Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy miłość wystarczy, aby powstrzymać mroczną przepowiednię?
Od kilkunastu lat Wilcza Dolina przygotowuje się na powrót wilkarów.
Venda, zmęczona ciężarem odpowiedzialności i nieustannym strachem, czuje, jak siły powoli ją opuszczają. Jej ukochany DaWern wiedzie podwójne życie, a ona wciąż nie wie, po czyjej stronie stanie, gdy nadejdzie decydujący moment.
Dziecko krwi Elleniale dorosło i jest gotowe poznać Pana Lasu. Alasa coraz bardziej interesuje się zamkniętym w sobie i tajemniczym Irkem. Dawno temu przepowiedziała, że kiedyś pomoże mężczyźnie odnaleźć spokój, a potem wrócą wilkarzy. Z każdym dniem, kiedy ich uczucie rozkwita, przeznaczenie Wilczej Doliny zaczyna się wypełniać.
Czas oczekiwania dobiega końca, nadchodzi moment, który zmieni wszystko!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 522
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tę książkę dedykuję mojej rodzinie, przyjaciołom i czytelnikom. Otulaliście mnie ciepłem Waszych ramion, słów i serc, gdy bardzo tego potrzebowałam. Bez Was nigdy nie udałoby mi się skończyć tej opowieści. Bez Was nie miałabym siły, by rozpocząć kolejne. Będziecie po wsze czasy częścią mnie i Wilczej Doliny.
Dziękuję.
M.
Venda – opiekunka, zielarka, żerczyni
DaWern – ostatni z wielkiej rasy wilkarów
Atra – zielonooka, lubiła czasem poleżeć na cmentarzu
Toru – syn Atry i demonów z Cmentarza Wyklętych
Dara – córka Atry i DaWerna
Krasta – matka Atry
Wastir – młynarz
Otro – starszy, zmarły syn młynarza
Sadko – młodszy syn młynarza, przyjaciel Irkego
Mirva – córka Zdamira, obecnie żona Sadka
Nawko – starszy syn Mirvy i Sadka, jeden z czwórki wiejskich łobuzów
Preszko – młodszy syn Mirvy i Sadka
Sosenka – kilkuletnia córka Mirvy i Sadka
Jada – śliczna młynarka, przyjaciółka Vendy
Lendav – chmurnik, mąż Jady
Olana – chmurniczka, córka Jady i Lendava
Luda – najmłodsza młynarka, ukochana Irkego, zmarła tragicznie
Maron – wdowiec po młynarce Anice, obecnie mąż Nasty
Nasta – wdowa po Olestku, obecnie żona Marona
Żbik – urodził się z bliznami, syn Nasty i zmarłego Olestka
Rystek – syn Nasty i Marona
Tinne – wielki jak tur, mieszka naprzeciwko gospody
Peromira – jego żona, gadatliwa i pełna ciepła
Misławka – starsza z ich córek
Estek – młodszy syn bartnika, mąż Misławki
Heliczka – młodsza córka Tinnego
Orka – kiedyś zasmarkany łobuz, dziś mąż Heliczki, odźwierny Młynnej Bramy
Opawit – ojciec Tinnego, zdarzało mu się wspomnieć o leszym
Larse – łagodny człowiek, przyjaciel Tinnego, ma dwie córki
Liwka – starsza córka Larsego
Hilana – młodsza córka Larsego
Marozowa – babka odbierająca porody, bardzo stara, zmarła
Wiljo – matka Alasy, najlepsza gospodyni w dolinie
Alasa (Płomyk) – wieszczka, obecnie uczennica Vendy
Kostjan – rudowłosy ojciec Alasy, najlepszy gospodarz doliny
Zdamir – kowal, zagorzały przeciwnik opiekunki
Stojan – jego wiecznie kaszlący krwią brat, zmarł
Restko – syn Zdamira, obecnie jest kowalem w dolinie
Iva – córka owczarza Grzysława, żona Restka
Morka – starsza córka Restka i Ivy
Neteczka – młodsza córka Restka i Ivy
Heszko – młody kowal, jeden z czterech wiejskich łobuzów
Gostowit – bartnik, ojciec Irkego i Estka, zmarł
Irke – jego starszy syn, pan kłobuka, znany z głupich pomysłów
Milisa – córka myśliwego, żona Jarta, karczmarka
Miroh – młody karczmarz, jeden z czterech wiejskich łobuzów
Grzysław – owczarz, brat Kostjana
Kiromir – jego syn, juhas
Gaborn – młody owczarz, syn Kiromira, jeden z czwórki wiejskich łobuzów
Młodzieniec wymknął się z obejścia, gdy nikt niepatrzył.
Pochłonięta codziennymi pracami rodzina nie zwróciła uwagi na jego odejście. Dali się oszukać pozornie obojętnej minie i pogwizdywanej pod nosemmelodyjce.
Nie mieli pojęcia, ile kosztował go spokojny krok, jakim oddalał się od chaty, i jak mocno zabiło mu serce, gdy spoglądał przez ramię na zajętych pracąbliskich.
Droga od bramy w palisadzie do pierwszych drzew ciągnęła się niczym tortura. Serce młodzieńca waliło jak oszalałe, lecz wewnętrzny głos powtarzał z determinacją: Musisz ichoszukać!
Nareszcie. Zanurzył się w las. Pachniało tu wczesną wiosną, mokrą ściółką i ziemią, dopiero co uwolnioną spodśniegu.
Chłopak obejrzał się, czy nikt go nie widzi, po czym wyjął spomiędzy krzaków ukryty zawczasu worek z najpotrzebniejszymi rzeczami. Zarzucił go na ramię, posłał wsi długie spojrzenie, odetchnął dziarsko i ruszył wdrogę.
Przemknął w ciszy na trakt. Szlak był słabo widoczny, ale młodzieniec wiedział, że to jedyna pewna droga za góry. Nim zapadnie zmrok będzie już daleko od doliny. Przenocuje przy ognisku i przed pełnią dotrze do miasta u stóp GórPółnocy.
Słyszał o nim od zeszłorocznych handlarzy. Wypytał ich dokładnie owszystko.
Już wtedy wiedział, że ucieknie. Nie będzie dłużej znosił upokorzeń, nie pozwoli sobą pomiatać inie zamierza czekaćna pewnąśmierć.
Wszedł na trakt i puścił się biegiem w dół łagodnego zbocza. Miał wrażenie, że coś wbija wzrok w jego plecy, że wieś przyciąga go do siebie, pęta kolana niczympowróz.
Biegł jak oszalały, a worek podskakiwał mu naplecach.
Usłyszał ruch za sobą, obejrzał się zlękniony, ale nikogo nie dostrzegł. Na wszelki wypadek zbiegł z drogi, postanawiając jak najdłużej podążać lasem wzdłużniej.
Naraz coś ścięło go z nóg, chwyciło mocno i pociągnęło wgórę.
Pułapka! Na wielką Mokosz! Pułapkaw lesie przytrakcie!
Zawisł głową w dół, nieporadnie machając rękami. Dyszał ciężko, ale już po chwili starał się opanować oddech i skupić myśli. Tak! Miał przecież nóż! Trzeba tylko wydostać goz…
Nim dosięgnął płóciennego worka, zobaczył bose stopy. Serce ścisnęło mu się zestrachu.
Ogromny mężczyzna przykucnął i jego twarz znalazła się tuż przed oczami młodzieńca. Żółte oczy błysnęły złośliwie. Usta rozciągnęły się w uśmiechu, odsłaniając białe, ostre, nieludzkiekły.
Potwór pchnął chłopaka palcem niczym zabawkę. Parsknął rozbawiony i przekrzywiając głowę, mruknąłchropawo:
– Nowitaj.
Inna
– Restko, nie zginęło ci coaby?
Venda wmaszerowała do kuźni, wpychając przed sobą nieszczęśliwegomłodzieńca.
Chłopak, choć wysoki był niczym ojciec, dał się prowadzić jak baranek, a postawiony przed obliczem kowala, spuścił głowę pokornie i zwiesiłramiona.
– Znowu?! – Restko gniewnie zmarszczył czoło. – Niech cię Perun strzeli, Heszko!
Usta młodzieńca wygięły się w smętną podkówkę, ale nic nieodparł.
– Niech go może lepiej nie strzela. – Uśmiechnęła się za to opiekunka. – Szkoda bybyło.
Ostatnie lata i bardzo trudna zima widocznie ją zmęczyły. Utykała wyraźnie na jedną nogę, a po twarzy znać było ogrom zmartwień, których doświadczyła. Zmarszczki rozgościły się wokół oczu i między brwiami, jedne od śmiechu, inne od smutków i gniewu, a głód na przednówku mocniej wydobył je na wierzch. Włosy wciąż miała długie i ciemne, ale nie nosiła ich już rozpuszczonych, najchętniej splatała grube pasma w jeden warkocz. Tylko oczy opiekunki wciąż były niebieskie, bystre i po dawnemurozsądne.
– Co tym razem? – Restko odłożył płat skóry, którym właśnie zamierzał załatać dziurę w miechu i otrzepał wielkie dłonie ofartuch.
– Złapał się w pułapkę myśliwych przy trakcie – westchnęła Venda. – Heszko – zwróciła się do chłopaka – tyle razy cię prosiłam, żebyś uważał, bo zrobisz sobiekrzywdę!
Młodzieniec pociągnąłnosem.
– A tutaj to niby jestem bezpieczny, tak? – wybąkał.
– Coś ty powiedział?! – Restko zdzielił syna przez głowę. – Nie pyskuj mi tu do opiekunki, smarku, bo jak cięzaraz…
– No, już, już! – przerwała mu kobieta. – Nie gniewam się. Ba! Nawet się cieszę, że dzieciak jest odważny. Takich nam będzie trzeba! Tylko gdyby jeszcze nie próbował sobie tak zawzięcie zaszkodzić na zdrowiu, to bym miała jedno zmartwienie mniej. Heszko, tu są wszyscy, którym na tobie zależy, i ty jesteś potrzebny nam tak jak my tobie. Wiem, że w twoim wieku bunt to prawie obowiązek, ale już o tym rozmawialiśmy. Pokonamy wilkarów, to pojedziesz zwiedzaćświat.
Pochyliła głowę, żeby zajrzeć Heszkowi w oczy, ale ten tak mocno przytulił brodę do piersi, że przydługie, ciemne kłaki przesłoniły mu półtwarzy.
Opiekunka uśmiechnęła się pod nosem, klepnęła dzieciaka w plecy i wymieniła z kowalem porozumiewawczespojrzenia.
– Jak tam twój ojciec, Restko? – spytała z lekką tylko nutką niechęci. – Lepiej?
