Wiedźmy i wizyta starszej pani - Małgorzata J. Kursa - ebook

Wiedźmy i wizyta starszej pani ebook

Małgorzata J Kursa

4,5

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Styczeń w Agencji Literackiej TERCET to czas wytężonej pracy. Majka zyskuje dodatkowy obowiązek, ponieważ z wizytą przylatuje z Kanady dawno niewidziana ciotka. Susanne Taylor-Johnson ("Mów mi Susie") ma 82 lata, jest pełna energii i obiecuje siostrzenicy big surprise. Szybko okazuje się, że z pierwszą niespodzianką będzie musiała zmierzyć się sama - została perfidnie oszukana. Ginie, nim uda jej się odzyskać pieniądze. Kto ponosi winę za jej śmierć? Śledztwo prowadzi komisarz Niż przy wsparciu prokurator Iwony Smyl oraz Piotra Chmury. Sekretarek nie zamierza pozwolić, by morderca uniknął sprawiedliwości, a wiedźmy aktualnie walczą o dobre imię z donosicielką, która próbuje pogrążyć prowadzony przez nie portal. Morderstwo, wszechobecny hejt, niezłomny sekretarek tropiący zabójcę, cztery rozwścieczone wiedźmy oraz Mały Łukaszenka, kocur z genami piranii. I trzy autorki, z których każda miała motyw, by zabić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (111 ocen)
74
25
7
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Warmia55

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne! Wiedźmy takie same jak w poprzednich częściach, sekretarek i ... Mały Łukaszenka, kot co nie da sobie w kaszę dmuchać i który udowodnił, że jednak zależy mu na swojej karmicielce ...
20
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle rewelacja. Wiedźmy SA cudowne, a sekretarek jeszcze bardziej.
20
ren_mal

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejne Wiedźmy mnie nie zawiodły. Książka na dobry wieczór. Tylko nie rozumiem dlaczego Majka wciąż musi bronić się przed Łukaszenką? Koty z wdzięczności gryzą??!!
00
MartaS77

Dobrze spędzony czas

Wiedźmy jak zwykle nie zawodzą 😀 Polecam
00
Kaganaabooklover

Dobrze spędzony czas

Pierwszy raz po książkę Małgorzaty Kursy sięgnęłam chyba z dziesięć lat temu, kiedy już mieszkałam w Anglii i w bibliotece trafiłam na jedną skromną półeczkę z polskimi książkami, na której właśnie stała jedna z książek autorki. Od tej pory z niesłabnąca przyjemnością sięgam po książki autorki, bo wiem, że dobra zabawa gwarantowana, tym bardziej, że lubię komedie kryminalne. Dla Agencji Literackiej TERCET, znanej już czytelnikom z wcześniejszych książek autorki, styczeń jest bardzo intensywnym czasem. Jakby tego było mało, do Majki, szefowej agencji, przylatuje ciotka Susie, energiczna 82-latka. Planuje odwiedzić wspomagane przez siebie finansowo kobiety, które jak się okazuje, oszukiwały ją. Niestety cioteczka ginie w podejrzanych okolicznościach, a za śledztwo zabiera się komisarz Niż z prokurator Smyl i Piotrem Chmurą. Oczywiście Tercet rozpoczyna własne śledztwo. Co z tego wyniknie możecie przekonać się sięgając po książkę „Wiedźmy i wizyta starszej pani”. Po raz kolejny Małg...
00

Popularność



Kolekcje



Co­py­ri­ght © Mał­go­rzata J. Kursa Co­py­ri­ght © 2023 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Zdję­cie na okładce: Flow­Stu­dio, Pa­pu­grat (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Iga Fran­kow­ska
Wy­da­nie I
Ra­dom 2024
ISBN 978-83-67787-53-6
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Da­szy, która była pier­wo­wzo­rem Muzy i naj­mil­szą psią ga­dułką w na­szym re­dak­cyj­nym ze­spole oraz Wita, uko­cha­nego psiego przy­ja­ciela na­szej Igi

Uprzej­mie do­no­szę – by nie stre­so­wać tych, któ­rzy z upo­rem ma­niaka po­świę­cają swój cenny czas, tro­piąc w ko­lej­nych to­mach wiedź­miego cy­klu „prawdę czasu, prawdę ekranu” – że wszy­scy bo­ha­te­ro­wie (poza czte­rema wiedź­mami) są fik­cyjni. Ulę­gli się w mo­jej zwy­rod­nia­łej wy­obraźni, jako i cała fa­buła. Na­to­miast ce­chy, które im przy­da­łam... Cóż, dys­po­nuje nimi spora część ludz­kiej po­pu­la­cji, co mnie oso­bi­ście się nie po­doba, ale in­nych może za­chwy­cać.

