Malwina i Eliza na tropie. Wredny Kurdupel - Małgorzata J. Kursa - ebook + audiobook

Malwina i Eliza na tropie. Wredny Kurdupel ebook i audiobook

Małgorzata J Kursa

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Malwina i Eliza, dwie przyjaciółki z Kraśnika, ruszają na Roztocze, aby zaopiekować się domem i kotami swojej dawnej znajomej podczas jej nieobecności. Na miejscu okazuje się, że przyjdzie im spędzić tydzień w świetnie wyposażonej wiejskiej chacie, w towarzystwie ekscentrycznych artystów oraz obrotnej agentki nieruchomości, Barbary Mazurek, zwanej Wrednym Kurduplem.

 

Kiedy Wredny Kurdupel ginie, wszyscy uznają tę śmierć za wypadek. Podobnie uważa policja. Czy jednak tak jest w istocie? Aby się o tym przekonać, Malwina i Eliza postanawiają poprowadzić własne dochodzenie.

 

Czeka je nie lada wyzwanie. Okazuje się, że każdy z okolicznych mieszkańców miał powód, by pozbyć się Wrednego Kurdupla. Tylko dlaczego zaczynają pojawiać się następne ofiary?

 

Jeśli chcesz kolejny raz paść trupem z wrażenia, sięgnij po nową książkę autorki nominowanej do Nagrody Wielkiego Kalibru!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 219

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 10 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
4,3 (76 ocen)
34
31
9
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikawisla

Dobrze spędzony czas

Szału nie ma, spodziewałam się czegoś lepszego. Oni to dowcipna ani dobry kryminał. Lekka książka czyta na ku rozrywce.
10
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Wprawia w wesołkowaty nastrój.
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka
00
agatabab

Dobrze spędzony czas

Za dużo polityki, wyrażenia "ja pimpolę" oraz "Domiśka" działały mi na nerwy. Pani Kursa ma specyficzny styl pisania, po przeczytaniu pod rząd trzech części przygód Malwiny i Elizy mam ich dość:) Poza tym książkę szybko się czyta, jest sprawnie napisania, jest trochę humoru.
00
Marzenka1969

Nie oderwiesz się od lektury

supcio... jak wszystkie wcześniejsze ❤
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-67084-07-9

5 KWIETNIA, OKOLICE ZWIERZYŃCA, ROZTOCZE

Mżyło. Powietrze pachniało wilgotną leśną ziemią i wiosenną świeżością. Grupka ludzi, którzy siedzieli na powalonym, omszałym drzewie, wyglądała jak przeniesiona z innego obrazu — nawet ich bezruch i milczenie nie łagodziły dysonansu, jaki wprowadzali samą swoją obecnością.

Zroszona mżawką polana lśniła — mimo zachmurzonego nieba — nieśmiałą, a już soczystą zielenią pierwszych liści, mrugała fioletowymi oczkami fiołków, mamiła intensywnym błękitem przylaszczek. Nieruchoma ludzka grupka w ciemnych spodniach i przeciwdeszczowych kurtkach z kapturami wyglądała jak brudna plama pacnięta pędzlem przez złośliwego malarza, by zaburzyć harmonię leśnego pejzażu.

Było ich pięcioro — dwie kobiety i trzech mężczyzn, choć trudno byłoby rozpoznać płeć, bo wszyscy, prócz podobnego stroju, część twarzy kryli pod kolorowymi chustami, które zastępowały maseczki.

— Nie zdejmujcie tych szmat — powiedziała ostrzegawczo jedna z kobiet, błyskając groźnie oczami. — Cholera wie, kogo tu diabli przyniosą. Lepiej, żeby nas nie rozpoznali.

— Zwariowałaś — stwierdził z niesmakiem szczupły, wysoki mężczyzna i pogardliwie machnął ręką. — Nikt tędy nie chodzi, a leśnicy i tak nas znają… Co ja mówię… Leśnicy! Cała ta wiocha nas zna!

— Ale ta wiocha, jak byłeś łaskaw się wyrazić, omija nas z daleka — warknęła kobieta. — A żaden świadek nie przysięgnie przed sądem, że widział akurat ciebie, jeśli masz na gębie tę szmatę. Może najwyżej podejrzewać, a to różnica.

— Przed sądem?! — Druga, postawna, której imponujący biust zdawał się rozsadzać zapiętą kurtkę, z widocznym strachem spojrzała na rozzłoszczoną sąsiadkę. — Przed jakim sądem? Za co?!

— Za morderstwo — wyjaśniła uprzejmie pierwsza. — Musimy pozbyć się Wrednego Kurdupla, zanim nas wszystkich wykończy… — Poderwała się z pnia, stanęła przed siedzącą gromadką, biorąc się pod boki, i potoczyła wyzywającym wzrokiem po osłupiałych twarzach. — Jeszcze nie macie dość? Wynieśliśmy się z miasta, żeby mieć spokój, a trafiliśmy na tę cholerę. Będziemy ją opłacać do końca świata? I pozwalać, żeby nam wchodziła na łby? Ona jest jedna, a nas pięcioro! Trzeba się jej pozbyć! W taki sposób, żeby nikt nas nie podejrzewał! Ani nas, ani Bogusia!

— Morderstwo doskonałe istnieje tylko w książkach — zahuczał basem mężczyzna o posturze niedźwiedzia, któremu spod zamotanej chustki wystawały kędziory gęstej brody. — A osobiście nie mam nic przeciwko temu, żeby oskarżyli Bogusia — zarechotał złośliwie. — To zbrodnia znosić przy sobie potulnie taką żmiję jak Wredny Kurdupel. Ten żałosny bałwan przynosi wstyd swojej płci!

— Zamknij się! — syknęła ta, która rzuciła hasło: morderstwo. — Boguś nie może odpowiadać za to, co my zrobimy! Dość już się wycierpiał!

— Myyy? — przeciągnął przysadzisty mężczyzna o wielkich dłoniach, które jakby nie pasowały do jego sylwetki. — Zawsze byłaś zdrowo trzepnięta na umyśle, ale teraz to już przegięłaś! Jak to sobie wyobrażasz? Ubijemy ją zespołowo, a ciało utopimy w bagnie? Przecież ten kretyn będzie musiał zgłosić zaginięcie, a policja od razu weźmie pod lupę jego i nas! Nie chcę! Nie potrafię!

— Nie, nie. Bagno odpada. — Pomysłodawczyni pokręciła głową. — Za daleko. Musielibyśmy przewieźć ciało. To ryzykowne… — Wyprostowała się i oczy jej błysnęły. — Słuchajcie. Długo nad tym myślałam i doszłam do wniosku, że jeśli się czegoś nie wie, to się tego nie zdradzi…

— Co ty bredzisz, kobieto?! — zirytował się nieco piskliwie szczupły drągal. — Świeże powietrze ci zasz…

— Nic mi nie zaszkodziło! Słuchaj, co mówię! Mam przygotowane zapałki. Pięć sztuk. Po jednej dla każdego. Jedna jest z czerwonym łebkiem. Ten, kto ją wyciągnie, będzie musiał zabić Kurdupla. Robimy tak: ciągniecie, wtykacie do kieszeni i dopiero w domu sprawdzacie, jaką wyciągnęliście. W ten sposób nikt z nas nie będzie wiedział, kto zabił.

Przez chwilę na polanie panowała cisza. Tylko oczy siedzącej czwórki prezentowały całą gamę emocji. Stojąca kobieta czekała spokojnie, a kiedy wszyscy jednocześnie poderwali się z pnia i wyciągnęli ręce, po jej ukrytych pod kolorową chustą ustach przewinął się pełen satysfakcji uśmiech.

Żadne z nich nie miało pojęcia, że w spotkaniu na polanie uczestniczy nadprogramowa osoba.

10 KWIETNIA, KRAŚNIK

Malwina Pędziwiatr przeklęła wirusa już tyle razy, że w zasadzie — gdyby posiadał choć odrobinę przyzwoitości — powinien był zniknąć z powierzchni ziemi tak cicho, jak się pojawił. Wszak uczono ją, że słowo ma moc. Zapomniano tylko dodać, że spory procent ludzkości wykształcił w sobie odporność na tę moc, czego efektem była coraz większa liczba zakażeń. Ludzie po prostu byli głusi na wszelkie nakazy i zakazy, ponieważ dla większości demokracja oznaczała tylko i wyłącznie wolność osobistych opinii i wyborów, odpowiedzialność zaś była dla wielu słowem niewygodnym, uciążliwym, irytującym. Malwina przestała więc lżyć wirusa, a zaczęła bliźnich. Kiedy jednak programy informacyjne, które namiętnie oglądała, przynosiły codziennie komunikaty o nowych obostrzeniach, kiedy docierały do niej wieści o kolejnych wpadkach rządu, Malwina z bliźnich przerzuciła się na rządzących, z którymi nie czuła się gatunkowo spokrewniona. Ulgi jej to nie przyniosło, ale pozwoliło dać ujście emocjom i spuścić nieco pary. Choć i tak powoli dochodziła do stanu, kiedy bez namysłu pozwoliłaby się wystrzelić w kosmos, byle tylko uciec od — przyrastającej w przerażającym tempie — tępoty własnego gatunku.

Malwiny nie ominęły rządowe nakazy. Prowadziła barek obiadowy, który na czas pandemii musiała zamknąć. Pogratulowała sobie w duchu, że posłuchała wcześniej mądrej rady przyjaciółki i zatrudniła wyłącznie emerytki. Czuła się lepiej, kiedy miała pewność, że jej pracownice mogą przetrwać ten ciężki okres bez dodatkowych zarobków, a ona sama nie musi ponosić kosztów, kiedy nie osiąga zysków.

Pandemia dała się Malwinie we znaki przede wszystkim emocjonalnie. I prawdopodobnie zdrowotnie, choć tego wolała nie sprawdzać. Za każdym razem, kiedy słuchała bredzenia polityków, kiedy patrzyła na tępe, zacietrzewione oblicza, kiedy — wbrew zdrowemu rozsądkowi — zaglądała na paski telewizji zwanej publiczną (bez fonii, bo wolała nie ryzykować), doznawała wrażenia, że wirus zainfekował nie tylko drogi oddechowe, ale i odarł ludzkość z inteligencji. Na samą myśl o tym, jaka przyszłość czeka jej jedyną córkę i zięcia, a może i ewentualne wnuki, ogarniała ją zgroza. Ani chybi, przyjdzie jej na stare lata organizować lekcje tajnego nauczania, bo przecież nie zniesie obecności niedouczonych idiotów we własnej rodzinie. Dlaczegóż, na Boga, nie ściągnęła Lukrecji do Kanady, zamiast lekkomyślnie sama wracać do Polski? No, owszem, przy zięciu policjancie życie bywało ciekawe, ale może jednak kobieta w pewnym wieku bardziej niż adrenaliny potrzebuje stabilności? Przynajmniej prawnej i ekonomicznej?

Te pesymistyczne przemyślenia nie opuszczały jej i teraz, gdy wychodziła z lokalnego marketu, żując jeszcze pod maseczką epitety pod adresem wiszących na sobie bliźnich w kolejkach przy kasach. Limit cierpliwości i tolerancji dla ludzkiej głupoty właśnie się kończył. Malwina wyraźnie czuła, że gdyby dano jej do ręki jakiekolwiek śmiercionośne narzędzie, użyłaby go bez wahania.

Zamierzała podjechać wypełnionym po brzegi wózkiem do zaparkowanego w pobliżu samochodu, gdy poczuła silne pchnięcie w ramię. Hamulce puściły i Malwinie najpierw przed oczami pojawiła się czerwona mgła, a potem z samego środka jej zmaltretowanego jestestwa wydobył się wściekły warkot:

— Czy ja jestem niewidzialna?!!!

Poderwała głowę, rzucając agresorowi spojrzenie, które powinno go było od razu spopielić, i dojrzała przed sobą kobietę o masywnej figurze kariatydy, bujnych piersiach i rudych splotach spadających na ramiona. Niewiasta zamiast maseczki miała zamotaną na twarzy wielobarwną chustę, a ogromne, intensywnie zielone oczy, w których błyszczało zaskoczenie, wbijała w wystający spoza maseczki kawałek oblicza poszkodowanej.

— Malwina? — wionęło niepewnie spod chusty.

— A jak Malwina, to co?! — Kraśnicka bizneswoman była już w rozpędzie. — Jak Malwina, to gorsza niż reszta świata?! Oczu pani nie… — Zachłysnęła się nagle i oprzytomniała, wpatrując się w rudowłosą jak w widmo. — Ja pimpolę! Domiśka?! To naprawdę ty?! Co tu robisz?! I czemu maltretujesz porządnych ludzi…?! No, co mnie pan tu pcha? — warknęła, łypiąc gniewnie na mężczyznę, który ją szturchnął, przechodząc.

— W piekle bym cię poznała — zaśmiała się koleżanka ze szkolnej ławy. — Masz chwilę? Wieki się nie widziałyśmy. Można tu gdzieś posiedzieć i pogadać?

— W czasie pandemii? — Malwina wymownie przewróciła oczami. — Zapomnij. Wszystko pozamykane. Ale chwilę mam i zamierzam wydusić z tego przypadkowego spotkania, ile się da… Przyszłaś czy przyjechałaś?

— Przyjechałam. I muszę zrobić matce zakupy. Wypisała mi całą listę… Poczekasz?

— Poczekam. Widzisz tę mazdę? To moja. Zrób te zakupy, a ja przeładuję swoje. Poczekam na ciebie i pojedziemy do mnie… Kurczę, szkoda, że Lizy nie… Wydzwonię ją. Niech przychodzi. Zrobimy spotkanie trójki klasowej… Leć, Domiśka. Szkoda czasu!

Malwina pośpiesznie przełożyła zakupy do bagażnika, odstawiła wózek, wróciła i usiadła w samochodzie, uśmiechając się do siebie pod maseczką. Uświadomiła sobie, że nie widziała Dominiki od czasów licealnych, a ostatnie, co obiło się jej o uszy, to wieść, że koleżanka dostała się na wymarzoną Akademię Sztuk Pięknych. Eliza z pewnością będzie zachwycona tym nieoczekiwanym spotkaniem. Domiśka zawsze imponowała im obu swoimi zdolnościami.

Szybko wybrała numer przyjaciółki.

— Liza? Nie uwierzysz, kogo spotkałam! Domiśka jest w Kraśniku! Rzucaj wszystko i zasuwaj do mnie! Zaraz ją tam przywlokę! Nagadamy się za wszystkie czasy! — Przez chwilę słuchała nieuważnie lamentów Elizy, nie spuszczając oka z drzwi marketu. — Przestań labidzić jak stara baba! Życie jest nieprzewidywalne, drugiej okazji możemy nie mieć! Jak czegoś nie zrobisz, to myślisz, że Wielkanoc odwołają? — W tle rozległ się uspokajający głos synowej Elizy. — Zbieraj się szybko! Lala sobie poradzi bez ciebie!

Siedziały w dużym salonie Malwiny przy kawie, przyglądając się badawczo swoim twarzom. Szukały w nich tamtych siebie — naiwnie odważnych dziewiętnastolatek, pewnych, że wydrą od świata ten należny im kawałek tortu, że mogą wszystko.

— Zmieniłyśmy się — westchnęła Eliza.

— Dojrzałyśmy — poprawiła natychmiast Malwina.

— Elegancki eufemizm na starzenie — mruknęła Dominika. — Opowiadajcie, co się z wami działo przez te lata. Z nikim nie mam kontaktu, a na spędy licealne jakoś mnie nigdy nie ciągnęło.

— Proza życia się działa. — Eliza wzruszyła ramionami. — Wyszłam za mąż, urodziłam syna, a teraz mam i synową. Swoje przeszłam, ale nie narzekam. Chłopa mam dochodzącego, bo go z domu pognałam. Nie dość, że pił, to jeszcze teściowa mi się we wszystko wtrącała. Teraz ja dyktuję warunki.

— Prawidłowo. — Dominika się uśmiechnęła. — Pracujesz, Liza?

— Teraz tylko zdalnie. — Pokręciła głową i zachichotała. — Pamiętasz, jaki byłam głąb z matmy? To wyobraź sobie, że jestem księgową. Mam jednoosobową firmę i klientów mi nie brakuje. Na milionerkę nie mam kwalifikacji, ale wyżyć się z tego da. No i dzieci pomagają.

— A ty miałaś iść na anglistykę, Malwina. — Dominika spojrzała na gospodynię. — Dobrze pamiętam?

— Dobrze pamiętasz. A zamiast tego poszłam do łóżka z Pędziwiatrem i zaciążyłam. — Malwina przewróciła oczami, wspominając własną naiwność. — Lukrecję urodziłam już jako rozwódka.

— Szybko ci poszło…

— Szybko — zgodziła się Malwina. — Pędziwiatr się plątał po cudzych wyrach, robotny też bardzo nie był, myśl o dziecku go nie uszczęśliwiała, więc wolałam nie ryzykować. Kiedy Lukrecja poszła na studia, pojechałam do Kanady. Do pracy, żeby dziecku zapewnić lepszy start życiowy. Teraz prowadzę barek obiadowy i całkiem nieźle prosperuję… Wiesz, Domiśka, w sumie nie żałuję. Tylko jak Pędziwiatra wspominam, to mnie trzęsie. Nie lubię pamiętać o osobistej głupocie.

— Lukrecja…Borgiowie… No tak, cała ty. — Uśmiechnęła się Dominika. — Malwina kontra świat… Zawsze mi się zdawało, że masz w sobie dużo z Klary ze „Ślubów panieńskich”… Jeśli córka wdała się w ciebie, to pewnie nie mogła się odgonić od adoratorów…

— Kontra faceci — poprawiła Malwina i szczerze wyznała: — Miałam zakusy, żeby zostać wredną teściową z dowcipów, ale zięć mi się dobry trafił. Lepszy niż niejeden syn… A co z tobą? Doszły mnie słuchy, że od razu po maturze dostałaś się na ASP. Prawda to?

— Prawda. W Krakowie… Boże, ależ to były cudne czasy. — Dominika westchnęła z wyraźnym żalem. — Imprezy do rana, gadanie bez końca, nocne włóczęgi po mieście, wakacyjne wędrówki, plenery malarskie… Też mnie dopadł epizod małżeński. Kumpel z roku. Pobraliśmy się ekspresowo i rozstaliśmy jeszcze szybciej po powrocie z Paryża…

— Jak to? — wyrwało się Elizie. — A mówią, że Paryż to miasto miłości!

— Zależy, z kim tam jesteś i po co. — Dominika wzruszyła ramionami. — Mnie interesował impresjonizm, Lucjusza kubizm. Dopiero później dotarło do mnie, że wyszłam za patentowanego lenia. Nie był nawet specjalnie utalentowany, a już na pewno nie miał zadatków na drugiego Picassa, jak sobie wyobrażał. Kubizm nie jest łatwy. Trzeba mieć talent i wyobraźnię, a on uważał, że wystarczy byle maźnięcie pędzla, bo snobom wszystko da się wmówić. W efekcie ja zasuwałam jako kelnerka, żeby zarobić na bilety do muzeów i zwiedzić Giverny Moneta, a on używał paryskiego życia… Nie płakałam za nim. Teraz uważa się za abstrakcjonistę.

— A co malujesz? — zapytała Eliza z szacunkiem.

— Pejzaże. Mieszkam pod Zwierzyńcem, a wystawiam w zamojskiej galerii. Czasem trafiają mi się zlecenia od firm; czasem znajoma, która jest dekoratorką wnętrz, zamawia u mnie kopie klasyków. W sumie też nie narzekam. Robię to, co lubię, a odkąd uciekłam z miasta, widoków wartych pędzla mam pod dostatkiem… Zazdroszczę wam — wyznała nieoczekiwanie. — Wciąż się przyjaźnicie. Dobrze mieć pod ręką kogoś, komu można zaufać.

— Oj, bo ty nic nie wiesz, Domiśka! — Eliza poróżowiała z przejęcia i pochyliła się ku koleżance. — Każda z nas ma własną pracę, ale odkryłyśmy wspólną pasję! Zięć Malwiny jest policjantem! Kiedy zaczynałyśmy, jeszcze nam się zdarzały wpadki, ale teraz jesteśmy śledcze pełną gębą! Nawet dyplomy dostałyśmy od policji! Za pomoc w śledztwie!

— Na wyjeździe też się wykazałyśmy. — Nadęła się od razu Malwina. — Rozwiązałyśmy sprawę seryjnego mordercy!

Dominika wodziła od jednej do drugiej wzrokiem, który wyrażał kompletne zaskoczenie.

— O czym wy mówicie, na litość boską?! Prędzej bym się spodziewała, że działacie w jakimś lokalnym kabarecie. Jeszcze pamiętam, jak recytowałyście „Makabreski” Marianowicza… Założyłyście biuro detektywistyczne?!

— Nie. — Eliza pokręciła głową. — Nie mamy czasu na dodatkową działalność. Przecież pracujemy… Nie. Po prostu jakoś tak wyszło…

— Sama zaczęłaś! — wytknęła jej Malwina. — Bo cię okradli i chciałaś się mścić!

— A potem ty chciałaś ukarać wandala! A potem musiałyśmy usuwać tego twojego ogrodowego nieboszczyka!

— A potem ty się uparłaś, że nieboszczka sama się nie ubiła, bo była szczęśliwa! — zirytowała się Malwina.

— I miałam rację! — w głosie Elizy dźwięczał tryumf. Spojrzała na wstrząśniętą Dominikę i dodała: — Za to dostałyśmy dyplomy. Lala też. To moja synowa.

— A na wyjeździe — Malwina nie chciała być gorsza — w szafie znalazłyśmy obcą nieboszczkę. Pomogłyśmy policji, a przy okazji osobiście poznałyśmy autorkę świetnych kryminałów. Teraz nam każdą nową książkę przysyła z dedykacją. I nawet byłyśmy na jej weselu.

Dominika milczała przez długą chwilę, usiłując przyswoić sobie ten natłok informacji. Coś błysnęło w jej oczach, ale się wahała.

Przyjaciółki spojrzały na siebie i jednym głosem powiedziały zachęcająco:

— Mów!

— Jeśli masz jakąś nieboszczkę i problemy z tego powodu, możemy ci pomóc — dodała życzliwie Eliza.

— Nieboszczyk płci męskiej też nam niestraszny — uzupełniła Malwina. — Jednego wyekspediowałyśmy z mojego ogródka aż do parku.

— Nie… Nieboszczykami chyba nie dysponuję, ale… — zaczęła niepewnie Dominika i wzięła głęboki oddech. — Mam dwa koty — oznajmiła. — Fridę i Augusta. Frida od Fridy Kahlo, August od Renoira.

Teraz osłupiały obie przyjaciółki.

— Koty? Zabójcze? — zapytała wreszcie Eliza.

— Nie! — Dominika zaśmiała się jakoś nieszczerze. — Normalne koty. Kanapowce, nawet nosa nie wytkną z domu. Tylko… Z tego, co mówiłyście — ciągnęła z wahaniem — wyciągnęłam wniosek, że lubicie aktywne życie…

— Dobra, nie kombinuj, Domiśka, tylko mów jak człowiek! — zniecierpliwiła się Malwina. — Co z tymi kotami?

— Zostawiłam je w domu — wyrzuciła z siebie Dominika. — Tymczasowo opiekuje się nimi Dora, moja sąsiadka, ale ona nie przepada za kotami. Uprosiłam ją na kilka dni. Chyba jednak będę musiała zostać dłużej w Kraśniku, bo matka nie czuje się najlepiej… Nie, to nie wirus, tylko wiek — wyjaśniła pośpiesznie na widok ich podejrzliwych min. — Może… Może miałybyście ochotę zwiedzić kawałek Zamojszczyzny?

— W czasie pandemii? — Eliza uniosła brwi.

— Tam jest zupełna głusza — powiedziała zachęcająco Dominika. — Sześć chałup na krzyż. Las naokoło. Niedaleko przepiękne stawy Echo, kościół „Na Wodzie” z kryptami zakonników… O, koniki polskie możecie zobaczyć na wolności. Cudne są. A lasy… Boże, jakie tam są lasy!

— Zaraz! — Malwina powstrzymała jej zachwyty, unosząc dłoń. — Chałupy? Co dokładnie masz na myśli?

— Przed dziesięciu laty zrzuciliśmy się w sześcioro i kupiliśmy ziemię od gminy. Na wypasione wille zabrakło nam kasy, a zresztą… Nie chcieliśmy psuć krajobrazu. Tam naprawdę jest pięknie. I dziko, bo to kawałek od wsi. Lokalsi nazywają tę naszą mini osadę Kolonią, ale mieści się w granicach wsi Radliniec… Dość, że Bruno podczas swojej włóczęgi dowiedział się, że są na sprzedaż stare chaty. Kupiliśmy je, zorganizowaliśmy transport i… — Na widok sceptycznej miny Malwiny dodała pośpiesznie: — One tylko na zewnątrz wyglądają jak wiejskie chałupy! Każde z nas urządziło je po swojemu, ale mamy wszelkie cywilizacyjne wygody. Internet też jest, bo prowadzimy swoje strony w ramach promocji… Miałybyście ochotę? — W jej głosie dźwięczała nadzieja.

Przyjaciółki popatrzyły na siebie z namysłem.

— Kotki tam są — powiedziała z naciskiem Malwina. — Same. Biedne. Zaniedbane może. Kotki są pożyteczne. Pamiętasz Belzebuba?

— Wiem, że są pożyteczne! — warknęła niecierpliwie Eliza. — A nawet gdyby nie były pożyteczne, to i tak nie powinny głodować… Ta twoja Dora przez święta wytrzyma? — Spojrzała pytająco na Dominikę. — Bo wcześniej nie będę mogła pojechać. Planujemy rodzinną Wielkanoc. Malwina pewnie też.

— Wtorek — oznajmiła stanowczo Malwina. — We wtorek możemy jechać. Tylko najpierw musisz nam dokładnie powiedzieć, czego od nas oczekujesz i co tam na miejscu zastaniemy. Lubię wiedzieć, w co się pakuję.

Zielone oczy rudowłosej malarki rozbłysły nadzieją i jakby ulgą. Dopiła kawę, poprawiła się na kanapie, zakładając nogę na nogę, i zaczęła mówić:

— Z początku było nas tam sześcioro. Potem Bella sprzedała dom i wróciła do miasta, a na jej miejsce przyszli Mazurkowie. On jest notariuszem, ona agentką nieruchomości. Mieszkają obok mnie. Po drugiej stronie mam właśnie Dorę. Naprawdę nazywa się Dorota Zawojska i jest siostrą Wre… Baśki Mazurek. Dora jest dekoratorką wnętrz i ma duże wzięcie u zamojskich snobów. Naprzeciwko, po drugiej stronie drogi, też są trzy domy. W jednym mieszka Lucjan Ginter, też malarz… Nie jestem zawistna, ale nie mam pojęcia, jak mu się udaje cokolwiek sprzedać, bo to pacykarz. Maźnie jakąś bryłę geometryczną i potrafi wmówić klientowi, że to rozpaczliwy krzyk kosmosu. — Zaśmiała się nieprzyjemnie.

Obie przyjaciółki spojrzały na siebie, przeniosły wzrok na Dominikę i jednocześnie spytały:

— Twój były?

— Owszem — przyznała sucho. — Lucjuszem został z powodu podobieństwa do tego młodego diabła ze sztuki Drdy. Też ma taki wąsik i kozią bródkę, też ma takie gadane, ale jest wyższy i mniej przystojny, bo tyczkowaty… Nie musicie mnie żałować. — Wzruszyła ramionami, widząc ich współczujące miny. — Wciąż nazywam się Dominika Kurlej. Z Gintera już dawno się wyleczyłam. Przeszła mi nawet złość na siebie, że tak głupio dałam się wkręcić… Naprzeciwko mnie mieszka Bruno Szumski, brodaty, czarnowłosy, blady jak upiór… — Parsknęła śmiechem. — Bruno jest rzeźbiarzem. Dobrym. Miał kilka wystaw w Krakowie. Kiedyś plątał się po cmentarzu w Radlińcu w poszukiwaniu inspiracji. Jakaś kobiecina na jego widok narobiła wrzasku i od tamtej pory Bruno unika wizyt we wsi… No i Mikołaj Gałuszko zwany Mikim. Zwalisty, kudłaty, rudy jak ja. Obok domu ma piec do wypalania gliny. Zajmuje się ceramiką. Robi przepiękne rzeczy. Wszyscy… no, prawie wszyscy, są fajni i oryginalni, ale nie musicie z nimi przestawać. Będziecie miały dość atrakcji poza naszą Kolonią.

— A kto nie jest? — zainteresowała się Eliza, a widząc spłoszony wzrok Dominiki, doprecyzowała pytanie: — Kto nie jest fajny? Bo rozumiem, że w tej łyżce miodu i kropla dziegciu się trafiła?

— Ja ci powiem — oznajmiła Malwina, która z uwagą słuchała koleżanki. — Te Mazurki nie są fajne. I w ogóle tam nie pasują. Ani zawodowo, ani towarzysko. Mam rację?

— Masz — przyznała Dominika z westchnieniem. — Boguś to taka ciapa i pantoflarz, ale Baśka… Nazywamy ją między sobą Wrednym Kurduplem. Omijajcie ją po prostu. Gdyby was zaczepiała…

— Zlekceważymy ją — zapewniła Malwina. — Jesteśmy odporne na głupotę i chamstwo… To jak, Liza? Jedziemy? — Spojrzała na przyjaciółkę.

— Jedziemy. Będziemy pożyteczne dla kotków, a przy okazji oderwiemy się od tych wszystkich szkodliwych bodźców dybiących na każdym kroku na człowieka… Internet masz, telewizor też?

— Telewizora nie. Nie czułam jakoś takiej potrze…

— Bardzo dobrze, że nie czułaś, Domiśka — pochwaliła Eliza. — Malwinie dobrze zrobi odwyk. Kiedyś ją rozerwie od nadmiaru informacji.

— Odczep się! — warknęła natychmiast Malwina i kwaśno zapytała: — A długo miałybyśmy tam siedzieć u ciebie?

— Choć do niedzieli, co? — Dominika rzuciła jej błagalne spojrzenie. — Spróbuję jakoś ogarnąć sprawy matki. Może uda mi się nawet znaleźć dochodzącą opiekunkę.

— W porządku. Podrzuć do mnie klucze do tej swojej chałupy i powiedz, jak tam dojechać.

14 KWIETNIA, RADLINIEC-KOLONIA

Do Radlińca dojechały bez przeszkód, ale dalej szczęście je opuściło. Przejechały powoli przez całą wieś, rozglądając się na boki w poszukiwaniu bocznej drogi, o której wspominała Dominika. Jedyna, która rzuciła im się w oczy, znajdowała się przy ceglanym murze, zza którego wystawały pociemniałe ze starości, pochylone krzyże.

— Może tu skręć, co? — podsunęła z wahaniem Eliza. — Domiśka wspominała o cmentarzu…

— Ale nie mówiła, że się na nim zadomowili — burknęła Malwina. — Na nieboszczkę też nie wyglądała… To po prostu dojazd na cmentarz i nic więcej… Ten głupi GPS nie pokazuje żadnej miejscowości poza Radlińcem.

— W moim smartfonie też nic nie ma — stwierdziła z żalem Eliza. Wsunęła telefon do torebki i rozejrzała się po pustej szosie. W lusterku wstecznym dostrzegła zgarbioną rowerzystkę, która powoli się do nich zbliżała. — Zaczekaj. Założę na gębę ten kaganiec, wyjdę i zapytam o drogę.

Nim Malwina zdążyła zaprotestować, przyjaciółka wysiadła z samochodu, stanęła na poboczu i czekając na cyklistkę, z popłochem zastanawiała się, w jaki sposób ma okazać nieznajomej przyjacielskie zamiary, jeśli nawet najszerszy uśmiech nie będzie widoczny z powodu tej cholernej maseczki. Nim zdążyła coś wymyślić, rowerzystka — która okazała się niewiastą ewidentnie mocno dojrzałą, bo pozbawione osłony oblicze miała pobrużdżone zmarszczkami — zatrzymała się przy samochodzie i wystrzeliła gromkim powitaniem:

— Pochwalony! Pobłądziły?

— Na wieki wieków — odparła z ulgą Eliza i przyznała: — Trochę pobłądziły. Szukamy zjazdu do osiedla artystów. Którędy tam do…

Urwała speszona, bo babkowina przeżegnała się pośpiesznie i splunęła w bok. Przeskanowała Elizę oczami jak tareczki i widocznie lustracja źle nie wypadła, bo machnęła spracowaną ręką w stronę cmentarza.

— Ksiundz mówi, że une antychrysty. — Uśmiechnęła się chytrze. — Te artysty. Bo chciał od nich świnty obraz do kościoła. I myśloł, że darmo dadzą… Mnie na dziewińdziesiąt roków idzie, swoje widziałam. Ludzie za piniondze robić nie chcą, a darmo mają robić…? Tu trza jechać. — Pokazała ręką. — Za cmentarzem kawałek prosto i trafią… No to z Bogiem. — Objechała samochód, skręciła w pokazywaną przed chwilą szutrową drogę i przyśpieszyła.

— No i co? Dowiedziałaś się czegoś? — zapytała niecierpliwie Malwina, kiedy przyjaciółka wsunęła się do auta.

— Owszem. — Eliza zdjęła maseczkę i uśmiechnęła się z satysfakcją. — Dobrze mówiłam. Trzeba skręcić w ten zjazd przy cmentarzu i jechać prosto. I dowiedziałam się przy okazji, że tutejszy ksiądz uważa mieszkańców Kolonii za antychrystów, bo nie chcieli namalować obrazu dla kościoła. Za darmo.

— Za darmo? — Malwina uniosła brwi, posłusznie skręcając. — A sam jest chętny, żeby za darmo obsługiwać wiernych?

— Tego mi już babcia nie powiedziała… Słuchaj, ona ma dziewięćdziesiąt lat, a widziałaś sama, jak popyla na tym rowerze. — W głosie Elizy dźwięczała wyraźna zazdrość. — Myślisz, że to tutejszy klimat tak działa?

— Cholera, nie lubię jeździć po takich drogach — mruknęła Malwina, zwalniając. — Nie wiem, czy klimat. Ludzie na wsi chyba nie mają czasu, żeby nad sobą skakać; może to ich konserwuje… Te kamyki wybijają spod kół. Będę miała odpryski na karoserii…

— Chyba mazda będzie miała, nie ty — parsknęła Eliza. — Twoja karoseria jeszcze dobrze się trzyma.

— Odczep się… Nie wiem, co mnie podkusiło do tego wyjazdu…

— Niedokarmione kotki cię podkusiły — wytknęła Eliza. — I ciesz się, że tu w ogóle jest jakiś cywilizowany dojazd, bo mogłyśmy trafić na błotniste wądoły. — Dojrzała minę przyjaciółki i łagodząco dodała: — Przynajmniej na żadne ogrodowe durnostojki nie będziemy narażone. Artyści chyba jednak dysponują odrobiną gustu.

— Nie jestem pewna — mruknęła kwaśno Malwina, mijając cmentarz. — Tam mieszkają te niefajne Mazurki, które niewiele mają wspólnego z artystami. Raczej mi wyglądają na snobów. No i ten niespełniony Picasso.

— Na Picassa weź od razu poprawkę. Nie spotkałam jeszcze kobiety, która miałaby dobre zdanie o byłym mężu. Domiśka pewnie nie jest wyjątkiem.

Za cmentarzem obie strony drogi porastał las. Dorodne pnie sosen, których strzelistość podkreślała jasnozielona koronka młodej grabiny, przykuły wzrok Malwiny Pędziwiatr i złagodziły jej kłótliwy nastrój. Wiedziona impulsem zatrzymała samochód i otworzyła okno. Do środka napłynęło nasycone zapachem lasu powietrze i szczebiot ptaków. Zza chmur błysnęło słońce.

— Pięknie tu jest — powiedziała z zachwytem Eliza.

— Pięknie — przyznała Malwina i westchnęła. — I mam nadzieję, że moje przeczucia się nie sprawdzą.

— Jakie przeczucia? — Przyjaciółka spojrzała na nią ze zdziwieniem.

— To nie porzucone kotki mnie skusiły, żeby pomóc Domiśce. — Malwina zapatrzyła się na korony wysokich sosen. — Musimy być ostrożne, Liza. Obawiam się, że Domiśka nie powiedziała nam, dlaczego tak jej zależało, żebyśmy tu przyjechały… Nie! — Uniosła dłoń, kiedy przyjaciółka otworzyła usta, by zaprotestować. — Najpierw ja… Kiedy powiedziałam, że mam w rodzinie policjanta, wyraźnie się spięła. Ale zdecydowała się na zaproszenie dopiero wtedy, gdy usłyszała o naszych osiągnięciach. I nie wierzę, że musiała przedłużyć pobyt w Kraśniku ze względu na matkę. Z tego, co słyszałam, stara Kurlejowa dobrze się trzyma i nie potrzebuje jeszcze obsługi. Gdyby Domiśka poprosiła, żebyśmy zaglądały do jej matki, to rozumiem, ale… Coś się kryje za tym zaproszeniem.

Eliza przez chwilę analizowała w milczeniu jej wypowiedź, wreszcie potrząsnęła głową.

— Masz skrzywienie zawodowe. Wszędzie węszysz podstępy i tajemnice… Może się krępowała poprosić o pomoc dla matki? Może chciała z nią spędzić więcej czasu i dlatego… Malwina, o co ty ją podejrzewasz? Że się nas pozbyła z Kraśnika, bo zamierza ukatrupić rodzoną matkę?! Domiśka nie jest psychopatką!

— Nie podejrzewam, że chce się pozbyć matki. Mam wrażenie, że raczej nie chce wracać do tej swojej osady — stwierdziła Malwina. — I o nic jej nie oskarżam, tylko się nad tym wszystkim zastanawiam.

— Myślisz, że ci artyści mogą być niebezpieczni? — Eliza spojrzała na nią ze strachem. — To może jednak zawróćmy?

— O nie! — powiedziała twardo Malwina, ruszając. — Zawsze lubiłam Domiśkę. Muszę się dowiedzieć, czego się boi. Do niedzieli wytrzymamy. Tylko pamiętaj, że musimy być ostrożne.

Po kilkuset metrach las nagle cofnął się w głąb, ustępując miejsca sześciu drewnianym wiejskim chatom, ogrodzonym opłotkami z chrustu. Zszokowana Malwina gwałtownie zahamowała.

— Ja pimpolę! — wyrwało jej się ze zgrozą. — Co to ma być?! Przeniosłyśmy się w czasie?! Ten Radliniec przy tym czymś wygląda jak nowoczesna metropolia! Patrz! To chyba studnia! Jeśli za chałupą jest wychodek, to ja rezygnuję! Nawet dla Domiśki tak się nie poświęcę!