnie zwracała.