Gru­dzień w Agen­cji Li­te­rac­kiej TER­CET był za­wsze naj­bar­dziej pra­co­wi­tym mie­sią­cem. Majka pra­wie nie wy­cho­dziła ze swo­jego ga­bi­netu, skru­pu­lat­nie prze­glą­da­jąc i se­gre­gu­jąc do­ku­menty po­trzebne do rocz­nego roz­li­cze­nia skar­bo­wego. Ida i Agata miały na gło­wie or­ga­ni­zo­wany co roku przez agen­cyjny por­tal Książka dla Cie­bie kon­kurs na Książki Roku. Gośka jako au­torka była wy­łą­czona z po­mocy przy kon­kur­sie, więc spa­dła na nią ob­sługa por­talu. Piotr wziął na sie­bie pocztę i od­biór prze­sy­łek. Po­nie­waż wszy­scy byli za­jęci, at­mos­fera stała się nieco ner­wowa (co w za­sa­dzie było normą w TER­CE­CIE), ale awan­tury ga­sły tak szybko, jak wy­bu­chały. Bra­ko­wało na nie czasu. Każdy pil­no­wał się tylko, by nie pod­paść Majce, która z ca­łego serca nie zno­siła pa­pier­ko­wej ro­boty.

Wiedźmy po­grą­żone były w pracy, kiedy w drzwiach sta­nął se­kre­ta­rek i oznaj­mił ostrze­gaw­czo:

– Bu­bu­lina tu idzie. Radź­cie so­bie same. Na mnie ona źle działa. – Za­wró­cił na pię­cie i za­mknął się w se­kre­ta­ria­cie.

Gośka po­de­rwała głowę znad kom­pu­tera i z na­dzieją stwier­dziła:

– Ona już jakby znor­mal­niała. Może nam od­pu­ści dar­mowe po­rady.

– Do­brze by było. – Po twa­rzy Idy prze­mknął zło­wrogi uśmiech. – Nie mam dziś na­stroju na wy­słu­chi­wa­nie me­dycz­nych wy­nu­rzeń Bu­bu­liny. Po­dej­rze­wam, że Majka też, a chyba do niej przy­cho­dzi...

– Kto do mnie przy­cho­dzi? – chciała wie­dzieć sze­fowa, która wła­śnie wy­nu­rzyła się ga­bi­netu. – Mu­szę na­pić się kawy, za­nim utonę w tych pa­pie­rach. Nie mia­łam po­ję­cia, że mia­ły­śmy aż tak pra­co­wity rok...

– Bu­bu­lina tu idzie – wy­ja­śniła Agata, prze­cie­ra­jąc zmę­czone od pa­trze­nia w mo­ni­tor kom­pu­tera oczy. – Pew­nie chce so­bie do­ro­bić przed świę­tami i bę­dzie cię mę­czyć o zle­ce­nie na prze­kład.

Majka wes­tchnęła i opa­dła na krze­sło przy swoim biurku.

– Tu ją przyjmę. U sie­bie mam wszę­dzie po­roz­kła­dane se­gre­ga­tory... Cho­lera, mó­wi­łam jej na psim spa­ce­rze, że mamy tu urwa­nie głowy!

– Zro­bię ci tę kawę. – Gośka z wy­raźną ulgą ode­rwała się od pracy. – Po­tem do­piero za­biję tę nową dzie­weczkę z pro­mo­cji, która już trzeci raz do­maga się wy­sła­nych ty­dzień temu ad­re­sów kon­kur­so­wych na­szego pa­tro­natu... – Po­śpiesz­nie po­gnała do kuchni.

– Po­sta­ram się szybko ją spła­wić – obie­cała Majka, wi­dząc skrzy­wione miny swo­ich pod­wład­nych.

– Po­sta­raj się, bo ina­czej krew się po­leje – mruk­nęła Ida.

– Zro­bi­ła­byś jej przy­jem­ność – po­wie­działa z wes­tchnie­niem Agata. – Od razu po­le­cia­łaby do naj­bliż­szego szpi­tala. Ona na­prawdę jest ciężko wal­nięta na umy­śle.

Ewa Le­śniew­ska nie­mal wpły­nęła do po­koju, prze­szła mię­dzy biur­kami, ciężko opa­dła na go­ścinne krze­sło i za­częła się wa­chlo­wać odzianą w ele­gancką rę­ka­wiczkę dło­nią. Na twa­rzy miała krwi­ste ru­mieńce, a w oczach skry obu­rze­nia.

– Wy­dawca cię oszu­kał? – Majka unio­sła brwi. – Tym mogę się za­jąć, choć roz­pacz­li­wie nie mam czasu. Chyba że źle się czu­jesz, ale to ra­czej nie do nas. Ja mogę cię po­ra­to­wać naj­wy­żej wodą.

– Na łeb chyba – wy­mam­ro­tała pod no­sem nie­po­korna Ida.

– Wodą! Tak, ko­niecz­nie! – jęk­nęła z wdzięcz­no­ścią tłu­maczka. – Mam glo­busa w gar­dle! To jest straszny kraj! Zlek­ce­wa­żyli mnie!

– Wy­dawcy? – za­py­tała współ­czu­jąco Gośka, która wła­śnie we­szła z fi­li­żanką kawy dla sze­fo­wej. – Nie martw się. Nasz praw­nik to za...

– Le­ka­rze!!! – za­wyła hi­ste­rycz­nie Ewa, nie­mal wy­szar­pu­jąc szklankę z wodą, którą po­dała jej naj­bli­żej sie­dząca Agata. Wy­piła łap­czy­wie i wzięła głę­boki od­dech. Na­głego ska­mie­nie­nia re­dak­tor Kny­pek nie za­re­je­stro­wała. – To jest jedna wielka si­twa! Już trzeci ga­stro­log od­mó­wił mi skie­ro­wa­nia na ko­lo­no­sko­pię! A ja mu­szę! Mu­szę mieć pew­ność, że one da­lej są ta­kie śliczne, czy­ściut­kie i ró­żowe!

– One? – Majka spoj­rzała na nią tępo. – Co ty masz w so­bie ró­żo­wego?

– Je­lita prze­cież!

Sto­jąca jak słup Gośka zzie­le­niała. Fi­li­żanka wy­pa­dła jej z rąk. Na szczę­ście prze­trwała upa­dek, ale swoją za­war­to­ścią ozdo­biła pod­łogę. Re­dak­tor Kny­pek schy­liła się jak au­to­mat, pod­nio­sła na­czy­nie, wy­ko­nała gwał­towny zwrot w tył i wy­pa­dła z po­koju.

W oczach Idy bły­snęło obrzy­dze­nie, na ob­li­czu Agaty – zgroza. Tylko na Majce obu­rzone oświad­cze­nie Bu­bu­liny nie zro­biło wra­że­nia. Mach­nęła nie­cier­pli­wie ręką, jakby od­ga­niała mu­chę i oznaj­miła su­cho:

– Kwa­li­fi­ku­jesz się na na­tych­mia­stową te­ra­pię...

– Prze­cież wiem! – prze­rwała jej Ewa. – Ale nikt nie chce mi wy­pi­sać skie­ro­wa­nia!

– Mó­wię o psy­chia­trze, nie o ga­stro­logu – wy­ja­śniła Majka zimno. – O ko­lo­no­sko­pii tru­łaś mi dwa mie­siące temu w cza­sie spa­ceru z psami. Przez go­dzinę! Twoje cho­lerne ró­żowe je­lita śniły mi się w nocy! Pew­nie wciąż mają się świet­nie w prze­ci­wień­stwie do two­jego mó­zgu. Nikt nor­malny nie lata co dwa mie­siące do le­ka­rza, żeby oglą­dać swoje flaki! To są in­wa­zyjne ba­da­nia! – Ką­tem oka do­strze­gła, że Gośka wró­ciła z mo­pem i w mil­cze­niu za­brała się do wy­cie­ra­nia pod­łogi. – Mamy ko­niec roku. Wszyst­kie je­ste­śmy za­wa­lone ro­botą, a ty mi tu glę­dzisz o je­li­tach?! Zrób so­bie ko­lo­no­sko­pię mó­zgu i daj mi spo­kój!!!

– Ko­lo­no­sko­pia mó­zgu? – wy­ją­kała wstrzą­śnięta jej re­ak­cją Bu­bu­lina. – Nie sły­sza­łam o ta­kim ba... – urwała i w oku jej bły­snęło. – Ale po­py­tam. Po­py­tam na pewno. Cie­kawe, jak wy­gląda mój mózg...

Wście­kły bul­got do­cho­dzący z pra­wej strony ostrzegł sze­fową TER­CETU, że sy­tu­acja robi się nie­bez­pieczna. Spoj­rzała na re­dak­tor Kny­pek, która z unie­sio­nym bo­jowo mo­pem szy­ko­wała się wła­śnie do ataku, wy­sko­czyła zza biurka i w ostat­niej chwili zła­pała ją za ra­mię.

– Psy­chicz­nych się nie bije – wy­szep­tała jej z na­ci­skiem do ucha i, ku jej uldze, roz­wście­czona wiedźma usłu­chała. – Idź do kuchni i zrób mi drugą kawę, a będę cię wiel­bić do końca ży­cia.

Gośka wy­szła bez słowa, a Majka zwró­ciła zimny wzrok na Le­śniew­ską, która pa­trzyła na nią wy­cze­ku­jąco.

– Wyjdź stąd, Ewa. Masz do­ży­wotni za­kaz po­ja­wia­nia się w agen­cji. Bez cie­bie się obejdę, bez mo­ich wiedźm nie.

Tłu­maczka spoj­rzała z nie­do­wie­rza­niem na sze­fową TER­CETU i po­woli wstała.

– A moje tłu­ma­cze­nia? Już mi nie bę­dziesz po­ma­gać? – za­py­tała z urazą.

– Prze­staw się na kon­takt te­le­fo­niczny lub ma­ilowy – oznaj­miła su­cho Majka. – Spa­cery w twoim to­wa­rzy­stwie też ja­koś prze­żyję, ale o swo­ich pra­cow­ni­ków mu­szę dbać, a twoje wi­zyty źle im ro­bią na wszystko. Nie będę ry­zy­ko­wać.

Je­chała do McDo­nalda, czu­jąc, jak bur­czy jej w brzu­chu. Głodna była nie­moż­li­wie i na samą myśl o so­czy­stym Big Macu ślinka na­pły­nęła jej do ust. Ten cho­lerny Raf­cio uprze­dził te­le­fo­nicz­nie, że wróci późno i zo­sta­wił ją bez obiadu. Cym­bał! Wczo­raj miał czas, mógł za­peł­nić lo­dówkę, żeby mu żona z głodu nie pa­dła. On się obi­jał w tej swo­jej fir­mie, a ona ciężko pra­co­wała umy­słowo! Pi­sa­nie to ha­rówka, to obo­lały od sie­dze­nia ty­łek, spuch­nięte nogi, bo­lące nad­garstki i szyja. No i walka z wła­snym ta­len­tem, który szyb­ciej two­rzy ob­razy w gło­wie, niż ręka na­dąża je za­pi­sy­wać... Tak, ta­lent miała wy­bitny, ale skąd taki Raf­cio mógł mieć o tym po­ję­cie? Wszystko było w nim pro­za­iczne – mi­kry wzrost, ni­jaka twarz, w któ­rej nie było nic cha­rak­te­ry­stycz­nego, ciemne włosy za­cze­sy­wane do tyłu, by ukryć po­ja­wia­jącą się na czubku ły­sinę i kłap­cia­ste uszy. Czy ktoś taki po­wi­nien no­sić tak nie­biań­skie, ulotne imię, jak Ra­fael? Te­ściowa miała pre­ten­sje, że Raf­cio pa­suje psu, a nie do­ro­słemu męż­czyź­nie, ale Ka­ta­rzyna swoje wie­działa – jej mąż ab­so­lut­nie nie wy­glą­dał jak Ra­fael. Miał tylko dwie za­lety, choć jedna jakby już stra­ciła na ak­tu­al­no­ści – pra­co­wał w fir­mie, która wciąż świet­nie mu pła­ciła oraz za­chwy­ciły go bujne kształty obec­nej mał­żonki. Na po­czątku, bo ostat­nio co­raz czę­ściej wy­ma­wiał się zmę­cze­niem i Ka­ta­rzyna za­czy­nała po­dej­rze­wać, że coś się za tym kryje. Snu z po­wiek jej to nie spę­dzało, bo do­sko­nale wie­działa, że w ra­zie roz­wodu wy­doi z męża, ile się da i uprzy­krzy mu ży­cie, ale sama myśl o ja­kiejś spryt­nej młod­szej flą­drze była iry­tu­jąca.

Ka­ta­rzyna Ga­dacz, z domu Świnka, była pi­sarką (a przy­naj­mniej za taką się uwa­żała) i to nie byle jaką. Z nie­usta­ją­cym za­pa­łem i zna­jo­mo­ścią te­matu pi­sy­wała oby­cza­jówki i ro­manse z wąt­kami ero­tycz­nymi, które czy­tel­niczki wchła­niały z za­par­tym tchem i roz­pa­lo­nymi po­licz­kami. Przy­naj­mniej ta­kie ko­men­ta­rze po­ja­wiały się na jej stro­nie au­tor­skiej.

Ka­ta­rzyna szcze­rze wie­rzyła w swój wielki ta­lent, ale do pi­sar­skiej ka­riery pod­cho­dziła re­ali­stycz­nie. Czy­tel­niczki chwa­liły, na spo­tka­niach au­tor­skich miała pełne sale, na tar­gach stały ko­lejki po au­to­grafy, a wy­dawcy pła­cili słabo. Po­dej­rze­wała, że ją oszu­kują, ale nie za­mie­rzała iść w koszty, by to spraw­dzać. Zro­biła coś in­nego. Pu­ściła w świat in­for­ma­cję, że za­mie­rza na­pi­sać kry­mi­nał i za­częła szu­kać ofiary. Szybko wy­ty­po­wała po­pu­lar­nego au­tora, który nie ukry­wał, że bez wy­siłku utrzy­muje się z pi­sa­nia i do­pięła swego – udało się jej prze­ko­nać go, że wiel­kie ga­ba­ryty Ka­ta­rzyny Ga­dacz kryją w rze­czy­wi­sto­ści de­li­katną, ro­man­tyczną ko­bietkę o ogrom­nym po­ten­cjale li­te­rac­kim, która nie ma siły prze­bi­cia, w związku z czym wy­dawcy lek­ce­ważą jej pro­mo­cję i któ­rej wkład we wspólną książkę stwo­rzy nową ja­kość w pol­skim kry­mi­nale. Za­pew­niła, że od lat au­tora z ca­łych sił po­dzi­wia i bę­dzie mu wdzięczna do gro­bo­wej de­ski. Wdzięcz­ność jej szybko prze­szła, bo – ow­szem – teo­re­tycz­nie pi­sali po­wieść we dwoje, na okładce wid­niało rów­nież jej na­zwi­sko, na pro­mo­cyj­nych spo­tka­niach au­tor­skich oboje zro­bili fu­rorę, książka sprze­da­wała się jak świeże bu­łeczki i Ka­ta­rzyna za­ro­biła wię­cej na tej jed­nej, niż na swo­ich po­zo­sta­łych, ale... No wła­śnie. Podły, bez­czelny au­tor po­peł­nił zbrod­nię nie tylko w fa­bule, ale i na jej wy­piesz­czo­nym tek­ście, z któ­rego oca­lały je­dy­nie nie­wiel­kie frag­menty. Ten aro­gancki łaj­dak usu­nął bo­wiem bez kon­sul­ta­cji naj­pięk­niej­sze sceny ero­tyczne w pol­skiej li­te­ra­tu­rze, nie do­ce­nił „nici mi­ło­ści” oraz in­nych me­ta­for opi­su­ją­cych skom­pli­ko­wane uczu­cia doj­rza­łych bo­ha­te­rów i okroił ca­łość nie­mi­ło­sier­nie, po­zo­sta­wia­jąc głów­nie wła­sne wy­po­ciny. Wła­ści­wie Ka­ta­rzyna po­winna była unieść się ho­no­rem i za­żą­dać usu­nię­cia swo­jego na­zwi­ska z okładki tego wy­bra­ko­wa­nego „dzieła”. Nie zro­biła tego, po­nie­waż miała świa­do­mość, że ho­nor w za­sa­dzie nie przy­nosi żad­nych wy­mier­nych ko­rzy­ści, a kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy na kon­cie daje przy­jemne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Ze­mściła się na pod­lecu po swo­jemu – zna­jo­mym au­to­rom i blo­ger­kom opi­sy­wała na pri­vie, jak strasz­nie zo­stała przez niego oszu­kana, do­kła­da­jąc w ko­lej­nych wer­sjach nowe szcze­góły. Ak­tu­al­nie była na eta­pie przy­pi­sy­wa­nia mu skąp­stwa, za­wo­do­wej za­wi­ści i ta­lentu do wy­łu­dza­nia kasy.

Ka­ta­rzyna zje­chała na par­king przed McDo­nal­dem, za­par­ko­wała i, po­wstrzy­mu­jąc stę­ka­nie, wy­gra­mo­liła się z sa­mo­chodu. Kiedy szła ku re­stau­ra­cji, ką­tem oka doj­rzała wga­pia­ją­cych się w nią dwóch mu­sku­lar­nych fa­ce­tów sto­ją­cych obok po­tęż­nej cię­ża­rówki. Po­czuła sa­tys­fak­cję. Nie dzi­wiło jej to za­pa­trze­nie. Krótko ob­cięte kasz­ta­nowe włosy, kol­czyk w no­sie, mocny ma­ki­jaż, modna kurtka za­kry­wa­jąca roz­ło­ży­ste bio­dra, opięte czar­nymi leg­gin­sami nogi (kon­kretne, a nie pa­ty­ko­wate, jak u tych me­dial­nych la­le­czek), botki na wy­so­kich ob­ca­sach – nie­je­den chłop śli­nił się na jej wi­dok. Nie wy­glą­dała na swoje czter­dzie­ści pięć lat. I do­sko­nale wie­działa, że z tymi dam­skimi chu­chrami męż­czyźni lu­bili się po­ka­zy­wać, ale po no­cach ma­rzyli o ta­kich ko­bie­tach, jak ona. No, może nieco niż­szych, ale ona aku­rat lu­biła wy­so­kie ob­casy i nie za­mie­rzała z nich re­zy­gno­wać z po­wodu psy­chicz­nego dys­kom­fortu płci prze­ciw­nej. Była wielka i ob­fita. I nie prze­szka­dzało jej to.

Ka­ta­rzyna we­szła do re­stau­ra­cji i od razu skie­ro­wała się w stronę kon­tu­aru, za któ­rym stała młoda pra­cow­nica.

– Big Mac i mała cola – burk­nęła z roz­draż­nie­niem, bo ulu­bione za­pa­chy wzmo­gły jej ape­tyt. – To na miej­scu. Na wy­nos pro­szę za­pa­ko­wać dwa Big Maki, dwa Bur­gery Ja­la­peño, dwa Red Chik­kery, dwa Chic­ken Boxy, dużą colę i duże frytki. Płacę go­tówką.

Pra­cow­nica wbiła za­mó­wie­nie na kasę i po­wie­działa zmę­czo­nym gło­sem:

– Sto dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć sześć­dzie­siąt. Pro­szę, to pani nu­me­rek.

– Ceny tu ma­cie zło­dziej­skie – stwier­dziła Ka­ta­rzyna gniew­nie, kła­dąc na pod­stawce bank­not dwu­stu­zło­towy.

Dziew­czyna bez słowa wzięła bank­not, po­dała pa­ra­gony oraz wy­druk z nu­me­rem za­mó­wie­nia i za­częła grze­bać w szu­flad­kach kasy.

– Przy­kro mi, ale nie mam wy­dać. Czy mogę...

– Nie! Nie może pani! – oświad­czyła Ka­ta­rzyna gło­sem, w któ­rym dźwię­czała fu­ria. – Ży­czę so­bie na­leż­nych mi czter­dzie­stu gro­szy! Tu dwa­dzie­ścia, tu czter­dzie­ści i za­wsze się uzbiera! Płacę po­datki w tym kraju i nie mam za­miaru do­to­wać bie­doty! – Sta­now­czym ge­stem wy­cią­gnęła rękę po resztę.

W ca­łej sali zro­biło się ci­cho. Spoj­rze­nia go­ści zo­gni­sko­wały się na obu ko­bie­tach. Ka­ta­rzyna miała to w no­sie; z ja­do­wi­tym pół­u­śmiesz­kiem pa­trzyła na za­czer­wie­nioną, zmie­szaną mło­dziutką dziew­czynę w służ­bo­wym uni­for­mie. Na­gle za ladą po­ja­wił się przy­stojny chło­pak w fir­mo­wej blu­zie, od­su­nął ko­le­żankę, zgar­nął na tackę bur­gera, po­sta­wił na kon­tu­arze, do­ło­żył bu­telkę Coca-Coli, po czym wy­su­płał z kie­szeni garść mo­net, zna­lazł dwie dwu­dzie­sto­gro­szówki i z na­masz­cze­niem po­ło­żył na wy­cią­gnię­tej dłoni klientki.

– Pro­szę uprzej­mie. Oto pani reszta. Ży­czymy mi­łego dnia. – Za­gar­nął ra­mie­niem zde­ner­wo­waną ka­sjerkę i po­cią­gnął ją na za­ple­cze, mam­ro­cząc pod no­sem: – Wredny babsz­tyl... Nie przej­muj się. Każdy z nas za­li­czył kie­dyś ta­kiego klienta... Ochłoń tro­chę. Za­stą­pię cię, do­póki ta pu­der­nica nie znik­nie. Mam na­dzieję, że się udławi.

Do Ka­ta­rzyny nie do­tarły jego słowa, bo fakt, że po­sta­wiła na swoim, upo­ka­rza­jąc przy oka­zji idiotkę, która nie roz­po­znała w niej zna­nej pi­sarki, prze­sło­nił wszystko. Za­ci­snęła dłoń na dwu­dzie­sto­gro­szów­kach, zgar­nęła po­ży­wie­nie i usia­dła przy po­bli­skim sto­liku. Wgry­zła się ła­ko­mie w wielką bułę, nie zwra­ca­jąc uwagi na pełne dez­apro­baty miny go­ści sie­dzą­cych w po­bliżu. Ja­dła tak, jakby od ty­go­dnia nie miała nic w ustach. Po­chło­nęła bur­gera bły­ska­wicz­nie, po­piła colą i ro­zej­rzała się, go­towa do awan­tury, ale na mo­ni­to­rze wy­świe­tlił się nu­mer jej za­mó­wie­nia, więc po­de­rwała się nie­zgrab­nie, rzu­ciła na ladę kwit, zła­pała wielką, na­pa­ko­waną wy­so­ko­ka­lo­rycz­nym żar­ciem torbę z logo McDo­nalda i z uśmiesz­kiem sa­tys­fak­cji opu­ściła nie­przy­ja­zny lo­kal. Swoje zwy­cię­stwo po­sta­no­wiła uczcić wi­zytą w po­bli­skim bu­tiku, który był nie­przy­zwo­icie drogi. W prze­ci­wień­stwie do bie­doty, któ­rej re­pre­zen­tantką było to fi­zycz­nie pra­cu­jące cielę, stać ją było na za­kupy w ta­kich miej­scach.

Rzu­ciła torbę z pro­wian­tem na tylne sie­dze­nie sa­mo­chodu i, z pew­nym tru­dem, wci­snęła się za kie­row­nicę. Prze­mknęło jej przez głowę, że w za­sa­dzie na wła­snym kon­cie uzbie­rała dość, by ku­pić auto bar­dziej do­sto­so­wane do jej ga­ba­ry­tów, ale za­raz skar­ciła się w du­chu. To były jej oso­bi­ste pie­nią­dze wy­łu­dzane przez lata od przy­pad­kowo po­zna­nej sfik­so­wa­nej ka­na­dyj­skiej sta­ruszki. Nikt poza nią (no i ban­kiem) nie miał po­ję­cia, że czka­jąca – nie­po­jętą dla nor­mal­nych lu­dzi – em­pa­tią bab­cia przez nie­mal trzy lata re­gu­lar­nie za­si­lała jej konto co­mie­sięcz­nymi wpła­tami. I nikt jej do tego nie zmu­szał! Sama chciała! Prze­cież to nie Ka­ta­rzyny wina, że fa­bułę pi­sa­nej przez nią kilka lat temu książki (prawda, opo­wie­dzianą z emo­cjami, bo cóż to za pi­sarka, która ich nie ma) uznała za prawdę i ofe­ro­wała po­moc, szcze­rze prze­jęta tra­ge­dią. Ka­ta­rzyna z jed­nej strony bar­dzo się ucie­szyła, że opo­wieść o ciężko do­świad­czo­nej matce wal­czą­cej o te­ra­pię dla cho­rego synka wy­wiera na przy­pad­ko­wej słu­chaczce aż ta­kie wra­że­nie. Z dru­giej... Bab­cia au­ten­tycz­nie się prze­jęła. Je­śli za­czę­łaby jej tłu­ma­czyć, że to tylko fik­cja li­te­racka... Cho­lera wie, co ta­kiej za­gra­nicz­nej sta­ruszce eg­zy­stu­ją­cej na co dzień w ka­na­dyj­skich luk­su­sach może strze­lić do głowy. Może uzna ją za wy­rodną matkę, która się wy­piera wła­snego dziecka? Ka­ta­rzyna wo­lała nie ry­zy­ko­wać. Ode­grała wielką scenę wdzięcz­no­ści i przy­jęła ofertę. Przez trzy lata miała do­dat­kowe za­ję­cie, bo co mie­siąc zda­wała w e-ma­ilach ra­port z po­stę­pów le­cze­nia swego nie­ist­nie­ją­cego syna. Rok temu stwier­dziła, że już tego do­syć i oznaj­miła babci, że te­ra­pia po­mo­gła, dziecko wy­zdro­wiało, w związku z czym bar­dzo dzię­kuje i prosi o za­nie­cha­nie wpłat. Wo­lała nie ry­zy­ko­wać. Bab­cia nie była naj­młod­sza, a spad­ko­bier­ców mo­gły za­in­te­re­so­wać co­mie­sięczne wpłaty na pol­skie konto.

Pod­je­chała do bu­tiku i na wi­dok wy­stawy hu­mor od razu jej się po­pra­wił. Eks­pe­dientce chyba rów­nież, bo uśmiech­nęła się sze­roko, wi­dząc klientkę, która ni­gdy nie wy­cho­dziła ze sklepu z pu­stymi rę­kami.

– Mamy nowy to­war – za­szcze­bio­tała na po­wi­ta­nie. – Na pewno wy­bie­rze pani coś dla sie­bie.

Ka­ta­rzyna tylko ski­nęła głową i ru­szyła po­mię­dzy wie­szaki. Jej uwagę na­tych­miast przy­cią­gnęła zwie­sza­jąca się z jed­nego z nich piana fal­ba­nek. Już jako ma­ło­let­nie dziew­czę ma­rzyła o kiecce z fal­ba­nami, ale matka z upo­rem od­ma­wiała za­kupu, upie­ra­jąc się głu­pio, że to fa­son nie dla niej. Na­wet ślubną suk­nię ro­dzi­cielka na­była we­dle wła­snego gu­stu, lek­ce­wa­żąc upodo­ba­nia córki, któ­rej po no­cach śniły się ko­ronki, tiule i spód­nica typu wielka, biała beza.

Ka­ta­rzyna zdarła ze sto­jaka wie­szak z su­kienką i we­szła do przy­mie­rzalni. Szybko zdjęła z sie­bie wierzch­nie okry­cie i bluzkę, która była pod nim. Trzę­są­cymi się z nie­cier­pli­wo­ści rę­kami na­rzu­ciła kre­ację przez głowę, mo­dląc się, by roz­miar pa­so­wał. Udało się. Ob­cią­gnęła na bio­drach ło­so­siową sa­tynę, spoj­rzała w lu­stro i do­piero te­raz do­strze­gła, że su­kienka z le­wej strony miała roz­cię­cie się­ga­jące aż do uda. O mało się nie prze­wra­ca­jąc, Ka­ta­rzyna zsu­nęła leg­ginsy i sta­nęła bo­kiem do lu­stra. To było to! Nie dość, że su­kienka dys­po­no­wała wy­ma­rzo­nymi fal­ba­nami, to dzięki roz­cię­ciu wi­doczny był wielki mo­tyl wy­ta­tu­owany na udzie. Wresz­cie zrobi so­bie nie­sza­blo­nowe zdję­cie na okładki ksią­żek – czy­tel­nicy zo­ba­czą w niej silną ko­bietę o wraż­li­wo­ści mo­tyla... Uśmiech­nęła się sze­roko i już spo­koj­nie prze­brała we wła­sne ciu­chy. Po dro­dze do kasy zgar­nęła jesz­cze z wie­szaka czarno-białą tu­nikę i swe­ter w ty­pie pe­le­ryny, na­wet ich nie mie­rząc. Pła­cąc kartą nad­ska­ku­ją­cej eks­pe­dientce, która pie­czo­ło­wi­cie pa­ko­wała jej za­kupy, Ka­ta­rzyna zer­kała wzro­kiem ba­zy­liszka na inną klientkę. Młoda dziew­czyna o świe­żej buzi i fi­gu­rze mo­delki prze­glą­dała ciu­chy o dużo mniej­szej nu­me­ra­cji i na­gle oczy jej bły­snęły. Po­śpiesz­nie chwy­ciła wie­szak z kre­acją i po­de­szła do sprze­daw­czyni, która wła­śnie po­da­wała spa­ko­wane za­kupy Ka­ta­rzy­nie.

– Prze­pra­szam, ile kosz­tuje ta su­kienka?

Eks­pe­dientka rzu­ciła okiem na skra­wek zwiew­nego, przej­rzy­stego błę­kitu.

– Osiem­set pięć­dzie­siąt zło­tych. To koń­cówka ostat­niej hisz­pań­skiej ko­lek­cji.

Nie­do­szła klientka po­czer­wie­niała, wes­tchnęła i za­wró­ciła ku sto­ja­kowi, by od­wie­sić su­kienkę na miej­sce. Ka­ta­rzyna ode­brała pa­ra­gon i torbę z za­ku­pami, ale nim wy­szła z bu­tiku, wy­pu­ściła za­trutą strzałę:

– To nie jest sklep dla ho­łoty. Ele­gan­cja kosz­tuje!

Nie wi­działa już miny zszo­ko­wa­nej dziew­czyny i nie usły­szała ko­men­ta­rza eks­pe­dientki:

– Boże, co za straszna baba... Niech się pani nie mar­twi. Za ty­dzień sze­fowa zrobi prze­cenę, bo przyj­dzie nowy to­war. Upchnę tę kieckę, żeby za bar­dzo nie rzu­cała się w oczy i niech pani zaj­rzy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki