Wieczne odpoczywanie - Wojciech Kuczok - ebook + audiobook + książka

Wieczne odpoczywanie ebook i audiobook

Wojciech Kuczok

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Moja Żona użyła w przedmowie określenia „żarliwy” dla stylu tych felietonów. Zaiste, podczas ich pisania rozwaliłem klawiaturę. To książka o Polsce i innych chorobach. W Polsce najpierw się dzwoni po księdza, potem po medyka, ostatnie namaszczenie jest ważniejsze niż reanimacja. Ksiądz polski się poczuwa w wielu wymiarach, ma dobre samo-poczuwanie – zadzwonisz, przyjedzie wyspowiadać, poda słowo boże na stan zapalny duszy, podepnie kroplówkę z wody święconej i dopomoże rozwiać wątpliwości, na kogo zagłosować. W ciszy przedwyborczej od Odry do Bugu rozlegał się gromki szept w konfesjonałach: „Ojcze, zgrzeszyłem…”. „W ramach pokuty odmówisz koronkę różańcową i zagłosujesz na PiS”. Fragment książki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 12 min

Lektor: Waldemar Barwiński, Agata Passent

Oceny
4,6 (17 ocen)
12
4
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AJMPIndi

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
LynnSwann

Z braku laku…

Nuda
00

Popularność




Wieczne odpoczywanie

Copyright © 2021 by Wojciech Kuczok

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Sonia Draga, 2021

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Zdjęcie na okładce: Africa Studio/Shutterstock, Jon Tyson/Unsplash,

Daniil Silantev/Unsplash

Wstęp: Agata Passent

Redakcja: Krzysztof Grzegorzewski

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-237-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Gwiazdozbiór

Męża jeszcze nigdy nie opatrywałam. Nawet nie zaopatrywałam go w kanapki do pracy, albowiem, jak sam tytuł tej książki wyjaśnia, mąż wiecznie odpoczywa. Na jego własną prośbę opatrzę go jednak tutaj wstępem.

Wojciech Kuczok, zamiast do pracy wychodzić, pracę wprowadził do kuchni. Wstawił sobie swój pokój pisarza do domowej jadalni i zamienił ją w gabinet felietonisty, ułatwiając mi podpatrywanie jego felietonistyki od kuchni. Zamiast tłuczenia garnkami i dźwięków wałka podróżującego po stolnicy słyszę regularne wałkowanie tematów, walenie w klawiaturę (trzeciej śmierci klinicznej jego laptop już nie przeżyje) i sążniste, wygłaszane z nadpobudliwym zaangażowaniem tyrady o Polsce. Im bardziej sytuacja w ojczyźnie go martwi, przeraża, oburza, tym bardziej rykoszetem dostaje się też mnie. Padają zdania-granaty zaczepne w stylu: „A ty co? Nic nie powiesz na to, że faszyści będą mieli teraz wystawę w Centrum Sztuki Współczesnej?”. Wojna zaczepna mnie nie rusza. Całe życie płodowe i poczęte spędziłam wśród felietonistek i felietonistów. I tak oto, na szczęście dla Czytelników, mąż kompensuje sobie polemiczne i publicystyczne popędy na łamach tygodnika „Przegląd”.

Wśród polskich pisarzy felietonistów było wielu, a ta długa, zobowiązująca tradycja zdaje się Wojciecha Kuczoka raczej dopingować, niż wytrącać mu pióro z ręki. Zbiory felietonów wydawali, by wymienić tylko kilku, Bolesław Prus, Antoni Słonimski, Janusz Głowacki czy wspominany na kartach tej książki po wielekroć Jerzy Pilch. W takiej drużynie każdy musi czymś się wyróżniać, by nie pozostać na ławie rezerwowych. Dwudziesty pierwszy wiek przyzwyczaił nas wręcz do ścisłej specjalizacji. Tak jak wśród ortopedów mamy specjalistów tylko od barku albo tylko od dłoni, podobnie porobiło się niestety w mediach. Tyrania „formatowania” walcuje dziennikarstwo. Na szczęście Wojciech Kuczok, jak można wywnioskować z lektury tego zbioru, od dziecka nie pasował nigdzie, a jego umysł, wyobraźnia, zainteresowania nie chcą być „sforne”. Nie jest to felietonista działający jak echo – taki, który daje sobie narzucać tematy, reagując wyłącznie na to, co dzieje się w bieżącej polityce. To zawodnik, który narzuca tematy własne: góry, jaskinie, późne ojcostwo, trudne relacje z ojcem i matką. Czasem na powierzchnię wynurza się Kuczok filmoznawca-masochista i recenzuje artystyczne kino offowe. Jesteśmy mu wtedy dozgonnie wdzięczni, że ogląda niejako za nas czterogodzinne slow cinema. Czasem wynurza się Kuczok pisarz. Szczególnie teksty dotyczące dzieciństwa w chorzowskim domu rodzinnym to literatura, która swobodnie mogłaby ewoluować w powieści o Śląsku w czasach ejtisów.

Zbiór, jak gwiazdozbiór, w coś nam się układa. Każdemu z Państwa na pewno ułożą się tu inne kształty. Dla mnie Wieczne odpoczywanie to między innymi opowieść o mozolnym odchodzeniu od patriarchatu i katolicyzmu. Nie, niekoniecznie od wiary, bo Kuczok, jak Stanisław Wiechecki, chyba przypuszcza, że wątpi. Pierwszy blok tekstów to nostalgiczna podróż do śląskiego domu z czasów towarzysza Gierka, domu, w którym wszyscy zdają się trwać w idyllicznym błogostanie, a jedyną dziurą w tym pastelowym obrazku mogłaby być chyba tylko dziurka w klusce śląskiej formowanej przez „udomowione kobiety”. Im dłużej czytam Kuczoka, tym bardziej widać, jak wraz z dojrzewaniem autora, zmianami społecznymi, ruchami feministycznymi fasada śląskiego raju opada. Mały Wojtek wciąż chce i lubi pamiętać czas, w którym śląska rodzina skupiała się cała na nim, ale ten dzisiejszy „szpetny czterdziestoletni” pisarz z perspektywy widzi, że od lat jego pisanie to ucieczka od patriarchalnej struktury, w której ojciec był tyranem w laczkach, a „udomowione kobiety” strażniczkami moralności. A katolicyzm? W chorzowskim domu i sali parafialnej był autorowi narzucany siłą. Cioteczka dewotka jest jedną z głównych bohaterek tego cyklu tekstów. Dziś opisywana z typowymi dla Wojciecha Kuczoka ironią i humorem, ale możemy sobie wyobrazić, że powieść o cioteczce byłaby dramatem o dziewicy, która drepcąc do kościoła dwa razy dziennie, po siedemdziesięciu latach wiernego dreptania doszła wprost w ramiona obłędu. Maryja ją kocha, ale nie daje ani na opał, ani na wygodne miejsce w domu spokojnej starości.

Zbiór ten układa się w studium późnego ojcostwa. Mamy tu ironicznego (choć lekko…) wobec siebie autora, który odsłania się nam jako typowy „zwariowany tatuś” wpatrzony w synka. Czy teksty te są dziaderskie? Nie, ale boomerskie – i owszem. Autor przyznaje się bez bicia, że jest do bólu analogowy, a hasła na sztandarach millenialsów używających uroków poliamorii są już niekoniecznie rarytasem dla niego.

Na szczęście Kuczok podnosi wzrok znad kołyski, by regularnie opisywać „brunatnienie polskiego nacjonalizmu”. Żarliwy, zaangażowany, zawsze niedyplomatyczny, odważnie tępi skrajny populizm kaczystów (patrioci i podnóżki prezesa Kaczyńskiego określiliby pewnie styl Kuczoka mianem „ojkofobiczny”). I staje po stronie grup wykluczanych przez „rasę panów”: wykształciuchów, mniejszości seksualnych, feministek, uczniów zindoktrynowanej „szkoły Przemysława”.

A jeśli Państwo mają dość polityki, zwróćcie się ku Kuczokowi filmoznawcy, Kuczokowi melomanowi, żarłocznemu czytelnikowi prozy i poezji – to teksty felietonisty, który zamiast gnuśnieć w fotelu przed ekranem, zdaje się być nieustannie w trasie. Gdyby Kuczok wiecznie nie odpoczywał na wielkiej włóczędze przez życie, to nie mielibyśmy tych tekstów w ręku.

Agata Passent, 2021

1. PONIEWCZASY

Poniewczasy

Abba, ojcze. Dancing Queen, Studio 2, białe dzwony, bokobrody, długie pióra, środek lat siedemdziesiątych. To jest moje najdawniejsze wspomnienie: mam cztery latka, tak jak teraz mój najmłodszy syn, siedzę na podłodze, wy z mamą w fotelach przed czarno-białym telewizorem Ametyst i oglądamy, słuchamy. Porządek kosmosu jest prosty i odwieczny – ja to centrum wszechświata, krążą wokół mnie dwa ciała niebieskie, miękkie i przytulne ciało matki, twarde i szorstkie ciało ojca. Oboje żyją mną, dla mnie, kręcą się wokół mnie – wszystko się wokół mnie kręci. I potem festiwale piosenki, kabaret Lipińskiej, transmisje sportowe, poranki dla dzieci aż po prawdziwy koniec lat siedemdziesiątych, czyli dzień bez Teleranka, ale za to z premierową Brombą w dziecięcym teatrze telewizji (naprawdę, tak to pamiętam: trzynastego grudnia jedynym programem oprócz mowy generała była adaptacja mojej ulubionej książki Wojtyszki). Telewizyjne Technikum Rolnicze zahaczające o Teleranki, Adam Słodowy ze skrzynką narzędzi, wygadani okularnicy w Sondzie, Gucwińscy wśród zwierząt, Wiktor Zin i chrobot węgielka na papierze, Webern w czołówce Pegaza, Kilar w czołówce Dziennika, ragtime w czołówce Starego Kina – moje magdalenki, mamo. Curro Jiménez, Telefon 110, Pancerni, Kloss, Stirlitz, Kodżak, Banaczek – seriale dla dorosłych, które mogłem oglądać razem z wami, matko, ojcze, jeśli nie było „momentów” (nazywałem je „scenami z gołym brzuchem”) ani „gehaktesów” (tak z niemiecka nazywanych przez ojca filmowych jatek).

W razie jatek mama zasłaniała mi oczy, na goliznę tata zrywał się z fotela i stawał przed telewizorem, zasłaniając wszystkim, by mieć go tylko dla siebie. Voyeryzm miał najwyraźniej za samotniczy występek; pomnę na przykład, jak to nader chętnie zabierał mnie na weekendowe wycieczki na kąpielisko Starganiec, gdzie znikał na długie minuty, może nawet kwadranse, a ja pilnowałem wtedy naszej suki (skądinąd nadałeś jej imię Abba, ojcze) i czekałem cierpliwie, wiedząc, że poszedł „coś załatwić”. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że Starganiec był za PRL-u ulubioną plażą górnośląskich nudystów. Wciąż cię odkrywam, tato, nakrywam, chciałoby się rzec. Co raz się wydarzyło w czasie, wciąż się powtarza w wieczności, siedzę tam ciągle na plaży brudnopiaskowej, a ty poszedłeś popatrzeć na toplesy, tato. Zaraz przyjdziesz i wrócimy przed dobranocką, mama mi umyje głowę i będzie suszyć włosy w trakcie dziennika, przecież i tak nie warto słuchać propagandy, poczekamy na sport, pogodę i „film po dzienniku”, który zapowie Suzin albo Wojtczak, albo Loska. Tak uwielbiałem te dziennikowe rozczesywania i suszenia włosów (natura mi nie poskąpiła, wciąż się trzymają, choć łysiejąca większość rówieśników przekonuje, że podobno to z niedoboru testosteronu), że przez lata całe obiecywałem sobie zostać mężem fryzjerki. Nie udało się, ale odgłos suszarki wciąż jest moim szumisiem, a jak mnie kto dobrze poczesze, podpiszę każdy cyrograf.

