Wieszanie - Jarosław Marek Rymkiewicz - ebook

Wieszanie ebook

Jarosław Marek Rymkiewicz

5,0

Opis

Oryginalny opis wydarzeń w Warszawie i Krakowie z 1794 roku, który wzbudził ogromne kontrowersje wśród pisarzy, publicystów i polityków.

Książka, która wzbudziła ogromne kontrowersje. Dyskutowali o niej pisarze, publicyści, politycy.

Autor w oryginalny sposób opisuje przebieg wydarzeń w Warszawie i Krakowie w roku 1794. Odtwarza sceny egzekucji

i szczegółowo przedstawia okoliczności, w jakich najważniejsze osoby w państwie uniknęły śmierci. Dzięki wypracowanej przez siebie metodzie badania fragmentów i szczegółów rysuje niezwykły obraz stolicy końca XVIII wieku.

Rymkiewicz, wspaniały stylista, przybliża przeszłość w formie błyskotliwego eseju, który czyta się jak pełną napięcia powieść. Nie jest to wszak opowieść tylko o odległej przeszłości, ale próba uchwycenia istoty ludzkiej natury w przełomowym momencie historii.

 

Fragmenty…

Jeże nie wieszają jeży, nie słyszano także o kotach, które wieszałyby inne koty. Znane są natomiast wypadki wieszania kotów przez ludzi. Wieszaliby też jeże, gdyby ich nie kłuły w palce.

Od autora

Książka ta przeznaczona jest dla miłośników historii ojczystej – takich, którzy lubią czytać o tym, jak wyglądało życie polskie w dawnych czasach i jak żyli nasi przodkowie, jakie mieli przygody oraz obyczaje. Mówi ona o wydarzeniach, które miały miejsce w Warszawie przed ponad dwustu laty, między połową kwietnia a początkiem listopada 1794 roku. Jest w niej również mowa o kilku wydarzeniach nieco późniejszych i nieco wcześniejszych, a także (dla przykładu oraz porównania) o wydarzeniach, do których doszło w tymże czasie w Wilnie i w Krakowie. Nie znaczy to, że moja opowieść zdaje sprawę ze wszystkich ważnych wydarzeń, które miały miejsce w Warszawie w roku 1794. Tę kwestię dostatecznie wyjaśnia tytuł książki – jej tematem są wydarzenia wiążące się z wieszaniem na szubienicy, a więc, ujmując to inaczej, z legalnym lub nielegalnym wykonywaniem wyroków śmierci – niekiedy sądowych, a niekiedy wydawanych spontanicznie przez lud Warszawy.

Gatunek, do którego należymy, kiedyś zniknie z pożytkiem dla planetarnej całości – wcześniej czy później coś takiego z pewnością nastąpi i myślę o tym z prawdziwą przyjemnością. Wtedy wszystko powróci do swojego pierwotnego porządku – koło nonsensu przestanie się nonsensownie kręcić i życie na ziemi uzyska (może odzyska) swój głęboki sens. Ale dobrze byłoby zostawić po sobie jakieś świadectwo – takie, które poświadczałoby potworność i zgrozę naszego nonsensownego istnienia. Jakąś książkę, która by o tej naszej egzystencjalnej potworności i egzystencjalnej zgrozie mówiła. Taka książka powinna być chyba przeznaczona dla trochę innych czytelników – innych mieszkańców planety. Mam nadzieję, że ta moja też im się spodoba. Może jakiś uczony jeż czy uczony kret kiedyś ją przeczyta. Albo jakaś uczona brzoza, jakaś mądra sosna. O tym też myślę z przyjemnością.

(…) Wieszanie Rymkiewicza jest wspaniałym otwarciem do snucia historii alternatywnych. Czy królewski wisielec zmieniłby cokolwiek, czy Katarzyna nie mogłaby i tak ustanowić potem Krzyża za zdobycie Pragi? Czy nie byłoby Maciejowic i rzezi na Pradze? I wszystkiego tego, co potem, od Napoleona po Piłsudskiego, wszystkich tych nieznośnych tragedii narodowych, żałob, żałobnych biżuterii z żelaza i skrwawionych zwłok powstańców?

Szczepan Twardoch

(…) drażni mnie pogląd, że tożsamości zbiorowe budowane są przede wszystkim wokół „akcji bezpośredniej”, rewolucji czy „królobójstwa” (Rymkiewicz). Nie, nie, nie!

Jadwiga Staniszkis

Tak, ta książka jest ubraną w historyczny kostium opowieścią o „zgrozie naszego nonsensownego istnienia”, a Wieszanie nie tyle okazuje się słuszną karą, ile wybuchem, erupcją tajemnego, straszliwego, bezsensownego żywiołu.

Paweł Lisicki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pro­jekt okładki: Iza­bela Mi­chal­ska, Ja­cek Ma­lik
Pro­jekt pro­filu Ja­ro­sława Marka Rym­kie­wi­cza: Mag­da­lena Kon­dziora
Ko­rekta składu: Zu­zanna Guty
Pro­jekt strony ty­tu­ło­wej i skład: Ja­cek Ma­lik
Co­py­ri­ght for this edi­tion by Fun­da­cja Evviva L’arte
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wegow ra­mach pro­jektu Ka­non Pol­ski
Wy­da­nie trze­cie, War­szawa 2022
ISBN 978-83-960258-9-0
Fun­da­cja „Evviva L’arte” ul. Ra­cła­wicka 23/20, 02-601 War­szawa e-mail:wy­daw­nic­two@evvi­va­larte.orgwww.evvi­va­larte.org
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

OD AU­TORA

Książka ta prze­zna­czona jest dla mi­ło­śni­ków hi­sto­rii oj­czy­stej – ta­kich, któ­rzy lu­bią czy­tać o tym, jak wy­glą­dało ży­cie pol­skie w daw­nych cza­sach i jak żyli nasi przod­ko­wie, ja­kie mieli przy­gody oraz oby­czaje. Mówi ona o wy­da­rze­niach, które miały miej­sce w War­sza­wie przed po­nad dwu­stu laty, mię­dzy po­łową kwiet­nia a po­cząt­kiem li­sto­pada 1794 roku. Jest w niej rów­nież mowa o kilku wy­da­rze­niach nieco póź­niej­szych i nieco wcze­śniej­szych, a także (dla przy­kładu oraz po­rów­na­nia) o wy­da­rze­niach, do któ­rych do­szło w tymże cza­sie w Wil­nie i w Kra­ko­wie. Nie zna­czy to, że moja opo­wieść zdaje sprawę ze wszyst­kich waż­nych wy­da­rzeń, które miały miej­sce w War­sza­wie w roku 1794. Tę kwe­stię do­sta­tecz­nie wy­ja­śnia ty­tuł książki – jej te­ma­tem są wy­da­rze­nia wią­żące się z wie­sza­niem na szu­bie­nicy, a więc, uj­mu­jąc to ina­czej, z le­gal­nym lub nie­le­gal­nym wy­ko­ny­wa­niem wy­ro­ków śmierci – nie­kiedy są­do­wych, a nie­kiedy wy­da­wa­nych spon­ta­nicz­nie przez lud War­szawy.

Książka hi­sto­ryczna – na­wet je­śli jej au­tor, ba­da­jąc i opi­su­jąc wy­da­rze­nia, które miały miej­sce w prze­szło­ści, ma także am­bi­cje tro­chę in­nego ro­dzaju i chciałby przy oka­zji zba­dać i opi­sać jesz­cze coś in­nego – po­winna być za­opa­trzona w przy­pisy lub noty bi­blio­gra­ficzne – ta­kie, które umoż­li­wia­łyby do­kładne umiej­sco­wie­nie (i ewen­tu­alne spraw­dze­nie) cy­ta­tów, a także wska­zy­wa­łyby wszyst­kie źró­dła, z któ­rych po­cho­dzą in­for­ma­cje. Spo­rzą­dza­jąc wska­zówki bi­blio­gra­ficzne, które miały być po­dane na końcu każ­dego z roz­dzia­łów, do­sze­dłem jed­nak do wnio­sku, że tych wska­zó­wek jest zbyt wiele i zaj­mują bar­dzo dużo, o wiele za dużo miej­sca – w nie­któ­rych wy­pad­kach ta­kie do­kładne wska­zówki bi­blio­gra­ficzne nie­mal do­rów­ny­wały wiel­ko­ścią roz­dzia­łom, do któ­rych się od­no­siły. Zre­zy­gno­wa­łem więc z ich opu­bli­ko­wa­nia – książka tak ob­cią­żona przy­pi­sami sta­łaby się trudno czy­telna, zaś dla czy­tel­nika, który nie za­mie­rza spraw­dzać au­tora (czy za­cy­to­wał coś do­kład­nie i wier­nie), war­tość ta­kich przy­pi­sów by­łaby ra­czej nie­wielka. Za­miast przy­pi­sów i not na końcu książki jest bi­blio­gra­fia – kto chciałby do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o wie­sza­niu w roku 1794, może się­gnąć po wy­mie­nione tam dzieła, w więk­szo­ści dość ła­two (w fa­cho­wych bi­blio­te­kach) do­stępne. Ta bi­blio­gra­fia jest pełna – w tym sen­sie, że za­wiera wszyst­kie dzieła, z któ­rych ko­rzy­sta­łem w cza­sie pi­sa­nia.

Po­nie­waż re­guły pi­sowni pol­skiej, je­śli cho­dzi o na­zew­nic­two róż­nych obiek­tów miej­skich, bu­dowli, ulic, pla­ców, ogro­dów, a także na­zew­nic­two róż­nych in­sty­tu­cji, władz, or­ga­ni­za­cji są nie­kon­se­kwentne, mętne, w su­mie – nie­udane, a co gor­sza – od­wo­łują się czę­sto do nie­ja­snych od­czuć pi­szą­cego, mu­sia­łem wy­my­ślić na uży­tek tej książki (w któ­rej aku­rat na­zew­nic­two z tego za­kresu zaj­muje istotne miej­sce) moje wła­sne re­guły. Nie będę tu ich wy­czer­pu­jąco tłu­ma­czył, bo sprawa nie jest tego warta. Uj­mu­jąc to naj­ogól­niej, we wszel­kich na­zwach miejsc i obiek­tów sto­suję (choć nie­ko­niecz­nie kon­se­kwent­nie) duże li­tery wszę­dzie tam, gdzie to jest moż­liwe – tak, aby było ich jak naj­wię­cej.

Kiedy w tek­ście po­dane są tylko daty dzienne, mowa jest za­wsze o roku 1794. 9 maja lub 28 czerwca – to za­tem za­wsze 28 czerwca lub 9 maja w roku 1794. Je­śli po­daję datę dzienną od­no­szącą się do in­nego roku, do­daję do niej także datę roczną.

Po­dob­nie jak moje po­przed­nie książki en­cy­klo­pe­dyczne, także i tę nie­koń­czącą się opo­wieść można czy­tać na wy­rywki albo po ko­lei, dla przy­jem­no­ści albo dla po­żytku, dla na­uki albo dla za­bawy, a czy­ta­nie można za­cząć w do­wol­nym miej­scu – na po­czątku lub na końcu, a także w środku – czyli jak kto chce oraz jak kto lubi czy­tać. Za­le­cał­bym czy­ta­nie od środka lub od końca, bo­wiem tak wła­śnie tę książkę pi­sa­łem – tro­chę od środka, a tro­chę od końca.

