Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oryginalny opis wydarzeń w Warszawie i Krakowie z 1794 roku, który wzbudził ogromne kontrowersje wśród pisarzy, publicystów i polityków.
Książka, która wzbudziła ogromne kontrowersje. Dyskutowali o niej pisarze, publicyści, politycy.
Autor w oryginalny sposób opisuje przebieg wydarzeń w Warszawie i Krakowie w roku 1794. Odtwarza sceny egzekucji
i szczegółowo przedstawia okoliczności, w jakich najważniejsze osoby w państwie uniknęły śmierci. Dzięki wypracowanej przez siebie metodzie badania fragmentów i szczegółów rysuje niezwykły obraz stolicy końca XVIII wieku.
Rymkiewicz, wspaniały stylista, przybliża przeszłość w formie błyskotliwego eseju, który czyta się jak pełną napięcia powieść. Nie jest to wszak opowieść tylko o odległej przeszłości, ale próba uchwycenia istoty ludzkiej natury w przełomowym momencie historii.
Fragmenty…
Jeże nie wieszają jeży, nie słyszano także o kotach, które wieszałyby inne koty. Znane są natomiast wypadki wieszania kotów przez ludzi. Wieszaliby też jeże, gdyby ich nie kłuły w palce.
Od autora
Książka ta przeznaczona jest dla miłośników historii ojczystej – takich, którzy lubią czytać o tym, jak wyglądało życie polskie w dawnych czasach i jak żyli nasi przodkowie, jakie mieli przygody oraz obyczaje. Mówi ona o wydarzeniach, które miały miejsce w Warszawie przed ponad dwustu laty, między połową kwietnia a początkiem listopada 1794 roku. Jest w niej również mowa o kilku wydarzeniach nieco późniejszych i nieco wcześniejszych, a także (dla przykładu oraz porównania) o wydarzeniach, do których doszło w tymże czasie w Wilnie i w Krakowie. Nie znaczy to, że moja opowieść zdaje sprawę ze wszystkich ważnych wydarzeń, które miały miejsce w Warszawie w roku 1794. Tę kwestię dostatecznie wyjaśnia tytuł książki – jej tematem są wydarzenia wiążące się z wieszaniem na szubienicy, a więc, ujmując to inaczej, z legalnym lub nielegalnym wykonywaniem wyroków śmierci – niekiedy sądowych, a niekiedy wydawanych spontanicznie przez lud Warszawy.
Gatunek, do którego należymy, kiedyś zniknie z pożytkiem dla planetarnej całości – wcześniej czy później coś takiego z pewnością nastąpi i myślę o tym z prawdziwą przyjemnością. Wtedy wszystko powróci do swojego pierwotnego porządku – koło nonsensu przestanie się nonsensownie kręcić i życie na ziemi uzyska (może odzyska) swój głęboki sens. Ale dobrze byłoby zostawić po sobie jakieś świadectwo – takie, które poświadczałoby potworność i zgrozę naszego nonsensownego istnienia. Jakąś książkę, która by o tej naszej egzystencjalnej potworności i egzystencjalnej zgrozie mówiła. Taka książka powinna być chyba przeznaczona dla trochę innych czytelników – innych mieszkańców planety. Mam nadzieję, że ta moja też im się spodoba. Może jakiś uczony jeż czy uczony kret kiedyś ją przeczyta. Albo jakaś uczona brzoza, jakaś mądra sosna. O tym też myślę z przyjemnością.
(…) Wieszanie Rymkiewicza jest wspaniałym otwarciem do snucia historii alternatywnych. Czy królewski wisielec zmieniłby cokolwiek, czy Katarzyna nie mogłaby i tak ustanowić potem Krzyża za zdobycie Pragi? Czy nie byłoby Maciejowic i rzezi na Pradze? I wszystkiego tego, co potem, od Napoleona po Piłsudskiego, wszystkich tych nieznośnych tragedii narodowych, żałob, żałobnych biżuterii z żelaza i skrwawionych zwłok powstańców?
Szczepan Twardoch
(…) drażni mnie pogląd, że tożsamości zbiorowe budowane są przede wszystkim wokół „akcji bezpośredniej”, rewolucji czy „królobójstwa” (Rymkiewicz). Nie, nie, nie!
Jadwiga Staniszkis
Tak, ta książka jest ubraną w historyczny kostium opowieścią o „zgrozie naszego nonsensownego istnienia”, a Wieszanie nie tyle okazuje się słuszną karą, ile wybuchem, erupcją tajemnego, straszliwego, bezsensownego żywiołu.
Paweł Lisicki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD AUTORA
Książka ta przeznaczona jest dla miłośników historii ojczystej – takich, którzy lubią czytać o tym, jak wyglądało życie polskie w dawnych czasach i jak żyli nasi przodkowie, jakie mieli przygody oraz obyczaje. Mówi ona o wydarzeniach, które miały miejsce w Warszawie przed ponad dwustu laty, między połową kwietnia a początkiem listopada 1794 roku. Jest w niej również mowa o kilku wydarzeniach nieco późniejszych i nieco wcześniejszych, a także (dla przykładu oraz porównania) o wydarzeniach, do których doszło w tymże czasie w Wilnie i w Krakowie. Nie znaczy to, że moja opowieść zdaje sprawę ze wszystkich ważnych wydarzeń, które miały miejsce w Warszawie w roku 1794. Tę kwestię dostatecznie wyjaśnia tytuł książki – jej tematem są wydarzenia wiążące się z wieszaniem na szubienicy, a więc, ujmując to inaczej, z legalnym lub nielegalnym wykonywaniem wyroków śmierci – niekiedy sądowych, a niekiedy wydawanych spontanicznie przez lud Warszawy.
Książka historyczna – nawet jeśli jej autor, badając i opisując wydarzenia, które miały miejsce w przeszłości, ma także ambicje trochę innego rodzaju i chciałby przy okazji zbadać i opisać jeszcze coś innego – powinna być zaopatrzona w przypisy lub noty bibliograficzne – takie, które umożliwiałyby dokładne umiejscowienie (i ewentualne sprawdzenie) cytatów, a także wskazywałyby wszystkie źródła, z których pochodzą informacje. Sporządzając wskazówki bibliograficzne, które miały być podane na końcu każdego z rozdziałów, doszedłem jednak do wniosku, że tych wskazówek jest zbyt wiele i zajmują bardzo dużo, o wiele za dużo miejsca – w niektórych wypadkach takie dokładne wskazówki bibliograficzne niemal dorównywały wielkością rozdziałom, do których się odnosiły. Zrezygnowałem więc z ich opublikowania – książka tak obciążona przypisami stałaby się trudno czytelna, zaś dla czytelnika, który nie zamierza sprawdzać autora (czy zacytował coś dokładnie i wiernie), wartość takich przypisów byłaby raczej niewielka. Zamiast przypisów i not na końcu książki jest bibliografia – kto chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o wieszaniu w roku 1794, może sięgnąć po wymienione tam dzieła, w większości dość łatwo (w fachowych bibliotekach) dostępne. Ta bibliografia jest pełna – w tym sensie, że zawiera wszystkie dzieła, z których korzystałem w czasie pisania.
Ponieważ reguły pisowni polskiej, jeśli chodzi o nazewnictwo różnych obiektów miejskich, budowli, ulic, placów, ogrodów, a także nazewnictwo różnych instytucji, władz, organizacji są niekonsekwentne, mętne, w sumie – nieudane, a co gorsza – odwołują się często do niejasnych odczuć piszącego, musiałem wymyślić na użytek tej książki (w której akurat nazewnictwo z tego zakresu zajmuje istotne miejsce) moje własne reguły. Nie będę tu ich wyczerpująco tłumaczył, bo sprawa nie jest tego warta. Ujmując to najogólniej, we wszelkich nazwach miejsc i obiektów stosuję (choć niekoniecznie konsekwentnie) duże litery wszędzie tam, gdzie to jest możliwe – tak, aby było ich jak najwięcej.
Kiedy w tekście podane są tylko daty dzienne, mowa jest zawsze o roku 1794. 9 maja lub 28 czerwca – to zatem zawsze 28 czerwca lub 9 maja w roku 1794. Jeśli podaję datę dzienną odnoszącą się do innego roku, dodaję do niej także datę roczną.
Podobnie jak moje poprzednie książki encyklopedyczne, także i tę niekończącą się opowieść można czytać na wyrywki albo po kolei, dla przyjemności albo dla pożytku, dla nauki albo dla zabawy, a czytanie można zacząć w dowolnym miejscu – na początku lub na końcu, a także w środku – czyli jak kto chce oraz jak kto lubi czytać. Zalecałbym czytanie od środka lub od końca, bowiem tak właśnie tę książkę pisałem – trochę od środka, a trochę od końca.