Mężczyzna pokręciłgłową.
– Bez zmian. Jak ma lepszy dzień, to głównie śpi, ale przy gorszym narzeka bardzo naból.
– To przykro słyszeć – odparła bez cienia żalu i zebrała się do wyjścia. – Zajrzę do niego po południu. Przyniosęleki.
Zadumana Atra lustrowała wzrokiem ziołowy ogródek, który po zimie przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Zielonooka bezwiednie nakręcała na palec jasne pasmo długich za pas, puszczonych wolno loków. Czekało ją dużopracy.
Podniosła wzrok, gdy z lasu wybiegłwilk.
– No proszę – przywitała się chłodno. – Dawno niewidzianygość.
DaWern podbiegł do niej, lecz nim przyjął ludzką postać, drzwi krzywej chatki otwarły się z impetem i na zewnątrz wypadło dwoje młodychludzi.
– Ojcze! – wykrzyknęładziewczyna.
Chłopak wybąkał powitanie z nieśmiałym skinieniem głowy. Był trochę starszyi dużo większy od siostry. Miał włosy jasne jak matka, a dziewczyna ciemne jak ojciec. Chłopak miał wydatną szczękę i szerokie barki, zaś dziewczyna zdawała się przy nim drobna jak ptaszek. Wyglądali jak noc i dzień, czerń i biel, Wyraj i Nawia, ale w obu tryskających młodością twarzach paliły się te same, siarkowo żółte, wilkarskieoczy.
Dziewczyna rzuciła się na kolana, obejmując wilka za szyję. Była najsłodszą istotą, jaką widział w życiu,i trudno mu przychodziło pogodzić się z faktem, że choć urocza, nie była już dzieckiem, tylko panną nawydaniu.
Z tą różnicą, że dzieci wiedźmy nikt nie zamierzał z nikimswatać.
– No, już! – Atra wzięła się pod boki gniewnie. – Dajcie się ojcu odmienić. DaWern, nie tutaj! Nawet się nie waż! Co mówiliśmy o ganianiu na golasa przy dzieciach? Idź do chaty, za drzwiami maszubrania.
Wyciągnęła władczo palec w kierunku progu. Wilk otwarł pysk, jakby się uśmiechnął, a oczy błysnęły mu przekornie i przez chwilę wiedźma była pewna, że z czystej złośliwości odmieni się w człowieka na środkuogródka.
Po krótkim pojedynku na spojrzenia ruszył jednak dochaty.
Wrócił po chwili w ludzkiej postaci, spodniach i lnianejkoszuli.
– Tatku! – Dziewczyna rzuciła się go uściskać. – Tak długo cię niebyło!
– Ale już jestem, Dareńko – wymruczał z uśmiechem. – Byliście dobrzy dlamatki?
– Tak! – zapewnili oboje posłusznie, ale za ich plecami Atra pokręciła głowąznacząco.
DaWern poczochrał czuprynę córki i wyplątał się z jejobjęć.
– Toru, a co uciebie?
Chłopak stał obok, nieco speszony, jak zawsze w obecności wilkara. Patrzył na niego spod czoła czujnym, służalczym wręcz wzrokiem, a zapytany skinął tylko głową i uśmiechnął sięniepewnie.
– Dobrze, ojcze – odparłoszczędnie.
Późno zaczął mówić i nigdy nie nadużywał słów. Przez pierwszy rok po odebraniu go z rąk demonów Atra obawiała się, że chłopiec będzie milczał całe życie, w końcu jednak zaczął nadrabiać straconyczas.
– Dzieci, chciałabym porozmawiać z waszym ojcem – zadecydowała Atra surowo.
Młodzi, choć niezadowoleni, odstąpili od wilkaraposłusznie.
– Idźcie do strumienia po wodę – poleciła wiedźma. – Tylkouważajcie…
– … na ludzi, wiemy – Dara uśmiechnęła się słodko. – Będziemy się trzymać ścieżki i nie będziemy rozmawiali znieznajomymi.
– Dara… – Atra uniosła ostrzegawczobrew.
Dziewczyna pomaszerowała po nosidło, a mijając DaWerna, mrugnęłaporozumiewawczo.
– Mała wiedźma… – Atra pokręciła głową, obserwując, jak dzieciaki znikają między drzewami z nosidłami na barkach. – Po kim ona to ma? Bo chyba nie pomatce.
DaWern wciąż uśmiechał sięrozbawiony.
– Z pewnością nie. Dobrze ich wychowujesz – pochwalił.
Zerknęła na niego, zadzierającgłowę.
– A ty mógłbyś ich trochę częściej odwiedzać, szczególnie Darę. Zanudza mnie codziennie pytaniami o ciebie. Toru też tęskni, ale wiesz, jaki onjest…
Wiedział.
– Trudno uwierzyć, co? – mruknął i spojrzał Atrze w oczy ciepło.
– O, tak – odparła. – Syn krwi czarodziejki i duchów wilkarskich magów niespodziewanie wyrósł na łagodnego olbrzyma. Ale to wciąż mieszaniec. Oboje są mieszańcami.
Pokiwałgłową.
– A o czym chciałaś ze mną porozmawiać? – zapytał, siadając na wysokim proguchaty.
Atra przysiadłaobok.
– Chyba właśnie o tym. Toru zmienił się dzisiaj wwilka.
Mężczyzna gwałtownie odwrócił się w jejstronę.
Czekała, aż coś powie, ale on patrzył tylko na niąw osłupieniu. Niemalże słyszała, jak huragan myśli przetacza mu się przezgłowę.
– DaWern, co to oznacza? – spytała z lękiem. – To dobrze, czyźle?
Pokręcił powoligłową.
– Nie wiem – przyznał szczerze. – Wilkarskie szczenięta rodzą się z umiejętnością przemiany w dowolnej chwili, tak jak Dara. Na początku są nieco chaotyczne, ale szybko uczą się przyjmować postać, w jakiej najbezpieczniej im przebywać w danym momencie. Nie wiem, dlaczego Toru rozwija się inaczej. Może przez to, kim jest, albo co spotkało go zaraz pourodzeniu?
– Zmienił się przez sen. – Atra posmętniała. – Więc nieświadomie. Widziałam go rano na posłaniu, ale niedługo potem, gdy się zbudził, wstał już jako człowiek. Nic mu nie mówiłam, bo sama nie wiem, czy powinnam się cieszyć, czy bać, ale chyba i tak się domyśla, bo przecież ubrania mu siępogmatwały.
DaWern zapatrzył się przed siebie wzadumie.
– Zastanawiało nas, że się nie zmienia, a kiedy to się wreszcie stało… – Zacisnął usta. – Nie wiem, czy to dobrze, nie wiem, czemuteraz.
Atra pokręciła głową, przetarła twarzdłońmi.
Przez chwilę siedzieli w ciszy, pogrążeni we własnychrozważaniach.
– Gdy zacznie się przeobrażać świadomie – przerwał zadumę DaWern – będę musiał go przyprowadzić do PanaLasu.
Atra spojrzała na mężczyznębłagalnie.
– Muszę – powtórzył, zaciskając usta. – Nie mówię, żechcę.
Wiedźma oparła łokcie na kolanach i ukryła twarz wdłoniach.
– Ale przecież Dara… – zaczęła.
– Dara go nie obchodzi. Wie o niej, ale Toru to dla niego coś zupełnie innego. Wiesz przecież. Wybraniec.
Westchnęłaciężko.
– Nasze piękne dzieci… – jęknęła. – Musimy je jakoś przygotować. Są tacy dziecinni. Gdyby żyli we wsi, już szykowalibyśmy im kogoś do swadźby, a tu żyją jak szczenięta! Przecież Toru nawet nie wie o przepowiedni! Jasne, wiedzą, że mają w sobie krew ludzką i wilkarską, ale znają tylko nas i opiekunkę, wmówiliśmy im, że ludzie w wiosce to potwory, które zechcą ich skrzywdzić!
Przez twarz wilkookiego przemknął ponurycień.
– Bo tak właśnie by było. – DaWern stłumił wywołany wspomnieniem gniew. – Wiesz dobrze, co się działo, ile czasu Venda tłumaczyła tym tumanom… Gdyby wiedzieli, że Toru może kiedyś wezwać wilkarów, po prostu by gozabili.
Nagle coś innego zwróciło jego uwagę. Poruszył niespokojnienozdrzami.
Dzieci wyszły z lasu z nosidłami na barkach. Przed nimi, niczym pan i władca, maszerował stary kocur bezoka.
DaWern skrzywił się na jegowidok.
– Czy to nie powinno już dawno zdechnąć? – warknąłniechętnie.
– Dziwne, prawda? – Atra ściszyła głos, jakby chciała zataić rozmowę przed kocurem. – Odkąd pamiętam, jest taki stary ipotargany.
– A może już dawno zdechł i wrócił? – DaWern wpił w znienawidzone kocisko morderczy wzrok. – Wygląda jak coś, co należałobydobić.
Skarciła gospojrzeniem.
– Nawet o tym nie myśl. To po prostu kot wiedźmy, jeden Weles wie, co ona z tym zwierzęciem wyprawiała i jakim czarom gopoddawała.
– Myślisz, że to nie jest kot? – DaWern łypnął na nią podejrzliwie. – Że kogoś zaklęła alboco?
Wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że nie mapojęcia.
– Wiem tylko, że rozmawiała z nim i że go rozumiała, a ja tego nie potrafię. – Zawahała się i dodała: – W zimie przyniósł mi zająca do chaty… Taki to kot. Jak dla mnie może tu mieszkać, ilezechce.
Opowieści mówiły, że w czasach wilkarów wieś otoczona była palisadą, która po buncie ludzi została rozebrana na rozkaz wilczych władców. W miejsce tego zabezpieczenia wbito z rzadka słupy i noc w noc zapalano na nich pochodnie, by krąg światła odstraszał potwory, dając ludziom choć nikłe poczuciebezpieczeństwa.
Niedługo po tym, jak wieszczba Alasy zapowiedziała nieuchronne spełnienie przepowiedni o powrocie wilkarów, wieś postanowiła odbudować palisadę, licząc na to, że trud poświęcony zadaniu zwróci się z nawiązką, gdy nadejdzieczas.
Istniejące już chaty otoczono wysokim płotemz zaostrzonych bali, przez co osada nabrała nieregularnego kształtu. Młyn i obejście opiekunki znalazły się poza zabudowaniami obronnymi, tak jak i wcześniej nie obejmował ich krąg pochodni. W najeżonym drewnianymi zębami obwodzie umiejscowiono bramę od strony traktu, by wygodnie zwozić płody rolne z pól, oraz mniejszą furtę od strony młyna.
To właśnie w tę stronę skierowała się opiekunka po wizycie wkuźni.
Utykająca na jedną nogę zielarka szła przez osadę w pogodny, wiosenny dzień, rozglądając się na boki, pozdrawiając ludzi i czując coś na kształt satysfakcji, że społeczność, którą się opiekuje, jest bezpieczna i ma siędobrze.
W ostatnich latach ludzie zza gór przybywali do doliny kilkukrotnie, przynosząc nowinki i opowieści, a także mieszając swoją krew z krwią tutejszych kobiet. Owszem, wieś atakowały również potwory, niektóre trudne i zostawiające ślady na ciele i duchu opiekunki, ale jednocześnie bogowie obdarzyli dolinę nadspodziewaną obfitością dzieci, jakby wiedzieli, że wkrótce potrzeba będzie wielu młodych, silnych ludzi do obrony. Tak przynajmniej patrzyła na to Venda i robiła, co mogła, by nie stracić ani jednej osoby ponad te nie do uratowania. Tegoroczna zima była długa i trudna, a na przednówku wielu przymierało głodem, chorując i przysparzając zielarce kilku siwych włosów. Venda wierzyła w bogów, wieś modliła się i składała ofiary z prośbą o rychłą wiosnę, a dary te kosztowały ludzi wiele wyrzeczeń. Bogowie zwlekali z pomocą, w końcu jednak ciepło wkroczyło do Wilczej Doliny, a w mieszkańców wstąpiły nowe siły i nadzieje. Wykiełkowały pierwsze rośliny, na których można było ugotować polewkę, brzozy puściły oskołę, a jezioro mogło dawać więcej tak upragnionego mięsa zryb.
Z wiosną wszystko wydawało sięlepsze.
– Witajcie, opiekunko!
– Witaj, Maronie! – Venda odwzajemniła pozdrowienie z uśmiechem. – Jak tam chłopcy? Lepiej?
Mężczyzna skinął głową, nie zatrzymując się, bo zawieszone na ramionach nosidło z wypełnionymi wodą wiadrami ciążyło mudokuczliwie.
– Już dobrze, zupełnie przestali kaszleć. Dziękuję!
Odszedł ku swojejchałupie.
Niedługo po śmierci Aniki odnalazł pocieszenie w ramionach Nasty, wdowy po zabitym przez wilkołaka Olestku. Zdawało się, że przeżyte cierpienie i strata zbliżyły ich do siebie i, jak to często bywa, zaowocowały zupełnie nowym uczuciem. Syn Nasty, urodzony z bliznami na ciele Żbik, ojca nie pamiętał, więc szybko przywykł do ojczyma, a wkrótce doczekał się również i brata. Obydwaj byli już niemalże dorośli, i starszego rodzice chętnie wyswataliby z którąś z panien, jednak trudność leżała nie w samym wyglądzie chłopaka, bo blizny dodawały mu nawet charakteru, ale w skrytej naturze, która sprawiała, że choć na postrzyżynach nadano mu dorosłe imię, wszyscy i tak mówili do niego po staremu, Żbik.
Maron traktował pasierba jak rodzonego syna i razem z Nastą chciał mu dobrać dziewczynę, która wydobędzie z niego, co najlepsze. W ogóle dawny młynarz przy nowej kobiecie stał się świetnym ojcem i mężem, co przy dłuższym głowieniu się nad tematem doprowadziło Vendę do niezbyt chlubnych przemyśleń odnośnie śmierci jego pierwszejżony.
Napawając się wesołym gwarem wiejskiego przedpołudnia, opiekunka dotarła do furtki, wyszła na prowadzącą ku młynowi dróżkę, a z niej skręciła w ścieżkę, wijącą się w górę zbocza, kuchacie.
Gdy tylko znalazła się pod lasem, spomiędzy porastających jego brzeg krzaków wypadł zadowolony z siebieDaWern.
– O, jesteś! – ucieszyłasię.
– Jestem. – Mężczyzna wyciągnął gałązkę z włosów i otrzepał ubranie, świadczące o tym, że cokolwiek robił, czynił to w ludzkiej postaci. – Odprowadziłaś naszą czarnąowieczkę?
– On nie jest czarną owcą – poprawiła, jak zawsze gdy rozmawiali o Heszku. – Jest… wyjątkowy.
– Z pewnością – prychnął rozbawiony wilkar. – Wyjątkowybaranek.
Venda wywróciłaoczami.
– Jak dziecko? – zmieniłatemat.
– Które?
Posłała mu ciężkiespojrzenie.
– Wyśmienicie – pospieszył bez dalszych pytań. – Żadnych oznakobłędu.
– Todobrze.
– Zaiste, jest dobrze. Dzieciaki są słodkie i niewinne, jakby co najmniej wiedźma chowała je w lesie z dala od ludzi. Ludzie to samozło…
Venda zerknęła podejrzliwie na idącego u jej bokuwielkoluda.
– Powiedział ostatni z wilkarów – rzuciła kąśliwie. – Masz wyjątkowo dobry humor, to podejrzane. Czy powinnam sięmartwić?
– Nie! – roześmiał się krótko. – Po prostu młodzi tak dokazują, ażmiło.
Spochmurniała zmiejsca.
– No tak – mlasnęła kwaśno. – Z pewnością miło jest mieć rodzinę, syna, córkę...
– Ven… – złagodniał, już żałując tego, co powiedział, ale weszła mu wsłowo.
– Nie rozmawiajmy o tym. Nie mam dziecka. Tak było trzeba. Wiem. Weles mi świadkiem, że twój przeklęty bóg kiedyś mi za tozapłaci.
DaWern przestał się uśmiechać. Nauczył się w ciągu lat, że w tej kwestii najlepiej nie drążyćtematu.
W milczeniu dotarli na podwórkozielarki.
– Naprawisz kiedyś tę furtkę? – spytałazrzędliwie.
– Przecież naprawiłem – mruknął wilkar, przyglądając się przez ramię, jak tuż po ich przejściu wiklinowa bramka otwiera się ze skrzypnięciem. – Coś jest chyba nie tak z tym miejscem. Próbowałaś odczyniaćuroki?
– Nad furtką? – Posłała mu zaskoczone spojrzenie, a zrozumiawszy, że żartuje, uśmiechnęła się słabo. – Może będzietrzeba.
Pchnęła drzwi chaty i przekroczyła wysokipróg.
– Twojej uczennicy nie ma? – upewnił się mężczyzna, schylając głowę, by zmieścić się wdrzwiach.
– Nie będzie jej dzisiaj – odparła.
Natychmiast objął ją od tyłuwpół.
– Jak wspaniale się składa… – wymruczał, jedną ręką wędrując kupiersi.
Wywinęła się w jego ramionach, odwracając się twarzą doniego.
Nagle zmarszczyła brwi zniezadowoleniem.
– Co to właściwie za koszula? – warknęła.
DaWern w odpowiedzi pocałował ją w czoło, zsuwając ręce na jejtyłek.
– Ona ci ją uszyła? – mruknęła zła, podczas gdy mężczyzna mocował się z sukienką, próbując dobrać się do pośladków. – Powiedz jej, że nie życzę sobie, żeby szyła dla ciebie ubrania! Sama potrafię o ciebiezadbać.
Zatkał jej usta pocałunkiem. Po chwili odsunął się i ściągnął koszulę przezgłowę.
– Już po problemie! – Uśmiechnął się, rzucając ubranie na oślep w bok. – No nie bądź taka straszliwie gniewna, opiekunko… – mruknął. – Kiedy ostatnio robiliśmy to w białydzień?
Fuknęła cicho, jednocześnie pomagając mu rozsupłać przepasującą jąkrajkę.
– Powiedz jej! – nakazałajeszcze.
– Powiem, powiem… – Pochylił się i pocałował ją wszyję.
Zgodnie z zaklęciem wiążącym Lendava z Jadą do końca jej dni chmurnik mógł mieć ze śmiertelniczką tylko jedno dziecko. Dziewczynkę, która przyszła na świat w noc Dziadów, a której przy zaplecinach dano na imięOlana.
Wyrosła na gibką niczym wierzbowa witka pannę o jasnych, prawie białych włosach, bladej cerze i oczach błękitnych jak letnieniebo.
Głód nie dał się młynarzom tak we znaki jak reszcie wsi, bo ziarna mieli dość, by oszczędnie dzieląc, dotrwać na nim do wiosny, toteż zima mniej odbiła się na młynarskich dzieciakach.
Olana należała do tych pogodnych, szczerych osób, które bardzo łatwo dają się lubić, w głębi serca była jednak nieufna i nieśmiała. Krępowało ją zainteresowanie chłopców. Wiedziała, że matka chętnie wydałaby ją już za mąż i bacznie obserwuje, czy aby córce oczy się do kogoś nieświecą.
Nie świeciły się, a przez matkę Olana po prostu traciła przyjemność beztroskiejzabawy.
Tymczasem we młynie rządziła we wszystkich grach, ganiając w tę i we w tę, że tylko migały w słońcu jej jasne jak promienie warkocze. Zresztą oprócz tego, że była najstarsza i najmądrzejsza, potrafiła też zaimponowaćkuzynom.
– Olka, no wejdź! – jęczał Preszko, młodszy z synówSadko.
Już po śmierci najstarszego syna i żony Wastir, senior rodu, pożenił Sadko z córką kowala, Mirvą, mając po cichu nadzieję, że łagodna dziewczyna wpłynie korzystnie na rozbrykanego młokosa. Układało im się rzeczywiście nadspodziewanie dobrze. Wychowywali dwóch synów i córkę. Chłopcy, Nawko i Preszko, w ciemnym kolorze włosów i jasnych oczach, podobni byli do Mirvy, zaś dziewczynka miała dopiero kilka lat, wciąż jeszcze nosiła ochronne imię, Sosenka, i nieco bardziej przypominała jasnowłosegoSadko.
Choć Olana wyrosła niczym młoda brzózka, a starszy z chłopców, Nawko, przerósł wszystkich w młynie i oboje nadawali się już do ożenku, w głowach wciąż mieli pstro, a zabawy z młodszymi dzieciakami sprawiały im nadal tyle samo radości. Przynajmniej dopóki hasali po młynie, bo idąc do wsi, oboje czuli się w obowiązku zachowywać siędojrzalej.
Było już po Jarych Godach, ale powietrze wciąż pachniało ostro i mroźnie. Choć dolina w większości odtajała spod śniegu, tu i ówdzie wciąż leżały jeszcze łachy zmarzliny, a woda w strumieniu, obok którego uwielbiały ganiać młynarskie dzieci, była lodowato zimna. Mimo to Preszko naciskał na kuzynkę, by popisała się swą najciekawsząsztuczką.
Olana wywróciła oczami, udając, że sięociąga.
– Dorośli mnie znowu skrzyczą – mruknęła, lekko się jednakuśmiechając.
– Tylko jeśli się dowiedzą. – Nawko wyszczerzył się szczwanie, a Sosenka i Preszko ochoczo pokiwaligłowami.
Olana z wahaniem obejrzała się w stronę młyna, ale z miejsca przy strumieniu nie widziała bramy na podwórze, a jedynie ślepą ścianę chaty. Szansa, że ktoś ich zobaczy, była niewielka, a pokusa, żeby dać dzieciakom powód do uwielbienia, spora.
– No, dobra. – Dziewczyna odrzuciła na plecy warkocze, zzuła wiklinowe łapcie i unosząc sukienkę, ostrożnie weszła do zimnegostrumienia.
Chłopcy zachichotali zgodnie, a Sosenka zaklaskała w rączki zuciechy.
Olana uśmiechnęła się dumnie, rozchlapując stopą trochęwody.
Preszko przykucnął i zamoczył dłoń w rwącym strumieniu w zamiarze wytrzymania zimna tak długo, jak to możliwe, ale już po chwili szybko cofnąłrękę.
– Brr! – Wzdrygnął się. – Lodowata! Jak ty torobisz?
Dziewczyna wzruszyła ramionami, kołysząc się swobodnie, jakby zaraz miała zacząćtańczyć.
– Ale co? – spytała z błyskiem w oku. – Przecież woda jest zaledwiechłodna!
Chłopak prychnął i już miał coś odpowiedzieć, kiedy od strony młyna dobiegło ichwołanie:
– Olana!
Cała czwórka spłoszyła się jak zające i z minami winowajców spojrzała ku zabudowaniom młyna. Tam, na rogu szopy i chaty, opierając pięści na biodrach, stała Jada i choć pod słońce nie można było dostrzec wyrazu jej twarzy, ton głosu oraz postawa wróżyły zbliżającą sięburę.
Przyłapana na gorącym uczynku Olana wyskoczyła ze strumienia, błyskawicznie wsuwając mokre stopy włapcie.
– Idę! – odkrzyknęła i w te pędy pognała przezłąkę.
Jada czekała na córkę nieruchoma niczym przydrożna figurka. Wciąż była ładna, choć od śmierci matki, odkąd została najważniejszą kobietą w młynie, trochę zbyt często marszczyła czoło i surowo zaciskała usta. W schowanych pod chustką włosach pojawiało się coraz więcej siwych pasemek, ale zaokrąglona figura, świadcząca o panującym w gospodarstwie dobrobycie, była obiektem zazdrości niejednejsąsiadki.
Olana przypominała Jadę z lat młodości, ale w jej oczach i uśmiechu błyskały odziedziczone po ojcu bystrość umysłu i radośćżycia.
Stanęła przed matką lekko zdyszana, z policzkami zarumienionymi nie tyle od biegu, co ze wstydu, i z wyrazem twarzy słodkim niczym plastermiodu.
– Znowu łaziłaś po strumieniu – zbeształa ją Jada przyciszonym głosem. – Tyle razy cięprosiłam…
Westchnęła udręczona i zacisnęła usta w sposób, jaki wywoływał u córki poczucie winy za całe zło tegoświata.
– Tylko na chwilkę – wydusiła Olana ze skruchą, spuszczającwzrok.
– Chwilka wystarczy. – Matka wbiła w dziewczynę karcący wzrok. – Rozniesie się po wsi, że jesteś inna, i będą kłopoty.
Olana słyszała te słowa nazbyt często, milczała więc, nie chcąc dodatkowo denerwowaćmatki.
Ta zaś odetchnęła głęboko, pokręciła głową nad lekkomyślnością córki inakazała:
– Leć po ojca, jest potrzebny wujowi wemłynie.
Olana skinęła ochoczo i pognała niczym burzowy źrebiec Peruna, chcąc szybko zostawić za sobą pełne wyrzutu spojrzeniematki.
Okrążyła zabudowania gospodarstwa i dotarła do wielkiego koła młyńskiego, a potem pobiegła w dół strumienia, przez młodziutki zagajnik, który kończył się niedaleko miejsca, gdzie potok wpadał do jeziora. Między brzegiem wody a polami uprawnymi ciągnął się wąski pas trawy, który nieco dalej rozszerzał się, tworząc łąkę, na której odbywały się coroczne świętowania rusaliów czy kupalnocki. O tej porze roku trawa ledwie odżywała po zimie, ale na skraju jeziora rybacy pracowali już przy wyciągniętych na brzegłodziach.
Olana widziała ich z daleka, lecz ojca znalazła dużo bliżej, tuż za zagajnikiem. Odziany w koszulę, barani serdak i wełniane portki, owinięte krajkami na całej długości łydek, leżał wprost na ziemi, założywszy ręcepod głowę. Z lekkim uśmiechem wpatrywał się w latające ponad nimgołębie.
Ptaki od zawsze mieszkały pod strzechami młynarskiego obejścia, bo też gdzie byłoby im lepiej, niż w miejscu, w którym zawsze znajdzie się kilka rozsypanych ziaren zboża. Lendav opiekował się gołębiami od lat i dbał, by nie brakło imjadła.
Olana podeszła do ojca, ale ten nawet nie drgnął, choć z daleka musiał słyszeć nie tylko jej kroki, ale też zdyszanyoddech.
– Tatku! – odezwała się, widząc, że myślami jest bardzodaleko.
Mężczyzna zamrugał wyrwany z, sądząc po uśmiechu, niezwykle przyjemnychrozmyślań.
– Och, Oleńka! – rozpogodził się jeszcze bardziej. – Ależ się podkradłaś, nic a nic cię niesłyszałem.
– Matuś mnie przysłała. Wuj Sadko cię potrzebuje we młynie – przekazała wiadomość dziewczyna, zadzierając głowę wysoko, by dostrzec gołębie. – Ale im dobrze… – wyrwało jej się. – Chciałabym tak polatać choćraz.
Lendav zmierzył córkę z ukosa, podnosząc się z ziemi. Chmurnicze, szare oczy błysnęły wesoło. Od jesieni powtarzał Jadzie, że Olana powinna wreszcie poznać prawdę o swym pochodzeniu, ale kobieta uważała, że ich córka wciąż ma pstro w głowie i gotowa wygadać się dzieciakom przy pierwszej okazji tylko po to, by się popisać. A tak była bezpieczna. Olanę można było wziąć za wyjątkowo gorącokrwistą dziewczynę, nie przejawiała żadnych innych zdolności, ale chmurnika często świerzbił język, by wreszcie wyznać jej prawdę i zobaczyć, codalej.
Po raz kolejny zdusił w sobie to pragnienie, wstał, otrzepał ubranie i ruszył w kierunku młyna. Olana poszła za nim bezsłowa.
Zagłębili się w młodnik, a ona wciąż milczała, co bezbłędnie oznaczało dla Lendavajedno:
– Coś cię trapi, córko moja jedyna – bardziej stwierdził, niżspytał.
Przez twarz dziewczyny przebiegł szybkigrymas.
– Matuś – bąknęłaponuro.
– Cośnabroiłaś?
– Nie… Oj, weszłam tylko do strumienia. Dzieciaki prosiły, a to przecież nic takiego! No i matuś akurat przyszła i znów mi sięoberwało.
– Córko, twoja matka próbuje cię chronić. Ludzie bywają okrutni, zazdrośni i małostkowi, a ty wyrosłaś na piękną pannicę. Wystarczy, że ktoś będzie chciał ci zaszkodzić, bo, sam nie wiem, spodobasz się nie temu chłopcu, co trzeba, albo za ładnie będziesz wyglądać na kupalnocce,i zaślepiony zazdrością człowiek gotów jest rzucić na ciebie oskarżenia. Matka boi się, że wieś uzna cię za… inną. A wiesz, że inność jest podejrzana. Inność jest groźna. Innośćto…
– Potwory – dokończyła za niego wyliczankę. – Wiem, ale nie macie się co obawiać. Ja się nie interesuję chłopcami, nie lubię ludzi i nie wyglądam ładnie nakupalnockach.
– Zawsze wyglądasz ładnie. Jesteś śliczna, moja jedyna córko! Masz to po mnie. Nie żeby matce coś brakowało, jest piękną kobietą – dodał szybko. – Ale wszyscy mówią, że jesteś podobna domnie.
Nie rozśmieszyłdziewczyny.
– Tatku, a co, jeśli… – zaczęła niepewnie. – Co, jeśli ja naprawdę jesteminna?
Podniosła twarz i chmurnik zobaczył w jej oczach skrywaną długo niepewność i strach. Zrozumiał, że ten temat dręczył ją od jakiegośczasu.
– Każdy z nas jest inny – powiedział spokojnie. – Nie ma w tym nic złego. To tylko wieś przesadza, bo boi się potworów. Być może my, próbując cię chronić, niepotrzebnie wzbudziliśmy w tobie niepokój, ale zupełnie nie o to namchodziło.
Olana potrząsnęła głową, zatrzymując się naścieżce.
– Nie, tatku. Ja… chodzę po strumieniu, gdy innym cierpną palce z zimna – zaczęła, a Lendav skinął spokojnie. – W zimie zakładam płaszcz tylko dlatego, że krzyczycie na mnie, kiedy biegam po podwórzu w sukience, a pewnego dnia… – zawahała się. – Pewnego dnia wyszłam na śnieg boso i w ogóle nie poczułam mrozu! Ja jestem inna! Co, jeśli jestem jakimś potworem i rzucę się na was, gdy będzieciespali?!
Lendav zaniemówił, a potem z trudem powstrzymał śmiech. Przerażone oczy Olany wpatrywały się w niegodesperacko.
– To nie jest śmieszne, tatku! – oburzyłasię.
– Ale ja się nie śmieję! – zapewnił, kładąc dziewczynie dłoń na ramieniu. – Zaufaj mi, córko moja jedyna, nie rzucisz się na nas, gdy będziemy spali. Nie jesteś potworem. Jesteś taka sama jakja.
– Nie, nie jestem! Nie rozumiesz! – Nadęła ustazrozpaczona.
– Nie, to ty nie rozumiesz – Lendav spojrzał jej w oczy łagodnie. – Jesteś taka sama jakja.
Zawahał się przez moment.
Jada odwlekała rozmowę z córką i panicznie bała się tego, że wraz z sekretem Olany wieś mogłaby poznać także sekret Lendava, a wtedy ona, Jada, pewnie straciłaby ichoboje.
Chmurnik zwykle kpił sobie, że gdyby wieś chciała szukać wrogów wśród sąsiadów, znalazłaby groźniejszych niż oni, ale widząc niepokój żony, odstępował od dalszychnacisków.
A teraz widział podobny niepokój w oczachcórki.
– Posłuchaj… – zaczął delikatnie, ale nie dokończył, tylko westchnąłzrezygnowany.
Wiedział, że nim wyjawi córce prawdę, musi przekonać jej matkę, inaczej dostanie mu się niezłabura.
– Jesteś zupełnie normalną, śliczną dziewczyną – postanowił więc powiedzieć. – Nie myśl o tym za dużo, booszalejesz.
Brzydkie dzieci, ku zaskoczeniu dorosłych, często wyrastają na urodziwych młodych ludzi. Czasami to, co w dziecięcych rysach zdawało się niespójne, dojrzałej twarzy nadaje uroku i charakteru, zbyt szerokie usta stają się ponętne i kształtne, a chude kończyny zmieniają się w smukłe nogi i zręcznedłonie.
Alasa… nie była tym typemdziewczyny.
Córka pięknej wiły, jak na złość, urodę odziedziczyła po ojcu i z brzydkiego dziecka wyrosła na niezbyt ładną kobietę. Co prawda z czasem upodobniła się do matki pod względem wąskiej talii i pełnych bioder, i nawet rysy szerokiej twarzy złagodniały i wyszlachetniały, jednak włosy wciąż pozostały krnąbrne niczym wiecheć rudego, skłębionego siana, skóra na przemian raziła bladością w zimie i śmieszyła wiecznym zaczerwienieniem w lecie, a oczy, jedyny wyjątkowy element twarzy, swą wyjątkowością bardziej straszyły niżoczarowywały.
Były to oczy duże, intensywnie niebieskie, otoczone miedzianymi rzęsami, które nie dodawały im uroku, za to w chwilach, gdy tęczówki znikały, a białka stawały się zupełnie czarne, potęgowały wrażeniedziwności.
Alasa wieszczyła wtedy najróżniejsze rzeczy i choć nie zdarzało się to często, i mimo że była córką najbardziej poważanego gospodarza w dolinie, jakoś nie pojawił się nikt, kto ubiegałby się o jej rękę. Rówieśnicy Alasy dawno się pożenili i wychowywali kilkuletnie brzdące, ale wieszczka wciąż byłasama.
Szkoliła się u opiekunki od wielu lat i choć lubiła spędzać czas w chacie zielarki, jednocześnie ceniła sobie te chwile, gdy nikt jej nie pilnował, niczego od niej nie wymagał i nie zerkał z lękiem, czy jej oczy nie stają sięczarne.
Podobnie jak większość dolinian Alasa z radością powitała wiosnę i mimo że nie była już podlotkiem, wraz z powiewem ciepłego wiatru od hal krew zaczęła szybciej krążyć w jej ciele. Tego dnia zabrała więc kubek z kory i ruszyła pooskołę.
Największy brzozowy zagajnik rósł głęboko w lesie, nad strumieniem, w miejscu, gdzie, jak mawiano, mamuny piorą nocami swe koszule. Alasa nie obawiała się tego miejsca, bywała w nim wiele razy sama i z opiekunką, wiedziała więc, że za dnia może tam spotkać tylko jakieś zwierzę lub sąsiada, któremu przyszła ta sama, co jej, ochota na brzozowysok.
Kobieta wędrowała wśród drzew, często przystając po drodze, a to, by zadzierając głowę, przysłuchiwać się popisowym trelom ptaków, a to, by obserwować spacerujące po zmurszałych pniachowady.
Naraz, gdy akurat tkwiła pochylona nad powalonym świerkiem i podążała wzrokiem za mrówkami, usłyszała za sobą niski, wilczy pomruk, który postawił jej włoski nakarku.
Wyprostowała się powoli i sięgając po przypięty u paska nóż, ostrożnie odwróciła się w stronę dźwięku. W tej krótkiej chwili przez głowę przeleciało jej wiele myśli. Samotny wilk. Na wiosnę. W słoneczny dzień. Dlaczego?
Początkowo nic nie dostrzegła. Spodziewała się ujrzeć zwierzę, ale w pobliżu nie widać było niebezpieczeństwa. Zaraz jednak zza grubego pnia sosny wychyliła się ciemna, poczochrana głowa, okraszona wielkimuśmiechem.
– Miroh… – Alasa odetchnęła z wyraźną ulgą, widząc młodegokarczmarza.
Zaraz też z pobliskich krzaków dobiegł ją pełen samozadowolenia śmiech i z chaszczy wytoczyli się postawny Gaborn, syn owczarza, i szczupły, żylasty Heszko odkowala.
Cała trójka chłopaków pękała z dumy, że tak pięknie nabrali przyszłąopiekunkę.
– O wy szczeniaki! – Alasa pogroziła im palcem, siląc się na surowy ton. – Prawie mi serce gardłem wyskoczyło! Ładnie to tak kobiety po lesie straszyć?
– My?! – Miroh przybrał najniewinniejszą z min, wyłaniając się całkowicie zza drzewa. – A gdzież byśmyśmiali!
– Tam ogromny wilk był! – zapewnił Gaborn. – Nie widziałaś, bośmy goprzegonili!
Kobieta spojrzała wymownie w jego pociągłą, nieco trójkątną twarz o wydatnych kościach policzkowych i wąskich, jasnych oczach. Wszyscy trzej byli w tym samym wieku, ale zarost, długie włosy i szerokie barki sprawiały, że owczarz wydawał się starszy od towarzyszy.
– Oj, poczekajcie, opowiem opiekunce, jak sobie żartujecie! – zapowiedziała złowróżbnieAlasa.
– Nie, tylko nie to! – Gaborn, wyższy od Alasy o pół głowy, skulił się w sobie, udając przerażenie. – Wybacz nam, o wielkawieszczko!
Mirohi Heszko z trudem powstrzymali parsknięcie śmiechem. Alasa pokręciła nad nimigłową.
– Gdzie macie Nawka? – zmieniła temat, rozglądając się za czwartym z wioskowychłobuzów.
– We młynie, a gdzie? – wypalił Miroh, biorąc się pod boki. – Idziemy do niego, tylko trochęnaokoło.
– Ej! – Heszko trzepnął go dłonią przez plecy. – Z szacunkiem do wieszczki, ty wyskubanywieprzku!
– Wieprzek nie może być wyskubany, ciołku! – odparował natychmiastMiroh.
Alasa zmieszała się, czując się dziwnie mała iosaczona.
– Dobrze, idę w swoją drogę – oznajmiła, ruszając. – Uważajcie nasiebie.
– Nam nic nie będzie! – Heszko machnął dłonią lekceważąco. – Ale ty uważaj na tego wilka, cośmy goprzegonili!
Odwróciła się, kręcąc głową, i ruszyła w las, a młodzieńcy poszli w stronę wsi, rechocząc i szturchając się wzajemnie. Alasa wiedziała, że aż do młyna będą wspominać jej minę, gdy wzrokiem szukała wilka, i z pewnością opowiedzą całą historię czwartemu z parszywejzgrai.
Szła żwawo, nie zatrzymując się już, by kontemplować piękno stworzenia matki Mokoszy, a w sercu zalęgła jej się nieprzyjemna myśl, że jeśli kiedyś ma zostać opiekunką, to powinna popracować nad umiejętnością zdobywania ludzkiego szacunku. Nieśmiałość i łagodne usposobienie w niczym nie upodabniały jej do twardej, władczejVendy.
Wiedziała, że jest mądra, ale cóż po mądrości, jeśli ludzie nie zechcą słuchać jejrad?
Westchnęła ciężko, marszcząc rude brwi, i w tym momencie Dola, kierująca tego dnia jej krokami, wyprowadziła ją wprost na mężczyznę, którego radzono jejunikać.
Przepowiednia wygłoszona wiele lat wcześniej przez samą Alasę mówiła, że kiedyś przywróci Irkemu spokój. A potem zamarzną SineWody.
Alasa stanęła jak wryta, zaledwie kilka kroków od mężczyzny. Bartnik, odwrócony tyłem, zwijał powoli leziwa, najwyraźniej skończywszy pracę przy wydłubanej wysoko na drzewiebarci.
Kobieta zaniemówiła zaskoczona, ale wiedziała, że jest za późno, żeby odwrócić się i uciec. Postanowiła się przywitać, tyle że nie wiedziała jak. Mężczyzna był za młody, by zwracać się do niego jak do starszyzny, ale też za stary, by mówić z nim jak z rówieśnikiem. Dzieliło ich półpokolenia.
Zawahała się, a moment ten wystarczył, żeby bartnik odwrócił się i zamarł z leziwem w dłoniach. Trwało to jednak tylko chwilę, bo zaraz pomiarkował się i skinął głową napowitanie.
– Witaj – mruknął, nerwowo wzruszając ramionami, jakby koszula gryzła go wkark.
Był szczupły, wręcz wychudzony, a przygarbiona postawa sprawiała, że zdawał się wiecznie chować twarz przed światem. Tak, jak zawsze, i dzisiaj przykrył gęste, ciemne włosy kapeluszem z łyka, o rondzie tak szerokim, że skrywało spojrzenie oczu. Alasa wiedziała, że mają kolor spadziowegomiodu.
– Witaj – bąknęła, siląc się na spokój. – Wybacz, zlękłam się, nie spodziewałam się spotkaćczłowieka.
Pokiwał głową i wrócił do zwijania leziw, gdy naraz rozkaszlał się, kryjąc usta w zagłębieniułokcia.
– Długo tak kaszlesz? – spytała Alasaodruchowo.
Poruszył ramionami i machnął ręką naodczepnego.
– Nie uciekasz? – skrzywił się pod nosem, ignorującpytanie.
– Ja? – zdziwiła się. – Dlaczego?
– Pozwalają ci ze mnąrozmawiać?
Złożył zwinięte skórzane pasy na ziemi i zaczął zbierać drobne narzędzia do sakwy, nie obdarzając kobietyspojrzeniem.
Alasa patrzyła, jak powoli podnosi przedmioty jeden po drugim, i czuła, jakby dzieliła ich ściana, jakby niemożliwym było podejśćbliżej.
Zwalczyła w sobie chęć, by pokonać te kilka kroków i udowodnić sobie, że dotknięcie mężczyzny w ramię jestmożliwe.
– Nikt nam nie zabrania rozmawiać – odparła zamiasttego.
Irke podrapał się w kark i zacisnął sznursakwy.
– Ale wolą, żebyśmy trzymali się od siebie zdaleka.
Zakaszlał, znów kryjąc twarz w zagłębieniu łokcia. Alasa wykorzystała moment, by zmienićtemat.
– Żyją? – Wskazała brodą na drzewo zbarcią.
– To była trudna zima dla wszystkich dzieci Mokoszy – odparł Irke, delikatnie rozluźniając się na samą myśl o pszczołach. – Posprzątam, usunę zimowy osyp, zadbam, żeby było im dobrze. To silne istotki, przetrwają. Trzymają sięrazem.
Alasa wyczuła w ostatnim zdaniu nutkę żalu, a może wręcz jawnywyrzut?
– Lepiej idź, bo jeszcze ktoś cię ze mną zobaczy – poradził mężczyzna cierpko. – Oni myślą, że jeśli porozmawiamy, wokół z miejsca zaroi się odwilkarów.
Parsknął kpiąco, znów nerwowo wzruszając ramionami, jakby coś nieustannie łaskotało go wkark.
Alasa przyglądała mu się z mieszaniną smutku izaciekawienia.
– Przecież my nie wezwiemy wilkarów – odparła cicho. – Żadne z nas nie ma takiejmocy.
Uniósł głowę i pozwolił sobie na krótkie spojrzenie w kobieceoczy.
– Ja to wiem– powiedział z lekkim uśmiechem. – My tylko odmierzamy czas do ich powrotu. A czasu nawet opiekunka niepowstrzyma.
Powiedz mi
– Hej, co się gapisz?! – Ironiczny uśmiech Nawko wyrósł tuż przed oczami Miroha, przesłaniając młodemu karczmarzowiwidok.
– Zamyśliłem się – burknął niewyraźnie, natychmiast odwracającwzrok.
Nawko obejrzał się za siebie, na siedzące pod ścianą młyna dziewczęta. Olana drażniła długim źdźbłem trawy leżącego u jej bosych stóp kota, a Sosenka chichotała ubawiona zaciętością, z jaką zwierzak polował nazabawkę.
Ciepłe, wiosenne słońce igrało w niemal białych warkoczach Olany, a jej cichy śmiech niósł się po podwórzu aż do miejsca, gdzie czwórka młodzieńców współzawodniczyła w rzucaniu nożem do wyrysowanego na drzwiach sąsiekucelu.
– Gdzie się gapisz? Twoja kolej. – Nawko niemalże wepchnął noże w dłońkarczmarza.
Miroh niechętnie odwrócił się w stronęcelu.
– A tobie co do tego, gdzie się gapię? – mruknął zniesmaczony, pochylając głowę i mierzącnożem.
Młynarczyk założył ramiona na piersi, stając w szerokim rozkroku. Przydługa, lekko skręcająca się czupryna opadała mu na oczy niesfornymi kosmykami, spod których zadziornie spoglądały niebieskieoczy.
– Ona jest mi jak siostra – oświadczył.
Miroh prychnął i rzucił nożem, trafiając bliskośrodka.
– A jajestem…
– Łobuz i łajza! – Gaborn wszedł mu w słowo i zarechotał zsatysfakcją.
– Żebyś wiedział! – wypalił Nawko. – Ja wasznam!
– Jakie „was”? Ja nawet słowa nie powiedziałem! – oburzył się stojący z boku kowalHeszko.
– Nas?! A tyś jest inny? – Gaborn przestał się śmiać, a potem łypnął na Olanę i znów na młynarczyka. – Ty, Nawko, a może ona ci siępodoba?
Młynarczyk ofuknął go zwyższością.
– Trafiłeś jak plewy przez sito – burknął. – Owce ci się na łeb rzuciły? Olka jest śliczna i ma miękkie serce, więc ktoś musi zadbać, żeby jej jakiś bezmyślny latawiec nieskrzywdził.
Miroh wypuścił z ręki trzeci nóż, trafiając słabiej, bliżej krawędzi okręgu, i podszedł wyciągnąć ostrza z deski, powstrzymując się od udziału w dyskusji. Gaborn, wielki i głośny, zawsze mieszał się do przepychanek, bezwiednie dając innym możliwość usunięcia się wcień.
Miroh podał owczarzowi noże i odstąpił dwa kroki, by nie dostać zabłąkanymostrzem.
– O jaki szlachetny woj! – Gaborn ustawił się do rzutu, wciąż kpiąc z młynarczyka. – Nie wiedziałem, żeśmy są tacy niebezpieczni dla dziewczęcychserduszek.
– Niebezpieczni głupotą – skwitował butnie Nawko. – Tyś jest czarna owca, Heszko zwiotczały miech, a Miroh pusty dzban popiwie.
– Z tobą do kompanii, niewymłócony snopku! – ubawił się Gaborn, rzucając pierwszymnożem.
Trafił w sam środek i triumfalnie uniósłramiona.
– Sława czarnej owcy! – ryknął, aż Olana i Sosenka spojrzały w ich kierunku. – Olka, widziałaś, jakimzręczny?
Dziewczyna uśmiechnęła się i pokiwała głową, choć tak naprawdę nie patrzyła na ich popisy. Gaborna niespecjalnie to bolało, bo nie próbował zrobić na niej wrażenia, a jedynie podrażnić młynarczyka, co mu się zresztą udało. Nawko chwycił go za uniesione ramię i siłą opuścił je wdół.
– Dość, baranie! – warknął. – Masz jeszcze dwarzuty.
– A co ty mnie tu łapiesz, snopku? – obruszył się Gaborn. – Mam cię cepemomłócić?
– Boś ty cep kiedy w ręce miał, owczy bobku! – odciął się Nawko i zaczepnie pchnął juhasa w pierś. – No, próbujszczęścia!
Gaborn roześmiał się tubalnie, szczerze rozbawiony wojowniczym nastrojem towarzysza, podał trzymane w dłoni noże Heszkowi, a sekundę później rzucił się w stronę młynarza. Nawko uskoczył, ale nie dość szybko. Owczarz chwycił go wpół i powalił na ziemię, rozpoczynając długie zapasy, pełne jęków, powarkiwań i przekleństw z obustron.
Od jakiegoś czasu, Venda siedziała na ławce tuż przy wejściu do chaty młynarzy po drugiej stronie podwórza i obserwowała przepychanki młodzieńców spod czoła. Ciemna, wełniana sukienka, podkreślała bladość cery zielarki i głębokie cienie podoczami.
Jada wynurzyła się z chaty, wycierając dłonie w zapaskę. Wzrokiem przywódczyni stada omiotła podwórze i bawiącą się młodzież, a potem przysiadła ciężko obokprzyjaciółki.
– Rosną jak młode dęby, prawda? – Przesłoniła dłonią oczy, by pod słońce spojrzeć nachłopców.
Rozbawiony Gaborn niemalże siedział na Nawku, który wił się wściekle i nie dawał za wygraną. Wokół nich skakał Heszko i aż go roznosiło od środka, żeby jakoś włączyć się do zapasów. Tylko Miroh niby śmiał się, a jednak zerkał wciąż w kierunku dziewcząt ikota.
– Prawda – Venda rozpogodziła się nieco. – Piękni chłopcy. Lubię na nich patrzeć, mają w sobie tyle swobody a tak małozgorzknienia.
Heszko nie wytrzymał i z wrzaskiem rzucił się na Gaborna, przydusił go ramieniem i odciągnął od młynarczyka. Gaborn ryknął wściekle, a chwilę później miał już na sobie obu przeciwników i teraz to on tarzał się po podwórzu, usiłując zrzucić ich zsiebie.
– To prawda, stare byki, a wciąż pstro im w głowie – burknęła niby to zgryźliwieJada.
Zielarka zasępiła sięniespodziewanie.
– Czy my też takiebyłyśmy?
– Ja na pewno, ale ty, to nie wiem… – wypaliła młynarka i roześmiała się cicho. – Ty byłaś raczej z tych do bólurozsądnych.
Venda skrzywiła sięnieznacznie.
– Dlatego związałam się z ostatnim żyjącym wilkarem… – zakpiła. – Wiesz, niejednemu z tych młodych wydaje się, że są niezwykle rozsądni, a pewnie nawet mądrzejsi od nas, starych, i między swymi uchodzą za uosobienie powagi, tylko my dostrzegamy, ile w nich jest jeszcze niewinności i błogiego braku blizn na duchu.
Jada zgodziła się z nią z uśmiechem. Jako matka wiedziała, że młodzieńczy brak wiedzy, doświadczeń i przekonanie o własnej mądrości potrafią doprowadzać starszych do szaleństwa, jednak w tej chwili pozwoliła Vendzie na chwilę bezkrytycznego uwielbienia młodości i powstrzymała się przedkomentarzem.
Opiekunka dumała nad czymś w milczeniu, aż wreszcie przyznałacicho:
– Brakuje mi dzieci w obejściu. U mnie tylko praca, półmrok, choroby i potwory… Tak przyjemnie byłoby słyszeć codziennie młode głosy w chacie, śmiech i beztroskę zamiast wiszącego nad wszystkim, co robię, widma przepowiedni, koszmaru iśmierci.
Jadzie zrobiło się żal przyjaciółki. Odruchowo poszukała wzrokiem Olany, żeby upewnić się, że jest blisko i nic jej nie zagraża. Dziewczyna droczyła się z kotem, który przewróciwszy się na plecy, skulił uszy po sobie i zamiatając wściekle ogonem, czekał, aż dłoń Olany spróbuje znów dotknąć jegobrzucha.
– Nie wyobrażam sobie nawet, jak musi ci być ciężko. – Jada pogłaskała opiekunkę po ramieniu. – Zachodź do nas za każdym razem, kiedy sobie będziesz chciała popatrzeć nadzieci!
Zaśmiała się krótko.Venda odwróciła się, wymuszając uśmiech, choć w oczach wciąż miała żal i głód, którego nie mogło zaspokoić żadne jadło czynapitek.
– O Rodzie, kasza! – przypomniało się Jadzie i pędem rzuciła się dochaty.
Po chwiliz wnętrza domostwa dobiegły opiekunkę wściekłe narzekania na przypalonyposiłek.
Venda uśmiechnęła się pod nosem, oparła łokcie na kolanach, a brodę złożyła na pięściach i trwała tak chwilę, napawając się ciepłem wiosennego dnia i wypełniającymi młynarskie podwórko odgłosami. Jedna z kur gdakaniem ogłaszała zniesienie jaja, świnie pochrumkiwały, ryjąc ziemię pod płotem, Olana i Sosenka chichotały, rozbawione wściekłością kota, który chyba nie mógł się zdecydować, czy świetnie się bawi, czy ma ochotę pochlastać dziewczęcą dłoń na plasterki. Chłopcy śmiali się i kpili z siebie wzajemnie, zakończywszyzapasy.
W tle skrzypiał młyn, a Jada stukała drewnianą łyżką, usiłując pozbyć się nadmiaru oklejającej jąkaszy.
Venda napawała się spokojem i normalnością takiegożycia.
Naraz w uchylonej bramie podwórza pojawił się DaWern. Wsunął głowę, a potem wszedł, zamykając za sobąodrzwia.
Młodzież zamilkła, a zielarka westchnęła głęboko, wstając.
Kilka dni później rozpętała się nocna burza. Była gwałtowna i straszniejsza niż jej letnie siostry. Grzmiała i huczała, jakby sam Perun próbował zbudzić matkę Mokosz z zimowego snu, chłoszcząc ziemię lodowatym deszczem i szturchającbłyskawicami.
Boskie czułości budziły w ludziach grozę, wzmaganą ciemnością i wyjącym w otworach strzech wiatrem. Ucichły dopiero nad ranem. Odchodząc, długo jeszcze pobrzmiewały z oddali pomrukamigromów.
Niedługo miał nadejść świt i czerń przechodziła w granat, a z mroku wyłaniały się w odcieniach szarości zarysy przemoczonych strzech, poszarpanych wichrem drzew i płotów. Górskie potoki spływały ze zboczy w miejscach, gdzie jeszcze wczoraj nikt by się ich nie spodziewał, kładły odrastającą po zimie trawę, żłobiły bruzdy w rozmiękłej ziemi, przenosiły z miejsca na miejsce odłamki skał. Dwa największe potoki toczyły wzburzone wody ku jezioru, rozbuchane zasilającymi je zewsząd wodami, brunatne wszystkim, co porwały tej nocy w swe oszalałe objęcia. Jeden z nich pienił się i wirował, przenosząc wyrwaną z korzeniami sosnę aż pod młyn, gdzie spiętrzona woda tworzyła nieduży staw, a teraz, wychodząc z koryta, rozlewała się w stronę lasu. Strumień wściekle walnął konarem w wysoką zastawkę, która odcinała dopływ wody na koło młyńskie, chroniąc je przed zniszczeniem przezżywioł.
Coś na kształt srebrzystej strzały błysnęło wśród chmur i z sykiem spadło wprost w wodę, niemalże trafiając w przywleczony konar. Chwilę potem nad powierzchnię wyskoczył chwytający oddech chmurnik o srebrnych włosach. Zakaszlał, przeklął pod nosem i wygramolił się z kipiącej wody na stronę młyna. Stanął przy zastawce na młynówce i podparł się pod boki zafrasowany, podczas gdy po jego żylastym, nagim ciele wciąż prześlizgiwały się drobniutkie, syczącebłyski.
Potężne drzewo stanęło w poprzek rozlewiska, korzeniami zapierając się o zastawkę. Chmurnik uklęknął, chwycił za najbliższą odnogę i odepchnął drzewo ku środkowi rozlewiska tak lekko, jakby to była spróchniała gałązka. Główny nurt strumienia pochwycił sosnę i zabrał ją ze sobą, choć opierała się, co rusz hacząc o dno ikamienie.
Tymczasem Lendav odszedł wzdłuż młynówki w stronę koła, przebiegł po wąskiej kładce nad mechanizmem i pchnął niewielkie drzwiczki do młyna, a wszedłszy do środka, zaryglował je za sobą. Przemknął obok układu sit i wyciągnął ukryte odzienie zza worków z ziarnem. Przez niewielki magazyn wydostał się na podwórze młynarskiej zagrody i ocierając przedramieniem kapiącą z włosów wodę, ruszył dziarsko ku chacie.
Deszcz wciąż padał, ale jego szum zdawał się uspokajać - niczym słowa ukojenia szeptane przez matkę wprost do ucha rozbudzonego złym snemdziecka.
Granat przechodzący w szarość pobłyskiwał różem, zwiastując rychłyświt.
Lendav biegł przez podwórze, a każdy jego krok rozbrzmiewał głośnym mlaśnięciemw ciszybrzasku.
Naraz mężczyzna się zatrzymał.
– Na Welesa! Prawie z ciała wyskoczyłem! – Odetchnął z ulgą, łapiąc się za pierś. – Co tu robisz, córko mojajedyna?
Domyślał się, wręcz wiedział, ale ludzkie reakcje weszły mu wkrew.
Olana stała kilka kroków od wejścia do chaty, mokra od deszczu iłez.
– Tatku… – Pociągnęła nosem, a głos jej się załamał. – Ja nie wiem, co się dzieje zemną.
– Co takiego? – zapytał z troską, podchodzącbliżej.
– Nie mogłam spać. Słyszałam burzę i tak bardzo, bardzo chciałam biec! Nie wiem dokąd! Apotem…
Rozpłakała się, kryjąc twarz wdłoniach.
– Oleńko, spokojnie, wszystko jest w porządku. – Lendav przytulił córkę dopiersi.
– Nie! – Odsunęła się, wciąż nie opuszczając dłoni, jakby stworzona z nich tarcza była jedynym, co pozwalało jej zachować odwagę i mówić. – Tatku, ja jestem potworem albo umieram, choruję, sama nie wiem, ale coś jest ze mną nie tak. Bo ja… bo mi coś… wyrosło…
– Skrzydła, tak? – Lendav przerwał jejmęczarnie.
Zamarła, opuściła ręce, spoglądając na ojca z półotwartymiustami.
Nim wydukała oczywiste pytanie, skąd to wie, srebrnowłosy młynarz ściągnął z pleców koszulę i uniósł ramiona na boki. Błoniaste skrzydła z wolna wchłaniały się w ciało, wciąż doskonale widoczne nawet w szarym świetlebrzasku.
– Nie zapytałaś, co tu robię o tej porze. – Łobuzerski uśmiech przemknął chmurnikowi przez usta. – Mówiłem, że jesteśmy tacysami.
– Przyjdę jutro do wsi – oznajmiła Venda, żegnając wychodzącą z jej chatyuczennicę.
Dziewczyna skinęła, zatrzymała się tuż za progiem i wstrząśnięta dreszczem chłodu, szczelniej otuliła się chustą, czekając dalszych słówopiekunki.
– Chcę zajrzeć do Milisy – ciągnęła dalej zielarka zgodnie z przewidywaniem Alasy. – Myślę, że z jej nogą już w porządku, ale wolę sprawdzić, bo ona jest z tych, co to się sami o siebie nie zatroszczą. No i może przy okazji zdybię Miroha, to go trochę naprostuję, żeby dbał o karmicielkę. Łobuz. Cwanyłobuz…
Lekki uśmiech zabłąkał się na usta opiekunki, gdy wspomniała chłopaka. Oparła się ramieniem o drzwi, a Alasa czekała, pewna, że gdzieś na końcu dowie się, po co mistrzyni jej o tym opowiada. Robiło się coraz później i niedługo miał nadejść zmierzch, a wtedy młoda wieszczka wolałaby być już wewnątrz okalającej wieśpalisady.
Venda nawet nie zauważyła jej delikatnegozniecierpliwienia.
– Przyjdę po ciebie, jak skończę – dobiła myślą do brzegu. – Pójdziemy do kowali, obejrzymy staregoZdamira.
Prawie udało jej się nie skrzywić, wymawiając toimię.
Alasa przytaknęła ruchem głowy i pożegnawszy się, czmychnęła w stronęfurtki.
Kilka kroków w dół ścieżki dalej w szarzejącym świetle zamajaczył zarys postaci, której nie dało się pomylić z nikiminnym.
– Witajcie! – Dziewczyna skinęłagrzecznie.
– I najwyraźniej żegnajcie – odparł wilkar. – Venda przetrzymała cię dziś za długo – stwierdził.
Alasa nie śmiała narzekać na mistrzynię, ale rzeczywiście zmrok zapadał szybko, a ona powinna już dawno być wchacie.
– Odprowadzę cię – oznajmił mężczyzna. – No, chodź!
Dziewczyna ruszyła posłusznie za nim. I nagle poczuła znajomy ucisk w skroniach, ból głowy przesłonił wszystko czerwoną mgłą i usłyszała głos, który wydobywał się z jej własnych ust, lecz należał do kogoś znaczniepotężniejszego:
– Nadchodzi czas wyboru, wilku.
DaWern odwrócił się ku niej zaskoczony, ale zaraz skrzywił się zirytacją.
Alasa poczuła, że ból mija tak szybko, jak się pojawił. Mgła zniknęła i w zapadających ciemnościach zobaczyła przed sobą ponurą twarzwilkookiego.
– Przepraszam – wydukała, ocierając krew cieknącą znosa.
DaWern wpatrywał się w nią przezchwilę.
– Nie dziwię się, że trudno ci znaleźć mężczyznę – stwierdził niespodziewanie. – Chodź.
Milczeli aż do miejsca, gdzie schodząca od chaty zielarki ścieżka połączyła się z tą biegnącą od młyna. Ruszyli nią w stronępalisady.
– Czemu wszyscy bogowie tak pragną słów? – mruknął DaWern w zadumie. – Obie strony mnie potrzebują, obie chcą wykorzystać i każda migrozi.
Alasa patrzyła na niego ogromnymi oczami, nie wiedząc, co powiedzieć. Z niepokojem rozejrzała się wokół, bojąc się, że zobaczy wśród drzew białegowilka.
DaWern łypnął na kobietę zukosa.
– Jesteś wieszczką, więc tak jak ja wiesz, że bogowie istnieją, i widzę, że napawają cię lękiem. Wiedza to nie jest wiara, a strach to nieszacunek.
– Boję się, bo potęga bogów mnie onieśmiela, ale wierzę w ich dobro – próbowała wytłumaczyć, choć czuła się niepewnie, jak przyparta dościany.
DaWern posłał jej pogardliwespojrzenie.
– W swej nieskończonej dobroci bogowie zniszczyli ci życie. Żaden chłop nie chciałby zobaczyć tych czarnych oczu, tarzając się z babą naposłaniu.
Speszyła się, odwróciłatwarz.
– Wierzę w to, że będą naschronić.
Wilkooki parsknąłkpiąco.
– Bogowie toczą sobie grę naszym kosztem i mogą mnie cmoknąć pod ogonem. Na twoim miejscu wierzyłbym raczej wVendę.
Alasę przerażały jego słowa. Czuła, że powinna uciekać od niego jak najdalej, by nie narażać się na gniewbogów.
– Mogą cię zabić w każdej chwili – wyszeptałaprzerażona.
– Mogą – przyznał z krzywym uśmiechem. – Ale ja już byłem martwy. Jedna ich przepowiednia już mniezabiła.
Nie do końca wiedziała, co chciał przez topowiedzieć.
Palisada wyłaniała się zmroku.
– Czyli nie wierzysz w nic? – spytała cicho. – To musi być okropne, współczujęci.
– Niepotrzebnie – wyszczerzył się rozbawiony. – Wierzę w ostre kły, pazury i silnełapy.
– Ale kiedy przyjdzie czas, będziesz musiał stanąć po jednej ze stron, albo bóg i stado, albo…
– Już dawno wybrałem stronę – wszedł jej w słowo. – Nie muszę używać słów, by było to jasne. Stadowie.
Zatrzymał się przy zgaszonej pochodni, wetkniętej w stary słup – pozostałości po czasach sprzed budowypalisady.
Alasa zatrzymała się również, zagubiona i zdezorientowana całą tąrozmową,
– Co to znaczy? – Zmarszczyła rudebrwi.
Wilkar uśmiechnął się kpiąco, zbierając się doodejścia.
– Stado wie, aty nie jesteś moim stadem. Jesteś szpiegiem swoich bogów.
Zniknął w mroku, zostawiając jąsamą.
Alasa poczuła się nagle bardzo samotna w ciemnościach. Popchnęła furtkę w bramie, błagając w myślach, by nie była jeszcze zamknięta. Szczęśliwie drzwiczki ustąpiły pod naciskiem, lecz niemal natychmiast napotkały na opór, a dziewczyna boleśnie stuknęła czołem wdrewno.
Z drugiej strony również usłyszała stłumionyjęk.
Furtka otworzyła się i przed oczami Alasy stanął niedźwiedź z pochodnią w dłoni, który przy lepszym przyjrzeniu się przestał byćniedźwiedziem.
– Przepraszam, panie Tinne! – Alasa chciała jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznych objęciach wioski, jednak zażywny starzec tkwił w miejscu, masował się po obolałym czole i zasłaniał sobą całewejście.
– Aleś mi przywaliła, dziewczyno! – huknął dziarsko i roześmiał się głośno. – Taka drobinka, a tyle masiły!
Młoda zielarka uśmiechnęła się grzecznie. Do drobinki było jej daleko, ale jeśli się porównuje kobietę zniedźwiedziem…
– Nie chciałam – powiedziała, rozważając jednocześnie możliwość przepchnięcia się do osady szparą między drzwiami a trzymaną przez mężczyznę pochodnią. Nie byłoszans.
– Od opiekunki wracasz pewnie – gadał w najlepsze chłop. – A ja właśnie idę zapalić pochodnię za bramą, bo to wiesz, ty się ciemności nie boisz, ale inni tak. Jak by tak na przykład szli od młyna albo co. Nie wiem, po co by mieli chodzić w środku nocy, no ale gdyby im przyszło leźć po ćmoku, to pewnie byłoby lepiej, gdyby widzieli światło. Ono się co prawda całą noc palić nie będzie, ale zawsze to coś. Ogień ma moc! Dawniej tylko pochodnie wieś chroniływięc…
– Ojciec, już dość! – Zza pleców Tinnego wyłonił się jego zięć, Orka. – Przecież ona pamięta, jak nie było palisady, jest starsza ode mnie! Przesunąłbyś się lepiej, bo baba plecami do mroku stoi i zaraz się posra ze strachu! Zobacz nanią!
Alasa nie wiedziała, czy poczuła się bardziej speszona, czy wdzięczna, skorzystała jednak skrzętnie z okazji i wślizgnęła się doosady.
Orka, najmłodszy brat Lusego, jedyny z synów Warneja, który dożył, by pomóc w budowie palisady wokół wsi, ożenił się z młodszą córką Tinnego, Heliczką, i miał z nią dwóch synów, których dziadek uwielbiał bez opamiętania. Jako że to rodzina starszej Misławki mieszkała z ojcami, Orka i Heliczka wprowadzili się do chaty opuszczonej przez Atrę. Wszak od lat należała do rodziny chłopaka – najpierw do jego wujów, potem do brata, Lusego. Po wybudowaniu palisady chata ta znalazła się tuż przy ścianie, zamontowano w niej więc krowi dzwonek, którego sznur ciągnął się aż na zewnątrz, za furtkę w bramie. W ten sposób Venda lub młynarze mogli dzwonić i w razie potrzeby poprosić o wpuszczenie do osady, a rodzinie Orki doszedł nowy obowiązek iodpowiedzialność.
– Dobrze! – Orka gestem zachęcił teścia do wyjścia za furtkę. – To niech ojciec zapala, a ja tu popatrzę, żeby co ojca niezeżarło.
– Jak idę ze światłem, to nic mnie nie tknie – odparł Tinne, żwawo ruszając wmrok.
– Yhm – mruknął młodszy, znacząco wywracając oczami ku Alasie. – Sam ogień nie wystarczy przeciw stworom, prawda przyszłaopiekunko?
Kobieta zamrugała niepewnie i przytaknęłaskinieniem.
– Cieszę się ogromnie – dobiegło ich zza bramy – że przynajmniej nowego syna mam mądrzejszego niżrodzonego.
– O-ho… – mruknął Orka i przetarł dłonią twarz, spodziewając się, co teraznastąpi.
– Młodzi w potwory nie chcą wierzyć – ciągnął tymczasem Tinne. – Mój synek też takim mądralą był i skończyłmarnie.
– Tak, wiemy! – Orka wywracał oczami, jakby cierpiał za miliony. – Wszyscy wiemy, jak skończył Winne. Jeszcze chwila i nam ojciec o leszym zacznieopowiadać!
– Co?! – Ogromna postać Tinnego pojawiła się w furtce, już bez pochodni w ręce, za to z nastroszonymi gniewnie brwiami. – Ja nigdy o leszym nie opowiadam! Nie jestem starym dziadem, co tylko o jednymplecie!
– Oczywista sprawa. – Orka położył dłoń na skoblu, czekając, aż teść wpakuje do wsi całą swą niedźwiedziopodobnąosobę.
– Ale fakt, że to on Winnego ukarał. – Staruszek nie mógł nie dodać tego ważnego szczegółu. – I dziadka mojego też on maczugą zabił, gdy tatko małym chłopcembył.
– No – skwitował Orka. – Widać coś go wkurwiacie. Niech już ojciec wchodzi, bo chcęzamykać.
Alasie więdły uszy od przekleństw, które zamieszkały w ustach Orki, gdy był jeszcze podlotkiem, i stały się tak naturalne, że nawet nie zauważał ichistnienia.
– To ja już pójdę! – Młoda zielarka machnęła dłonią na pożegnanie. – Spokojnejnocy!
– Spokojnej! – odparlizgodnie.
Gdy odchodziła, słyszała za sobą skrzypienie zamykanej furtki, stuk skobla i kilkukrotnie przebijające się przez rozmowę imięleszego.
W ciągu kilkunastu lat, które Wiljo spędziła w ludzkim ciele, wiła pozwalała, by to ciało poddawało się upływowi czasu. Wiedziała, że gdy odzyska skrzydła i wróci do swych sióstr znad jeziora, zmarszczki wokół ust i oczu znikną, tak samo jak siwe pasemka w kruczoczarnych włosach, blaknące z roku na rok oczy ponownie rozświetli blask, skóra stanie się jędrna, a ciało młode i idealnie piękne. Podczas gdy inne kobiety w dolinie musiały godzić się z przychodzącą zawsze zbyt wcześnie starością, dla wiły była ona jedynie przejściową niedogodnością, po której niechybnie miała znów wrócić uroda i nieśmiertelność. Mimo to wiła martwiła się upływem czasu. Z roku na rok Kostjan coraz szybciej siwiał i wolniej się ruszał, narzekał na bóle w plecach, które sprawiły, że zaczął się garbić. Wciąż świetnie radził sobie z gospodarką, lecz coraz częściej przebąkiwał, że przydałby mu się młody chłop do pomocy. Ktoś, komu z chęcią oddałby pierwszeństwo w polu. Ktoś, komu z chęcią oddałby córkę zażonę.
Niestety nawet rodzice zdawali sobie sprawę z tego, że najlepszy czas Alasy, jeśli kiedykolwiek taki w ogóle istniał, należał już do przeszłości. O ile kusiło czasem ojców, by wżenić syna w gospodarkę najlepszego chłopa we wsi, o tyle żaden ostatecznie nie zdecydował się pchnąć dzieciaka w ramiona brzydkiej, dziwnej wieszczki, która zostać miała kiedyś następną po Vendzie opiekunką. Rówieśnicy Alasy dawno się pożenili i w większości zdążyli się dorobić potomków, a ruda wieszczka zostałasama.
Wiljo martwiła się zarówno starością męża, jak i smutnym losem córki. Wymiatając kurz i resztki słomy z chaty, stanęła na wysokim progu z wierzbową miotłą w dłoniach i zatopiona w niewesołych myślach powiodła wzrokiem za Alasą, która z nosidłem na ramionach zmierzała właśnie ku wiejskiejstudni.
Chata Kostjanów stała w samym sercu wsi, nieopodal źródła wody, przy którym codziennie spotykano się, by uzupełnić zapasy, a przy okazji zamienić kilka słów z sąsiadami. Te kilka słów często zmieniało się w długie, pełne plotek rozmowy. Alasa nigdy w nich nie uczestniczyła, nie miała bowiem w dolinie przyjaciół, a ci, którzy do niej zagadywali, robili to z czystej grzeczności bądź z zaciekawienia plotkami oopiekunce.
– Co tam u Vendy? – zagadnął Kiromir, syn bacy Grzysława, kiedy już wymienili zwyczajowe powitania znowoprzybyłą.
Stał u studni wraz z Orką i młynarzem Sadkiem, widać wykorzystując moment przybycia młynarza do wsi na męskie pogaduchy, co można było wywnioskować z faktu, że mimo dawno napełnionych wiader z wodą ani Orka, ani Kiromir nie zabierali się do odejścia, wygodnie rozparci o cembrowinę. Sadko zaś postawił na ziemi drewniany tragac i również nie wyglądał, jakby mu się gdziekolwiekspieszyło.
– Wszystko dobrze – odpowiedziała na pytanie Alasa, jednocześnie spuszczając wiadro do studni. Miała nadzieję, że to wystarczy juhasowi, jednak ten ciągnąłdalej:
– Gotowa doredyku?
Dziewczyna skinęła, zaglądając do studni, i dopiero gdy wiadro uderzyło w taflę wody, odpowiedziała:
– Tak, wszystkie zioła zebrałyśmy. Z panem Grzysławem też wszystko dogadane, jak coroku.
Wiedziała, że jako syn starego owczarza musiał być tego świadomy. Nie przepadała za gadaniem dla samegogadania.
Z drugiej strony cembrowiny do studni podszedł Irke, a dziewczyna zerknęła na