Wędrowny nieboszczyk - Małgorzata J. Kursa - ebook

Wędrowny nieboszczyk ebook

Małgorzata J Kursa

4,7

Opis

Kiedy Marylka i Sławek Lipscy otrzymują w spadku dom i aptekę, uznają, że niczego więcej nie brakuje im do szczęścia. Nie mają pojęcia, że za sprawą Belzebuba, czarnego jak smoła z diabelskiego kotła kocura, czekają ich dodatkowe atrakcje.

Jak pozbyć się kłopotliwego nieboszczyka? Czy istnieją koty obronne? Czy kraśnickiej policji uda się rozwiązać zagadkę wędrujących zwłok?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (25 ocen)
19
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnGorOs

Nie oderwiesz się od lektury

idealna pozycja na odstresowanie 🤩
00
Jusmat74

Nie oderwiesz się od lektury

Super się czyta
00
zuziapedrak

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna ksiazka !!! Oby bylo więcej ksiazek z Belzebubem 😼😀
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

całkiem ciekawa historia...
00
Marzenka1969

Nie oderwiesz się od lektury

Dla autorki: Pani Małgosiu jest Pani rewelacyjna.. kocham Pani książki.... Marzena Tkacz-Rosłon
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Mał­go­rzata Kursa Co­py­ri­ght © 2023 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Au­tor zdję­cia: hit­de­li­ght (stock.adobe.com)
Re­dak­cja i ko­rekta: Iga Fran­kow­ska
Wy­da­nie I
Ra­dom 2023
ISBN 978-83-67787-01-7
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Fra­nia – ko­ciego re­dak­tora KzK, uta­len­to­wa­nego czwo­ro­noż­nego in­ży­niera o wy­bit­nych zdol­no­ściach roz­biór­ko­wych, który był moim na­tchnie­niem przy two­rze­niu wi­ze­runku Bel­ze­bu­baa.

PRZED­MOWA BEL­ZE­BUBA

Od razu po­wiem, że je­stem ko­tem, żeby Wam nic głu­piego do głowy nie przy­szło. Bez fał­szy­wej skrom­no­ści mogę do­dać, że wszy­scy do­ce­niają moją wy­jąt­kową urodę. Na mój wi­dok na­wet nie bar­dzo po­bożny oj­ciec Ma­rylki prze­że­gnał się i jęk­nął:

– In­nego nie było? Toż to istny Bel­ze­bub!

No i od tej pory zo­sta­łem Bel­ze­bu­bem wła­śnie. Bo czarny je­stem jak smoła, a oczy mam jak zło­ci­ste gwiazdki (tak mówi Ma­rylka, bo Sła­wek się upiera, że czarny je­stem jak dia­beł, a oczy mam ga­dzie). Po­dobno wła­śnie to moje zło­ci­ste spoj­rze­nie tak Ma­rylkę za­fa­scy­no­wało, że prze­stała wi­dzieć inne koty i wy­brała mnie. Bo wzięła mnie ze schro­ni­ska. Ja sam tych cza­sów nie pa­mię­tam. By­łem wtedy smar­katy, a te­raz je­stem cał­ko­wi­cie do­ro­sły – mam trzy lata, ważę je­de­na­ście kilo, po­ru­szam się do­stoj­nie i z gra­cją, choć re­fleksu też mi nie bra­kuje. No i swo­ich lu­dzi zdą­ży­łem so­bie wy­cho­wać, choć i Ma­rylce i Sław­kowi wy­daje się, że to oni mnie okieł­znali. Ha! Trzeba było nadać mi ja­kieś bar­dziej neu­tralne imię. Chcieli Bel­ze­buba, to mają!

Hi­sto­ria, którą znaj­dzie­cie na tych kart­kach, pew­nie ni­gdy by się nie wy­da­rzyła, gdyby los nie skrzy­żo­wał mo­jej ko­ciej drogi z drogą pew­nego dwu­noż­nego dra­nia. A gdy­bym jesz­cze mógł prze­wi­dzieć, co z tego wy­nik­nie, chyba dał­bym so­bie spo­kój.