DE­KA­PI­TA­CJA KSIĘ­CIA GA­GA­RINA

W tym miej­scu, gdzie te­raz, na rogu Kró­lew­skiej i Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia, stoi Dom bez Kan­tów, znaj­do­wał się wów­czas kom­pleks bu­dyn­ków, który na­zy­wano Kuź­niami Sa­skimi albo Kuź­nią Sa­ską. Kuź­nie, zbu­do­wane w roku 1726 dla króla Au­gu­sta II Moc­nego, zaj­mo­wały nie­mal do­kład­nie tę prze­strzeń, którą od roku 1934 zaj­muje Dom bez Kan­tów – od strony Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia stał tam wtedy pię­trowy bu­dy­nek, za­pewne miesz­kalny, w par­te­ro­wych skrzy­dłach od Kró­lew­skiej i od dzie­dzińca Pa­łacu Sa­skiego mie­ściły się staj­nie, a w środku, na we­wnętrz­nym po­dwó­rzu, umiesz­czony był bu­dy­nek owej Sa­skiej Kuźni, gdzie (jak można przy­pusz­czać) pod­ku­wano ko­nie kró­lew­skich gwar­dzi­stów. Jak ta sto­jąca na we­wnętrz­nym po­dwó­rzu Kuź­nia wy­glą­dała, nie po­tra­fię po­wie­dzieć – nie udało mi się do­trzeć do żad­nej ry­ciny, która by ją przed­sta­wiała; może być i tak, że żadna taka ry­cina nie ist­nieje. Trzeba więc wy­obra­zić so­bie Kuź­nię Sa­ską na po­do­bień­stwo każ­dej in­nej kuźni – sko­śny dach, kryty czer­woną da­chówką albo sza­rym gon­tem, pod nim sze­roko otwarte wrota, we­wnątrz ciem­ność, a w ciem­no­ści pa­le­ni­sko, mie­chy i ko­wa­dła, oraz ko­wale w dłu­gich skó­rza­nych far­tu­chach. Kto pa­mięta, jak wy­glą­dały kuź­nie (ja wi­dzia­łem je we wcze­snym dzie­ciń­stwie), jest tu w sy­tu­acji uprzy­wi­le­jo­wa­nej. Sły­chać stuk młot­ków i rże­nie koni, tych w staj­niach od ulicy Kró­lew­skiej, oraz tych, które, przy­wią­zane na we­wnętrz­nym po­dwó­rzu, cze­kają na swoją ko­lej. Re­gi­ment X pie­choty sze­fo­stwa Dzia­łyń­skiego – w skró­cie na­zy­wany w War­sza­wie re­gi­men­tem lub puł­kiem Dzia­łyń­skich, lub, jesz­cze kró­cej, Dzia­łyń­czy­kami – 17 kwiet­nia wy­szedł z ko­szar Ujaz­dow­skich, we­dług świa­dec­twa sztab­sle­ka­rza pułku, Jana Droz­dow­skiego (jego Pa­mięt­niki zo­stały opu­bli­ko­wane w roku 1883), o go­dzi­nie ósmej rano. „Ósma wy­biła, my­śmy ru­szyli przez pólko ku ale­jom”. Do­wo­dzący re­gi­men­tem puł­kow­nik Fi­lip Hau­man miał za­miar przez Aleję, miej­sce na­zy­wane Krzyże lub Trzy Krzyże (czyli obecny Plac Trzech Krzyży), Nowy Świat i Kra­kow­skie Przed­mie­ście do­trzeć do Zamku, gdzie na przy­by­cie Dzia­łyń­czy­ków ocze­ki­wał Sta­ni­sław Au­gust Po­nia­tow­ski. W dro­dze do Zamku pułk Hau­mana mu­siał przejść obok roz­lo­ko­wa­nych w po­bliżu No­wego Światu od­dzia­łów ro­syj­skich. Opis prze­mar­szu, spo­rzą­dzony przez Wa­cława To­ka­rza w jego In­su­rek­cji war­szaw­skiej, mówi, że u wy­lotu Mo­ko­tow­skiej stały trzy kom­pa­nie je­ka­te­ry­no­sław­skich je­grów, a na ty­łach No­wego Światu, w oko­li­cach ka­mie­nicy Ca­brita i znaj­du­ją­cego się poza nią ogrodu zwa­nego Vau­xhall, dwa szwa­drony ach­tyr­skich szwo­le­że­rów. Je­ka­te­ry­no­sław­scy je­grzy i ach­tyr­scy szwo­le­że­ro­wie nie pró­bo­wali za­trzy­mać Dzia­łyń­czy­ków, po­dobno od­dano so­bie na­wet ho­nory woj­skowe i re­gi­ment do­szedł bez kło­po­tów nie­mal do miej­sca, w któ­rym Nowy Świat łą­czył się z Kra­kow­skim Przed­mie­ściem. Tam, przy skrzy­żo­wa­niu z ulicą Świę­to­krzy­ską, mu­siał się za­trzy­mać, bo­wiem na No­wym Świe­cie, za­my­ka­jąc do­stęp na Kra­kow­skie Przed­mie­ście, mię­dzy ko­ścio­łem Świę­tego Krzyża a ko­ścio­łem Do­mi­ni­ka­nów Ob­ser­wan­tów (te­raz tam, gdzie był ko­ściół Ob­ser­wan­tów, stoi Pa­łac Sta­szica), roz­miesz­czone były trzy roty z ba­ta­lionu sy­be­ryj­skich gre­na­die­rów. Mieli oni roz­kaz za­trzy­ma­nia każ­dego pol­skiego od­działu, który zmie­rzałby w kie­runku głów­nej kwa­tery Igel­ströma, czyli ro­syj­skiej am­ba­sady na ulicy Mio­do­wej. We­dług Pa­mięt­ni­ków o re­wo­lu­cji pol­skiej ro­syj­skiego ge­ne­rała Jo­hanna Ja­koba Pi­stora, kwa­ter­mi­strza wojsk ro­syj­skich sta­cjo­nu­ją­cych w War­sza­wie, gre­na­die­rzy sto­jący pod Ob­ser­wan­tami mieli trzy ar­maty. We­dług Dia­riu­sza Sta­ni­sława Au­gu­sta ro­syj­skich ar­mat, „za­cią­gnię­tych na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu”, było pięć, we­dług Jana Ki­liń­skiego ar­mat było dzie­sięć. Ki­liń­ski twier­dził też, że stały one tro­chę da­lej, w głębi Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia – mniej wię­cej na tej li­nii, którą te­raz mo­gli­by­śmy po­łą­czyć bramę Uni­wer­sy­tetu z bramą Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych. Re­gi­ment Dzia­łyń­skich miał, jak twier­dził w swoim pa­mięt­niku An­toni Trę­bicki, „cztery po­lowe har­matki”, opis To­ka­rza mówi, że pol­skich ar­mat było tylko trzy. To­karz, co temu wiel­kiemu hi­sto­ry­kowi rzadko się zda­rzało, w tym miej­scu swo­jej opo­wie­ści praw­do­po­dob­nie po­peł­nił błąd, bo­wiem o czte­rech pol­skich ar­ma­tach mowa jest też w Pa­mięt­ni­kach Droz­dow­skiego – były to „cztery ar­maty 6cio fun­towe”. Sy­be­ryj­skimi gre­na­die­rami do­wo­dził puł­kow­nik Fio­dor Ga­ga­rin, ofi­cer znany i sza­no­wany, może na­wet lu­biany w War­sza­wie. Po­cho­dził on ze zna­nego ksią­żę­cego rodu i miał wtedy trzy­dzie­ści sie­dem lat. Do­wódcą ca­łego od­cinka był ge­ne­rał Mi­ła­sze­wicz, także po­dobno lu­biany przez Po­la­ków. Puł­kow­nik Hau­man pró­bo­wał z ro­syj­skimi do­wód­cami per­trak­to­wać, dwu­krot­nie wy­sy­łał do nich swo­jego ad­iu­tanta z za­pew­nie­niem, że re­gi­ment nie chce wal­czyć z Ro­sja­nami i nie za­mie­rza wziąć udziału w pol­skim po­wsta­niu, a udaje się do Zamku wy­łącz­nie po to, żeby bro­nić króla. Z po­dobną mi­sją – prze­ko­na­nia Mi­ła­sze­wi­cza i Ga­ga­rina, żeby prze­pu­ścili Dzia­łyń­czy­ków – przy­był pod ko­ściół Świę­tego Krzyża wy­słany przez Sta­ni­sława Au­gu­sta ge­ne­rał Sta­ni­sław Mo­kro­now­ski. We­dług wer­sji wy­da­rzeń, która znaj­duje się w pa­mięt­niku An­to­niego Trę­bic­kiego, książę Ga­ga­rin miał uznać, że Mo­kro­now­ski jest ge­ne­ra­łem Ko­ściuszki i po­wie­dzieć: „Wra­cajże, skąd przy­by­łeś. Ja tylko słu­cham roz­ka­zów Igel­ströma, ge­ne­rała mej mo­nar­chini”. Do­szło wtedy do ja­kiejś słow­nej utarczki mię­dzy Ga­ga­ri­nem a Mo­kro­now­skim i kiedy pol­ski ge­ne­rał wsiadł pod ko­ścio­łem Świę­tego Krzyża na ko­nia i od­je­chał ze swoją świtą w kie­runku Zamku, sy­be­ryj­scy gre­na­die­rzy, na roz­kaz księ­cia, od­dali salwę w jego kie­runku. Mo­kro­now­ski uszedł z ży­ciem i wró­cił do Zamku, ale zgi­nęło dwóch uła­nów z od­działu, który to­wa­rzy­szył ge­ne­ra­łowi. Ta salwa, we­dług opo­wie­ści Trę­bic­kiego, stała się czymś w ro­dzaju sy­gnału, bo­wiem Dzia­łyń­czycy, usły­szaw­szy ją, za­częli strze­lać do Ro­sjan kar­ta­czami ze swo­ich trzech lub czte­rech po­lo­wych ar­ma­tek usta­wio­nych na skrzy­żo­wa­niu No­wego Światu i Świę­to­krzy­skiej. Sy­be­ryj­scy gre­na­die­rzy od­po­wie­dzieli ogniem ze swo­ich trzech, pię­ciu lub dzie­się­ciu ar­mat i w ten spo­sób roz­po­częła się naj­krwaw­sza bi­twa war­szaw­skiej in­su­rek­cji. Trwała ona mię­dzy Do­mi­ni­ka­nami Ob­ser­wan­tami a Pa­ła­cem Ka­zi­mie­rzow­skim mniej wię­cej pół­to­rej go­dziny, od dzie­sią­tej do wpół do dwu­na­stej, może pół go­dziny dłu­żej. Kiedy się za­koń­czyła, tam, gdzie te­raz jest brama Uni­wer­sy­tetu, wej­ście na Wy­dział Fi­lo­zo­fii, wy­lot ulicy Trau­gutta i jesz­cze tro­chę da­lej brama Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych, schody pro­wa­dzące do pod­ziem­nego przej­ścia oraz Księ­gar­nia imie­nia Prusa, na jezdni nie było ani ka­wałka wol­nego miej­sca – jak pi­sał To­karz, „Kra­kow­skie Przed­mie­ście było po­kryte za­bi­tymi i ran­nymi”. O zwy­cię­stwie Dzia­łyń­czy­ków, któ­rzy, praw­do­po­dob­nie gdzieś po go­dzi­nie je­de­na­stej, po­szli do ataku na ba­gnety (re­gi­ment, jak czy­tamy w Dia­riu­szu Sta­ni­sława Au­gu­sta, „po­szedł­szy na ba­gnety, wy­wró­cił i roz­pro­szył od­dział Ga­ga­rina”), o zwy­cię­stwie za­de­cy­do­wał więc może na­wet nie tyle ten atak, ile to, że tro­chę wcze­śniej kil­ku­na­stu żoł­nie­rzom, naj­lep­szym strzel­com re­gi­mentu, udało się do­stać, po wy­ła­ma­niu drzwi do klasz­toru Do­mi­ni­ka­nów Ob­ser­wan­tów, na wieżę do­mi­ni­kań­skiego ko­ścioła, zaś kil­ku­na­stu in­nym na wyż­sze pię­tra Pa­łacu Ka­ra­sia. Tych wy­bo­ro­wych strzel­ców re­gi­mentu Dzia­łyń­skich na­zy­wano kur­pi­kami – mieli oni zie­lone mun­dury i zie­lone okrą­głe ka­pe­lu­siki, a uzbro­jeni byli, jak pi­sał Droz­dow­ski, w „sztućce, co je zwano gwin­tów­kami. [...] Te sztućce tak biły do­no­śnie i cel­nie, że o 400 kro­ków nie chy­bił”. Ostrzał pro­wa­dzony z wieży ko­ścioła oraz od strony Oboź­nej, a po­tem także z do­mów na Kra­kow­skim (skąd strze­lali do Ro­sjan cy­wile) cał­ko­wi­cie wy­eli­mi­no­wał z walki ro­syj­skich ar­ty­le­rzy­stów. Koło go­dziny wpół do dwu­na­stej ge­ne­rał Mi­ła­sze­wicz ka­zał swoim gre­na­die­rom za­prząc się do nie­przy­dat­nych ar­mat (koni już nie było) i za­rzą­dził od­wrót w kie­runku ulicy Kró­lew­skiej i ko­ścioła Pa­nien Wi­zy­tek. „Ra­żeni z okien ogniem żoł­nie­rzy pułku Dzia­łyń­skiego – pi­sał w Pa­mięt­ni­kach o re­wo­lu­cji pol­skiej Pi­stor – w ulicy Nowy Świat i Alek­san­dryj­skiej, spo­trze­bo­waw­szy już amu­ni­cję dzia­łową, cof­nąć się mu­sieli na Sa­ski plac”. Ulica Alek­san­dryj­ska, a wła­ści­wie Ale­xan­dria, to ten od­ci­nek obec­nej ulicy Ko­per­nika, który łą­czy te­raz (i łą­czył wtedy) Nowy Świat z Or­dy­nacką. Ro­sja­nie wy­co­fy­wali się, cią­gnąc swoje pięć lub dzie­sięć ar­mat po tru­pach, a za nimi, po tru­pach, szli Dzia­łyń­czycy. Był to, w ca­łych na­szych dzie­jach oj­czy­stych, je­den z naj­pięk­niej­szych ata­ków na ba­gnety. Przy­po­mi­nam tu tę wspa­niałą scenę, bo zdaje się, że obec­nie mało kto o niej pa­mięta – re­gi­ment Dzia­łyń­skich szedł do ataku na ba­gnety całą sze­ro­ko­ścią Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia, od Pa­łacu Sta­szica (to zna­czy od Do­mi­ni­ka­nów Ob­ser­wan­tów) i da­lej, mię­dzy bramą Szkoły Ry­cer­skiej a ko­ścio­łem Świę­tego Krzyża. Ich gra­na­towe mun­dury, ich żółte na­ra­mien­niki i koł­nie­rze, ich ró­żowe ra­baty, ich błysz­czące w słońcu war­szaw­skiego kwiet­nia ba­gnety i pa­ła­sze mię­dzy bramą Uni­wer­sy­tetu i przy­stan­kiem au­to­bu­so­wym przed Księ­gar­nią imie­nia Prusa! „Gdy pułk cały ru­szył na­przód – pi­sał Droz­dow­ski – szli­śmy po tru­pach nie­przy­ja­ciół aż do króla Zyg­munta”. Praw­do­po­dob­nie za­raz po za­rzą­dze­niu od­wrotu, jesz­cze pod ko­ścio­łem Świę­tego Krzyża, ge­ne­rał Mi­ła­sze­wicz zo­stał ciężko ranny i może wła­śnie dzięki temu oca­lał – wszyst­kie bramy na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu były za­ta­ra­so­wane, ale Ro­sja­nie, wy­co­fu­jąc się, wy­ła­mali jedną z nich i ukryli ran­nego do­wódcę w któ­rymś z do­mów. Książę Fio­dor Ga­ga­rin, który prze­jął do­wódz­two po Mi­ła­sze­wi­czu, zgi­nął kil­ka­na­ście mi­nut, może pół go­dziny póź­niej. Opo­wieść o jego śmierci znana jest w dwóch wer­sjach. We­dług wer­sji pierw­szej książę, rów­nież ranny pod ko­ścio­łem Świę­tego Krzyża, je­chał na ko­niu, któ­rego pro­wa­dzili jego sy­be­ryj­scy gre­na­die­rzy, osła­nia­jący za­ra­zem swo­jego do­wódcę przed ostrza­łem od strony Pa­łacu Ka­ra­sia i od strony Placu Sa­skiego. Tych gre­na­die­rów, wy­co­fu­ją­cych się w kie­runku Mio­do­wej i Zamku, nie było już chyba wielu, jak pi­sał dwa dni póź­niej, w li­ście do Dre­zna, sa­ski dy­plo­mata Jo­hann Ja­kob Patz, „ba­ta­lion ów [sy­be­ryj­skich gre­na­die­rów] zo­stał zma­sa­kro­wany nie­mal cał­ko­wi­cie obok ko­ścioła Świę­tego Krzyża”. Gdzieś w po­bliżu ko­ścioła Wi­zy­tek książę zo­stał ranny po raz drugi i na skrzy­żo­wa­niu Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia z Kró­lew­ską zsu­nął się z ko­nia, może stra­cił przy­tom­ność. Gre­na­die­rzy wzięli go na ręce i za­nie­śli do Kuźni Sa­skiej – na to we­wnętrzne po­dwó­rze, o któ­rym była mowa wy­żej. Tam po­ło­żono go na stole i – we­dle re­la­cji Droz­dow­skiego – ktoś, ja­kiś le­karz (nie wia­domo, pol­ski czy ro­syj­ski), za­czął opa­try­wać jego rany. „Tam wi­dzia­łem księ­cia – pi­sał Droz­dow­ski – i przy nim le­ka­rza z in­stru­men­tami chi­rur­gicz­nymi w ręku”. Trwało to kilka mi­nut, po­tem do Kuźni Sa­skiej we­szło kil­ku­na­stu lu­dzi, któ­rzy (jak się zdaje) wal­czyli z Ro­sja­nami na Placu Sa­skim, i ten ktoś, kto opa­try­wał rany Ga­ga­rina, zo­stał ode­pchnięty. W pa­mięt­niku Ka­rola Wojdy (O re­wo­lu­cji pol­skiej w roku 1794) mowa jest o tym, że od księ­cia za­żą­dano, żeby się pod­dał, lecz żą­da­nie to zo­stało przez niego od­rzu­cone. „Był to – pi­sał Wojda – młody i godny ofi­cer, sza­no­wany od Po­la­ków, lecz wzy­wany o żą­da­nie par­donu, gdy go żą­dać nie chciał, po­legł”. Jedna z re­la­cji mówi, że pierw­szy cios miał za­dać księ­ciu do­brze mu znany woź­nica ka­rety, który przez kilka lat wo­ził go w War­sza­wie. Pa­ła­szami, kor­de­la­sami i rzeź­ni­czymi roż­nami księ­cia Ga­ga­rina przy­bito do stołu, na któ­rym le­żał. Druga wer­sja, praw­do­po­dob­nie bliż­sza prawdy (w tym sen­sie, że czę­ściej po­ja­wia­jąca się w re­la­cjach; Wa­cław To­karz w In­su­rek­cji war­szaw­skiej przyj­mo­wał jed­nak wer­sję pierw­szą), ta wer­sja może bliż­sza prawdy mówi więc, że książę nie do­tarł do Kuźni Sa­skiej i nie zo­stał tam wnie­siony przez swo­ich żoł­nie­rzy, lecz zgi­nął, kiedy, ranny, zna­lazł się na rogu Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia i Kró­lew­skiej, tuż obok Domu bez Kan­tów. „Nie­szczę­śliwy i praw­dzi­wie godny sza­cunku Ga­ga­rin – pi­sał An­toni Trę­bicki – [...] chcąc pod Kuź­nią Sa­ską opa­trzyć swą ranę, ja­kiś ko­wal­czyk, wy­padł­szy z Kuźni, sie­kierą czyli in­nym że­la­zem ży­cie mu ode­brał”. We­dług jesz­cze tro­chę in­nej wer­sji ranny książę pod­je­chał na ko­niu pod Dom bez Kan­tów, a wtedy z Kuźni Sa­skiej wy­szedł chło­piec w skó­rza­nym far­tu­chu, cze­lad­nik ko­wal­ski, nie­mal dziecko, z wielką, roz­pa­loną do czer­wo­no­ści sztabą że­laza – i do­się­gnął tą sztabą (chyba mu­siał pod­sko­czyć, je­śli książę sie­dział na ko­niu) do karku Ga­ga­rina. Sztaba ude­rzyła w kark, prze­cięła, może prze­pa­liła szyję, głowa Fio­dora Ga­ga­rina od­pa­dła od ciała i po­le­ciała na jezd­nię, jeź­dziec bez głowy za­chwiał się w sio­dle, ale ścią­gnął cu­gle i utrzy­mał rów­no­wagę, a jego głowa upa­dła w tym miej­scu, gdzie te­raz, vis‍-à-vis ko­ścioła Pa­nien Wi­zy­tek, u wy­lotu Kró­lew­skiej, stają na czer­wo­nych świa­tłach sa­mo­chody, ja­dące od strony ho­telu Vic­to­ria i za­mie­rza­jące skrę­cić na prawo w Kra­kow­skie Przed­mie­ście – i po­to­czyła się pod koła sa­mo­cho­dów.

WY­WÓZ NIE­CZY­STO­ŚCI

Gnój – gnój do­mowy oraz gnój uliczny, zwy­kle zmie­szany z je­sien­nym i zi­mo­wym bło­tem – był jed­nym z naj­więk­szych pro­ble­mów osiem­na­sto­wiecz­nej War­szawy. Choć War­szawa wy­róż­niała się wów­czas wśród in­nych miast Eu­ropy swoją czy­sto­ścią, była znacz­nie czyst­sza od Wied­nia, Lon­dynu i strasz­li­wie brud­nego Pa­ryża, gnój po­zo­sta­wał pro­ble­mem, z któ­rym ra­dzono so­bie z wiel­kim tru­dem. Żeby zro­zu­mieć, na czym ten pro­blem po­le­gał, trzeba przede wszyst­kim zdać so­bie sprawę, jak wy­glą­dały ów­cze­sne klo­aki. Były to dziury, które wy­ko­py­wano w ziemi – na dzie­dziń­cach lub w ogro­dach, ale także we wnę­trzu do­mostw, w sie­niach lub pod scho­dami; znacz­nie rza­dziej w ja­kichś ko­mór­kach – i w ta­kich wy­pad­kach można by mó­wić o ele­ganc­kich sza­le­tach. Je­śli cho­dzi o War­szawę, to wielka ilość tych dziur we­wnętrz­nych, do­mo­wych, znaj­do­wała się na Sta­rym Mie­ście, które było gę­sto za­bu­do­wane i gę­sto za­lud­nione. Nie było oczy­wi­ście mowy o żad­nym oczysz­cza­niu – chyba nie znano sku­tecz­nych środ­ków czysz­czą­cych, a wo­bec tego wszystko to strasz­li­wie śmier­działo. Mia­sto było wiel­kim zbior­ni­kiem zwie­rzę­cego i ludz­kiego smrodu, a chcąc go się po­zbyć, gnój trzeba było ja­koś wy­wo­zić, czyli zmu­sić do pod­ję­cia sto­sow­nych dzia­łań wła­ści­cieli do­mów – i na tym wła­śnie po­le­gał pro­blem. Jak mówi ładna opo­wieść, która znaj­duje się w wy­da­nej w roku 1912 ksią­żeczce Fran­ciszka Gie­droy­cia (Wa­runki hi­gie­niczne War­szawy w wieku XVIII. Ulice i domy; jest to dzieło po­świę­cone nie tylko dzie­jom walki z gno­jem, można się z niego do­wie­dzieć także wielu in­nych cie­ka­wych rze­czy), pierw­sze próby za­ra­dze­nia temu pro­ble­mowi przy­pa­dają na lata czter­dzie­ste. Wcze­śniej, w pierw­szej po­ło­wie wieku XVIII, w la­tach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych, sprzą­ta­nie gnoju z ulic po­le­gało na pod­mia­ta­niu go w jedno miej­sce. Jak so­bie wtedy ra­dzono z gno­jem do­mo­wym, nie mam po­ję­cia – praw­do­po­dob­nie wcale so­bie nie ra­dzono. Na­to­miast na uli­cach le­żały czy ra­czej stały, w mie­sią­cach je­sien­nych i zi­mo­wych, wiel­kie kupy gnoju. Można je było zo­ba­czyć, bo tam wła­śnie miały swoje uprzy­wi­le­jo­wane miej­sce, przed pa­ła­cami ma­gnac­kimi na Se­na­tor­skiej, Mio­do­wej, Dłu­giej i Kra­kow­skim Przed­mie­ściu. Ist­niały co prawda prze­pisy na­ka­zu­jące uprzą­ta­nie, może na­wet wy­wo­że­nie ulicz­nych nie­czy­sto­ści, ale były one wy­da­wane przez sa­mo­rząd miej­ski i ma­gnaci nie mu­sieli się im pod­po­rząd­ko­wy­wać. Wy­wóz gnoju utrud­niało, a na­wet unie­moż­li­wiało rów­nież i to, że w War­sza­wie było wów­czas kil­ka­na­ście ju­ry­dyk, czyli od­dziel­nych mia­ste­czek, a każde ta­kie mia­steczko sta­no­wiło czy­jąś pry­watną wła­sność – ich wła­ści­ciele mo­gli swój gnój sprzą­tać, ale mo­gli też, je­śli im się tak po­do­bało, nie sprzą­tać. Li­kwi­da­cja war­szaw­skich ju­ry­dyk na­stą­piła do­piero na mocy prawa o mia­stach, uchwa­lo­nego przez Sejm Czte­ro­letni w kwiet­niu 1791 roku. Kupy gnoju le­żały więc na uli­cach do wio­sny, na­wet do lata, a gnój roz­kła­dał się i oczy­wi­ście śmier­dział. Utrud­niało to także po­ru­sza­nie się po mie­ście – kiedy król Au­gust III po­wo­łał do ist­nie­nia, co stało się w roku 1740, Ko­mi­sję Bru­kową, stwier­dziła ona, że po­jazdy i prze­chod­nie mają trud­no­ści z wy­do­sta­niem się na Kra­kow­skie Przed­mie­ście, po­nie­waż na jezd­niach ulic (chod­ni­ków jesz­cze wów­czas nie było), które łą­czą się z tą ważną ar­te­rią, znaj­dują się trudne do omi­nię­cia kupy gnoju i błota. Sy­tu­acja ule­gała po­pra­wie do­piero wcze­snym la­tem, kiedy zmie­szany z bło­tem gnój wy­sy­chał i dzięki temu można go się było po­zbyć. Bu­do­wano wtedy z niego wieże (po­dobno się­gały one do wy­so­ko­ści pierw­szego a na­wet dru­giego pię­tra), a po­tem wieże te pod­pa­lano – i coś w ro­dzaju po­tęż­nych po­chodni z gnoju oświe­tlało w nocy War­szawę. Póź­niej, w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych, tych wież na uli­cach War­szawy już nie było, zgi­nęła na­wet (jak to zwy­kle bywa z ta­kimi urzą­dze­niami) pa­mięć o nich, i tro­chę mi ich, wła­śnie w tym cza­sie, bra­kuje – kil­ku­pię­trowe wieże z gnoju, pło­nące w maju i w czerwcu przed ko­ścio­łem Do­mi­ni­ka­nów Ob­ser­wan­tów na No­wym Świe­cie i przed Pa­ła­cem Brühla na Wierz­bo­wej, i oświe­tla­jące usta­wione tam szu­bie­nice oraz wi­siel­ców, ko­ły­szą­cych się na po­stron­kach, to byłby wspa­niały wi­dok; to byłby je­den z naj­wspa­nial­szych i naj­dzik­szych pej­zaży na­szej pol­skiej hi­sto­rii. Pło­nące wieże znik­nęły dzięki wspo­mnia­nej Ko­mi­sji Bru­ko­wej, wy­my­ślo­nej przez Au­gu­sta III. Trzeba tu po­wie­dzieć, że choć sa­scy kró­lo­wie w wielu dzie­dzi­nach ży­cia bar­dzo nam za­szko­dzili, to ich dzia­łal­ność cy­wi­li­za­cyjna miała do­bre skutki – sa­ska cy­wi­li­za­cja nie­wąt­pli­wie zmie­niła

na lep­sze wy­gląd War­szawy. Ko­mi­sja Bru­kowa pod­jęła kilka ini­cja­tyw, które pro­blemu gnoju co prawda nie zli­kwi­do­wały (osta­teczna li­kwi­da­cja tego pro­blemu ozna­cza­łaby kom­pletne Ver­nich­tung – za­koń­cze­nie dzie­jów na­szego ga­tunku), ale tro­chę po­pra­wiły nie­miłą sy­tu­ację. Mar­sza­łek wielki ko­ronny Fran­ci­szek Bie­liń­ski, który przez wiele lat prze­wod­ni­czył Ko­mi­sji Bru­ko­wej, wpro­wa­dził, to po pierw­sze, po­da­tek prze­zna­czony na utrzy­ma­nie w czy­sto­ści ulic i pla­ców. Po­da­tek ten, po­bie­rany od roku 1743, na­zy­wano łok­cio­wym – mie­rzono wy­cho­dzący na ulicę fron­ton domu i wła­ści­ciel mu­siał pła­cić od każ­dego łok­cia jego dłu­go­ści. Po dru­gie, także w roku 1743, Ko­mi­sja Bru­kowa mar­szałka Bie­liń­skiego wy­dała za­rzą­dze­nie, które mó­wiło, że nie wolno wy­rzu­cać śmieci i błota na ulice, i że wła­ści­ciele po­se­sji mają obo­wią­zek, zgar­nia­jąc nie­czy­sto­ści, for­mo­wać z nich kupy na swo­ich po­dwó­rzach, mia­sto zaś zo­bo­wią­zało się do dba­nia o ich wy­wóz. W związku z tym po­my­słem, po trze­cie, w tymże roku 1743 urzą­dzono w War­sza­wie Ma­ga­zyn Ka­rowy, czyli re­mizę ta­boru do wy­wozu śmieci i gnoju. Na­zwa ta wzięła się z tego, że wozy ase­ni­za­cyjne na­zy­wane były wów­czas ka­rami. Kar, koło roku 1750, było tylko kil­ka­na­ście, ale praw­do­po­dob­nie była to liczba wy­star­cza­jąca, bo­wiem War­szawa była wtedy sto­sun­kowo nie­wiel­kim, przy­naj­mniej pod wzglę­dem lud­no­ścio­wym, mia­stem – miała koło 30 000 miesz­kań­ców. Ma­ga­zyn Ka­rowy znaj­do­wał się na Na­lew­kach pod nu­me­rem 2235 – za Ogro­dem Kra­siń­skich, tam, gdzie Na­lewki łą­czyły się wów­czas z No­wo­lip­kami. Te­raz w tym miej­scu są tory tram­wa­jowe na ulicy Wła­dy­sława An­dersa (łą­czące Żo­li­borz ze Śród­mie­ściem), a kil­ka­dzie­siąt me­trów da­lej (w kie­runku za­chod­nim) stoją bloki na rogu An­dersa i No­wo­li­pek. Po czwarte wresz­cie, z ini­cja­tywy Ko­mi­sji Bru­ko­wej za­częto, od roku 1745, urzą­dzać w War­sza­wie ka­na­li­za­cję uliczną. Ka­nały, pro­wa­dzone środ­kiem jezdni, wy­kła­dane były dę­bo­wymi ba­lami i przy­kry­wane de­skami. To urzą­dze­nie dzia­łało, także pod ko­niec wieku, nie­zbyt spraw­nie, bo choć za­ka­zane było wrzu­ca­nie do ka­na­łów śmieci i gnoju, za­kaz ten nie był prze­strze­gany i ka­nały czę­sto były za­tkane, a wtedy nie­czy­sto­ści za­le­wały ulice i prze­chod­nie bro­dzili w płyn­nych fe­ka­liach. Dzieło mar­szałka Bie­liń­skiego, który zmarł w roku 1766, kon­ty­nu­owali jego na­stępcy. W po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych zbu­do­wano za Pro­chow­nią – tą u zbiegu ulicy Bo­leść z ulicą Mo­stową – prze­zna­czony dla wo­zów ase­ni­za­cyj­nych po­most na Wi­śle, z któ­rego można było wy­rzu­cać gnój oraz wy­le­wać fe­ka­lia wprost do rzeki. Roz­po­rzą­dze­nie Ko­mi­sji Bru­ko­wej z roku 1775 mó­wiło, że przed­się­biorcy, któ­rych na­zy­wano ludźmi noc­nymi (wi­dy­wano ich bo­wiem tylko w nocy), mają wy­le­wać nie­czy­sto­ści z kar „pro­sto w wodę i to przy­głęb­szą”. W tym sa­mym roku Ko­mi­sja Bru­kowa wy­zna­czyła trasy, któ­rymi miały jeź­dzić na Mo­stową kary wy­wo­żące fe­ka­lia. W tro­sce o wy­godę miesz­kań­ców, któ­rych mo­gły obu­dzić śmier­dzące wozy czy­ści­cieli kloak, po­sta­no­wiono, że ich trasy mają być co pe­wien czas zmie­niane. „Aby zaś przy­krość miesz­ka­ją­cym nie była wielka, chę­do­żący klo­aki mają w tych dro­gach za­cho­wać al­ter­natę, tak aby nie za­wsze jedną drogą jeź­dzili, ale w rów­nej pro­por­cji czasu wy­wózkę swą od­mie­niali”. Dru­gim, poza po­mo­stem nad Wi­słą, miej­scem opróż­nia­nia klo­acz­nych wo­zów była Góra Gno­jowa. Tę im­po­nu­jącą bu­dowlę (je­śli można coś ta­kiego na­zwać bu­dowlą) za­częto wzno­sić w ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach XVII wieku. Znaj­do­wała się ona – i ro­sła z roku na rok – na ty­łach Pa­łacu Bi­sku­pów Po­znań­skich przy ulicy Je­zu­ic­kiej, mię­dzy tą ulicą a brze­giem Wi­sły, mniej wię­cej tam, gdzie ulica Bu­gaj skrę­cała w stronę zam­ko­wego ogrodu na­zy­wa­nego Ta­ra­sem. Je­śli spoj­rze­li­by­śmy (wów­czas) na Wi­słę od strony Sta­rego Mia­sta, to po pra­wej zo­ba­czy­li­by­śmy wła­śnie ten scho­dzący ku Wi­śle ogród, po le­wej (czyli na pół­nocy) Jatki Mia­sta Sta­rej War­szawy, na­zy­wane Śle­dzio­wymi, a w środku, mię­dzy Śle­dzio­wymi Jat­kami a kró­lew­skim ogro­dem, Gno­jową Górę. Te­raz w tym mniej wię­cej miej­scu mamy ta­ras wi­do­kowy oraz schody, któ­rymi można z niego zejść nad Wi­słę. Kary wio­zące gnój i śmieci do­jeż­dżały do Góry przez Ry­nek Sta­rego Mia­sta i uliczkę, która na­zy­wała się Gnojna. Póź­niej, dla przy­zwo­ito­ści, scho­dzącą ku Wi­śle uliczkę na­zwano Celną; tak też na­zywa się ona obec­nie. Do stóp Góry można było do­je­chać, jak mi się zdaje, rów­nież od strony Bu­gaju. Nie tra­fi­łem na ża­den do­ku­ment, który, choćby w przy­bli­że­niu, po­da­wałby wy­so­kość Góry, ale była ona ogromna, co­raz wyż­sza. Wy­le­wano tam i wy­rzu­cano wszystko, co tylko nada­wało się do wy­la­nia i wy­rzu­ce­nia: za­war­tość do­łów klo­acz­nych, na­wóz koń­ski i by­dlęcy, także wszel­kie nie­czy­sto­ści uliczne, śmie­cie oraz błoto. Kiedy Góra osią­gała wy­so­kość, która unie­moż­li­wiała wy­ła­do­wy­wa­nie śmieci i fe­ka­lii na jej wierz­chołku, bu­dowlę ni­we­lo­wano, zrzu­ca­jąc jej wierz­cho­łek do Wi­sły. Choć ma­te­riał, któ­rego uży­wano do bu­dowy, był ra­czej płynny, Góra po­woli tward­niała, co po­zwo­liło (stało to się gdzieś w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych) usta­wić u jej stóp, a po­tem na jej zbo­czach ja­kieś do­mo­stwa – praw­do­po­dob­nie miesz­kali w nich pa­choł­ko­wie, któ­rzy krzą­tali się wo­kół Góry i pil­no­wali, żeby miała ona od­po­wiedni kształt i od­po­wied­nią wy­so­kość. Ist­nieją też tro­chę nie­ja­sne świa­dec­twa, z któ­rych wy­nika, że w drew­nia­nych bu­dach na zbo­czach Góry coś pro­du­ko­wano i coś sprze­da­wano – od An­to­niego Ma­giera, au­tora Es­te­tyki mia­sta sto­łecz­nego War­szawy, do­wia­du­jemy się, że ktoś, kto na­zy­wał się Fe­ter, sprze­da­wał proch „w bu­dzie drew­nia­nej na Gno­jo­wej Gó­rze”. Po­nie­waż tenże Fe­ter trud­nił się rów­nież wy­da­wa­niem pi­sa­nej ga­zety, może i ona po­wsta­wała na zbo­czach Góry. W dziele Ma­giera mowa jest też o tym, że Góra była uży­teczna w jesz­cze inny spo­sób – w gnoju za­ko­py­wano tam pa­cjen­tów cier­pią­cych na cho­roby we­ne­ryczne. Był to znany w ca­łej Eu­ro­pie ra­dy­kalny spo­sób le­cze­nia ta­kich cho­rób; czy wszyst­kich, czy tylko sy­fi­lisu (zwa­nego wtedy francą albo szan­krem), tego nie wiem. „Ta­kowi nie­szczę­śliwi, mało do­zna­jąc od ów­cze­snych le­ka­rzy po­mocy, prze­zna­czeni by­wali na za­ko­pa­nie ich w gnoju aż po same uszy. Dość było wi­dzieć ta­ko­wych pa­cjen­tów na Gno­jo­wej Gó­rze obok Zamku za szko­łami je­zu­ic­kimi”. Po­nie­waż śmier­dząca bu­dowla stała nie­opo­dal Zamku i smród (szcze­gól­nie la­tem, gdy otwie­rano okna) na­peł­niał po­koje kró­lew­skie, Sta­ni­sław Au­gust, który mie­wał za­wroty głowy i wy­mioty (nie­ko­niecz­nie z po­wodu Góry, ra­czej była to ja­kaś ta­jem­ni­cza cho­roba), za­żą­dał od władz miej­skich, żeby za­ła­twiły pro­blem smro­dli­wego są­siedz­twa. Jak pi­sał Ma­gier, w roku 1774 Górę, „z woli kró­lew­skiej”, ob­ło­żono mu­rawą. Nie wiem, co by mo­gło to zna­czyć: czy na gnoju po­siano trawę, czy uło­żono go­towe traw­niki – tak jak te­raz robi to się na pił­kar­skich bo­iskach. Wy­my­ślono też przy­jem­niej­szą na­zwę – bu­dowla z gnoju miała się na­zy­wać Górą Zie­loną. Te wszyst­kie za­biegi nie zro­biły na Gó­rze oraz jej słu­gach, czy­ści­cie­lach kloak, naj­mniej­szego wra­że­nia. Choć ist­niał już wtedy nad­wi­ślań­ski po­most na prze­dłu­że­niu ulicy Bo­leść, klo­aki na­dal wy­le­wano pod Zam­kiem, a Górę, lek­ce­wa­żąc wolę króla, na­dal na­zy­wano Gno­jową. Góra, która miała funk­cjo­no­wać jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat (jej po­wolne ni­we­lo­wa­nie trwało gdzieś do po­łowy XIX wieku), prze­stała nie­bez­piecz­nie ro­snąć na prze­ło­mie lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych, a więc jesz­cze przed in­su­rek­cją. Przez Je­zu­icką i Bu­gaj wciąż jeź­dziły kary z fe­ka­liami i śmie­ciami, ale znaczną część nie­czy­sto­ści za­częto wtedy od­pro­wa­dzać (jak i obec­nie to się czyni) bez­po­śred­nio do Wi­sły. Było to spo­wo­do­wane roz­po­rzą­dze­niem mar­szałka wiel­kiego ko­ron­nego Mi­chała Mnisz­cha, wy­da­nym w roku 1784. Za­bra­niało ono wy­le­wa­nia na jezd­nie i chod­niki (pierw­sze chod­niki po­ja­wiły się w War­sza­wie w tymże roku) „po­myj, my­dlin, fu­sów, la­grów i in­nych rze­czy, błoto po­mna­ża­ją­cych i fe­tor czy­nią­cych”. Wszyst­kie te nie­czy­sto­ści miały być wy­le­wane do rynsz­to­ków – aby z nich, przez ka­nały, mo­gły swo­bod­nie spły­nąć do rzeki. Roz­po­rzą­dze­nie Mnisz­cha ogra­ni­czyło też znacz­nie ilość błota na uli­cach, bo­wiem na­ło­żyło na wła­ści­cieli do­mów obo­wią­zek wy­sy­ła­nia lu­dzi, któ­rzy, gdy spadł deszcz, „roz­rze­dza­jąc błoto, oneż rynsz­to­kami do ka­na­łów prze­gar­niali”. Po upadku in­su­rek­cji, w roku 1795, po­ja­wiły się w War­sza­wie pierw­sze śmiet­niki. Za ich miej­sco­wego wy­na­lazcę można uznać ów­cze­snego ro­syj­skiego ko­men­danta mia­sta, ge­ne­rała Fio­dora Bu­xhövdena – on to bo­wiem wy­dał, wśród in­nych re­pre­syj­nych roz­ka­zów (zło­że­nie w cyr­ku­łach pi­sto­le­tów i pa­ła­szy, cho­dze­nie z la­tar­kami po zmierz­chu, za­my­ka­nie szyn­ków o ósmej wie­czo­rem, a kaf­fen­hau­zów o dzie­wią­tej), roz­kaz, który mó­wił, że śmie­cie wolno wy­rzu­cać tylko do śmiet­ni­ków i że śmiet­nik musi być na każ­dym po­dwó­rzu.

6000 CZER­WO­NYCH ZŁO­TYCH

Wspa­niałe sześć to­mów Ta­de­usza Ko­rzona – We­wnętrzne dzieje Pol­ski za Sta­ni­sława Au­gu­sta. Ba­da­nia hi­sto­ryczne ze sta­no­wi­ska eko­no­micz­nego i ad­mi­ni­stra­cyj­nego – czy­tają dziś za­pewne tylko spe­cja­li­ści, zaj­mu­jący się osiem­na­sto­wiecz­nymi dzie­jami Pol­ski, wy­pi­suję więc z tego dzieła (tro­chę za­po­mnia­nego) to, czego do­wie­dzia­łem się zeń o ro­syj­skich pie­nią­dzach króla Sta­ni­sława Au­gu­sta – to zna­czy tych pie­nią­dzach, które władca Po­la­ków do­sta­wał (w for­mie gra­ty­fi­ka­cji) od swo­ich ro­syj­skich pro­tek­to­rów. Kra­jowe do­chody króla, po­cho­dzące z eko­no­mii, czyli tak zwa­nych dóbr sto­ło­wych, a także z ceł ko­ron­nych, poczty ko­ron­nej, żup sol­nych oraz z róż­nych in­nych źró­deł, były cał­kiem nie­złe – we­dług Ko­rzona, który prze­ana­li­zo­wał za­pisy z ksiąg ra­chun­ko­wych skarbu kró­lew­skiego, wy­no­siły, w la­tach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, śred­nio sześć do sied­miu mi­lio­nów zło­tych pol­skich rocz­nie – ale mo­nar­cha, bez­myśl­nie roz­rzutny i lu­biący kosz­towne przy­jem­no­ści, ba­let­nice i po­etów, był cią­gle w kło­po­tach fi­nan­so­wych – pie­nią­dze, które do­sta­wał od Ro­sjan, z pew­no­ścią bar­dzo mu się więc przy­da­wały. We­wnętrzne dzieje Pol­ski uka­zały się w la­tach 1882–1885, pie­nią­dzom króla (także, choć nie tylko, pie­nią­dzom ro­syj­skim) po­świę­cony jest tam roz­dział ósmy w to­mie trze­cim, za­ty­tu­ło­wany Sto­sunki pie­niężne Sta­ni­sława Au­gu­sta. Trzeba tu od razu po­wie­dzieć, że nasz wielki hi­sto­ryk nie cier­piał króla, uwa­żał go za zdrajcę, na­wet wię­cej, za zbrod­nia­rza – może więc być po­dej­rze­wany o stron­ni­czość. „Sta­ni­sław Au­gust – pi­sał – no­sił w głębi swej du­szy mo­ralną zgni­li­znę, któ­rej wstręt­ność i nie­ule­czal­ność sta­nie w ca­łej gro­zie do­piero przy ze­sta­wie­niu wszyst­kich stron jego ży­cia pry­wat­nego i pu­blicz­nego”. Ale liczby są licz­bami – ko­goś, kto je prze­pi­suje z ksiąg ra­chun­ko­wych, o stron­ni­czość nie da się po­są­dzić. Nie­które z ope­ra­cji fi­nan­so­wych króla (szcze­gól­nie tych po­łą­czo­nych z po­ży­cza­niem pie­nię­dzy) można na­zwać, uży­wa­jąc na­szego współ­cze­snego ję­zyka, afe­rami. Król brał ła­pówki – i wcale się tego nie wsty­dził, bo­wiem za­pi­sy­wał je w księ­gach. Z 88 księgi ka­mery kró­lew­skiej Ko­rzon wy­pi­sał kró­lew­skie po­życzki z lat sześć­dzie­sią­tych, wśród nich dwie po­życzki, któ­rych pod ko­niec tych lat udzie­lili kró­lowi ja­cyś Ge­nu­eń­czycy – pew­nie ge­nu­eń­scy ban­kie­rzy. Jedna po­życzka wy­no­siła 1 693 776 zło­tych pol­skich, druga 418 750 zło­tych pol­skich. Obie po­życzki były dość ni­sko opro­cen­to­wane – pierw­sza na 5½%, druga na 5%. W po­ży­cza­niu od Ge­nu­eń­czy­ków na ni­ski pro­cent nie by­łoby jesz­cze nic złego (od Pa­nien Kar­me­li­ta­nek król po­ży­czał na 7%, od naj­więk­szego z war­szaw­skich ban­kie­rów, Pio­tra Tep­pera, też na 7%) – ale ja­kimś dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści w roku 1769 Ge­nu­eń­czycy uzy­skali od Ko­mi­sji Skar­bo­wej Ko­ron­nej dzier­żawę na za­pro­wa­dze­nie w ca­łej Ko­ro­nie swo­jej ge­nu­eń­skiej lo­te­rii licz­bo­wej, zwa­nej Lotto di Ge­nova; a co jesz­cze dziw­niej­sze, zo­stali zwol­nieni z opłaty dzier­żaw­nej. Po Ge­nu­eń­czy­kach lo­te­rię licz­bową (pu­bliczne cią­gnie­nie od­by­wało się dwa razy w mie­siącu w Pa­łacu Kra­siń­skich) wy­dzier­ża­wił Piotr Tep­per i ten pła­cił rocz­nie za dzier­żawę 180 000 zło­tych pol­skich. Je­śli cho­dzi o pie­nią­dze ro­syj­skie – jak je na­zy­wał Ko­rzon, „datki ha­niebne” oraz „jał­mużny że­bra­cze” – to nie były one oczy­wi­ście wpi­sy­wane do żad­nych ksiąg ra­chun­ko­wych. In­for­ma­cje na ten te­mat – z pew­no­ścią nie­kom­pletne – po­cho­dzą z ra­por­tów ko­lej­nych ro­syj­skich am­ba­sa­do­rów, czyli (bo tak trzeba ich okre­ślić) ko­lej­nych zwierzch­ni­ków króla pol­skiego. Pierw­szą dużą ro­syj­ską gra­ty­fi­ka­cję Sta­ni­sław Au­gust otrzy­mał nie­mal na­tych­miast po ko­ro­na­cji. Am­ba­sa­do­rem ro­syj­skim w War­sza­wie, po śmierci Kay­ser­linga (Ke­iser­linga), zo­stał wtedy Rep­nin i jemu to pe­ters­bur­ska ca­ryca roz­ka­zała wy­pła­cić kró­lowi 100 000 du­ka­tów „na pierw­sze po­trzeby”. 100 000 du­ka­tów to, we­dle ów­cze­snego kursu, 1 800 000 zło­tych pol­skich. Za ten dar, jak pi­sał wzbu­rzony Ko­rzon, „płatny słu­ża­lec [...] po­słał swo­jej opie­kunce pu­dło tru­fli”. Na­stępne ro­syj­skie wy­płaty dla króla ujęte są w ra­chunku, który – po zdo­by­ciu 18 kwiet­nia Pa­łacu Za­łu­skich – zo­stał zna­le­ziony w pa­pie­rach po­zo­sta­wio­nych w am­ba­sa­dzie przez ge­ne­rała Igel­ströma (wszyst­kie te sumy po­dane są w czer­wo­nych zło­tych, czyli w du­ka­tach).

Le Roi a reçu:

En 1764,

17 Sep­tem­bre

12 000

19 No­vem­bre

24 000

En 1765

20 Février

6 000

En 1766

21 Août

20 000

15 Octo­bre. On a ajo­uté à 11 000 duc. qu’il avoit re­çus

9 000

En 1768

27 Sep­tem­bre

40 000

En 1769

19 Sep­tem­bre

10 000

En 1770 et 1771

18 000

Pour en­tre­tien du corps de Bra­nicky

15 000

154 000

Nie da się oczy­wi­ście po­wie­dzieć, że wszyst­kie te da­ro­wi­zny ca­rycy szły wy­łącz­nie na pry­watne za­bawy i przy­jem­no­ści króla, na jego ba­let­nice i jego po­etów – część tych sum (szcze­gól­nie tych wy­pła­ca­nych po roku 1768), jak świad­czy ostat­nia po­zy­cja, mo­gła być też prze­zna­czona na opła­ce­nie wojsk kró­lew­skich to­czą­cych wojnę do­mową z woj­skami Kon­fe­de­ra­cji Bar­skiej. 154 000 du­ka­tów czyni 2 772 000 złote pol­skie. Była to ogromna suma, ale można też po­wie­dzieć, że – w po­rów­na­niu z kil­ku­mi­lio­no­wymi do­cho­dami kra­jo­wymi Sta­ni­sława Au­gu­sta – nie było to wła­ści­wie bar­dzo dużo. Ko­rzon uwa­żał na­wet – zwa­żyw­szy, że ra­chu­nek obej­muje sześć, na­wet sie­dem lat – że pe­ters­bur­ska ca­ryca „zro­biła do­bry in­te­res”, bo usługi Sta­ni­sława Au­gu­sta były „w ni­skiej ce­nie”. Au­tor We­wnętrz­nych dzie­jów Pol­ski miał w ręku jesz­cze ja­kieś inne ra­chunki, po­cho­dzące praw­do­po­dob­nie z tychże pa­pie­rów, któ­rych Igel­ström nie zdo­łał za­brać ze sobą, wy­co­fu­jąc się z War­szawy, i które 18 kwiet­nia zna­le­ziono, czę­ściowo spa­lone, w ro­syj­skiej am­ba­sa­dzie – ale jego opo­wieść w tym miej­scu jest tro­chę nie­ja­sna i do­wia­du­jemy się tylko, że je­den z tych ra­chun­ków, na „sumę ogólną 291 928 du­ka­tów, czyli 5 254 704 zło­tych pol­skich”, obej­mo­wał „prze­kup­stwa elek­cyjne, za­opa­trze­nie for­tecy w Krze­mieńcu i za­siłki prze­ciwko Kon­fe­de­ra­cji Bar­skiej”, oraz że kró­lowi – jesz­cze przed elek­cją, jako stol­ni­kowi li­tew­skiemu: „au stol­nik comte Po­nia­tow­ski” – ca­ryca wy­pła­ciła coś w ro­dzaju za­siłku w wy­so­ko­ści 65 994 du­ka­tów, czyli 1 186 992 zło­tych pol­skich. Cała ta sprawa jest zresztą trudna do osta­tecz­nego roz­ja­śnie­nia, bo­wiem pa­piery Igel­ströma – po roku 1815 – do­stały się po­now­nie w ręce Ro­sjan i Ko­rzon, pi­sząc We­wnętrzne dzieje Pol­ski, po­słu­gi­wał się ko­piami (praw­do­po­dob­nie po­cho­dzą­cymi ze zbio­rów Le­ona Dem­bow­skiego). Kwity i ra­chunki, które zna­le­ziono w ro­syj­skiej am­ba­sa­dzie, do­ty­czą – je­śli cho­dzi o króla – tylko lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, o tym, jak to ukła­dało się da­lej, to zna­czy jak wy­glą­dały wy­płaty w la­tach osiem­dzie­sią­tych (kiedy sto­sunki mię­dzy pe­ters­bur­ską ca­rycą a jej pol­skim kró­lem tro­chę się po­psuły), wia­domo nie­wiele. Dość do­brze znana jest na­to­miast wy­so­kość gra­ty­fi­ka­cji i za­po­móg, które Sta­ni­sław Au­gust do­sta­wał z kasy ro­syj­skiej am­ba­sady w cza­sie Sejmu Gro­dzień­skiego – tego, który w roku 1793 za­de­cy­do­wał o dru­gim roz­bio­rze Pol­ski. Przed wy­jaz­dem do Grodna am­ba­sada wy­pła­ciła kró­lowi w War­sza­wie 20 000 du­ka­tów, po­tem do­dała jesz­cze (na opła­ce­nie kosz­tów po­dróży) 10 000 du­ka­tów. Była to tylko za­liczka, praw­dziwe pie­nią­dze, kró­lew­ski do­chód z dru­giego roz­bioru Pol­ski, po­ja­wiły się w Grod­nie. Ka­ta­rzyna po­zwo­liła swo­jemu ów­cze­snemu am­ba­sa­do­rowi, Ja­ko­bowi Jo­han­nowi Sie­ver­sowi, wy­dać w Grod­nie na opła­ce­nie kosz­tów roz­bioru nie­zbyt wiele, bo za­le­d­wie 200 000 ru­bli srebr­nych, czyli 1 200 000 zło­tych pol­skich – czyni to za­le­d­wie nie­całe 67 000 czer­wo­nych zło­tych. We­dług ob­li­czeń Ko­rzona znaczną część tej sumy, na­wet nie­mal jej ca­łość, za­in­ka­so­wał wów­czas Sta­ni­sław Au­gust. W maju 1793 roku do­stał w Grod­nie od Sie­versa 400 000 zło­tych pol­skich, w czerwcu te­goż roku 30 000 czer­wo­nych zło­tych, zaś w li­sto­pa­dzie 6000 czer­wo­nych zło­tych. We wrze­śniu i w paź­dzier­niku otrzy­mał jesz­cze po 14 000 czer­wo­nych zło­tych, ale te dwie wy­płaty nie po­cho­dziły z kasy ro­syj­skiej – na roz­kaz am­ba­sa­dora pie­nią­dze wy­pła­cono kró­lowi ze skarbu ko­ron­nego. Je­śli po­li­czymy tylko to, co król wziął wtedy z pie­nię­dzy, które Ka­ta­rzyna po­zwo­liła wy­dać na prze­pro­wa­dze­nie dru­giego roz­bioru Sie­ver­sowi, to zna­czy z tych 200 000 srebr­nych ru­bli (1 200 000 zło­tych pol­skich), to wyj­dzie nam, że było to co naj­mniej (bo ro­syj­ski am­ba­sa­dor praw­do­po­dob­nie coś jesz­cze do­pła­cił kró­lowi w li­sto­pa­dzie) – było to więc co naj­mniej ja­kieś 58 000 czer­wo­nych zło­tych, czyli 1 044 000 zło­tych pol­skich. 1 044 000 z 1 200 000. Je­śli wła­śnie tak na to – to zna­czy od strony pie­nię­dzy – spoj­rzymy, to bę­dziemy mu­sieli po­wie­dzieć, że tym, który naj­le­piej za­ro­bił na dru­gim roz­bio­rze Pol­ski, naj­wię­cej na nim sko­rzy­stał, był król Po­la­ków. Może jed­nak ca­ryca – po­nie­waż ob­rady Sejmu Gro­dzień­skiego prze­dłu­żały się i Sie­ver­sowi nie po­wio­dło się, jak po­cząt­kowo za­mie­rzał, do­pro­wa­dzić do za­twier­dze­nia roz­bioru w dwa ty­go­dnie – oka­zała się tro­chę hoj­niej­sza i ro­syj­ski am­ba­sa­dor do­stał więk­szą kasę. Do tych pie­nię­dzy, o któ­rych tu mó­wimy, trzeba jesz­cze do­dać tro­chę nie­ja­sną – to zna­czy: tro­chę nie­ja­snego po­cho­dze­nia – sumę 6000 czer­wo­nych zło­tych, która wy­pła­cona zo­stała Sta­ni­sła­wowi Au­gu­stowi ze wspól­nej kasy trzech dwo­rów – pe­ters­bur­skiego, ber­liń­skiego oraz wie­deń­skiego. Kiedy to się stało, nie wia­domo, Ko­rzon przy­pusz­czał, że pie­nią­dze te król wziął za­raz po pierw­szym roz­bio­rze – „były pła­cone w końcu roku 1772 i na po­czątku 1773”. Wła­śnie te 6000 czer­wo­nych zło­tych – czyli 108 000 zło­tych pol­skich – było po­wo­dem wiel­kiej awan­tury, która wy­bu­chła w War­sza­wie w końcu sierp­nia 1794 roku. Awan­tura za­częła się od tego, że „Ga­zeta Rzą­dowa” (a za nią także inne ów­cze­sne ga­zety, „Kor­re­spon­dent Na­ro­dowy i Za­gra­niczny” oraz „Ga­zeta Wolna War­szaw­ska”) opu­bli­ko­wała, w nu­me­rze 52 z 23 sierp­nia, nie­wielką część ar­chi­wum Igel­ströma – czyli część tych nad­pa­lo­nych ro­syj­skich pa­pie­rów, które 18 kwiet­nia wpa­dły w ręce zdo­byw­ców am­ba­sady i któ­rych czy­ta­niem oraz ana­li­zo­wa­niem zaj­mo­wały się wtedy De­pu­ta­cja In­da­ga­cyjna oraz De­pu­ta­cja Re­wi­zyjna (na­zy­wana też De­pu­ta­cją do Re­wi­zji Pa­pie­rów). Obie te De­pu­ta­cje były or­ga­nami Rady Naj­wyż­szej Na­ro­do­wej, czyli in­su­rek­cyj­nego rządu – czymś w ro­dzaju jego mi­ni­sterstw. Pu­bli­ka­cja „Ga­zety Rzą­do­wej” (re­da­go­wa­nej przez Fran­ciszka Ksa­we­rego Dmo­chow­skiego, który miał w ów­cze­snej War­sza­wie opi­nię ja­ko­bina) no­siła ty­tuł Extrakt z do­wo­dów au­ten­tycz­nych i z re­ge­strów mo­skiew­skich na pen­sje brane od Mo­skwy, przez De­pu­ta­cję re­wi­zyjną roz­trzą­sa­nych i spi­sa­nych. „Bę­dziemy tu umiesz­czać – pi­sała «Ga­zeta» – wy­pisy z tych pa­pie­rów, aby wie­działa pu­blicz­ność, kto kraj i jak drogo przeda­wał? Aby ży­jący słuszną ode­brali karę, a zmar­łych imiona, nad któ­rych gro­bem może nie­któ­rzy z nas, nie wie­dząc o ich nie­po­czci­wo­ści, za­pła­kali, prze­klę­stwu dzi­siej­szego i na­stęp­nych po­ko­leń od­dane zo­stały”. Wśród tych, któ­rych Dmo­chow­ski od­da­wał „prze­klę­stwu [...] na­stęp­nych po­ko­leń”, byli, mię­dzy in­nymi, Adam Po­niń­ski, książę An­toni Cze­twer­tyń­ski, książę Au­gust Suł­kow­ski, bi­skup (i pry­mas) An­toni Ostrow­ski – z po­kwi­to­wań i wy­ka­zów wy­dru­ko­wa­nych w „Ga­ze­cie” wy­ni­kało cał­kiem ja­sno, że brali oni pie­nią­dze od ro­syj­skich am­ba­sa­do­rów. To jed­nak nie wy­wo­ła­łoby wiel­kiej sen­sa­cji, bo­wiem kwity po­twier­dzały tylko to, co wszy­scy i tak do­brze wtedy wie­dzieli – że Po­niń­ski, Cze­twer­tyń­ski, Suł­kow­ski i Ostrow­ski to byli zdrajcy oraz jur­gielt­nicy. Sen­sa­cję wy­wo­łała jedna po­zy­cja, jedno kró­ciut­kie zda­nie z wy­kazu za­ty­tu­ło­wa­nego Wy­datki kassy wspól­nej trzech dwo­rów w cza­sie sejmu de­le­ga­cyj­nego. To zda­nie brzmiało tak – „Kró­lowi Imci, czer. złł. 6000”. Gdyby znano wtedy strasz­liwy ra­chu­nek pod ty­tu­łem Le roi a reçu (Król otrzy­mał), to pew­nie i te 6000 czer­wo­nych zło­tych – wresz­cie, wo­bec se­tek ty­sięcy du­ka­tów, suma nie­wielka, tylko 108 000 zło­tych pol­skich – nie wy­wo­ła­łoby wiel­kiego zdzi­wie­nia. To, że ktoś, kto brał setki ty­sięcy, wziął jesz­cze 6000 – co w tym dziw­nego? Ale o tych set­kach ty­sięcy nikt jesz­cze wtedy nie wie­dział i król wie­dział, że nikt nie wie. Mógł za­tem ode­grać spo­koj­nie wspa­niałą ko­me­dię, wy­stą­pić w roli ob­ra­żo­nej i skrzyw­dzo­nej dzie­wicy‍-to­pie­licy – jed­no­cze­śnie za­po­bie­ga­jąc dal­szym pu­bli­ka­cjom, które za­po­wia­dała „Ga­zeta Rzą­dowa”. Wielka po­li­tyczna zręcz­ność króla Po­la­ków ujaw­niła się wów­czas w tym, że o za­miesz­cze­nie spro­sto­wa­nia zwró­cił się co prawda do Rady Naj­wyż­szej Na­ro­do­wej, ale wy­stą­pił też od razu (wie­dząc, że na przy­chyl­ność Rady nie może li­czyć) ni to z prośbą, ni to z żą­da­niem („na­leży mi do­ma­gać się uro­czy­stego ob­ja­śnie­nia”) do Ko­ściuszki. W dłu­gim li­ście (z 26 sierp­nia), peł­nym skarg i la­men­tów, za­pew­niał Na­czel­nika, że nie pod­pi­sał ni­gdy żad­nego cy­ro­grafu („ani śmiano go ode mnie żą­dać”), nie wziął od ni­kogo ani gro­sza („ani pen­sji ni­gdy nie bra­łem od żad­nego za­gra­nicz­nego dworu”) oraz sprze­ci­wiał się za­wsze roz­bio­rowi kraju („mocno by­łem prze­ciwny”). Prze­ko­ny­wał też Ko­ściuszkę, że pierw­szy roz­biór uczy­nił go kró­lem‍-nę­dza­rzem, mu­siał więc przy­jąć 6000 czer­wo­nych zło­tych jako coś w ro­dzaju re­kom­pen­saty za utra­cone, wła­śnie wsku­tek roz­bioru, kró­lew­skie eko­no­mie – „za­jęte przez wszyst­kie trzy po­ten­cje wszyst­kie bez excep­cji eko­no­mie żup i in­traty moje przy­pro­wa­dziły mnie i trzy­mały w tak zu­peł­nym nie­do­statku, że exacte żyć nie mia­łem z czego, a za­tem że ko­niecz­ność wy­cią­gała, aby mnie ci sami cóż­kol­wiek do ży­cia uży­czyli, któ­rzy mnie ze wszyst­kiego ob­na­żyli byli”. Bar­dzo cie­kawy jest też na­stępny w tej spra­wie list króla do Ko­ściuszki, z 27 sierp­nia, gdzie Sta­ni­sław Au­gust uza­sad­niał swoje prze­ko­na­nie, we­dle któ­rego ru­skie pa­piery (kwity) nie po­winny być ujaw­niane. „Moim zda­niem, kto te­raz nie grze­szy, kto te­raz słu­żyć oj­czyź­nie ma chęć, nie po­wi­nien bydź od­stra­szany za­gro­że­niem o dawne grze­chy, je­śli były ja­kie. [...] wszakże nas wszyst­kich jest nie­wiele, nie umniej­szaj­myż jesz­cze na­szą liczbę”. Czy Ko­ściuszko zgo­dził się z ar­gu­men­tami króla i uwie­rzył w jego wy­ja­śnie­nia, tego nie wiemy, ale za­re­ago­wał na­tych­miast i to z dziwną gwał­tow­no­ścią. W li­ście do Sta­ni­sława Au­gu­sta (z 26 sierp­nia), wy­sła­nym z obozu pod Mo­ko­to­wem, na­zwał wy­mie­nie­nie jego imie­nia w „Ga­ze­cie Rzą­do­wej” „nie­przy­zwo­itym ze wszech miar” oraz za­pew­nił mo­nar­chę, że do­wie­dział się o tym „z naj­więk­szym umar­twie­niem” i że nie ma z tą sprawą nic wspól­nego – „na ho­nor mój za­rę­czyć mogę W.K.M., iż to się stało bez wia­do­mo­ści mo­jej”. List do Rady Naj­wyż­szej Na­ro­do­wej, na­pi­sany te­goż dnia, jest na­to­miast czymś w ro­dzaju woj­sko­wego roz­kazu. Na­zy­wa­jąc, także i w tym li­ście, wy­mie­nie­nie imie­nia króla w „Ga­ze­cie Rzą­do­wej” „nie­przy­zwo­itym ze wszech miar”, Ko­ściuszko na­ka­zał Ra­dzie za­pro­wa­dze­nie w tej spra­wie cen­zury – „aby nu­mer ga­zety, w któ­rej się to znaj­duje, wy­da­wany nie był i żeby poczta nie wy­sy­łała go na pro­win­cje”. Mamy tam jesz­cze post scrip­tum – „Eks­pli­ka­cję kró­lew­ską żą­dam, by w «Ga­ze­cie» umiesz­czoną była”. Na tym też – czyli wła­ści­wie na ni­czym – za­koń­czyła się awan­tura o 6000 czer­wo­nych zło­tych. Ciąg dal­szy nie jest już spe­cjal­nie in­te­re­su­jący – „Ga­zeta Rzą­dowa” umie­ściła w ko­lej­nych nu­me­rach dwa spro­sto­wa­nia czy ra­czej dwa oświad­cze­nia króla (z pierw­szego oświad­cze­nia Sta­ni­sław Au­gust nie był za­do­wo­lony, bo­wiem re­dak­cja do­dała do niego swój ko­men­tarz, z któ­rego wy­ni­kało, że król ma w tej kwe­stii swoje zda­nie, a „Ga­zeta” swoje), Dmo­chow­ski, pró­bu­jąc kon­ty­nu­ować pu­bli­ka­cję pa­pie­rów, ko­re­spon­do­wał w tej spra­wie z Radą Naj­wyż­szą Na­ro­dową, Rada, ma­jąc nie­wąt­pli­wie na uwa­dze wy­raźny roz­kaz Ko­ściuszki, za­pew­niała, że „re­kwi­ro­wane extrakty z pa­pie­rów mo­skiew­skich” będą z całą pew­no­ścią na­dal udo­stęp­niane pu­blicz­no­ści, ale ni­czego nie udo­stęp­niała, jej Wy­dział Bez­pie­czeń­stwa twier­dził zaś, że je­śli tylko będą ja­kieś cie­kawe pa­piery, a Rada po­dej­mie od­po­wied­nią re­zo­lu­cję, to udzieli ich re­dak­cji. „Ga­zeta Rzą­dowa” ogło­siła jesz­cze za­po­wiedź, z któ­rej wy­ni­kało, że pu­bli­ka­cje swoje bę­dzie kon­ty­nu­ować – „li­stę płat­nych sług mo­skiew­skich da­lej cią­gnąć bę­dziemy, gdy pa­piery do tego sto­sowne, a te­raz w Wy­dziale Bez­pie­czeń­stwa bę­dące, udzie­lone nam zo­staną” – i to był ko­niec ów­cze­snej lu­stra­cji. Naj­cie­kaw­sza w tym wszyst­kim jest ta sta­now­cza de­cy­zja Ko­ściuszki, która oca­liła wów­czas króla – można na­wet po­wie­dzieć, że oca­liła mu ży­cie. Rada Naj­wyż­sza Na­ro­dowa, w któ­rej ście­rały się różne po­glądy, praw­do­po­dob­nie wresz­cie by ustą­piła i po­zwo­liła na opu­bli­ko­wa­nie ra­chunku Le roi a reçu, Ko­ściuszko nie ustą­pił. Da się to może wy­tłu­ma­czyć po­zy­cją spo­łeczną Na­czel­nika i tym, co taka po­zy­cja na­rzu­cała temu, kto ją zaj­mo­wał – Ko­ściuszko, bę­dąc Na­czel­ni­kiem Siły Zbroj­nej Na­ro­do­wej, czyli, fak­tycz­nie, Na­czel­ni­kiem Na­rodu, był na­dal śred­nio za­moż­nym pol­skim szlach­ci­cem – i kiedy spo­ty­kał się z kró­lem, pry­wat­nie czy pu­blicz­nie, ca­ło­wał go w rękę. Ale ta­kie wy­tłu­ma­cze­nie wy­daje się nie­wy­star­cza­jące – ów­cze­sne li­sty Ko­ściuszki do Sta­ni­sława Au­gu­sta, ich la­ko­nicz­ność, ich zimny i jaw­nie nie­przy­chylny ton, mó­wią bo­wiem wy­raź­nie, że Na­czel­nik, choć ca­ło­wał króla w rękę, po pro­stu go nie lu­bił, pew­nie na­wet się nim brzy­dził. Dla­czego więc oca­lił go po opu­bli­ko­wa­niu w „Ga­ze­cie Rzą­do­wej” tego zda­nia, w któ­rym była mowa o 6000 czer­wo­nych zło­tych? Od­po­wiedź może tu być tylko taka – Ko­ściuszko wie­dział, że je­śli „Ga­zeta” Dmo­chow­skiego, a za nią inne ga­zety war­szaw­skie, na­dal będą pu­bli­ko­wać pa­piery z ar­chi­wum Igel­ströma, to skoń­czy to się na­stęp­nym wie­sza­niem. I wie­dział też, że nie bę­dzie to ta­kie wie­sza­nie, jak 9 maja czy 28 wrze­śnia, po­nie­waż po­spól­stwo zdo­bę­dzie Za­mek i na Placu Ber­nar­dyń­skim, pod ko­ścio­łem Świę­tej Anny, po­wie­szony zo­sta­nie król. A na to praw­do­po­dob­nie Ko­ściuszko nie chciał przy­stać – może z ja­kichś przy­czyn wyż­szych, czyli etycz­nych, a może dla­tego, że mo­głoby to (w jego prze­ko­na­niu) za­szko­dzić ja­kimś przy­go­to­wy­wa­nym przez niego przed­się­wzię­ciom mi­li­tar­nym. De­cy­zja o ura­to­wa­niu króla – pod­jęta w obo­zie pod Kró­li­kar­nią, 26 sierp­nia – była za­ra­zem de­cy­zją, która prze­są­dziła o lo­sie in­su­rek­cji. Po tym dniu mu­siała się ona skoń­czyć wła­śnie tak, jak się skoń­czyła – to zna­czy fa­tal­nie. Czy gdyby Po­lacy w ostat­nich dniach sierp­nia 1794 roku po­wie­sili pod ko­ścio­łem Ber­nar­dy­nów (albo tro­chę da­lej, na Sze­ro­kim Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, pod oknami kró­lew­skiego bur­delu – ka­mie­nicy So­phie Lhul­lier) króla, który ich zdra­dził, dzieje in­su­rek­cji po­to­czy­łyby się ja­koś ina­czej? Tego oczy­wi­ście wie­dzieć nie mo­żemy – wszystko to i tak mo­gło się skoń­czyć Ma­cie­jo­wi­cami oraz rze­zią Pragi. Ale można było za­ry­zy­ko­wać – i trzeba po­wie­dzieć, że przy­wódcy in­su­rek­cji, Ko­ściuszko, także Ignacy Po­tocki i Hugo Koł­łą­taj, także dwaj ge­ne­ra­ło­wie, Ja­kub Ja­siń­ski i Jó­zef Za­ją­czek, prze­ga­pili wtedy tę nie­zwy­kłą chwilę, jedną z tych chwil, które w dzie­jach na­ro­dów po­ja­wiają się nie­zwy­kle rzadko; tę chwilę, w któ­rej przed Po­la­kami otwie­rała się ja­kaś zu­peł­nie inna przy­szłość (niż ta, która na­stą­piła) – przy­szłość kró­lo­bój­ców. Po­lacy mo­gli wtedy stać się in­nym na­ro­dem, ich dzieje można było wtedy skie­ro­wać w inną stronę, mo­gły też same (po­pchnięte uta­joną w nich dziką, wul­ka­niczną siłą) skie­ro­wać się w inną stronę – nie­wy­obra­żalną i piękną jak wszystko, co nie­wy­obra­żalne.

PO­DA­GRA IGEL­STRÖMA

Oko­licz­no­ści śmierci (praw­dzi­wej lub do­mnie­ma­nej) kanc­le­rza wiel­kiego ko­ron­nego, księ­cia An­to­niego Suł­kow­skiego, nie są ja­sne, są na­wet bar­dzo ta­jem­ni­cze, i nie wy­daje się, żeby tę sprawę, je­den z naj­ciem­niej­szych epi­zo­dów po­prze­dza­ją­cych wy­buch war­szaw­skiej in­su­rek­cji, można było te­raz, po la­tach, wy­star­cza­jąco roz­ja­śnić. Jedno nie ulega w tej spra­wie wąt­pli­wo­ści – miej­sce Suł­kow­skiego w hie­rar­chii ów­cze­snej wła­dzy, to zna­czy w hie­rar­chii mo­skiew­skich jur­gielt­ni­ków, a mó­wiąc jesz­cze ina­czej – w hie­rar­chii zdraj­ców, było ta­kie, że nie unik­nąłby on szu­bie­nicy. An­toni Trę­bicki w swoim dziele O re­wo­lu­cji roku 1794 pi­sał, że kanc­lerz wielki, „cho­ciaż na­le­żący przez swoją po­li­tykę do par­tii mo­skiew­skiej”, był, mimo to, „pod­ciwy i nie­na­ganny w swoim po­stę­po­wa­niu jako urzęd­nik i czło­wiek”. Trę­bic­kiemu nie­ko­niecz­nie trzeba jed­nak wie­rzyć, a Suł­kow­ski, choć może po­czciwy, był przez war­szaw­skie po­spól­stwo znie­na­wi­dzony w rów­nym stop­niu, może na­wet bar­dziej niż mar­sza­łek An­kwicz, ge­ne­rał Oża­row­ski czy bi­skup Kos­sa­kow­ski. Czyli ci, któ­rzy zo­stali po­wie­szeni. Gdyby więc Suł­kow­skiego, po wy­bu­chu in­su­rek­cji, wła­śnie jak tych póź­niej po­wie­szo­nych, aresz­to­wano i za­mknięto w Pa­łacu Brühla czy w Pro­chowni, to po­tem, 9 maja, mie­li­by­śmy w War­sza­wie nie cztery, ale pięć szu­bie­nic. I na tej pią­tej – może by­łaby to czwarta szu­bie­nica na Rynku Sta­rej War­szawy, a może druga pod ko­ścio­łem Świę­tej Anny – wi­siałby kanc­lerz wielki ko­ronny. Nie by­łoby to miłe wi­do­wi­sko, bo­wiem książę Suł­kow­ski, jak pi­sał w swoim pa­mięt­niku Trę­bicki, był to „sta­rzec już zgrzy­biały i wie­kiem osła­biony” – uro­dzony w roku 1735, był trzy lata star­szy od bi­skupa Kos­sa­kow­skiego, pięt­na­ście lat star­szy od mar­szałka An­kwi­cza. Ge­ne­rał Oża­row­ski, który był młod­szy od kanc­le­rza o sześć lat, ucho­dził za wiel­kiego starca i pod szu­bie­nicę, ze względu na swój wiek, zo­stał przy­nie­siony. Książę Suł­kow­ski byłby więc, gdyby wi­siał, naj­star­szym z po­wie­szo­nych – że star­ców nie na­leży wie­szać, nie mu­szę tu ni­kogo prze­ko­ny­wać; le­piej niech umie­rają, jak Bóg przy­ka­zał, po­wo­lutku. Po na­my­śle po­wiem, że nie mam w tej spra­wie wy­ro­bio­nego zda­nia – może le­piej umrzeć szybko na stryczku, niż umie­rać po­woli i nie­uchron­nie na nie­ule­czalną i bo­le­sną cho­robę, która na­zywa się ży­cie sta­rego czło­wieka. Cu­downe oca­le­nie przed drugą szu­bie­nicą, która sta­nę­łaby pod Ber­nar­dy­nami, kanc­lerz Suł­kow­ski za­wdzię­czał, jak twier­dzono póź­niej, wiel­kiej awan­tu­rze, która roz­pę­tała się do­słow­nie w przed­dzień wy­bu­chu in­su­rek­cji – praw­do­po­dob­nie 15 lub 16 kwiet­nia. Awan­tura miała zaś swoją przy­czynę, przy­naj­mniej jedną z przy­czyn, w po­da­grze ro­syj­skiego wiel­ko­rządcy, mi­ni­stra peł­no­moc­nego ca­rycy, Osipa Igel­ströma. Nim opo­wiem o tej awan­tu­rze – i o udziale, jaki miał w niej kanc­lerz wielki ko­ronny – mu­szę opo­wie­dzieć krótko o po­da­grze. Po­da­gra czy (jak wtedy czę­ściej mó­wiono) pe­do­gra, te­raz od dawna roz­po­znana (ale nie wiem, czy ule­czalna) jako ar­tre­tyczna cho­roba sta­wów wiel­kiego pa­lu­cha u le­wej albo pra­wej stopy, wów­czas była ta­jem­ni­czym cier­pie­niem, o któ­rym mało wie­dziano i któ­rego nie umiano le­czyć. Po­ziom ów­cze­snej wie­dzy na te­mat po­da­gry do­brze po­ka­zuje zda­nie z Pa­mięt­ni­ków cza­sów mo­ich Ju­liana Ur­syna Niem­ce­wi­cza. Do­wia­du­jemy się z niego, że za­ufany ge­ne­rał Sta­ni­sława Au­gu­sta, Sta­ni­sław Mo­kro­now­ski, wła­śnie w cza­sie in­su­rek­cji, „na­pad­nięty był przez okropną po­da­grę; by się uwol­nić od niej, ka­zał so­bie krew pu­ścić, stąd nie­długo do­stał wiel­kiej cho­roby, która go aż do śmierci nie opu­ściła”. Czy Igel­strömowi, gdy miał atak po­da­gry, też pusz­czano krew, i czy (po­dob­nie jak u Mo­kro­now­skiego) skoń­czyło to się osta­tecz­nie epi­lep­sją, tego nie wiem. Ale ro­syj­ski ge­ne­rał cier­piał strasz­li­wie – te jego cier­pie­nia były w War­sza­wie po­wszech­nie znane i bar­dzo się ich też bano, bo­wiem ataki po­da­gry łą­czyły się, czemu zresztą trudno się dzi­wić, z ata­kami wście­kło­ści, na­wet bez­ro­zum­nego szału. Tro­chę wia­do­mo­ści o po­da­grze Igel­ströma można zna­leźć w li­stach Lu­dwiga Bu­ch­holza, po­sła pru­skiego w War­sza­wie, do króla Fry­de­ryka Wil­helma II. Na po­czątku stycz­nia 1794 roku Bu­ch­holtz pi­sał, że ge­ne­rał „od trzech ty­go­dni jest bar­dzo mocno do­tknięty po­da­grą – do tego stop­nia, że cho­dzi o ku­lach i nie może jesz­cze od­by­wać au­dien­cji”. W li­stach tro­chę póź­niej­szych mowa jest jesz­cze o tym, że Igel­ström „po­śpiesz­nie le­czy rany” oraz że „po­ru­sza się tylko o ku­lach”. Mu­siała to więc być bar­dzo po­ważna cho­roba – może nie tylko któ­ryś z pa­lu­chów, ale całe stopy ro­syj­skiego am­ba­sa­dora były po­pę­kane i po­kryte wrzo­dami. Już po wy­bu­chu in­su­rek­cji Bu­ch­holtz in­for­mo­wał swo­jego króla, że suk­cesy mi­li­tarne Po­la­ków spo­wo­do­wane były nie­po­rząd­kami pa­nu­ją­cymi w woj­sku ro­syj­skim – te nie­po­rządki zaś wzięły się stąd, że Igel­ström „nie opusz­czał swego po­koju z po­wodu cho­roby”. W li­stach Bu­ch­holtza mamy jesz­cze jedną godną uwagi wia­do­mość – pi­sał on, że Igel­ström, nie mo­gąc cho­dzić, przyj­mo­wał pol­skich dy­gni­ta­rzy w swo­jej sy­pialni. „Zbiera co­dzien­nie wie­czór Radę Nie­usta­jącą u swego łoża”. Rada Nie­usta­jąca, która, ze swej na­tury, miała rzą­dzić w pań­stwie (król wcho­dził w jej skład), mu­siała więc sta­wiać się każ­dego dnia w ro­syj­skiej am­ba­sa­dzie przy ulicy Mio­do­wej – po­nie­waż mi­ni­stra peł­no­moc­nego ca­rycy bo­lał wielki pa­luch. Rada ta, przy­wró­cona w roku 1793 przez Sejm Gro­dzień­ski (uprzed­nio zli­kwi­do­wał ją Sejm Czte­ro­letni), skła­dała się wów­czas z osiem­na­stu osób. Można ich so­bie tam wy­obra­zić, tych na­szych dy­gni­ta­rzy – ich szarfy or­de­rowe, mun­dury, su­tanny, szpady i pe­ruki – wo­kół łóżka, na któ­rym w ko­ron­ko­wej po­ścieli leży wście­kły (bo boli go pa­luch) Igel­ström. Oni w mun­du­rach i w su­tan­nach, on w noc­nej ko­szuli – i wy­cią­ga­jąc nogę spod koł­dry, po­ka­zuje im swoje śmier­dzące wrzody i brudne ban­daże. Czy Sta­ni­sław Au­gust brał udział w po­sie­dze­niach przy łóżku am­ba­sa­dora, o tym się nie mówi, może dla­tego, że na­wet w mó­wie­niu o tym by­łoby coś strasz­li­wie upo­ka­rza­ją­cego. To, że do­stojni i możni pol­scy pa­no­wie przy­cho­dzili do łóżka ro­syj­skiego ofi­cera i oglą­dali tam jego owrzo­dzoną nogę, da się wy­tłu­ma­czyć tylko w je­den spo­sób – strasz­nie go się bali. Do­mysł, że bali się też jego po­da­gry, czyli hu­mo­rów jego spuch­nię­tego pa­lu­cha, nie bę­dzie chyba da­leki od prawdy. Kilka ty­go­dni przed wy­bu­chem in­su­rek­cji po­li­cja Igel­ströma aresz­to­wała dwóch spi­skow­ców – Kle­mensa Wę­gier­skiego i Sta­ni­sława Po­toc­kiego (póź­niej­szego ge­ne­rała, na­zy­wa­nego Sta­siem). Po­cząt­kowo trzy­mali się oni po­dobno nie­źle, ale po kil­ku­na­stu dniach prze­słu­chań w piw­ni­cach am­ba­sady na Mio­do­wej oka­zali się skłonni do per­trak­ta­cji – i, jak pi­sał w swo­ich pa­mięt­ni­kach An­toni Trę­bicki, „nie mo­gąc wy­trzy­mać sro­giego z nimi obej­ścia, wy­ja­wili swo­ich wspól­ni­ków”. Na pod­sta­wie tych ze­znań Igel­ström spo­rzą­dził li­stę spi­skow­ców, a po­tem, we­zwaw­szy do am­ba­sady księ­cia Suł­kow­skiego, prze­ka­zał mu skie­ro­waną do Rady Nie­usta­ją­cej notę, w któ­rej, w spo­sób po­dobno dość bru­talny, za­żą­dał szyb­kiego aresz­to­wa­nia i osą­dze­nia tych wszyst­kich, któ­rych umie­ścił na swo­jej li­ście – da­jąc na to Ra­dzie dwa­dzie­ścia cztery go­dziny. „Ma­jąc so­bie wy­mie­nio­nych – pi­sał Trę­bicki – kil­ka­dzie­siąt osób na­le­żą­cych [do spi­sku], po­dał groźną do króla i Rady Nie­usta­ją­cej notę, aby na­tych­miast tych wszyst­kich spi­sko­wych są­dzono i śmier­cią ka­rano”. Trę­bicki może tro­chę prze­sa­dził – we­dług opo­wie­ści, która jest w dziele Ka­rola Wojdy O re­wo­lu­cji pol­skiej, w no­cie były na­zwi­ska „20 naj­zna­ko­mit­szych osób”; we­dług ro­syj­skiego ge­ne­rała Pi­stora, Igel­ström „żą­dał uwię­zie­nia po­dej­rza­nych 26 osób”. Wśród tych, któ­rych uwię­zie­nia (i może ska­za­nia na śmierć) do­ma­gał się am­ba­sa­dor, było kilka osób do­brze wów­czas w War­sza­wie zna­nych – jak twier­dził Wa­cław To­karz, na li­ście znaj­do­wały się na­zwi­ska Jó­zefa Paw­li­kow­skiego, Elia­sza Aloe oraz księ­dza Jó­zefa Me­iera. Bru­talny ton noty po­świad­czony jest przez opo­wieść w Pa­mięt­ni­kach ge­ne­rała Pi­stora – był to, we­dług niego, „me­mo­riał [...] ostrymi wy­ra­zami skre­ślony”, który, zda­niem tego ge­ne­rała, „przy­ło­żył się bez wąt­pie­nia do roz­ognie­nia umy­słów i do przy­spie­sze­nia po­wsta­nia”. Dla­czego to wła­śnie książę Suł­kow­ski zo­stał we­zwany do am­ba­sady, nie jest dla mnie cał­kiem ja­sne. Igel­ström po­wi­nien był we­zwać na Mio­dową ra­czej An­kwi­cza, bo to on, jako mar­sza­łek, prze­wod­ni­czył Ra­dzie Nie­usta­ją­cej. Ale może Suł­kow­ski mu­siał się sta­wić na we­zwa­nie am­ba­sa­dora, po­nie­waż pre­zy­do­wał w De­par­ta­men­cie In­te­re­sów Cu­dzo­ziem­skich Rady, czyli był wów­czas kimś w ro­dzaju mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych i od­bie­ra­nie oraz prze­ka­zy­wa­nie not dy­plo­ma­tycz­nych na­le­żało do jego kom­pe­ten­cji. Ode­braw­szy notę Igel­ströma, co stało się naj­praw­do­po­dob­niej 15 kwiet­nia – gdyby wszystko po­szło da­lej, jak na­leży (czyli zgod­nie z ta­kim po­rząd­kiem rze­czy, któ­rego ogląd do­stępny jest nam obec­nie), to trzy lub cztery dni póź­niej książę Suł­kow­ski zo­stałby aresz­to­wany przez in­sur­gen­tów, a po mniej wię­cej trzech ty­go­dniach za­wisłby na dru­giej szu­bie­nicy pod ko­ścio­łem Ber­nar­dy­nów – ode­braw­szy za­tem ową notę, kanc­lerz wielki przed­sta­wił ją na­stęp­nego dnia (16 kwiet­nia – w przed­dzień wy­bu­chu in­su­rek­cji) Ra­dzie Nie­usta­ją­cej, która wła­śnie ob­ra­do­wała na Zamku. We­dle opo­wie­ści, która jest u Trę­bic­kiego, Rada, zna­la­zł­szy się w tak kło­po­tli­wej sy­tu­acji (tu ro­syj­ski wiel­ko­rządca, a tu, też już nie­da­leko, spi­skowcy), we­zwała Suł­kow­skiego, żeby wy­po­wie­dział się w spra­wie żą­dań am­ba­sa­dora – „dał swą opi­nią jako stróż praw w tak waż­nej oko­licz­no­ści”. Kanc­lerz wielki, może tro­chę ry­zy­kow­nie, wy­po­wie­dział się w tym sen­sie, że sprawa uka­ra­nia spi­skow­ców nie leży w kom­pe­ten­cjach Rady Nie­usta­ją­cej, po­nie­waż „nie jest [ona] wła­dzą są­dow­ni­czą”. Radę opi­nia ta bar­dzo ucie­szyła (pew­nie dla­tego, że wie­działa już, prze­ciw komu zwróci się gniew Igel­ströma) i wy­słała Suł­kow­skiego na Mio­dową, z po­le­ce­niem, żeby taką wła­śnie od­po­wiedź za­niósł ro­syj­skiemu wiel­ko­rządcy. Ciąg dal­szy, jak mó­wią wszyst­kie re­la­cje, był dra­ma­tyczny. Igel­ström, gdy usły­szał, że jego pol­scy pod­władni nie chcą uwię­zić i ska­zać spi­skow­ców, wpadł w szał. „Przyj­muje go [Suł­kow­skiego] z de­pu­ta­cją – pi­sał Trę­bicki – w spo­sób naj­obel­żyw­szy, wy­rzuca mu, że w de­cy­du­ją­cej oko­licz­no­ści uchy­bił jego mo­nar­chini, a ob­kła­da­jąc go wy­ra­zami po­gardy i sro­moty, od­syła go na po­wrót do króla i Rady”. Ła­two so­bie wy­obra­zić, jak wy­glą­dały te wy­razy po­gardy i sro­moty – Igel­ström, pod­pie­ra­jąc się swoją kulą, ska­cze na jed­nej no­dze wo­kół Suł­kow­skiego, może na­wet, jedną ręką trzy­ma­jąc się po­rę­czy swego łóżka (jest w noc­nej ko­szuli), wali tą kulą sta­rego kanc­le­rza po gło­wie i po ple­cach, i po­wta­rza przy tym tylko to jedno słynne ru­skie słowo: „Swo­łocz, swo­łocz, swo­łocz!”. Wró­ciw­szy do Zamku, gdzie trwało po­sie­dze­nie Rady Nie­usta­ją­cej, Suł­kow­ski, „spo­twa­rzony i z bło­tem zmie­szany”, sta­nął przed swo­imi ko­le­gami i za­czął im opo­wia­dać, jak zo­stał przy­jęty na Mio­do­wej. Opo­wie­ści swo­jej nie zdo­łał do­koń­czyć. „Gdy koń­czy swój ra­port – czy­tamy u Trę­bic­kiego – tknięty apo­plek­sją, pada bez zmy­słów. [...] spie­szą wszy­scy na ra­tu­nek ko­na­ją­cemu kanc­le­rzowi”. Śmierć kanc­le­rza wiel­kiego – może nie śmierć, ra­czej, jak się za­raz prze­ko­namy, ja­kaś pół­śmierć, coś w ro­dzaju ćwierć­śmierci – tak czy ina­czej, co­kol­wiek to było, wy­lew, któ­rego nie­wąt­pli­wie do­znał Suł­kow­ski, nie po­zwa­lał na kon­ty­nu­owa­nie po­sie­dze­nia – nie można było da­lej ob­ra­do­wać, bo­wiem, jak pi­sał Trę­bicki, „przez ten przy­pa­dek kom­plet prze­pi­sany do ob­ra­do­wa­nia zo­stał ze­rwany”. Rada Nie­usta­jąca zwró­ciła się więc do Igel­ströma z py­ta­niem, jak ma w tej sy­tu­acji po­stą­pić – „co jej po­zo­staje czy­nić”. Am­ba­sa­dor z ła­two­ścią zna­lazł od­po­wiedź na to py­ta­nie – ka­zał uznać Ra­dzie, że Suł­kow­ski żyje, i ob­ra­do­wać w dal­szym ciągu. „Roz­ka­zuje – cy­tuję da­lej Trę­bic­kiego – ten bez­ro­zumny de­spota, by Suł­kow­skiego, już pra­wie mar­twego, na krze­śle po­sa­dzić i de­cy­do­wać”. Czy tak się wła­śnie, zgod­nie z wolą Igel­ströma, stało – to zna­czy, czy kanc­lerz wielki, mar­twy, pół­mar­twy lub ćwierć­mar­twy, sie­dział w swoim kanc­ler­skim krze­śle i pół­mar­twym uchem przy­słu­chi­wał się dal­szym ob­ra­dom – nie jest pewne. Trę­bicki twier­dził, że Sta­ni­sław Au­gust nie zgo­dził się na pro­po­zy­cję Igel­ströma i prze­rwał po­sie­dze­nie, oświad­cza­jąc, że Rada nie bę­dzie się zbie­rać, „do­póki kom­pletu nie bę­dzie”. Jesz­cze inną wer­sję dal­szego ciągu wy­da­rzeń przed­sta­wił w swo­jej książce War­szawa przed wy­bu­chem po­wsta­nia 17 kwiet­nia Wa­cław To­karz – opie­ra­jąc się na ze­zna­niach człon­ków Rady