DEKAPITACJA KSIĘCIA GAGARINA
W tym miejscu, gdzie teraz, na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia, stoi Dom bez Kantów, znajdował się wówczas kompleks budynków, który nazywano Kuźniami Saskimi albo Kuźnią Saską. Kuźnie, zbudowane w roku 1726 dla króla Augusta II Mocnego, zajmowały niemal dokładnie tę przestrzeń, którą od roku 1934 zajmuje Dom bez Kantów – od strony Krakowskiego Przedmieścia stał tam wtedy piętrowy budynek, zapewne mieszkalny, w parterowych skrzydłach od Królewskiej i od dziedzińca Pałacu Saskiego mieściły się stajnie, a w środku, na wewnętrznym podwórzu, umieszczony był budynek owej Saskiej Kuźni, gdzie (jak można przypuszczać) podkuwano konie królewskich gwardzistów. Jak ta stojąca na wewnętrznym podwórzu Kuźnia wyglądała, nie potrafię powiedzieć – nie udało mi się dotrzeć do żadnej ryciny, która by ją przedstawiała; może być i tak, że żadna taka rycina nie istnieje. Trzeba więc wyobrazić sobie Kuźnię Saską na podobieństwo każdej innej kuźni – skośny dach, kryty czerwoną dachówką albo szarym gontem, pod nim szeroko otwarte wrota, wewnątrz ciemność, a w ciemności palenisko, miechy i kowadła, oraz kowale w długich skórzanych fartuchach. Kto pamięta, jak wyglądały kuźnie (ja widziałem je we wczesnym dzieciństwie), jest tu w sytuacji uprzywilejowanej. Słychać stuk młotków i rżenie koni, tych w stajniach od ulicy Królewskiej, oraz tych, które, przywiązane na wewnętrznym podwórzu, czekają na swoją kolej. Regiment X piechoty szefostwa Działyńskiego – w skrócie nazywany w Warszawie regimentem lub pułkiem Działyńskich, lub, jeszcze krócej, Działyńczykami – 17 kwietnia wyszedł z koszar Ujazdowskich, według świadectwa sztabslekarza pułku, Jana Drozdowskiego (jego Pamiętniki zostały opublikowane w roku 1883), o godzinie ósmej rano. „Ósma wybiła, myśmy ruszyli przez pólko ku alejom”. Dowodzący regimentem pułkownik Filip Hauman miał zamiar przez Aleję, miejsce nazywane Krzyże lub Trzy Krzyże (czyli obecny Plac Trzech Krzyży), Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście dotrzeć do Zamku, gdzie na przybycie Działyńczyków oczekiwał Stanisław August Poniatowski. W drodze do Zamku pułk Haumana musiał przejść obok rozlokowanych w pobliżu Nowego Światu oddziałów rosyjskich. Opis przemarszu, sporządzony przez Wacława Tokarza w jego Insurekcji warszawskiej, mówi, że u wylotu Mokotowskiej stały trzy kompanie jekaterynosławskich jegrów, a na tyłach Nowego Światu, w okolicach kamienicy Cabrita i znajdującego się poza nią ogrodu zwanego Vauxhall, dwa szwadrony achtyrskich szwoleżerów. Jekaterynosławscy jegrzy i achtyrscy szwoleżerowie nie próbowali zatrzymać Działyńczyków, podobno oddano sobie nawet honory wojskowe i regiment doszedł bez kłopotów niemal do miejsca, w którym Nowy Świat łączył się z Krakowskim Przedmieściem. Tam, przy skrzyżowaniu z ulicą Świętokrzyską, musiał się zatrzymać, bowiem na Nowym Świecie, zamykając dostęp na Krakowskie Przedmieście, między kościołem Świętego Krzyża a kościołem Dominikanów Obserwantów (teraz tam, gdzie był kościół Obserwantów, stoi Pałac Staszica), rozmieszczone były trzy roty z batalionu syberyjskich grenadierów. Mieli oni rozkaz zatrzymania każdego polskiego oddziału, który zmierzałby w kierunku głównej kwatery Igelströma, czyli rosyjskiej ambasady na ulicy Miodowej. Według Pamiętników o rewolucji polskiej rosyjskiego generała Johanna Jakoba Pistora, kwatermistrza wojsk rosyjskich stacjonujących w Warszawie, grenadierzy stojący pod Obserwantami mieli trzy armaty. Według Diariusza Stanisława Augusta rosyjskich armat, „zaciągniętych na Krakowskim Przedmieściu”, było pięć, według Jana Kilińskiego armat było dziesięć. Kiliński twierdził też, że stały one trochę dalej, w głębi Krakowskiego Przedmieścia – mniej więcej na tej linii, którą teraz moglibyśmy połączyć bramę Uniwersytetu z bramą Akademii Sztuk Pięknych. Regiment Działyńskich miał, jak twierdził w swoim pamiętniku Antoni Trębicki, „cztery polowe harmatki”, opis Tokarza mówi, że polskich armat było tylko trzy. Tokarz, co temu wielkiemu historykowi rzadko się zdarzało, w tym miejscu swojej opowieści prawdopodobnie popełnił błąd, bowiem o czterech polskich armatach mowa jest też w Pamiętnikach Drozdowskiego – były to „cztery armaty 6cio funtowe”. Syberyjskimi grenadierami dowodził pułkownik Fiodor Gagarin, oficer znany i szanowany, może nawet lubiany w Warszawie. Pochodził on ze znanego książęcego rodu i miał wtedy trzydzieści siedem lat. Dowódcą całego odcinka był generał Miłaszewicz, także podobno lubiany przez Polaków. Pułkownik Hauman próbował z rosyjskimi dowódcami pertraktować, dwukrotnie wysyłał do nich swojego adiutanta z zapewnieniem, że regiment nie chce walczyć z Rosjanami i nie zamierza wziąć udziału w polskim powstaniu, a udaje się do Zamku wyłącznie po to, żeby bronić króla. Z podobną misją – przekonania Miłaszewicza i Gagarina, żeby przepuścili Działyńczyków – przybył pod kościół Świętego Krzyża wysłany przez Stanisława Augusta generał Stanisław Mokronowski. Według wersji wydarzeń, która znajduje się w pamiętniku Antoniego Trębickiego, książę Gagarin miał uznać, że Mokronowski jest generałem Kościuszki i powiedzieć: „Wracajże, skąd przybyłeś. Ja tylko słucham rozkazów Igelströma, generała mej monarchini”. Doszło wtedy do jakiejś słownej utarczki między Gagarinem a Mokronowskim i kiedy polski generał wsiadł pod kościołem Świętego Krzyża na konia i odjechał ze swoją świtą w kierunku Zamku, syberyjscy grenadierzy, na rozkaz księcia, oddali salwę w jego kierunku. Mokronowski uszedł z życiem i wrócił do Zamku, ale zginęło dwóch ułanów z oddziału, który towarzyszył generałowi. Ta salwa, według opowieści Trębickiego, stała się czymś w rodzaju sygnału, bowiem Działyńczycy, usłyszawszy ją, zaczęli strzelać do Rosjan kartaczami ze swoich trzech lub czterech polowych armatek ustawionych na skrzyżowaniu Nowego Światu i Świętokrzyskiej. Syberyjscy grenadierzy odpowiedzieli ogniem ze swoich trzech, pięciu lub dziesięciu armat i w ten sposób rozpoczęła się najkrwawsza bitwa warszawskiej insurekcji. Trwała ona między Dominikanami Obserwantami a Pałacem Kazimierzowskim mniej więcej półtorej godziny, od dziesiątej do wpół do dwunastej, może pół godziny dłużej. Kiedy się zakończyła, tam, gdzie teraz jest brama Uniwersytetu, wejście na Wydział Filozofii, wylot ulicy Traugutta i jeszcze trochę dalej brama Akademii Sztuk Pięknych, schody prowadzące do podziemnego przejścia oraz Księgarnia imienia Prusa, na jezdni nie było ani kawałka wolnego miejsca – jak pisał Tokarz, „Krakowskie Przedmieście było pokryte zabitymi i rannymi”. O zwycięstwie Działyńczyków, którzy, prawdopodobnie gdzieś po godzinie jedenastej, poszli do ataku na bagnety (regiment, jak czytamy w Diariuszu Stanisława Augusta, „poszedłszy na bagnety, wywrócił i rozproszył oddział Gagarina”), o zwycięstwie zadecydował więc może nawet nie tyle ten atak, ile to, że trochę wcześniej kilkunastu żołnierzom, najlepszym strzelcom regimentu, udało się dostać, po wyłamaniu drzwi do klasztoru Dominikanów Obserwantów, na wieżę dominikańskiego kościoła, zaś kilkunastu innym na wyższe piętra Pałacu Karasia. Tych wyborowych strzelców regimentu Działyńskich nazywano kurpikami – mieli oni zielone mundury i zielone okrągłe kapelusiki, a uzbrojeni byli, jak pisał Drozdowski, w „sztućce, co je zwano gwintówkami. [...] Te sztućce tak biły donośnie i celnie, że o 400 kroków nie chybił”. Ostrzał prowadzony z wieży kościoła oraz od strony Oboźnej, a potem także z domów na Krakowskim (skąd strzelali do Rosjan cywile) całkowicie wyeliminował z walki rosyjskich artylerzystów. Koło godziny wpół do dwunastej generał Miłaszewicz kazał swoim grenadierom zaprząc się do nieprzydatnych armat (koni już nie było) i zarządził odwrót w kierunku ulicy Królewskiej i kościoła Panien Wizytek. „Rażeni z okien ogniem żołnierzy pułku Działyńskiego – pisał w Pamiętnikach o rewolucji polskiej Pistor – w ulicy Nowy Świat i Aleksandryjskiej, spotrzebowawszy już amunicję działową, cofnąć się musieli na Saski plac”. Ulica Aleksandryjska, a właściwie Alexandria, to ten odcinek obecnej ulicy Kopernika, który łączy teraz (i łączył wtedy) Nowy Świat z Ordynacką. Rosjanie wycofywali się, ciągnąc swoje pięć lub dziesięć armat po trupach, a za nimi, po trupach, szli Działyńczycy. Był to, w całych naszych dziejach ojczystych, jeden z najpiękniejszych ataków na bagnety. Przypominam tu tę wspaniałą scenę, bo zdaje się, że obecnie mało kto o niej pamięta – regiment Działyńskich szedł do ataku na bagnety całą szerokością Krakowskiego Przedmieścia, od Pałacu Staszica (to znaczy od Dominikanów Obserwantów) i dalej, między bramą Szkoły Rycerskiej a kościołem Świętego Krzyża. Ich granatowe mundury, ich żółte naramienniki i kołnierze, ich różowe rabaty, ich błyszczące w słońcu warszawskiego kwietnia bagnety i pałasze między bramą Uniwersytetu i przystankiem autobusowym przed Księgarnią imienia Prusa! „Gdy pułk cały ruszył naprzód – pisał Drozdowski – szliśmy po trupach nieprzyjaciół aż do króla Zygmunta”. Prawdopodobnie zaraz po zarządzeniu odwrotu, jeszcze pod kościołem Świętego Krzyża, generał Miłaszewicz został ciężko ranny i może właśnie dzięki temu ocalał – wszystkie bramy na Krakowskim Przedmieściu były zatarasowane, ale Rosjanie, wycofując się, wyłamali jedną z nich i ukryli rannego dowódcę w którymś z domów. Książę Fiodor Gagarin, który przejął dowództwo po Miłaszewiczu, zginął kilkanaście minut, może pół godziny później. Opowieść o jego śmierci znana jest w dwóch wersjach. Według wersji pierwszej książę, również ranny pod kościołem Świętego Krzyża, jechał na koniu, którego prowadzili jego syberyjscy grenadierzy, osłaniający zarazem swojego dowódcę przed ostrzałem od strony Pałacu Karasia i od strony Placu Saskiego. Tych grenadierów, wycofujących się w kierunku Miodowej i Zamku, nie było już chyba wielu, jak pisał dwa dni później, w liście do Drezna, saski dyplomata Johann Jakob Patz, „batalion ów [syberyjskich grenadierów] został zmasakrowany niemal całkowicie obok kościoła Świętego Krzyża”. Gdzieś w pobliżu kościoła Wizytek książę został ranny po raz drugi i na skrzyżowaniu Krakowskiego Przedmieścia z Królewską zsunął się z konia, może stracił przytomność. Grenadierzy wzięli go na ręce i zanieśli do Kuźni Saskiej – na to wewnętrzne podwórze, o którym była mowa wyżej. Tam położono go na stole i – wedle relacji Drozdowskiego – ktoś, jakiś lekarz (nie wiadomo, polski czy rosyjski), zaczął opatrywać jego rany. „Tam widziałem księcia – pisał Drozdowski – i przy nim lekarza z instrumentami chirurgicznymi w ręku”. Trwało to kilka minut, potem do Kuźni Saskiej weszło kilkunastu ludzi, którzy (jak się zdaje) walczyli z Rosjanami na Placu Saskim, i ten ktoś, kto opatrywał rany Gagarina, został odepchnięty. W pamiętniku Karola Wojdy (O rewolucji polskiej w roku 1794) mowa jest o tym, że od księcia zażądano, żeby się poddał, lecz żądanie to zostało przez niego odrzucone. „Był to – pisał Wojda – młody i godny oficer, szanowany od Polaków, lecz wzywany o żądanie pardonu, gdy go żądać nie chciał, poległ”. Jedna z relacji mówi, że pierwszy cios miał zadać księciu dobrze mu znany woźnica karety, który przez kilka lat woził go w Warszawie. Pałaszami, kordelasami i rzeźniczymi rożnami księcia Gagarina przybito do stołu, na którym leżał. Druga wersja, prawdopodobnie bliższa prawdy (w tym sensie, że częściej pojawiająca się w relacjach; Wacław Tokarz w Insurekcji warszawskiej przyjmował jednak wersję pierwszą), ta wersja może bliższa prawdy mówi więc, że książę nie dotarł do Kuźni Saskiej i nie został tam wniesiony przez swoich żołnierzy, lecz zginął, kiedy, ranny, znalazł się na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Królewskiej, tuż obok Domu bez Kantów. „Nieszczęśliwy i prawdziwie godny szacunku Gagarin – pisał Antoni Trębicki – [...] chcąc pod Kuźnią Saską opatrzyć swą ranę, jakiś kowalczyk, wypadłszy z Kuźni, siekierą czyli innym żelazem życie mu odebrał”. Według jeszcze trochę innej wersji ranny książę podjechał na koniu pod Dom bez Kantów, a wtedy z Kuźni Saskiej wyszedł chłopiec w skórzanym fartuchu, czeladnik kowalski, niemal dziecko, z wielką, rozpaloną do czerwoności sztabą żelaza – i dosięgnął tą sztabą (chyba musiał podskoczyć, jeśli książę siedział na koniu) do karku Gagarina. Sztaba uderzyła w kark, przecięła, może przepaliła szyję, głowa Fiodora Gagarina odpadła od ciała i poleciała na jezdnię, jeździec bez głowy zachwiał się w siodle, ale ściągnął cugle i utrzymał równowagę, a jego głowa upadła w tym miejscu, gdzie teraz, vis-à-vis kościoła Panien Wizytek, u wylotu Królewskiej, stają na czerwonych światłach samochody, jadące od strony hotelu Victoria i zamierzające skręcić na prawo w Krakowskie Przedmieście – i potoczyła się pod koła samochodów.
WYWÓZ NIECZYSTOŚCI
Gnój – gnój domowy oraz gnój uliczny, zwykle zmieszany z jesiennym i zimowym błotem – był jednym z największych problemów osiemnastowiecznej Warszawy. Choć Warszawa wyróżniała się wówczas wśród innych miast Europy swoją czystością, była znacznie czystsza od Wiednia, Londynu i straszliwie brudnego Paryża, gnój pozostawał problemem, z którym radzono sobie z wielkim trudem. Żeby zrozumieć, na czym ten problem polegał, trzeba przede wszystkim zdać sobie sprawę, jak wyglądały ówczesne kloaki. Były to dziury, które wykopywano w ziemi – na dziedzińcach lub w ogrodach, ale także we wnętrzu domostw, w sieniach lub pod schodami; znacznie rzadziej w jakichś komórkach – i w takich wypadkach można by mówić o eleganckich szaletach. Jeśli chodzi o Warszawę, to wielka ilość tych dziur wewnętrznych, domowych, znajdowała się na Starym Mieście, które było gęsto zabudowane i gęsto zaludnione. Nie było oczywiście mowy o żadnym oczyszczaniu – chyba nie znano skutecznych środków czyszczących, a wobec tego wszystko to straszliwie śmierdziało. Miasto było wielkim zbiornikiem zwierzęcego i ludzkiego smrodu, a chcąc go się pozbyć, gnój trzeba było jakoś wywozić, czyli zmusić do podjęcia stosownych działań właścicieli domów – i na tym właśnie polegał problem. Jak mówi ładna opowieść, która znajduje się w wydanej w roku 1912 książeczce Franciszka Giedroycia (Warunki higieniczne Warszawy w wieku XVIII. Ulice i domy; jest to dzieło poświęcone nie tylko dziejom walki z gnojem, można się z niego dowiedzieć także wielu innych ciekawych rzeczy), pierwsze próby zaradzenia temu problemowi przypadają na lata czterdzieste. Wcześniej, w pierwszej połowie wieku XVIII, w latach dwudziestych i trzydziestych, sprzątanie gnoju z ulic polegało na podmiataniu go w jedno miejsce. Jak sobie wtedy radzono z gnojem domowym, nie mam pojęcia – prawdopodobnie wcale sobie nie radzono. Natomiast na ulicach leżały czy raczej stały, w miesiącach jesiennych i zimowych, wielkie kupy gnoju. Można je było zobaczyć, bo tam właśnie miały swoje uprzywilejowane miejsce, przed pałacami magnackimi na Senatorskiej, Miodowej, Długiej i Krakowskim Przedmieściu. Istniały co prawda przepisy nakazujące uprzątanie, może nawet wywożenie ulicznych nieczystości, ale były one wydawane przez samorząd miejski i magnaci nie musieli się im podporządkowywać. Wywóz gnoju utrudniało, a nawet uniemożliwiało również i to, że w Warszawie było wówczas kilkanaście jurydyk, czyli oddzielnych miasteczek, a każde takie miasteczko stanowiło czyjąś prywatną własność – ich właściciele mogli swój gnój sprzątać, ale mogli też, jeśli im się tak podobało, nie sprzątać. Likwidacja warszawskich jurydyk nastąpiła dopiero na mocy prawa o miastach, uchwalonego przez Sejm Czteroletni w kwietniu 1791 roku. Kupy gnoju leżały więc na ulicach do wiosny, nawet do lata, a gnój rozkładał się i oczywiście śmierdział. Utrudniało to także poruszanie się po mieście – kiedy król August III powołał do istnienia, co stało się w roku 1740, Komisję Brukową, stwierdziła ona, że pojazdy i przechodnie mają trudności z wydostaniem się na Krakowskie Przedmieście, ponieważ na jezdniach ulic (chodników jeszcze wówczas nie było), które łączą się z tą ważną arterią, znajdują się trudne do ominięcia kupy gnoju i błota. Sytuacja ulegała poprawie dopiero wczesnym latem, kiedy zmieszany z błotem gnój wysychał i dzięki temu można go się było pozbyć. Budowano wtedy z niego wieże (podobno sięgały one do wysokości pierwszego a nawet drugiego piętra), a potem wieże te podpalano – i coś w rodzaju potężnych pochodni z gnoju oświetlało w nocy Warszawę. Później, w latach dziewięćdziesiątych, tych wież na ulicach Warszawy już nie było, zginęła nawet (jak to zwykle bywa z takimi urządzeniami) pamięć o nich, i trochę mi ich, właśnie w tym czasie, brakuje – kilkupiętrowe wieże z gnoju, płonące w maju i w czerwcu przed kościołem Dominikanów Obserwantów na Nowym Świecie i przed Pałacem Brühla na Wierzbowej, i oświetlające ustawione tam szubienice oraz wisielców, kołyszących się na postronkach, to byłby wspaniały widok; to byłby jeden z najwspanialszych i najdzikszych pejzaży naszej polskiej historii. Płonące wieże zniknęły dzięki wspomnianej Komisji Brukowej, wymyślonej przez Augusta III. Trzeba tu powiedzieć, że choć sascy królowie w wielu dziedzinach życia bardzo nam zaszkodzili, to ich działalność cywilizacyjna miała dobre skutki – saska cywilizacja niewątpliwie zmieniła
na lepsze wygląd Warszawy. Komisja Brukowa podjęła kilka inicjatyw, które problemu gnoju co prawda nie zlikwidowały (ostateczna likwidacja tego problemu oznaczałaby kompletne Vernichtung – zakończenie dziejów naszego gatunku), ale trochę poprawiły niemiłą sytuację. Marszałek wielki koronny Franciszek Bieliński, który przez wiele lat przewodniczył Komisji Brukowej, wprowadził, to po pierwsze, podatek przeznaczony na utrzymanie w czystości ulic i placów. Podatek ten, pobierany od roku 1743, nazywano łokciowym – mierzono wychodzący na ulicę fronton domu i właściciel musiał płacić od każdego łokcia jego długości. Po drugie, także w roku 1743, Komisja Brukowa marszałka Bielińskiego wydała zarządzenie, które mówiło, że nie wolno wyrzucać śmieci i błota na ulice, i że właściciele posesji mają obowiązek, zgarniając nieczystości, formować z nich kupy na swoich podwórzach, miasto zaś zobowiązało się do dbania o ich wywóz. W związku z tym pomysłem, po trzecie, w tymże roku 1743 urządzono w Warszawie Magazyn Karowy, czyli remizę taboru do wywozu śmieci i gnoju. Nazwa ta wzięła się z tego, że wozy asenizacyjne nazywane były wówczas karami. Kar, koło roku 1750, było tylko kilkanaście, ale prawdopodobnie była to liczba wystarczająca, bowiem Warszawa była wtedy stosunkowo niewielkim, przynajmniej pod względem ludnościowym, miastem – miała koło 30 000 mieszkańców. Magazyn Karowy znajdował się na Nalewkach pod numerem 2235 – za Ogrodem Krasińskich, tam, gdzie Nalewki łączyły się wówczas z Nowolipkami. Teraz w tym miejscu są tory tramwajowe na ulicy Władysława Andersa (łączące Żoliborz ze Śródmieściem), a kilkadziesiąt metrów dalej (w kierunku zachodnim) stoją bloki na rogu Andersa i Nowolipek. Po czwarte wreszcie, z inicjatywy Komisji Brukowej zaczęto, od roku 1745, urządzać w Warszawie kanalizację uliczną. Kanały, prowadzone środkiem jezdni, wykładane były dębowymi balami i przykrywane deskami. To urządzenie działało, także pod koniec wieku, niezbyt sprawnie, bo choć zakazane było wrzucanie do kanałów śmieci i gnoju, zakaz ten nie był przestrzegany i kanały często były zatkane, a wtedy nieczystości zalewały ulice i przechodnie brodzili w płynnych fekaliach. Dzieło marszałka Bielińskiego, który zmarł w roku 1766, kontynuowali jego następcy. W połowie lat siedemdziesiątych zbudowano za Prochownią – tą u zbiegu ulicy Boleść z ulicą Mostową – przeznaczony dla wozów asenizacyjnych pomost na Wiśle, z którego można było wyrzucać gnój oraz wylewać fekalia wprost do rzeki. Rozporządzenie Komisji Brukowej z roku 1775 mówiło, że przedsiębiorcy, których nazywano ludźmi nocnymi (widywano ich bowiem tylko w nocy), mają wylewać nieczystości z kar „prosto w wodę i to przygłębszą”. W tym samym roku Komisja Brukowa wyznaczyła trasy, którymi miały jeździć na Mostową kary wywożące fekalia. W trosce o wygodę mieszkańców, których mogły obudzić śmierdzące wozy czyścicieli kloak, postanowiono, że ich trasy mają być co pewien czas zmieniane. „Aby zaś przykrość mieszkającym nie była wielka, chędożący kloaki mają w tych drogach zachować alternatę, tak aby nie zawsze jedną drogą jeździli, ale w równej proporcji czasu wywózkę swą odmieniali”. Drugim, poza pomostem nad Wisłą, miejscem opróżniania kloacznych wozów była Góra Gnojowa. Tę imponującą budowlę (jeśli można coś takiego nazwać budowlą) zaczęto wznosić w ostatnich dziesięcioleciach XVII wieku. Znajdowała się ona – i rosła z roku na rok – na tyłach Pałacu Biskupów Poznańskich przy ulicy Jezuickiej, między tą ulicą a brzegiem Wisły, mniej więcej tam, gdzie ulica Bugaj skręcała w stronę zamkowego ogrodu nazywanego Tarasem. Jeśli spojrzelibyśmy (wówczas) na Wisłę od strony Starego Miasta, to po prawej zobaczylibyśmy właśnie ten schodzący ku Wiśle ogród, po lewej (czyli na północy) Jatki Miasta Starej Warszawy, nazywane Śledziowymi, a w środku, między Śledziowymi Jatkami a królewskim ogrodem, Gnojową Górę. Teraz w tym mniej więcej miejscu mamy taras widokowy oraz schody, którymi można z niego zejść nad Wisłę. Kary wiozące gnój i śmieci dojeżdżały do Góry przez Rynek Starego Miasta i uliczkę, która nazywała się Gnojna. Później, dla przyzwoitości, schodzącą ku Wiśle uliczkę nazwano Celną; tak też nazywa się ona obecnie. Do stóp Góry można było dojechać, jak mi się zdaje, również od strony Bugaju. Nie trafiłem na żaden dokument, który, choćby w przybliżeniu, podawałby wysokość Góry, ale była ona ogromna, coraz wyższa. Wylewano tam i wyrzucano wszystko, co tylko nadawało się do wylania i wyrzucenia: zawartość dołów kloacznych, nawóz koński i bydlęcy, także wszelkie nieczystości uliczne, śmiecie oraz błoto. Kiedy Góra osiągała wysokość, która uniemożliwiała wyładowywanie śmieci i fekalii na jej wierzchołku, budowlę niwelowano, zrzucając jej wierzchołek do Wisły. Choć materiał, którego używano do budowy, był raczej płynny, Góra powoli twardniała, co pozwoliło (stało to się gdzieś w latach siedemdziesiątych) ustawić u jej stóp, a potem na jej zboczach jakieś domostwa – prawdopodobnie mieszkali w nich pachołkowie, którzy krzątali się wokół Góry i pilnowali, żeby miała ona odpowiedni kształt i odpowiednią wysokość. Istnieją też trochę niejasne świadectwa, z których wynika, że w drewnianych budach na zboczach Góry coś produkowano i coś sprzedawano – od Antoniego Magiera, autora Estetyki miasta stołecznego Warszawy, dowiadujemy się, że ktoś, kto nazywał się Feter, sprzedawał proch „w budzie drewnianej na Gnojowej Górze”. Ponieważ tenże Feter trudnił się również wydawaniem pisanej gazety, może i ona powstawała na zboczach Góry. W dziele Magiera mowa jest też o tym, że Góra była użyteczna w jeszcze inny sposób – w gnoju zakopywano tam pacjentów cierpiących na choroby weneryczne. Był to znany w całej Europie radykalny sposób leczenia takich chorób; czy wszystkich, czy tylko syfilisu (zwanego wtedy francą albo szankrem), tego nie wiem. „Takowi nieszczęśliwi, mało doznając od ówczesnych lekarzy pomocy, przeznaczeni bywali na zakopanie ich w gnoju aż po same uszy. Dość było widzieć takowych pacjentów na Gnojowej Górze obok Zamku za szkołami jezuickimi”. Ponieważ śmierdząca budowla stała nieopodal Zamku i smród (szczególnie latem, gdy otwierano okna) napełniał pokoje królewskie, Stanisław August, który miewał zawroty głowy i wymioty (niekoniecznie z powodu Góry, raczej była to jakaś tajemnicza choroba), zażądał od władz miejskich, żeby załatwiły problem smrodliwego sąsiedztwa. Jak pisał Magier, w roku 1774 Górę, „z woli królewskiej”, obłożono murawą. Nie wiem, co by mogło to znaczyć: czy na gnoju posiano trawę, czy ułożono gotowe trawniki – tak jak teraz robi to się na piłkarskich boiskach. Wymyślono też przyjemniejszą nazwę – budowla z gnoju miała się nazywać Górą Zieloną. Te wszystkie zabiegi nie zrobiły na Górze oraz jej sługach, czyścicielach kloak, najmniejszego wrażenia. Choć istniał już wtedy nadwiślański pomost na przedłużeniu ulicy Boleść, kloaki nadal wylewano pod Zamkiem, a Górę, lekceważąc wolę króla, nadal nazywano Gnojową. Góra, która miała funkcjonować jeszcze kilkadziesiąt lat (jej powolne niwelowanie trwało gdzieś do połowy XIX wieku), przestała niebezpiecznie rosnąć na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a więc jeszcze przed insurekcją. Przez Jezuicką i Bugaj wciąż jeździły kary z fekaliami i śmieciami, ale znaczną część nieczystości zaczęto wtedy odprowadzać (jak i obecnie to się czyni) bezpośrednio do Wisły. Było to spowodowane rozporządzeniem marszałka wielkiego koronnego Michała Mniszcha, wydanym w roku 1784. Zabraniało ono wylewania na jezdnie i chodniki (pierwsze chodniki pojawiły się w Warszawie w tymże roku) „pomyj, mydlin, fusów, lagrów i innych rzeczy, błoto pomnażających i fetor czyniących”. Wszystkie te nieczystości miały być wylewane do rynsztoków – aby z nich, przez kanały, mogły swobodnie spłynąć do rzeki. Rozporządzenie Mniszcha ograniczyło też znacznie ilość błota na ulicach, bowiem nałożyło na właścicieli domów obowiązek wysyłania ludzi, którzy, gdy spadł deszcz, „rozrzedzając błoto, oneż rynsztokami do kanałów przegarniali”. Po upadku insurekcji, w roku 1795, pojawiły się w Warszawie pierwsze śmietniki. Za ich miejscowego wynalazcę można uznać ówczesnego rosyjskiego komendanta miasta, generała Fiodora Buxhövdena – on to bowiem wydał, wśród innych represyjnych rozkazów (złożenie w cyrkułach pistoletów i pałaszy, chodzenie z latarkami po zmierzchu, zamykanie szynków o ósmej wieczorem, a kaffenhauzów o dziewiątej), rozkaz, który mówił, że śmiecie wolno wyrzucać tylko do śmietników i że śmietnik musi być na każdym podwórzu.
6000 CZERWONYCH ZŁOTYCH
Wspaniałe sześć tomów Tadeusza Korzona – Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta. Badania historyczne ze stanowiska ekonomicznego i administracyjnego – czytają dziś zapewne tylko specjaliści, zajmujący się osiemnastowiecznymi dziejami Polski, wypisuję więc z tego dzieła (trochę zapomnianego) to, czego dowiedziałem się zeń o rosyjskich pieniądzach króla Stanisława Augusta – to znaczy tych pieniądzach, które władca Polaków dostawał (w formie gratyfikacji) od swoich rosyjskich protektorów. Krajowe dochody króla, pochodzące z ekonomii, czyli tak zwanych dóbr stołowych, a także z ceł koronnych, poczty koronnej, żup solnych oraz z różnych innych źródeł, były całkiem niezłe – według Korzona, który przeanalizował zapisy z ksiąg rachunkowych skarbu królewskiego, wynosiły, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, średnio sześć do siedmiu milionów złotych polskich rocznie – ale monarcha, bezmyślnie rozrzutny i lubiący kosztowne przyjemności, baletnice i poetów, był ciągle w kłopotach finansowych – pieniądze, które dostawał od Rosjan, z pewnością bardzo mu się więc przydawały. Wewnętrzne dzieje Polski ukazały się w latach 1882–1885, pieniądzom króla (także, choć nie tylko, pieniądzom rosyjskim) poświęcony jest tam rozdział ósmy w tomie trzecim, zatytułowany Stosunki pieniężne Stanisława Augusta. Trzeba tu od razu powiedzieć, że nasz wielki historyk nie cierpiał króla, uważał go za zdrajcę, nawet więcej, za zbrodniarza – może więc być podejrzewany o stronniczość. „Stanisław August – pisał – nosił w głębi swej duszy moralną zgniliznę, której wstrętność i nieuleczalność stanie w całej grozie dopiero przy zestawieniu wszystkich stron jego życia prywatnego i publicznego”. Ale liczby są liczbami – kogoś, kto je przepisuje z ksiąg rachunkowych, o stronniczość nie da się posądzić. Niektóre z operacji finansowych króla (szczególnie tych połączonych z pożyczaniem pieniędzy) można nazwać, używając naszego współczesnego języka, aferami. Król brał łapówki – i wcale się tego nie wstydził, bowiem zapisywał je w księgach. Z 88 księgi kamery królewskiej Korzon wypisał królewskie pożyczki z lat sześćdziesiątych, wśród nich dwie pożyczki, których pod koniec tych lat udzielili królowi jacyś Genueńczycy – pewnie genueńscy bankierzy. Jedna pożyczka wynosiła 1 693 776 złotych polskich, druga 418 750 złotych polskich. Obie pożyczki były dość nisko oprocentowane – pierwsza na 5½%, druga na 5%. W pożyczaniu od Genueńczyków na niski procent nie byłoby jeszcze nic złego (od Panien Karmelitanek król pożyczał na 7%, od największego z warszawskich bankierów, Piotra Teppera, też na 7%) – ale jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności w roku 1769 Genueńczycy uzyskali od Komisji Skarbowej Koronnej dzierżawę na zaprowadzenie w całej Koronie swojej genueńskiej loterii liczbowej, zwanej Lotto di Genova; a co jeszcze dziwniejsze, zostali zwolnieni z opłaty dzierżawnej. Po Genueńczykach loterię liczbową (publiczne ciągnienie odbywało się dwa razy w miesiącu w Pałacu Krasińskich) wydzierżawił Piotr Tepper i ten płacił rocznie za dzierżawę 180 000 złotych polskich. Jeśli chodzi o pieniądze rosyjskie – jak je nazywał Korzon, „datki haniebne” oraz „jałmużny żebracze” – to nie były one oczywiście wpisywane do żadnych ksiąg rachunkowych. Informacje na ten temat – z pewnością niekompletne – pochodzą z raportów kolejnych rosyjskich ambasadorów, czyli (bo tak trzeba ich określić) kolejnych zwierzchników króla polskiego. Pierwszą dużą rosyjską gratyfikację Stanisław August otrzymał niemal natychmiast po koronacji. Ambasadorem rosyjskim w Warszawie, po śmierci Kayserlinga (Keiserlinga), został wtedy Repnin i jemu to petersburska caryca rozkazała wypłacić królowi 100 000 dukatów „na pierwsze potrzeby”. 100 000 dukatów to, wedle ówczesnego kursu, 1 800 000 złotych polskich. Za ten dar, jak pisał wzburzony Korzon, „płatny służalec [...] posłał swojej opiekunce pudło trufli”. Następne rosyjskie wypłaty dla króla ujęte są w rachunku, który – po zdobyciu 18 kwietnia Pałacu Załuskich – został znaleziony w papierach pozostawionych w ambasadzie przez generała Igelströma (wszystkie te sumy podane są w czerwonych złotych, czyli w dukatach).
Le Roi a reçu:
En 1764,
17 Septembre
12 000
19 Novembre
24 000
En 1765
20 Février
6 000
En 1766
21 Août
20 000
15 Octobre. On a ajouté à 11 000 duc. qu’il avoit reçus
9 000
En 1768
27 Septembre
40 000
En 1769
19 Septembre
10 000
En 1770 et 1771
18 000
Pour entretien du corps de Branicky
15 000
154 000
Nie da się oczywiście powiedzieć, że wszystkie te darowizny carycy szły wyłącznie na prywatne zabawy i przyjemności króla, na jego baletnice i jego poetów – część tych sum (szczególnie tych wypłacanych po roku 1768), jak świadczy ostatnia pozycja, mogła być też przeznaczona na opłacenie wojsk królewskich toczących wojnę domową z wojskami Konfederacji Barskiej. 154 000 dukatów czyni 2 772 000 złote polskie. Była to ogromna suma, ale można też powiedzieć, że – w porównaniu z kilkumilionowymi dochodami krajowymi Stanisława Augusta – nie było to właściwie bardzo dużo. Korzon uważał nawet – zważywszy, że rachunek obejmuje sześć, nawet siedem lat – że petersburska caryca „zrobiła dobry interes”, bo usługi Stanisława Augusta były „w niskiej cenie”. Autor Wewnętrznych dziejów Polski miał w ręku jeszcze jakieś inne rachunki, pochodzące prawdopodobnie z tychże papierów, których Igelström nie zdołał zabrać ze sobą, wycofując się z Warszawy, i które 18 kwietnia znaleziono, częściowo spalone, w rosyjskiej ambasadzie – ale jego opowieść w tym miejscu jest trochę niejasna i dowiadujemy się tylko, że jeden z tych rachunków, na „sumę ogólną 291 928 dukatów, czyli 5 254 704 złotych polskich”, obejmował „przekupstwa elekcyjne, zaopatrzenie fortecy w Krzemieńcu i zasiłki przeciwko Konfederacji Barskiej”, oraz że królowi – jeszcze przed elekcją, jako stolnikowi litewskiemu: „au stolnik comte Poniatowski” – caryca wypłaciła coś w rodzaju zasiłku w wysokości 65 994 dukatów, czyli 1 186 992 złotych polskich. Cała ta sprawa jest zresztą trudna do ostatecznego rozjaśnienia, bowiem papiery Igelströma – po roku 1815 – dostały się ponownie w ręce Rosjan i Korzon, pisząc Wewnętrzne dzieje Polski, posługiwał się kopiami (prawdopodobnie pochodzącymi ze zbiorów Leona Dembowskiego). Kwity i rachunki, które znaleziono w rosyjskiej ambasadzie, dotyczą – jeśli chodzi o króla – tylko lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, o tym, jak to układało się dalej, to znaczy jak wyglądały wypłaty w latach osiemdziesiątych (kiedy stosunki między petersburską carycą a jej polskim królem trochę się popsuły), wiadomo niewiele. Dość dobrze znana jest natomiast wysokość gratyfikacji i zapomóg, które Stanisław August dostawał z kasy rosyjskiej ambasady w czasie Sejmu Grodzieńskiego – tego, który w roku 1793 zadecydował o drugim rozbiorze Polski. Przed wyjazdem do Grodna ambasada wypłaciła królowi w Warszawie 20 000 dukatów, potem dodała jeszcze (na opłacenie kosztów podróży) 10 000 dukatów. Była to tylko zaliczka, prawdziwe pieniądze, królewski dochód z drugiego rozbioru Polski, pojawiły się w Grodnie. Katarzyna pozwoliła swojemu ówczesnemu ambasadorowi, Jakobowi Johannowi Sieversowi, wydać w Grodnie na opłacenie kosztów rozbioru niezbyt wiele, bo zaledwie 200 000 rubli srebrnych, czyli 1 200 000 złotych polskich – czyni to zaledwie niecałe 67 000 czerwonych złotych. Według obliczeń Korzona znaczną część tej sumy, nawet niemal jej całość, zainkasował wówczas Stanisław August. W maju 1793 roku dostał w Grodnie od Sieversa 400 000 złotych polskich, w czerwcu tegoż roku 30 000 czerwonych złotych, zaś w listopadzie 6000 czerwonych złotych. We wrześniu i w październiku otrzymał jeszcze po 14 000 czerwonych złotych, ale te dwie wypłaty nie pochodziły z kasy rosyjskiej – na rozkaz ambasadora pieniądze wypłacono królowi ze skarbu koronnego. Jeśli policzymy tylko to, co król wziął wtedy z pieniędzy, które Katarzyna pozwoliła wydać na przeprowadzenie drugiego rozbioru Sieversowi, to znaczy z tych 200 000 srebrnych rubli (1 200 000 złotych polskich), to wyjdzie nam, że było to co najmniej (bo rosyjski ambasador prawdopodobnie coś jeszcze dopłacił królowi w listopadzie) – było to więc co najmniej jakieś 58 000 czerwonych złotych, czyli 1 044 000 złotych polskich. 1 044 000 z 1 200 000. Jeśli właśnie tak na to – to znaczy od strony pieniędzy – spojrzymy, to będziemy musieli powiedzieć, że tym, który najlepiej zarobił na drugim rozbiorze Polski, najwięcej na nim skorzystał, był król Polaków. Może jednak caryca – ponieważ obrady Sejmu Grodzieńskiego przedłużały się i Sieversowi nie powiodło się, jak początkowo zamierzał, doprowadzić do zatwierdzenia rozbioru w dwa tygodnie – okazała się trochę hojniejsza i rosyjski ambasador dostał większą kasę. Do tych pieniędzy, o których tu mówimy, trzeba jeszcze dodać trochę niejasną – to znaczy: trochę niejasnego pochodzenia – sumę 6000 czerwonych złotych, która wypłacona została Stanisławowi Augustowi ze wspólnej kasy trzech dworów – petersburskiego, berlińskiego oraz wiedeńskiego. Kiedy to się stało, nie wiadomo, Korzon przypuszczał, że pieniądze te król wziął zaraz po pierwszym rozbiorze – „były płacone w końcu roku 1772 i na początku 1773”. Właśnie te 6000 czerwonych złotych – czyli 108 000 złotych polskich – było powodem wielkiej awantury, która wybuchła w Warszawie w końcu sierpnia 1794 roku. Awantura zaczęła się od tego, że „Gazeta Rządowa” (a za nią także inne ówczesne gazety, „Korrespondent Narodowy i Zagraniczny” oraz „Gazeta Wolna Warszawska”) opublikowała, w numerze 52 z 23 sierpnia, niewielką część archiwum Igelströma – czyli część tych nadpalonych rosyjskich papierów, które 18 kwietnia wpadły w ręce zdobywców ambasady i których czytaniem oraz analizowaniem zajmowały się wtedy Deputacja Indagacyjna oraz Deputacja Rewizyjna (nazywana też Deputacją do Rewizji Papierów). Obie te Deputacje były organami Rady Najwyższej Narodowej, czyli insurekcyjnego rządu – czymś w rodzaju jego ministerstw. Publikacja „Gazety Rządowej” (redagowanej przez Franciszka Ksawerego Dmochowskiego, który miał w ówczesnej Warszawie opinię jakobina) nosiła tytuł Extrakt z dowodów autentycznych i z regestrów moskiewskich na pensje brane od Moskwy, przez Deputację rewizyjną roztrząsanych i spisanych. „Będziemy tu umieszczać – pisała «Gazeta» – wypisy z tych papierów, aby wiedziała publiczność, kto kraj i jak drogo przedawał? Aby żyjący słuszną odebrali karę, a zmarłych imiona, nad których grobem może niektórzy z nas, nie wiedząc o ich niepoczciwości, zapłakali, przeklęstwu dzisiejszego i następnych pokoleń oddane zostały”. Wśród tych, których Dmochowski oddawał „przeklęstwu [...] następnych pokoleń”, byli, między innymi, Adam Poniński, książę Antoni Czetwertyński, książę August Sułkowski, biskup (i prymas) Antoni Ostrowski – z pokwitowań i wykazów wydrukowanych w „Gazecie” wynikało całkiem jasno, że brali oni pieniądze od rosyjskich ambasadorów. To jednak nie wywołałoby wielkiej sensacji, bowiem kwity potwierdzały tylko to, co wszyscy i tak dobrze wtedy wiedzieli – że Poniński, Czetwertyński, Sułkowski i Ostrowski to byli zdrajcy oraz jurgieltnicy. Sensację wywołała jedna pozycja, jedno króciutkie zdanie z wykazu zatytułowanego Wydatki kassy wspólnej trzech dworów w czasie sejmu delegacyjnego. To zdanie brzmiało tak – „Królowi Imci, czer. złł. 6000”. Gdyby znano wtedy straszliwy rachunek pod tytułem Le roi a reçu (Król otrzymał), to pewnie i te 6000 czerwonych złotych – wreszcie, wobec setek tysięcy dukatów, suma niewielka, tylko 108 000 złotych polskich – nie wywołałoby wielkiego zdziwienia. To, że ktoś, kto brał setki tysięcy, wziął jeszcze 6000 – co w tym dziwnego? Ale o tych setkach tysięcy nikt jeszcze wtedy nie wiedział i król wiedział, że nikt nie wie. Mógł zatem odegrać spokojnie wspaniałą komedię, wystąpić w roli obrażonej i skrzywdzonej dziewicy-topielicy – jednocześnie zapobiegając dalszym publikacjom, które zapowiadała „Gazeta Rządowa”. Wielka polityczna zręczność króla Polaków ujawniła się wówczas w tym, że o zamieszczenie sprostowania zwrócił się co prawda do Rady Najwyższej Narodowej, ale wystąpił też od razu (wiedząc, że na przychylność Rady nie może liczyć) ni to z prośbą, ni to z żądaniem („należy mi domagać się uroczystego objaśnienia”) do Kościuszki. W długim liście (z 26 sierpnia), pełnym skarg i lamentów, zapewniał Naczelnika, że nie podpisał nigdy żadnego cyrografu („ani śmiano go ode mnie żądać”), nie wziął od nikogo ani grosza („ani pensji nigdy nie brałem od żadnego zagranicznego dworu”) oraz sprzeciwiał się zawsze rozbiorowi kraju („mocno byłem przeciwny”). Przekonywał też Kościuszkę, że pierwszy rozbiór uczynił go królem-nędzarzem, musiał więc przyjąć 6000 czerwonych złotych jako coś w rodzaju rekompensaty za utracone, właśnie wskutek rozbioru, królewskie ekonomie – „zajęte przez wszystkie trzy potencje wszystkie bez excepcji ekonomie żup i intraty moje przyprowadziły mnie i trzymały w tak zupełnym niedostatku, że exacte żyć nie miałem z czego, a zatem że konieczność wyciągała, aby mnie ci sami cóżkolwiek do życia użyczyli, którzy mnie ze wszystkiego obnażyli byli”. Bardzo ciekawy jest też następny w tej sprawie list króla do Kościuszki, z 27 sierpnia, gdzie Stanisław August uzasadniał swoje przekonanie, wedle którego ruskie papiery (kwity) nie powinny być ujawniane. „Moim zdaniem, kto teraz nie grzeszy, kto teraz służyć ojczyźnie ma chęć, nie powinien bydź odstraszany zagrożeniem o dawne grzechy, jeśli były jakie. [...] wszakże nas wszystkich jest niewiele, nie umniejszajmyż jeszcze naszą liczbę”. Czy Kościuszko zgodził się z argumentami króla i uwierzył w jego wyjaśnienia, tego nie wiemy, ale zareagował natychmiast i to z dziwną gwałtownością. W liście do Stanisława Augusta (z 26 sierpnia), wysłanym z obozu pod Mokotowem, nazwał wymienienie jego imienia w „Gazecie Rządowej” „nieprzyzwoitym ze wszech miar” oraz zapewnił monarchę, że dowiedział się o tym „z największym umartwieniem” i że nie ma z tą sprawą nic wspólnego – „na honor mój zaręczyć mogę W.K.M., iż to się stało bez wiadomości mojej”. List do Rady Najwyższej Narodowej, napisany tegoż dnia, jest natomiast czymś w rodzaju wojskowego rozkazu. Nazywając, także i w tym liście, wymienienie imienia króla w „Gazecie Rządowej” „nieprzyzwoitym ze wszech miar”, Kościuszko nakazał Radzie zaprowadzenie w tej sprawie cenzury – „aby numer gazety, w której się to znajduje, wydawany nie był i żeby poczta nie wysyłała go na prowincje”. Mamy tam jeszcze post scriptum – „Eksplikację królewską żądam, by w «Gazecie» umieszczoną była”. Na tym też – czyli właściwie na niczym – zakończyła się awantura o 6000 czerwonych złotych. Ciąg dalszy nie jest już specjalnie interesujący – „Gazeta Rządowa” umieściła w kolejnych numerach dwa sprostowania czy raczej dwa oświadczenia króla (z pierwszego oświadczenia Stanisław August nie był zadowolony, bowiem redakcja dodała do niego swój komentarz, z którego wynikało, że król ma w tej kwestii swoje zdanie, a „Gazeta” swoje), Dmochowski, próbując kontynuować publikację papierów, korespondował w tej sprawie z Radą Najwyższą Narodową, Rada, mając niewątpliwie na uwadze wyraźny rozkaz Kościuszki, zapewniała, że „rekwirowane extrakty z papierów moskiewskich” będą z całą pewnością nadal udostępniane publiczności, ale niczego nie udostępniała, jej Wydział Bezpieczeństwa twierdził zaś, że jeśli tylko będą jakieś ciekawe papiery, a Rada podejmie odpowiednią rezolucję, to udzieli ich redakcji. „Gazeta Rządowa” ogłosiła jeszcze zapowiedź, z której wynikało, że publikacje swoje będzie kontynuować – „listę płatnych sług moskiewskich dalej ciągnąć będziemy, gdy papiery do tego stosowne, a teraz w Wydziale Bezpieczeństwa będące, udzielone nam zostaną” – i to był koniec ówczesnej lustracji. Najciekawsza w tym wszystkim jest ta stanowcza decyzja Kościuszki, która ocaliła wówczas króla – można nawet powiedzieć, że ocaliła mu życie. Rada Najwyższa Narodowa, w której ścierały się różne poglądy, prawdopodobnie wreszcie by ustąpiła i pozwoliła na opublikowanie rachunku Le roi a reçu, Kościuszko nie ustąpił. Da się to może wytłumaczyć pozycją społeczną Naczelnika i tym, co taka pozycja narzucała temu, kto ją zajmował – Kościuszko, będąc Naczelnikiem Siły Zbrojnej Narodowej, czyli, faktycznie, Naczelnikiem Narodu, był nadal średnio zamożnym polskim szlachcicem – i kiedy spotykał się z królem, prywatnie czy publicznie, całował go w rękę. Ale takie wytłumaczenie wydaje się niewystarczające – ówczesne listy Kościuszki do Stanisława Augusta, ich lakoniczność, ich zimny i jawnie nieprzychylny ton, mówią bowiem wyraźnie, że Naczelnik, choć całował króla w rękę, po prostu go nie lubił, pewnie nawet się nim brzydził. Dlaczego więc ocalił go po opublikowaniu w „Gazecie Rządowej” tego zdania, w którym była mowa o 6000 czerwonych złotych? Odpowiedź może tu być tylko taka – Kościuszko wiedział, że jeśli „Gazeta” Dmochowskiego, a za nią inne gazety warszawskie, nadal będą publikować papiery z archiwum Igelströma, to skończy to się następnym wieszaniem. I wiedział też, że nie będzie to takie wieszanie, jak 9 maja czy 28 września, ponieważ pospólstwo zdobędzie Zamek i na Placu Bernardyńskim, pod kościołem Świętej Anny, powieszony zostanie król. A na to prawdopodobnie Kościuszko nie chciał przystać – może z jakichś przyczyn wyższych, czyli etycznych, a może dlatego, że mogłoby to (w jego przekonaniu) zaszkodzić jakimś przygotowywanym przez niego przedsięwzięciom militarnym. Decyzja o uratowaniu króla – podjęta w obozie pod Królikarnią, 26 sierpnia – była zarazem decyzją, która przesądziła o losie insurekcji. Po tym dniu musiała się ona skończyć właśnie tak, jak się skończyła – to znaczy fatalnie. Czy gdyby Polacy w ostatnich dniach sierpnia 1794 roku powiesili pod kościołem Bernardynów (albo trochę dalej, na Szerokim Krakowskim Przedmieściu, pod oknami królewskiego burdelu – kamienicy Sophie Lhullier) króla, który ich zdradził, dzieje insurekcji potoczyłyby się jakoś inaczej? Tego oczywiście wiedzieć nie możemy – wszystko to i tak mogło się skończyć Maciejowicami oraz rzezią Pragi. Ale można było zaryzykować – i trzeba powiedzieć, że przywódcy insurekcji, Kościuszko, także Ignacy Potocki i Hugo Kołłątaj, także dwaj generałowie, Jakub Jasiński i Józef Zajączek, przegapili wtedy tę niezwykłą chwilę, jedną z tych chwil, które w dziejach narodów pojawiają się niezwykle rzadko; tę chwilę, w której przed Polakami otwierała się jakaś zupełnie inna przyszłość (niż ta, która nastąpiła) – przyszłość królobójców. Polacy mogli wtedy stać się innym narodem, ich dzieje można było wtedy skierować w inną stronę, mogły też same (popchnięte utajoną w nich dziką, wulkaniczną siłą) skierować się w inną stronę – niewyobrażalną i piękną jak wszystko, co niewyobrażalne.
PODAGRA IGELSTRÖMA
Okoliczności śmierci (prawdziwej lub domniemanej) kanclerza wielkiego koronnego, księcia Antoniego Sułkowskiego, nie są jasne, są nawet bardzo tajemnicze, i nie wydaje się, żeby tę sprawę, jeden z najciemniejszych epizodów poprzedzających wybuch warszawskiej insurekcji, można było teraz, po latach, wystarczająco rozjaśnić. Jedno nie ulega w tej sprawie wątpliwości – miejsce Sułkowskiego w hierarchii ówczesnej władzy, to znaczy w hierarchii moskiewskich jurgieltników, a mówiąc jeszcze inaczej – w hierarchii zdrajców, było takie, że nie uniknąłby on szubienicy. Antoni Trębicki w swoim dziele O rewolucji roku 1794 pisał, że kanclerz wielki, „chociaż należący przez swoją politykę do partii moskiewskiej”, był, mimo to, „podciwy i nienaganny w swoim postępowaniu jako urzędnik i człowiek”. Trębickiemu niekoniecznie trzeba jednak wierzyć, a Sułkowski, choć może poczciwy, był przez warszawskie pospólstwo znienawidzony w równym stopniu, może nawet bardziej niż marszałek Ankwicz, generał Ożarowski czy biskup Kossakowski. Czyli ci, którzy zostali powieszeni. Gdyby więc Sułkowskiego, po wybuchu insurekcji, właśnie jak tych później powieszonych, aresztowano i zamknięto w Pałacu Brühla czy w Prochowni, to potem, 9 maja, mielibyśmy w Warszawie nie cztery, ale pięć szubienic. I na tej piątej – może byłaby to czwarta szubienica na Rynku Starej Warszawy, a może druga pod kościołem Świętej Anny – wisiałby kanclerz wielki koronny. Nie byłoby to miłe widowisko, bowiem książę Sułkowski, jak pisał w swoim pamiętniku Trębicki, był to „starzec już zgrzybiały i wiekiem osłabiony” – urodzony w roku 1735, był trzy lata starszy od biskupa Kossakowskiego, piętnaście lat starszy od marszałka Ankwicza. Generał Ożarowski, który był młodszy od kanclerza o sześć lat, uchodził za wielkiego starca i pod szubienicę, ze względu na swój wiek, został przyniesiony. Książę Sułkowski byłby więc, gdyby wisiał, najstarszym z powieszonych – że starców nie należy wieszać, nie muszę tu nikogo przekonywać; lepiej niech umierają, jak Bóg przykazał, powolutku. Po namyśle powiem, że nie mam w tej sprawie wyrobionego zdania – może lepiej umrzeć szybko na stryczku, niż umierać powoli i nieuchronnie na nieuleczalną i bolesną chorobę, która nazywa się życie starego człowieka. Cudowne ocalenie przed drugą szubienicą, która stanęłaby pod Bernardynami, kanclerz Sułkowski zawdzięczał, jak twierdzono później, wielkiej awanturze, która rozpętała się dosłownie w przeddzień wybuchu insurekcji – prawdopodobnie 15 lub 16 kwietnia. Awantura miała zaś swoją przyczynę, przynajmniej jedną z przyczyn, w podagrze rosyjskiego wielkorządcy, ministra pełnomocnego carycy, Osipa Igelströma. Nim opowiem o tej awanturze – i o udziale, jaki miał w niej kanclerz wielki koronny – muszę opowiedzieć krótko o podagrze. Podagra czy (jak wtedy częściej mówiono) pedogra, teraz od dawna rozpoznana (ale nie wiem, czy uleczalna) jako artretyczna choroba stawów wielkiego palucha u lewej albo prawej stopy, wówczas była tajemniczym cierpieniem, o którym mało wiedziano i którego nie umiano leczyć. Poziom ówczesnej wiedzy na temat podagry dobrze pokazuje zdanie z Pamiętników czasów moich Juliana Ursyna Niemcewicza. Dowiadujemy się z niego, że zaufany generał Stanisława Augusta, Stanisław Mokronowski, właśnie w czasie insurekcji, „napadnięty był przez okropną podagrę; by się uwolnić od niej, kazał sobie krew puścić, stąd niedługo dostał wielkiej choroby, która go aż do śmierci nie opuściła”. Czy Igelströmowi, gdy miał atak podagry, też puszczano krew, i czy (podobnie jak u Mokronowskiego) skończyło to się ostatecznie epilepsją, tego nie wiem. Ale rosyjski generał cierpiał straszliwie – te jego cierpienia były w Warszawie powszechnie znane i bardzo się ich też bano, bowiem ataki podagry łączyły się, czemu zresztą trudno się dziwić, z atakami wściekłości, nawet bezrozumnego szału. Trochę wiadomości o podagrze Igelströma można znaleźć w listach Ludwiga Buchholza, posła pruskiego w Warszawie, do króla Fryderyka Wilhelma II. Na początku stycznia 1794 roku Buchholtz pisał, że generał „od trzech tygodni jest bardzo mocno dotknięty podagrą – do tego stopnia, że chodzi o kulach i nie może jeszcze odbywać audiencji”. W listach trochę późniejszych mowa jest jeszcze o tym, że Igelström „pośpiesznie leczy rany” oraz że „porusza się tylko o kulach”. Musiała to więc być bardzo poważna choroba – może nie tylko któryś z paluchów, ale całe stopy rosyjskiego ambasadora były popękane i pokryte wrzodami. Już po wybuchu insurekcji Buchholtz informował swojego króla, że sukcesy militarne Polaków spowodowane były nieporządkami panującymi w wojsku rosyjskim – te nieporządki zaś wzięły się stąd, że Igelström „nie opuszczał swego pokoju z powodu choroby”. W listach Buchholtza mamy jeszcze jedną godną uwagi wiadomość – pisał on, że Igelström, nie mogąc chodzić, przyjmował polskich dygnitarzy w swojej sypialni. „Zbiera codziennie wieczór Radę Nieustającą u swego łoża”. Rada Nieustająca, która, ze swej natury, miała rządzić w państwie (król wchodził w jej skład), musiała więc stawiać się każdego dnia w rosyjskiej ambasadzie przy ulicy Miodowej – ponieważ ministra pełnomocnego carycy bolał wielki paluch. Rada ta, przywrócona w roku 1793 przez Sejm Grodzieński (uprzednio zlikwidował ją Sejm Czteroletni), składała się wówczas z osiemnastu osób. Można ich sobie tam wyobrazić, tych naszych dygnitarzy – ich szarfy orderowe, mundury, sutanny, szpady i peruki – wokół łóżka, na którym w koronkowej pościeli leży wściekły (bo boli go paluch) Igelström. Oni w mundurach i w sutannach, on w nocnej koszuli – i wyciągając nogę spod kołdry, pokazuje im swoje śmierdzące wrzody i brudne bandaże. Czy Stanisław August brał udział w posiedzeniach przy łóżku ambasadora, o tym się nie mówi, może dlatego, że nawet w mówieniu o tym byłoby coś straszliwie upokarzającego. To, że dostojni i możni polscy panowie przychodzili do łóżka rosyjskiego oficera i oglądali tam jego owrzodzoną nogę, da się wytłumaczyć tylko w jeden sposób – strasznie go się bali. Domysł, że bali się też jego podagry, czyli humorów jego spuchniętego palucha, nie będzie chyba daleki od prawdy. Kilka tygodni przed wybuchem insurekcji policja Igelströma aresztowała dwóch spiskowców – Klemensa Węgierskiego i Stanisława Potockiego (późniejszego generała, nazywanego Stasiem). Początkowo trzymali się oni podobno nieźle, ale po kilkunastu dniach przesłuchań w piwnicach ambasady na Miodowej okazali się skłonni do pertraktacji – i, jak pisał w swoich pamiętnikach Antoni Trębicki, „nie mogąc wytrzymać srogiego z nimi obejścia, wyjawili swoich wspólników”. Na podstawie tych zeznań Igelström sporządził listę spiskowców, a potem, wezwawszy do ambasady księcia Sułkowskiego, przekazał mu skierowaną do Rady Nieustającej notę, w której, w sposób podobno dość brutalny, zażądał szybkiego aresztowania i osądzenia tych wszystkich, których umieścił na swojej liście – dając na to Radzie dwadzieścia cztery godziny. „Mając sobie wymienionych – pisał Trębicki – kilkadziesiąt osób należących [do spisku], podał groźną do króla i Rady Nieustającej notę, aby natychmiast tych wszystkich spiskowych sądzono i śmiercią karano”. Trębicki może trochę przesadził – według opowieści, która jest w dziele Karola Wojdy O rewolucji polskiej, w nocie były nazwiska „20 najznakomitszych osób”; według rosyjskiego generała Pistora, Igelström „żądał uwięzienia podejrzanych 26 osób”. Wśród tych, których uwięzienia (i może skazania na śmierć) domagał się ambasador, było kilka osób dobrze wówczas w Warszawie znanych – jak twierdził Wacław Tokarz, na liście znajdowały się nazwiska Józefa Pawlikowskiego, Eliasza Aloe oraz księdza Józefa Meiera. Brutalny ton noty poświadczony jest przez opowieść w Pamiętnikach generała Pistora – był to, według niego, „memoriał [...] ostrymi wyrazami skreślony”, który, zdaniem tego generała, „przyłożył się bez wątpienia do rozognienia umysłów i do przyspieszenia powstania”. Dlaczego to właśnie książę Sułkowski został wezwany do ambasady, nie jest dla mnie całkiem jasne. Igelström powinien był wezwać na Miodową raczej Ankwicza, bo to on, jako marszałek, przewodniczył Radzie Nieustającej. Ale może Sułkowski musiał się stawić na wezwanie ambasadora, ponieważ prezydował w Departamencie Interesów Cudzoziemskich Rady, czyli był wówczas kimś w rodzaju ministra spraw zagranicznych i odbieranie oraz przekazywanie not dyplomatycznych należało do jego kompetencji. Odebrawszy notę Igelströma, co stało się najprawdopodobniej 15 kwietnia – gdyby wszystko poszło dalej, jak należy (czyli zgodnie z takim porządkiem rzeczy, którego ogląd dostępny jest nam obecnie), to trzy lub cztery dni później książę Sułkowski zostałby aresztowany przez insurgentów, a po mniej więcej trzech tygodniach zawisłby na drugiej szubienicy pod kościołem Bernardynów – odebrawszy zatem ową notę, kanclerz wielki przedstawił ją następnego dnia (16 kwietnia – w przeddzień wybuchu insurekcji) Radzie Nieustającej, która właśnie obradowała na Zamku. Wedle opowieści, która jest u Trębickiego, Rada, znalazłszy się w tak kłopotliwej sytuacji (tu rosyjski wielkorządca, a tu, też już niedaleko, spiskowcy), wezwała Sułkowskiego, żeby wypowiedział się w sprawie żądań ambasadora – „dał swą opinią jako stróż praw w tak ważnej okoliczności”. Kanclerz wielki, może trochę ryzykownie, wypowiedział się w tym sensie, że sprawa ukarania spiskowców nie leży w kompetencjach Rady Nieustającej, ponieważ „nie jest [ona] władzą sądowniczą”. Radę opinia ta bardzo ucieszyła (pewnie dlatego, że wiedziała już, przeciw komu zwróci się gniew Igelströma) i wysłała Sułkowskiego na Miodową, z poleceniem, żeby taką właśnie odpowiedź zaniósł rosyjskiemu wielkorządcy. Ciąg dalszy, jak mówią wszystkie relacje, był dramatyczny. Igelström, gdy usłyszał, że jego polscy podwładni nie chcą uwięzić i skazać spiskowców, wpadł w szał. „Przyjmuje go [Sułkowskiego] z deputacją – pisał Trębicki – w sposób najobelżywszy, wyrzuca mu, że w decydującej okoliczności uchybił jego monarchini, a obkładając go wyrazami pogardy i sromoty, odsyła go na powrót do króla i Rady”. Łatwo sobie wyobrazić, jak wyglądały te wyrazy pogardy i sromoty – Igelström, podpierając się swoją kulą, skacze na jednej nodze wokół Sułkowskiego, może nawet, jedną ręką trzymając się poręczy swego łóżka (jest w nocnej koszuli), wali tą kulą starego kanclerza po głowie i po plecach, i powtarza przy tym tylko to jedno słynne ruskie słowo: „Swołocz, swołocz, swołocz!”. Wróciwszy do Zamku, gdzie trwało posiedzenie Rady Nieustającej, Sułkowski, „spotwarzony i z błotem zmieszany”, stanął przed swoimi kolegami i zaczął im opowiadać, jak został przyjęty na Miodowej. Opowieści swojej nie zdołał dokończyć. „Gdy kończy swój raport – czytamy u Trębickiego – tknięty apopleksją, pada bez zmysłów. [...] spieszą wszyscy na ratunek konającemu kanclerzowi”. Śmierć kanclerza wielkiego – może nie śmierć, raczej, jak się zaraz przekonamy, jakaś półśmierć, coś w rodzaju ćwierćśmierci – tak czy inaczej, cokolwiek to było, wylew, którego niewątpliwie doznał Sułkowski, nie pozwalał na kontynuowanie posiedzenia – nie można było dalej obradować, bowiem, jak pisał Trębicki, „przez ten przypadek komplet przepisany do obradowania został zerwany”. Rada Nieustająca zwróciła się więc do Igelströma z pytaniem, jak ma w tej sytuacji postąpić – „co jej pozostaje czynić”. Ambasador z łatwością znalazł odpowiedź na to pytanie – kazał uznać Radzie, że Sułkowski żyje, i obradować w dalszym ciągu. „Rozkazuje – cytuję dalej Trębickiego – ten bezrozumny despota, by Sułkowskiego, już prawie martwego, na krześle posadzić i decydować”. Czy tak się właśnie, zgodnie z wolą Igelströma, stało – to znaczy, czy kanclerz wielki, martwy, półmartwy lub ćwierćmartwy, siedział w swoim kanclerskim krześle i półmartwym uchem przysłuchiwał się dalszym obradom – nie jest pewne. Trębicki twierdził, że Stanisław August nie zgodził się na propozycję Igelströma i przerwał posiedzenie, oświadczając, że Rada nie będzie się zbierać, „dopóki kompletu nie będzie”. Jeszcze inną wersję dalszego ciągu wydarzeń przedstawił w swojej książce Warszawa przed wybuchem powstania 17 kwietnia Wacław Tokarz – opierając się na zeznaniach członków Rady