A za­częło się tak...

Ma­rylka i Sła­wek Lip­scy sie­dzieli na nieco zde­ze­lo­wa­nej wer­salce i z wi­doczną nie­chę­cią spo­glą­dali na pię­trzący się przed ich oczami stos kar­to­nów wy­peł­nio­nych roz­ma­itymi rze­czami prze­zna­czo­nymi do wy­rzu­ce­nia. Drugi stos, usta­wiony w ele­ganc­kie słupki, za­sła­niał je­dyną wolną ścianę w po­koju. Ten za­wie­rał ich oso­bi­sty do­by­tek prze­wie­ziony z miesz­ka­nia, które do wczo­raj wy­naj­mo­wali w Lu­bli­nie. Nie­wiele tego było, bo – oboje za­jęci za­ra­bia­niem na czynsz – nie zdą­żyli się do­ro­bić ni­czego poza naj­po­trzeb­niej­szymi rze­czami.

– Jak my­ślisz – za­py­tał Sła­wek nie­mrawo – do czego two­jej ciotce był po­trzebny wa­łek bez rączki?

– Może to ten ślubny, co go na wujka do­stała od babci – od­parła jego żona bez prze­ko­na­nia. – Po­dobno kie­dyś ta­kie pre­zenty były nor­malne...

– Lała go? – Sła­wek z na­głym re­spek­tem przyj­rzał się so­lid­nemu drew­nia­nemu wał­kowi po­zba­wio­nemu z jed­nej strony uchwytu. – A wiesz, że to moż­liwe... Tę drugą rączkę sama mo­gła ukrę­cić, bo jej prze­szka­dzała przy wy­mie­rza­niu kary. On pił po­dobno, tak?

– Po­dobno. – Ma­rylka była tak umor­do­wana kil­ku­go­dzin­nym do­pro­wa­dza­niem kuchni do stanu uży­wal­no­ści, że na­wet mó­wić jej się nie chciało. – Nie wiem do­kład­nie. Ciotka nie utrzy­my­wała kon­tak­tów z ro­dziną... Słu­chaj, czy my mu­simy dziś jeść? Może zro­bimy so­bie dietę oczysz­cza­jącą?

– Pa­tel­nią go chyba nie tłu­kła – Sła­wek wy­raź­nie nie mógł się ode­rwać od te­matu. – Rączki też nie ma, nie było za co zła­pać. Naj­wy­żej mo­gła mu za karę na łeb na­sa­dzić.

– Spa­dłaby – po­wie­działa słabo Ma­rylka. – Za płytka, a wu­jek był łysy... Sła­wuś, od­czep się od tych ru­pieci! Ja już pa­dam na pysk! Oświad­czam ci, że nie mam siły, żeby zro­bić coś ja­dal­nego! W tym domu nic nie ma, a ja nie pójdę do sklepu, bo je­stem brudna i zmę­czona! I nie mam po­ję­cia, gdzie tu w ogóle jest ja­kiś sklep! – do­dała z roz­pa­czą w gło­sie.

Mąż przyj­rzał się jej z uwagą, się­gnął po le­żącą na wierz­chu jed­nego z pu­deł po­dartą ścierkę, starł de­li­kat­nie ciemną smugę ku­rzu z po­liczka po­ło­wicy i oznaj­mił po­god­nie:

– Prze­cież nie je­ste­śmy na pu­styni. Ja­cyś lu­dzie tu miesz­kają. Pójdę i po­szu­kam tego sklepu. Naj­wy­żej ko­goś za­cze­pię na ulicy. To chyba nie jest ta­jem­nica pań­stwowa... – Na­gle ze­sztyw­niał i ro­zej­rzał się wo­kół w po­pło­chu. – Ma­rylka, nie chcę cię de­ner­wo­wać, ale... Wi­dzia­łaś ostat­nio Bel­ze­buba?