Patrzę na synka mojego uważnie, bo właśnie wkroczył w czas kiełkowania swoich przyszłych wspomnień, to, co tu i teraz, w przyszłości będzie wywoływało jego ataki dziecięcej nostalgii. Ogląda Scoobiego na laptopie mamy, bo ja na swoim właśnie się melancholizuję niniejszym tekstem. Wsuwa kanapki i zajada ulubiony serek homogenizowany. Czasem pogłaszcze Korka, poprosi o piciu, oczy już mu się trochę kleją, zaraz pójdzie pod prysznic, ale głowy myć nie lubi. Suszarka się spaliła od moich szumisiowań, włosy nam same wysychają. Szczęściem nie mamy telewizora z dziennikiem rządowej telewizji, bo zapamiętałby twarze dzisiejszych funkcjonariuszy medialnych, tak jak ja zapamiętałem gęby dziennikarzy, którzy w stosownym czasie przywdziali mundury – na ich widok powinienem się wzdrygać, a kojarzą mi się z dzieciństwem, które nie było nieszczęśliwe, nic na to nie poradzę. O rozrywce w telewizji publicznej też na szczęście nie ma pojęcia, nie będzie za pół wieku łkał na wspomnienie śpiewanych aforyzmów Zenona z Gredeli ani nie staną mu również przed oczyma inne kur-wizyjne atrakcje jednoczące lud polski. Być może nic mu przed nimi nie stanie, bo starości nie będzie mu dane dożyć. Powtarzałeś, tato, że świat się kończy, a on wciąż trwał i cię przeżył, a teraz ja myślę, że on się kończy naprawdę i choć wszystkim nam coraz to do tej myśli bliżej, im bardziej się tego spodziewamy, tym niespodziewaniej koniec nadejdzie. Życie nam się urwie znienacka jak Kunst der Fuge, wszyscy zastygniemy w niewypowiedzianym „jak to?”. Spalimy się, utoniemy, pozabijamy – co za różnica, ważne, że już czuć ten żar, tę wilgoć, tę nienawiść, za oknem, za ścianą, pod drzwiami. Wiadomości płoną z wszystkich stron, nie mogę już nawet czytać gazet, chowam się w głębokiej przeszłości. Siedzę na podłodze, Abba leci na drugim, przełączcie, posłucham sobie chwilę z wami, robię się śpiący, i tak niedługo padnę i tata przeniesie mnie do łóżka.

Pójdźmy wszyscy do stołu

Gemütlich, w święta musiało być gemütlich; może gdyby pradziady nasze żyły po ruskiej stronie Brynicy, w Boże Narodzenie byłoby ujutnie, ale mój śląski ojciec swoje niezaspokojone pragnienie przytulnego i bezpiecznego zaszycia się w domowych pieleszach określał z niemiecka. Wyobrażał sobie raj jako wieczne trwanie przy rodzinnym stole, najlepiej suto zastawionym; urodził się w pierwszą wiosnę wojny światowej, jego pokolenie wzrastało w przekazywanym z mlekiem matki lęku przed głodem i utratą najbliższych. Uwielbiał przedłużać w nieskończoność tak zwane rodzinne posiłki; nie chciał jeść, chciał śniadać, obiadować i wieczerzać, otaczając się najbliższymi.

Czas świąt, u katolików przykazany cykl uświęconego nieróbstwa, dawał mu rytualną władzę nad stołem, nad stadłem i stadkiem. Był dyrygentem jadalni, stolnikiem jako żywo, wprzódy zaglądającym do kuchni, aby ocenić, czy kobiety domowe (matka, żona, siostra) urabiają się po łokcie wedle tradycji, potem zaś wskazującym (obywał się bez batuty), gdzie dary boże stawiać, jaką kolejność potraw zachować, a także jak dbać o temperaturę. Nie chodziło tylko o ciepłotę potraw – aby święta były gemütlich, kobiety domowe musiały emanować ciepłem i roztaczać wokół siebie błogi spokój – za każdym razem, kiedy matka, ciotka czy babcia wnosiły tace i półmiski, ojciec badawczo się przyglądał, czy aby na pewno czynią to z odpowiednią radością, czy za ich uśmiechami nie czai sią jakaś utajona pretensja do losu, która fałszywym tonem zakłóciłaby tę symfonię przytulności.

Jako nadzorca wigilijnego nastroju bywał czasem zbytnim harcownikiem, od rana prowokował ile wlezie i rozciągał granice cierpliwości kobiet domowych przed wieczorem, aby gdy pierwsza gwiazdka zaświeci, zdolne były puścić mimo uszu i oczu znacznie więcej niż we dnie powszednie. Mówił na przykład, czochrając psa przed porannym spacerkiem: „Synek, a ty wiesz, że dzisiaj zwierzęta mówią ludzkim głosem? To może i z matką wreszcie da się spokojnie pogadać! He, he, he”. Mówił niby do mnie, ale tak, żeby mama w kuchni słyszała. A matka ścierała zęby, aby nie wyjść z siebie i nie usłyszeć, że „są takie, co nawet świąt uszanować nie potrafią”, ale odkuwała się po dwudziestym szóstym grudnia, och, odkuwała się właściwie wedle kalendarza w każdy nieświęty dzień roku, oczywiście na początku, przez pierwsze lata, wtedy kiedy jeszcze ulegała tym szantażom emocjonalnym, że święta muszą być gemütlich, inaczej to grzech.

Zamiast więc wieszać na ojcu psy, mama wieszała ze mną ozdoby na choince i mnie ten przedświąteczny Reisefieber nawet się podobał, bo zamiast złorzeczeń z ust rodziców kolędy sączyły się z radyjka, wszystko ku czemuś niezwykłemu zmierzało: gorliwi katolicy zmierzali ku ponownym narodzinom boga, bierni wierni podążali ku świętym spokojom (wszystkie kobiety domowe tego świata zmierzały też ku wielkiemu zmywaniu, ale to potem, potem), ja zaś, pospołu z dziatwą reszty świata, na zapach świeżego igliwia reagowałem wyczekiwaniem na prezenty, co to się miały w końcu pojawić. W wypukłości choinkowych bombek świat odbijał się zakrzywiony, moja gęba i nasze mieszkanie w tle, tak też zakrzywiała się czasoprzestrzeń, skorośmy wszyscy rok w rok wracali do tej samej mistyfikacji, na jeden wieczór w porywach do dwóch dni wszyscy udawali, że się kochają, ci gorliwsi jakby się naćpali mirrą i kadzidłem, jak ciotka, która miała na ten czas timbre ustawiony zgoła liturgicznie, ci bliżsi ziemi po prostu robili zaś dobre miny do złej gry, żeby się choć przełamać opłatkiem.

A kiedy już udawało się dotrwać do zmierzchu, ojciec jako mistrz ceremonii odczytywał biblijny fragmencik, po czym dziękował bogu za to wszystko, co przygotowały mamaciotkababcia, i przystępował do celebry spożywania darów. Wyposzczony rzucał się na kolejne dania i kontemplował, zachwalał, przeciągał, przedłużał, przeginał – albowiem nikomu od stołu wstać nie wolno, póki pan domu nie zakończy biesiady (nikomu prócz kobiet domowych – służebnic pańskich, wnoszących i wynoszących talerze po trzynastokroć). Wysysał karpia do ostatniej ości, wylizywał talerz po barszczyku, kazał sobie dokładać gotowanej kapusty z grzybami („Dołóż mi tej kłapouchy”), dolewać barszczu z uszkami, kompotu z suszu, z którego wyławiał śliwkę i ogryzał ją do samej pestki, a potem wycmokiwał spomiędzy zębów skórki, ścięgienka czy co tam utkwiło, na deser zaś sięgał po kolejne chochle ulubionych makówek („Mmm, makówa jak ta lala”), w których się niemal nurzał, w których byłby się wytarzał z rozkoszy, gdyby to stolnikowi przystało, a przy tym mruczał, charkotał, jęczał, zawodził, cmokał, pogwizdywał – wszystko to ku chwale smaków wigilijnych. O, jakże mu było gemütlich, sein Gott.

Aż w końcu, kiedy wielokrotnie się upewnił, że żadne z nas nie ma już od dawna ochoty na nic do zjedzenia, ogłaszał, że można wstać, że mam iść do kuchni i pomóc w zmywaniu, i wiedziałem już, co się święci. Niedługo później zachodził do nas, by wieczorynkowo przyaktorzyć: „A kto to okno w pokoju otworzył na oścież? Śniegu nawiewa, zimno jak w psiarni, chodźcie, zobaczcie, co to ma być?!”. „Och, to przecież Dzieciątko prezenty przyniosło!” Wówczas już można było dać nura pod choinkę, rozszarpywać na strzępy opakowania i wyjmować podarki; ojciec wtedy przenosił się z krzesła na fotel i zapadał się w nim utuczony, i napawał się, i przeżarty przycinał komara, patrząc na krzątaninę kobiet domowych i potomka.

Ile było takich Wigilii? Może z dziesięć, potem już matka nie miała siły udawać, ja się wyleczyłem z katolickich neuroz dzieciństwa, kobiety się oddomowiły – babcia zmarła, cioteczka zaś odeszła niedaleko, ale od zmysłów. Ojciec spędzał święta z powiek przed telewizorem, mamrocząc coś pod nosem mizernie i cicho przy bigosie z kateringu. A kiedy się klimat ocieplił, wyleczyłem się zupełnie z tego bieda-sarmackiego obyczaju; dzwonki sań przestały mnie ściskać za serce, bo nawet śnieg jest już tylko sztuczny. Poślubiłem ateistkę, mam gemütlich przez cały rok.

Jak przespać zarazę

Ojciec uwielbiał drzemać, z czasem uzależnił się od spania w ciągu dnia. Im był starszy, tym więcej dnia przesypiał, co nie przeszkadzało mu dobrze spać także w nocy. Nie, nie chodzi mi o ostatni etap życia, który spędził na leżąco, wybudzany tylko do posiłków – zrozumiałe, że postanowił wykpić nadchodzącą śmierć, przesypiając nie tylko własną agonię, ale i przeczucie zbliżającego się końca. Sen był jego lekarstwem na śmiertelny strach. Tak to sobie zaplanował i tak się stało: kostucha musiała u jego wezgłowia znaleźć karteczkę z napisem „Rób swoje, tylko mnie nie budź”. Umarł we śnie.

Ale ojciec zdrowy też spać lubił, zrobił ze snu swoją emigrację wewnętrzną, drzemka poobiednia była dla niego obyczajem śródziemnomorskim, który wynosił go ponad polską szarzyznę, ponad nadwiślański wieczny listopad, kiedy nadchodził czas sjesty i można było trawić na wznak. Mama, kompulsywnie robotna, nie umiała odpoczywać inaczej, niż pracując, krzątając się, z pedanterią sprzątając po nas, no tak to niestety miała wyuczone; nawet gdybyśmy chcieli jej pomóc, przepędzała nas, bo my nie umiemy sprzątać, nie wiemy, gdzie co stało, przestawimy jej i tym samym naruszymy tektonikę scenografii domowej. Przynajmniej jedna osoba w domu powinna zawsze wiedzieć, gdzie co jest, i w naszym domu była nią moja matka. To ją pytaliśmy z nadzieją w głosie: „Nie wiesz może, gdzie jest mój/moja/moje…?” i zawsze wiedziała. Ojciec najczęściej pytał o pantofle, a kiedy już się odnalazły, odczłapywał w nich w stronę ulubionego tapczanu, aby zaznać rozkoszy drzemki. Zdaje się zresztą, że sen cenił sobie nade wszystko także za młodu, bo wedle wspomnień mamy, kiedy poczuła, że nieodparcie pcham się na świat około szóstej rano, tata obrócił się na drugi bok i powiedział jej: „Kochanie, spróbuj zasnąć”. Dopiero kiedy jej wody odeszły, zerwał się, żeby ją zawieźć do szpitala – wszak mokre prześcieradło to nie materac wodny. Jestem pewien, że gdyby ojciec dożył w zdrowiu pandemii, ją też wziąłby na przespanie. Był czerstwym egotykiem, dzięki czemu stres o zdrowie najbliższych go omijał – skądinąd, jako jedyny żywiciel rodziny, miał prawo troskać się nade wszystko o własne zdrowie. Nadopiekuńczość matki też z czasem okazała się wynikać z jej nerwicy i hipochondrii – bała się nie tyle o nas, co o to, że jej serce pęknie, kiedy nas zabraknie.

Z takiego dziedzictwa genetycznego zrodziłem się ja – empatyczny egocentryk, wierzący agnostyk, stoik-sowizdrzał. Martwię się o bliskich, ale ani na zapas, ani na wyrost. Nagle wyszło na moje: zarabiam na śmieciówkach pisaniem tekstów do różnych źródeł, dnie spędzam najchętniej na leżąco, zanurzając się w lekturze, więc ani utrata pracy, ani dojmująca zmiana trybu życia mi nie grożą. Oszczędności żadnych nie zdobyłem, więc i krach mi niegroźny – nie mam majątku do stracenia. Dla dzieci ten straszny wirus jest ponoć łaskawy, więc martwię się tym mniej – one przeżyją, ja w razie czego nażyłem się już za trzech. Na co dzień doskwiera mi tyle dolegliwości od stóp (brak palca i deformacja po ranie zmiażdżeniowej) do głów (nadciśnienie tętnicze, przewlekłe zapalenie zatok i – last but not least – umiarkowany, ale jednak pierdolec), że jeszcze jeden dopust boży aż tak mnie nie rusza. Na wygłaszane oskarżycielskim tonem pytanie mojej Żony: „Jak możesz spać spokojnie w obecnej sytuacji?!” odpowiadam, że niewyspany człowiek jest bardziej podatny na zakażenie, bo bezsenność osłabia organizm. Stres jest cichym zabójcą, po cóż więc ułatwiać zadanie zarazie.

Coś mi zresztą mówi, że apokaliptyczny wykup papieru toaletowego jest podyktowany nerwicową reakcją jednostek jelitarnych – naród w panice dostaje biegunki, ja się temu nie dziwię. Chyba że to postpeerelowski atawizm – kiedyśmy po raz ostatni mieli stan wyjątkowy, a nawet wojenny, naszyjniki ze zdobycznych rolek papieru toaletowego dawały poczucie bezpieczeństwa w czasie marnym. Jeśli i tak wszyscy mamy przesrane, dobrze chociaż mieć się czym wytrzeć. Wprost proporcjonalnie do liczby ujawnionych zakażeń rośnie we mnie przemożna głupawka – skoro nie ma szczepionki ani lekarstwa, czarny humor wydaje się jedyną sensowną odpowiedzią na czarną śmierć. Jak powiada Schopenhauer w moim ulubionym memie ostatnich dni: „Za rok będziemy się śmiać z tego wirusa. Oczywiście nie wszyscy”. Dobranoc.

Tamte śniegi

Śnieg pada, aż żal siedzieć tyłem do okna, wszak tylko w locie można go upolować wzrokiem, na ziemi natychmiast topnieje. Już prawie marzec, a ja pierwszy prawdziwy śnieg warszawski tej zimy przyuważyłem, może i popadał wcześniej, ale ukradkiem, za moimi plecami, zanim się spostrzegłem, popadał w zapomnienie, a jeśli zostawiał ślady po sobie, to tak żałosne, pokątnie rozsiane po trawnikach, że żal było patrzeć; wolałem udawać, że nie widzę, jak te nędzne namiastki męczą się na plusie, odwracałem wzrok od tego rozkisłego kompromisu między zimą kalendarzową a efektem cieplarnianym. Teraz pada pierwszy śnieg prawdziwy (ale kiedy poprawiam literówkę w „teraz”, już jest później, słońce wyszło i posprzątało po tym incydencie), nie wyrób śniegopodobny, nie śnieg z deszczem, ale ciężkie, grube płatki, białe śnieżynki. Natychmiast czezną w rozmiękłej glebie, nawet błoto po nich nie jest błotem pośniegowym, lecz zwykłą breją. Zeszłoroczny śnieg mnie nie obchodzi, bo w zeszłym roku również go nie było, i w poprzednim chyba też nie bardzo, sięgam pamięcią, aż trzeszczy, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio dreptałem po stołecznym śniegu.

O, niegdysiejsze śniegi, któreście zalegały pryzmami na poboczach, o, korytarze chodników obwałowane śniegopłotami wyższymi niż człowiek, o – wołacze wołają na roz-puszczy – rozpuszczalski śniegu, spieszmy się tobie przyglądać, tak szybko topniejesz… Korek się z tego cieszy, bo go łapki nie pieką od soli, mój dysk też się cieszy, bo choć pies już dwa razy lżejszy od syna, co to wciąż chce „na rączki”, każde dźwiganie przysparza ryzyka, poza tym co to za spacer dla niego, kundlowatego, skoro na ziemię się boi. Lud się cieszy, ja się pocieszam: bo na cholerę śnieg w mieście – wreszcie dołączyliśmy do Zachodu, zimy wietrzne i deszczowe, a jak kto chce na narty, to ma górskie kurorty. Na czapki sezonowo nie muszę wydawać, bo przecież wiecznie gubię, matka i tatko mówili: „Dorośnij wreszcie, ile czapek mamy ci kupować?!”, a ja, choć już podbiegam pod pięćdziesiątkę, jak gubiłem, tak gubię te czapki, w grudniu miałem dwie, w lutym już ani jednej – i okazało się, że nowej nie ma po co kupować, w razie czego kaptur wystarczy.

Zima zniknęła, Dorota Masłowska narzeka w wywiadzie, że to poważny kłopot dla realizatorów adaptacji filmowej Innych ludzi, bo pisała tę książkę trzy lata temu, kiedy jeszcze Polskę przez kwartał z górą ogarniał „beznadziejny klimat rozdeptanego śniegu”, a teraz cóż, nie ma czego rozdeptywać poza psimi gównami, ongiś „zamiatanymi” pod dywan śniegu. Niegdysiejsze śniegi zniknęły niczym „peerelowskie złogi” z mediów publicznych, a ja się czuję jak emigrant, choć przecież, mimo że emigracją nieustannie się odgrażam, wciąż nie jestem na nią gotów – pogoda mówi do mnie w języku obcym. Wychowałem się na dźwięcznie rdzennych słowach obfitych w znaki diakrytyczne: „mróz”, „szadź”, „gołoledź”, tymczasem za całą tę lodowatą różnorodność ma mi już na zawsze wystarczyć deszcz i odrobina chłodu? Lud się cieszy, władza zapewne i tę dobrą monetę podniesie, by lud dotumanić: proszę bardzo, za PO było zimniej, nagłe ataki zimy paraliżowały drogowców, a za PiS nadeszło ocieplenie, już nikt nigdy nie ośmieli się powiedzieć: „Sorry, taki mamy klimat”.

Zaraz, zaraz, ale jak tak dalej pójdzie – to co z węglem? Co z naszym czarnym złotem narodowym, dobywanym przez dawniej utajoną opcję niemiecką, dziś ujawnioną opcję prorządową? No cóż, górniczy stan musi pozostać pod ścisłą ochroną – albo zatem hałdy czarnych odłogów będą rosły, aż w końcu wypiętrzą się w nowe śląskie pasmo górskie (jakoś się to poklei na deszczu, może i trawką obrośnie, a wtedy nic, tylko szlaki wymalować, doinwestować turystykę w takim Beskidzie Górnośląskim), albo kopalnie staną, a górnicze pensje wypłacane będą regularnie wyłącznie za święty spokój. Jak sama nazwa wskazuje, miejsce górnika nie jest na dole, górnicy górą: będzie podwyżka – nie będzie najazdów na stolicę, żadnej antypaństwowej pirotechniki, żadnego palenia opon, górnikom będzie się płacić za nie-robienie (zadym), urządzi im się całoroczną Karczmę Piwną wizytowaną przez notabli, solidarnie opiewających, jak to udało się „oczyścić do końca nasz polski dom, tak żeby był czysty, porządny i piękny i dalej wzrastał nam zdrowo”.

O, niegdysiejsze śniegi, tęsknię za wami jak za Polską zjednoczoną na pohybel Partii, nie za taką od morza do morza, ale choć od Bugu do Wisły, nie podzieloną, nie posortowaną, o, Matko Boska Śnieżna, spuść na ten kraj swoją zasłonę, niech w czasie powszechnego oczerniania choć przez chwilę wszystko się wybieli. O, dźwięku łopaty do odśnieżania, budzący mnie w zimowe poranki dzieciństwa, dźwięku ostukiwanych przez ojca butów w sieni, gdzieżeście przepadły?

Mogą być skarpetki

Podobno węch starzeje się najwolniej. Wolne żarty, u mnie otępienie zmysłów idzie równym krokiem, a jeśli coś przed szereg wychodzi, to właśnie powonienie. Czas katolickich świąt grudniowych jest tego najlepszym dowodem – co najmniej od schyłku zeszłego milenium narzekam, że choinka nie pachnie jak dawniej świeżą żywicą, to samo tyczy się kompotu z suszu i całego arsenału kuchennych aromatów. Zeświecczyłem się ostatecznie poprzez nos, no może także wskutek efektu cieplarnianego. Bez mała przed ćwierćwieczem przeżyłem po raz pierwszy święta bezśnieżne, wulgarnie deszczowe i wtedy był to dla mnie meteorologiczny skandal zwiastujący apokalipsę, diabelska drwina. Brak śniegu ułatwił mi wyrwanie się z opresji kolędowych wzruszeń, ostatnia część mojej zindoktrynowanej duszy wydostała się na wolność – skoro w Wigilię leje, bóg nie istnieje, prosta sprawa.

Teraz już mogę spokojnie spędzać ten wieczór w samotności, słuchając na przykład muzyki pasyjnej do krwistego steka, i nawet nie wiem, czy czerpałbym dodatkową przyjemność z poczucia wyrafinowanej profanacji – ateista niczego profanować nie może, bo nie istnieje dla niego sacrum, nie można przekraczać granic, których nie ma. Co do świąt jestem więc za, a nawet przeciw, z rodziną świętujemy ekumenicznie, podtrzymując tradycję rodzinnego spotkania przy potrawach jarskich, teściowa, choć gojka, robi najlepszego karpia po żydowsku i wszyscy się zachwycają, ale najważniejsza oczywiście jest prowadzona przez dzieciaki prezentacja prezentów. I tu się budzą dziecięce wspomnienia najbardziej elektryzującego dnia w roku – niegdyś wieńczącego oczekiwanie na wymarzony prezent (w późniejszych czasach ogarniała mnie już tylko ciekawość, jak bardzo podarunek rozminie się z marzeniami). Dziś chciałbym dostać wzmacniacz węchu. Wszelako nie po to, żeby magiczna chemia wigilijnych podniosłości wróciła do mnie przez utracone feromony, ale z powodu permanentnie wysychającej śluzówki. Pragnę, by podarowano mi aparacik do nosa, takie olfaktoryczne okulary, najlepiej w postaci odpowiedniej zawiesiny do skraplania, żebym czuł bardziej – chciałbym poczuć te wszystkie zapachy, poprzez które uzyskałbym dostęp do zamkniętych od dekad magazynów pamięci, tak jak robię to teraz, wąchając książki.

Jestem bowiem nałogowym wąchaczem nowości wydawniczych, świeży zapach farby drukarskiej przenosi mnie w czasy chorzowskich festynów „Trybuny Robotniczej”, organizowanych na początku lat osiemdziesiątych w postaci gigantycznego kiermaszu książek oraz – ma się rozumieć – komiksów. Z ich naręczem, kupionym przez rodziców, wracałem do domu i byłem najszczęśliwszym dzieckiem świata właśnie wtedy, kiedy piętrzył się przede mną stosik do przeczytania, a ja odwlekałem moment lektury, delektując się zapachami. Książki były w mojej rodzinie odwiecznie sprawdzonym prezentem bez względu na kategorię wiekową, raz tylko zdarzyło się, że dzieciak się z powodu książki znalezionej pod choinką rozpłakał; a zdarzyło się tak, kiedy mój ośmioletni pasierb dostał od troskliwie doglądających jego edukacji dziadków opasły słownik polsko-francuski. Był to prezent zaiste praktyczny i przyszłościowy, ale jako gwiazdkowy upominek nieco nieempatyczny – dzieciom nie daje się pod choinkę podręczników, tak jak nie daje się im skarpetek. Co innego dorośli, tym nigdy dość skarpet, ach, śmiem twierdzić, że dzieciństwo się kończy, kiedy matka przestaje ci parować skarpetki i ilekolwiek byś ich, człowieku, kupił, błyskawicznie się od siebie oddzielają, giną, pojedyncze egzemplarze pysznią się bezużyteczną świeżością, podczas gdy ty nosisz wciąż te trzy przetarte pary, które jakimś cudem wciąż pozostają nierozłączne.

Miałem cioteczkę, która uwielbiała mi sprawiać prezenty praktyczne – jako dziecko późnojesienne dostawałem od niej na urodziny zawsze wydziergane przez nią osobiście szaliki, czapki lub wełniane fuzekle. Przyjmowałem te dary ze łzami w oczach i to przez nią przestałem wierzyć w Dzieciątko (na Śląsku to ono przynosiło prezenty, a nie żaden Mikołaj). Nie mogłem przecież wierzyć, że mały Jezusek jest aż takim okrutnikiem, by podrzucać mi wyroby z ciotczynej włóczki, ani cioteczka aż tak świątobliwa, żeby robić na drutach zarazem w swoim pokoiku i gdzieś tam w niebie. Pójść do nieba już za życia – to trąciło przesadą nawet w przypadku cioteczki, świeckiej zakonnicy.

Z prezentów praktycznych i przydatnych zawodowo marzy mi się elektrybałt, najlepiej z zapasowym zestawem filtrów przeciwgrafomańskich. To postać z Cyberiady Lema, robot wierszokleta, dzięki niemu już w dzieciństwie zafascynowała mnie poezja awangardowa, bo „niedostrojony” wypluwał lingwistyczne arcydzieła w typie takiej apostrofy: „Żądny młęciny brądnej, łydasty łaniele, samoćpaku mimajki…”. Jako młode dziecię uwierzyłem w siłę przejęzyczeń i piekielnie zmysłowe oddziaływanie na wyobraźnię neologizmów. Elektrybałt obecnie rezyduje na parterze Centrum Nauki Kopernik. Metodą losową tworzy liryczno-surrealne perełki, odpowiedni algorytm pozwala mu uformować utwór wedle widzimisię zamawiającego – od haiku po sonet. Przy odrobinie zmyślnej redakcji można ułożyć sobie tomik w jeden dzień. A że poetom płacą teraz w Polsce najwyższe nagrody literackie, warto się skusić.

Domy niespokojnej starości

Demencja w prajmtajmach: poczytny tygodnik publikuje wywiad z profesor Jadwigą Staniszkis, choć ta wedle córki cierpi na starcze otępienie; Anthony Hopkins dostaje Oscara za rolę chorego na alzheimera; lada moment w kinach premiera gwiazdorsko obsadzonej Supernovej (demencja wystawia na próbę wieloletni związek pary gejów), tyle co z ekranów zszedł Relikt, opowiadający o starczej demencji w gatunkowych ramach horroru.

U mnie w rodzinie po mieczu dziedziczy się senioralne zaburzenia umysłu właściwie bez wyjątków – jeśli dożyję starości, dożyję też alzheimera. Nie powiem, żebym się tą świadomością na co dzień zadręczał, ba, paradoksalnie raczej wzmaga ona we mnie radość życia w czasie teraźniejszym, skoro żadnego wspominania dawnych dobrych czasów z wnukami przy kominku nie będzie. Babcia i jej rodzeństwo odchodzili wiele lat w nieświadomościach, o których nie sposób powiedzieć, że były błogie; ojcu ciało odmówiło posłuszeństwa nieco szybciej niż umysł. Nigdy nie zapomnę zrozpaczonej miny matki, która kiedyś powitała mnie na korytarzu DPS-u przerażającym odkryciem: „On wie, gdzie jest”. Myśleliśmy: tata wierzy, że jest w szpitalu, z którego wyjdzie, gdy tylko skończy się długotrwała kuracja, tą myślą się pocieszaliśmy, oczyszczaliśmy się nią z wyrzutów sumienia. Nie było nas stać na hospicjum klasy lux, wierzyliśmy w uczciwość i sumienność personelu, właściwie tylko raz matka urządziła słuszną awanturę na widok ojca… przywiązanego do krzesła. Przez całe życie uwielbiał się rozsiadać w fotelu i kłaść nogi na stoliku, w takiej półleżącej pozycji czytał, dumał, drzemał, oglądał telewizję – to przyzwyczajenie przeniósł do domu spokojnej starości, z fotelu na hospicyjne krzesło. Próbował umościć się tak, żeby wyciągnąć nogi na stolik, ale oczywiście mu się to nie udawało, w efekcie osuwał się z krzesła na podłogę, a potem nie umiał się wgramolić z powrotem. A że pielęgniarki nie były w stanie wyperswadować mu starego przyzwyczajenia, więc postanowiły przypinać go pasem do krzesła, żeby z niego nie spadał. Kiedy matka pierwszy raz zobaczyła go w tej pozycji, wyglądał jak ofiara napadu – brakowało mu tylko knebla w ustach – zrobiła więc raban, obiecaliśmy, że dostarczymy mu prawdziwy fotel, ale wkrótce potem nie miał siły już nawet siedzieć. Znękanemu chorobą, było mu już wszystko jedno, czy to dom starców, czy oddział geriatryczny szpitala miejskiego, czas i miejsce przestały mieć znaczenie, skoro żadnej akcji nie było. Najważniejsze, że nie czuł się sam – do końca rozpoznawał bliskich, domagał się ich obecności, choć mózg dawno stracił funkcje kontrolne nad ciałem. Wypowiadał imię żony, do samego końca to ją przywoływał, czyli jego choroba nie zdążyła spustoszyć mu pamięci zupełnie. Nie wzywał wszak osób dawno umarłych, nie wołał mamy, jak to czynią chorzy w zaawansowanej fazie choroby, jak to czyni bohater oscarowego Ojca Floriana Zellera.

Ten film, autorska adaptacja sztuki teatralnej, trochę niestety „glamouryzuje” chorobę Alzheimera; nie zachwyca dlatego właśnie, że jest zachwycający – w aktorskiej wirtuozerii Hopkinsa, w misternie zapętlonym scenariuszu, w buñuelowskim pomyśle na obsadzenie różnych aktorów w tych samych rolach (tyle że w Mrocznym przedmiocie pożądania był to zabieg oddający dwoistość kobiecej natury, tu po prostu pomaga nam zrozumieć zaburzenia postrzegania), także w zachwycającej twarzy Olivii Williams. Niedoszła pani Sikorska, najpiękniejsza po mojej Żonie kobieta świata, jest opiekuńczym aniołem bohatera w luksusowym domu starców – och, jeśli cała ta demencja kończy się tym, że człowiek ląduje w ramionach Olivii Williams, nie ma się czego bać… Znacznie ciekawiej poradziła sobie z tematem Natalie Erika James, która fenomenalną etiudę Creswick rozwinęła w pełnometrażowy Relic, zamieniając dramat córki odkrywającej początki demencji ojca na klaustrofobiczną opowieść o trzech pokoleniach kobiet, w których domostwie choroba Alzheimera lęgnie się dosłownie jako ucieleśniony demon. Wolę wersję krótkometrażową, która potrafi przerazić nawet… oparciami krzeseł. Kobieta odkrywa chorobę ojca stolarza, widząc w jego warsztacie kolejne, coraz bardziej dziwaczne i niefunkcjonalne modele krzeseł – rutyna jeszcze pozwala je wykonać, ale umysł już nie ogarnia formy. W obu filmach powtarza się personifikacja choroby jako nagiego upiora, który dosłownie wiesza się na dotkniętych chorobą postaciach. Relic jest już właściwie klasycznym filmem grozy, wygrywającym dwuznaczność stwierdzenia „babcia już nie jest sobą”. Nieoswojona, narowista bestia grasuje po domu niespokojnej starości, przy czym amnezja jest bodaj najłagodniejszym z figli, które płata. Strasznie dobre kino.

Kroplówka z wody święconej

Najbardziej żywotną spośród legend miejskich mojego dzieciństwa była Czarna Wołga. Straszyła nie tylko sprzecznymi informacjami na temat tego, któż to do niej porywa dzieci (najczęściej mówiono, że spocony katabas). Wołga jako samochód była już passé, po ulicach błąkała się cokolwiek rzadko, by nie rzec – od święta (Pracy), próżno było szukać jej wśród zabawek, nie sposób było ją wypatrzeć przez okno. Był to więc pojazd w dwójnasób mityczny, wszyscy mówili: „Wołga, Wołga”, a ja nigdy Wołgi nie widziałem. Aż do czasu pogrzebu starej polonistki, dawnej dyrektorki szkoły, pierwszego marszu żałobnego, do którego mnie zaciągnięto. Karnie wszystkie klasy dwójkami szły do momentu, w którym oczom dziatwy ukazał się karawan – czarna wołga, a jakże. Na jej widok kondukt się rozpierzchł, kto miał blisko do domu, brał ze sobą tych, co dojeżdżali, i wialiśmy najkrótszą drogą pod rodzinne dachy, żeby rodzicom naskarżyć: „Przyjechali po nas!”.

Od