Ma­rylka na­tych­miast za­po­mniała, że jest śmier­tel­nie zmę­czona. Bel­ze­bub bez wąt­pie­nia był naj­więk­szym ko­cim łaj­da­kiem na świe­cie, ale wy­ba­czała mu każde prze­stęp­stwo, kiedy wbi­jał w nią zło­ci­ste oczy, któ­rych spoj­rze­nie wy­raź­nie mó­wiło, że jest dla niego naj­waż­niej­szą osobą na świe­cie, wska­ki­wał na ko­lana, przy­tu­lał czarną łe­pe­tynę do jej twa­rzy i za­czy­nał mru­czeć. Nie przy­szło jej na­wet do głowy, że tę samą sztuczkę sto­so­wał wo­bec Sławka, kiedy jej nie było w po­bliżu. I, choć ma­gi­ster Lip­ski ni­gdy by się gło­śno do tego nie przy­znał, trak­to­wał Bel­ze­buba jak członka ro­dziny i an­ti­do­tum na stresy, któ­rych ostat­nio nie bra­ko­wało.

Ten dom spadł im jak z nieba. We­dle wspól­nych wy­li­czeń mu­sie­liby oboje w ogóle nie jeść i żyć przez ja­kieś dwie­ście lat, żeby wy­bu­do­wać wła­sny. Naj­le­piej oso­bi­ście, by omi­nąć koszty ro­bót bu­dow­la­nych. A tu jesz­cze ra­zem z do­mem do­stali rzecz naj­cen­niej­szą – miej­sce pracy dla obojga. Wła­sna ap­teka śniła im się po no­cach (oboje mieli ty­tuły ma­gi­strów far­ma­cji), ale byli pewni, że na za­wsze po­zo­sta­nie w sfe­rze ma­rzeń. W Lu­bli­nie Ma­rylka pra­co­wała na jed­nym końcu mia­sta, Sła­wek – na dru­gim. Co­dzienne do­jazdy, opłaty za wy­na­jęte miesz­ka­nie, na­gminny brak czasu dla sie­bie spra­wiały, że po­woli ogar­niało ich znie­chę­ce­nie. Nie tak wy­obra­żali so­bie do­ro­słe ży­cie. Więk­szość ich zna­jo­mych ze stu­diów po­cho­dziło z ro­dzin, które od lat były do­brze za­ko­twi­czone na rynku far­ma­cji. Przej­mo­wali ap­teki po ro­dzi­cach lub wże­niali się w ma­jątki, na wa­ka­cje wy­jeż­dżali do eg­zo­tycz­nych kra­jów, dys­po­no­wali ele­ganc­kimi miesz­ka­niami lub wła­snymi do­mami i dro­gimi sa­mo­cho­dami – sło­wem: ży­cie spe­cjal­nie ich nie uwie­rało. Sła­wek i Ma­rylka czuli się przy nich jak ubo­dzy wy­rob­nicy, więc z ulgą za­sło­nili się bra­kiem czasu i od­pu­ścili so­bie te zna­jo­mo­ści. A z peł­nym za­chwytu nie­do­wie­rza­niem i wiel­kimi na­dzie­jami po­wi­tali nie­ocze­ki­waną wia­do­mość od kra­śnic­kiego no­ta­riu­sza, który te­le­fo­nicz­nie oznaj­mił im, że Ma­ryla Lip­ska otrzy­mała spa­dek po Te­re­sie Za­wil­skiej. Umó­wili się na ofi­cjalną wi­zytę, po czym Ma­rylka na­tych­miast za­dzwo­niła do ojca.

– Tato! Sie­dzisz? Bo jak nie, to usiądź na wszelki wy­pa­dek! – oznaj­miła ra­do­śnie. – Mu­szę ci coś po­wie­dzieć! Waż­nego! Pa­mię­tasz ciotkę Te­resę? Za­pi­sała mi dom i ap­tekę w Kra­śniku! Tatku, bę­dziemy mieli coś wła­snego! Ju­tro mam się spo­tkać z tym no­ta­riu­szem. Za­wie­ziesz mnie?

Przez chwilę po dru­giej stro­nie pa­no­wała ci­sza, a po­tem usły­szeli pe­łen nie­do­wie­rza­nia głos Ja­kuba Tań­skiego:

– Te­resa?! Prze­cież ona... Dla­czego to­bie? Syna miała! Ma­rylko, trzeba się temu do­brze przyj­rzeć. Może tam ja­kieś długi ciążą na spadku, albo po­da­tek was zje. Te­resa uwiel­biała tego swo­jego an­cy­monka. Je­śli nie zro­biła za­pisu na niego, coś w tym musi być! Oczy­wi­ście, że cię za­wiozę! I do­kład­nie o wszystko wy­py­tam!

W efek­cie wspól­nej wy­cieczki do Kra­śnika oj­ciec i córka do­wie­dzieli się, że prze­wi­du­jąca krewna po­my­ślała o wszyst­kim. Po­da­tek spad­kowy miał zo­stać za­pła­cony przez no­ta­riu­sza na­tych­miast po pod­pi­sa­niu przez sio­strze­nicę te­sta­torki sto­sow­nych pa­pie­rów. Zmarła zo­sta­wiła pie­nią­dze na ten cel na spe­cjal­nym kon­cie, do któ­rego praw­nik miał upo­waż­nie­nie. Zo­sta­wiła rów­nież do­dat­kowe pi­smo wy­klu­cza­jące Ro­berta Za­wil­skiego z udziału w spadku i ta­jem­ni­czą, za­kle­joną ko­pertę, która miała być użyta w są­dzie je­dy­nie w przy­padku, gdyby syn zgło­sił ja­kieś rosz­cze­nia.

No­ta­riusz wy­gło­sił jesz­cze ostrze­że­nie, by nowi lo­ka­to­rzy nie ty­kali żad­nych pro­duk­tów spo­żyw­czych, które znajdą w odzie­dzi­czo­nym do­mo­stwie, ale ani oj­ciec, ani córka nie zwró­cili na nie uwagi. Wiel­kość spadku prze­biła wszystko.

Ma­rylka pod­pi­sała, co trzeba, wzięła ze sobą se­gre­ga­tor za­wie­ra­jący do­ku­men­ta­cję do­ty­czącą dzia­łal­no­ści ap­teki i obie­cała, że w ciągu ty­go­dnia zjawi się w Kra­śniku ze ślub­nym mał­żon­kiem po od­biór klu­czy. Do Lu­blina wró­ciła w eu­fo­rii, którą udało jej się za­ra­zić Sławka i oboje przy­stą­pili ener­gicz­nie do li­kwi­da­cji swo­jej do­tych­cza­so­wej eg­zy­sten­cji. A po rze­czo­nym ty­go­dniu wy­lą­do­wali w Kra­śniku, ode­brali klu­cze od domu i na­tych­miast roz­po­częli dzia­łal­ność po­rząd­kową, wy­pu­ściw­szy naj­pierw z prze­no­śnego trans­por­tera ob­ra­żo­nego śmier­tel­nie Bel­ze­buba, który nie lu­bił jeź­dzić sa­mo­cho­dem.

Te­raz, od­kryw­szy brak ulu­bieńca, po­pa­trzyli na sie­bie z po­pło­chem i rzu­cili się na po­szu­ki­wa­nia. Ma­rylka po­gnała do kuchni, na­wo­łu­jąc piesz­czo­tli­wie, lecz bez re­zul­ta­tów. Sła­wek zaj­rzał do wszyst­kich po­koi, w końcu zszedł na dół i spoj­rzał na zroz­pa­czoną żonę, ale – nim zdą­żył otwo­rzyć usta – Ma­rylka za­ła­mała ręce i jęk­nęła bo­le­śnie:

– A je­śli on się ja­koś wy­mknął na ze­wnątrz? To obcy te­ren! Zgubi się! Może tu bli­sko jest pies?! Bel­ze­bub ni­gdy nie wi­dział psa! Może bę­dzie chciał się za­przy­jaź­nić i ten pies go ze­żre?! Bel­ze­bub!!! – z tym dra­ma­tycz­nym okrzy­kiem na ustach wy­pa­dła na po­dwórko.

Sła­wek był zda­nia, że – je­śli na­wet w po­bliżu byłby ja­kiś pies – Bel­ze­bub z pew­no­ścią dałby mu bo­le­śnie do zro­zu­mie­nia, że nie uważa sie­bie za prze­ką­skę. Po­nie­waż jed­nak z do­świad­cze­nia wie­dział, że mał­żonka w tym sta­nie du­cha jest od­porna na wszel­kie ar­gu­menty, po­rzu­cił myśl o jej uspo­ka­ja­niu i po­biegł za nią.

Ma­rylka stała na pod­jeź­dzie przed do­mem, roz­glą­dała się na wszyst­kie strony, krę­cąc głową jak ze­psuty pe­ry­skop, i usi­ło­wała wy­pa­trzeć pu­pila.

– Bel­ze­bub! – wrza­snęła łzawo. – Tu je­stem! Wra­caj! Bel­ze­bub!

Sła­wek, nieco stro­piony, ro­zej­rzał się czuj­nie wo­kół. Na ulicy było pu­sto. Lip­cowy upał nie za­chę­cał do spa­ce­rów, a ruch sa­mo­cho­dowy ist­niał tu o tyle, o ile miesz­kańcy wy­jeż­dżali lub wra­cali do swo­ich do­mów. Lip­ski nie był jed­nak pe­wien, czy ktoś z są­sia­dów nie po­siada przy­pad­kiem ma­łego dziecka, które aku­rat za­żywa po­po­łu­dnio­wej drzemki. W Lu­bli­nie pod wy­naj­mo­wa­nym przez nich lo­ka­lem miesz­kała ko­bieta, któ­rej prze­szka­dzało wszystko. Wy­da­wało się, że spę­dza całe dnie na na­słu­chi­wa­niu i wy­ła­py­wa­niu każ­dego szmeru. Po­woli oboje za­czy­nali czuć się jak pod stałą ob­ser­wa­cją. W ma­łym mia­steczku mo­gło być jesz­cze go­rzej.

Jakby przy­wo­łana Sław­kową roz­terką, z domu na­prze­ciwko wy­szła ni­ska, ciem­no­włosa ko­bieta w śred­nim wieku. Za­ha­czyła wzro­kiem o sto­jącą jak zroz­pa­czona Niobe Ma­rylkę, mu­snęła prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem spło­szo­nego Sławka, uśmiech­nęła się z roz­ba­wie­niem i bez wa­ha­nia prze­cięła ulicę.

– Dzień do­bry! – za­wo­łała, wcho­dząc na wio­dący ku do­mowi chod­ni­czek. – Ku­pi­li­ście dom Za­wil­skich? To je­ste­śmy są­sia­dami przez ulicę. Na­zy­wam się Marta Ar­ty­mo­wicz. Prze­waż­nie nie za­cze­piam ob­cych, ale mam wra­że­nie, że po­trze­bu­je­cie szyb­kiego wspar­cia. Co się stało?

Ma­rylka rzu­ciła wo­kół roz­bie­ga­nym wzro­kiem i oświad­czyła tra­gicz­nie:

– Zgi­nął nam Bel­ze­bub! W domu go nie ma, spraw­dza­li­śmy... Pie­kło i sza­tani! Nie da­ruję so­bie, je­śli coś mu się stało! Tak się cie­szy­łam, że wresz­cie nie bę­dzie się z nami ki­sił w jed­nym po­koju!

Marta par­sk­nęła śmie­chem i po­ło­żyła uspo­ka­ja­jąco dłoń na po­sza­rza­łym od ku­rzu ra­mie­niu no­wej są­siadki.

– Nic w przy­ro­dzie nie gi­nie – stwier­dziła spo­koj­nie. – Je­śli drzwi i okna były za­mknięte, to ten wasz Bel­ze­bub przez ściany chyba jed­nak nie prze­nika... Pie­kło, sza­tani i Bel­ze­bub... Cie­kawe. Wnio­skuję, że czarny. Kot czy pies? – Na­głym ru­chem za­darła głowę w górę i uśmiech­nęła się sze­roko. – A, kot... Piękny... A jaki ol­brzymi... No, rze­czy­wi­ście praw­dziwy Bel­ze­bub...

– Skąd pani wie? – Ma­rylka wpa­trzyła się w nią po­dejrz­li­wie.

– Stąd. – Marta wska­zała dło­nią okno na pię­trze, na pa­ra­pe­cie któ­rego sie­dział wielki czarny stwór i spo­koj­nie przy­glą­dał się zbie­go­wi­sku na dole.

– Bel­ze­bub! Ko­chany! Już idę! Za­raz dam ci jeść! – uszczę­śli­wiona Ma­rylka za­krę­ciła się na pię­cie i po­gnała do domu, za­po­mi­na­jąc o resz­cie świata.

– No, pro­szę – wes­tchnął Sła­wek z głębi serca. – Bel­ze­bub do­sta­nie mi­chę, a ja mu­szę do­piero... Gdzie tu jest naj­bliż­szy sklep? Usi­ło­wa­li­śmy od­gru­zo­wać kuch­nię, bo ta ciotka chyba przez całe swoje ży­cie ni­czego nie wy­rzu­ciła... A – zre­flek­to­wał się – prze­pra­szam za żonę, ale ona ma bzika na punk­cie Bel­ze­buba. Wzięła go ze schro­ni­ska... Rany, nie przed­sta­wi­łem się, a pani... Sła­wo­mir Lip­ski, a ten po­strze­le­niec to moja żona Ma­ryla. Odzie­dzi­czyła ten dom po ciotce. Dom i ap­tekę, ale do ap­teki jesz­cze nie do­tar­li­śmy. Bar­dzo był­bym...

– Mam pro­po­zy­cję – prze­rwała Marta, pa­trząc z sym­pa­tią na jego spo­coną i za­ku­rzoną twarz. – Na­pra­co­wa­li­ście się dzi­siaj oboje. Wy­tłu­ma­czę ci... Prze­pra­szam, ale ja pra­wie wszyst­kim mó­wię po imie­niu. Je­śli so­bie ży­czysz ina­czej, po­wiedz od razu...

– Nie ży­czę so­bie. – Coś ta­kiego było w tej no­wej są­siadce, że Sła­wek po­czuł się, jakby od­na­lazł ko­goś bli­skiego.

– W ta­kim ra­zie chodź ze mną – Marta po­cią­gnęła go za ra­mię. – A do mnie mo­żesz mó­wić: Ma­minka. Wszy­scy mło­dzi tak mnie na­zy­wają... Tro­chę was za­pro­wian­tuję, że­byś już ni­g­dzie nie mu­siał cho­dzić. Wy­ką­pie­cie się, zje­cie ko­la­cję i od­pocz­nie­cie so­bie. Czeka was sporo ro­boty, bo to już ze dwa mie­siące, jak Za­wil­ska nie żyje...

Po­tul­nie po­szedł za nią, a kiedy po pół go­dzi­nie wra­cał, nio­sąc wy­ła­do­wane siaty, był już świet­nie zo­rien­to­wany w to­po­gra­fii Kra­śnika i wie­dział, gdzie znaj­duje się naj­bliż­szy sklep spo­żyw­czy oraz ap­teka odzie­dzi­czona przez Ma­rylkę. So­len­nie obie­cał Ma­mince, że w ra­zie pro­ble­mów zgłosi się do niej po po­moc, a w za­mian usły­szał, że ona bę­dzie re­ko­men­do­wać za­kupy u nich swoim sta­łym klien­tom. Zaj­mo­wała się me­dy­cyną na­tu­ralną, więc ta obiet­nica była na wagę złota. Ktoś, kto przyj­dzie po maść czy ziółka, może przy oka­zji przy­po­mnieć so­bie o uzu­peł­nie­niu do­mo­wej ap­teczki.

Sła­wek uznał, że Kra­śnik to wspa­niałe miej­sce do roz­po­czę­cia no­wego ży­cia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki