Wędrówka - Intan Paramaditha - ebook + książka

Wędrówka ebook

Paramaditha Intan

3,6

Opis

Zawsze sądziłaś, że czeka cię życie w wielkim świecie, że jest Ci pisane coś więcej, niż zaduch indonezyjskich miast. Ale z każdym dniem czujesz, jak mocniej zapuszczasz korzenie. Porastasz tu mchem. Do chwili, gdy poznajesz samego Diabła, który w zamian za twą miłość, wręcza ci obietnicę przygody: parę krwistoczerwonych szpilek.

Rodzice ostrzegali cię, żebyś nie przyjmowała prezentów, ale już za późno. Zawierasz faustowski pakt i wyruszasz w podróż, której zasad nie jesteś jeszcze w stanie pojąć. Wkładasz czerwone szpilki. Jeśli chcesz rozpocząć wędrówkę, otwórz tę książkę.  

Wędrówka to pierwsze polskie tłumaczenie z języka indonezyjskiego. Ekscytująca powieść paragrafowa, w której to my musimy zdobyć się na odwagę, by samodzielnie wybierać swoje przygody – i ponosić ich konsekwencje. To książka, którą można czytać wielokrotnie, odkrywając kolejne ścieżki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 480

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (52 oceny)
15
17
10
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Puszolek

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam ludziom, którzy nie traktują literatury śmiertelnie poważnie - doświadczenie czytania powieści paragrafowej z pewnością nie jest dla każdego. Ja bawiłam się świetnie!
10
pajkasia

Dobrze spędzony czas

Przeczytałam jak na razie jedną z ścieżek, na pewno wrócę po kolejną lub kolejne! Świetne spojrzenie na świat, które nie jest europocentryczne. Świetna zabawa z decydowaniem o losach bohaterki.
10
michalkamilpiotrowski

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie najlepsza książka obcojęzyczna, jaką przeczytałem w tym roku. Zwykłe, codzienne życie, ale ta książka coś przestawia w mózgu. Po lekturze zostałem z poczuciem, że nawet najmniejsza decyzja może mieć ogromne znaczenie.
00
PANI-Z-TRASY88

Dobrze spędzony czas

Bardzo intrygująca i wciągająca powieść, którą można czytać na różne sposoby, również od deski do deski. Nie jest postmodernistycznym śmietnikiem, ale pewną summą doświadczeń i teorii. Dojrzała, wymagająca a jednak wciąż rozrywkowa.
00
kalinakabat

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam z całego serca! Wciągająca.
00

Popularność




Dla tego, który dał mi lustro i parę czerwonych butów,zanim nadeszła jesień

Prolog Najdroższy Iblis

Nie przyjmuj żadnych prezentów, ostrzegali cię rodzice, ale było już za późno. Poprosiłaś o cały zestaw: prezent w komplecie z klątwą. Najdroższy Iblis obdarował cię parą czerwonych butów.

Najdroższy Iblis przychodzi do ciebie, kiedy zamierzasz uciec. Tej nocy, podobnie jak każdej poprzedniej, masz wrażenie, że twoje nogi i ręce są przywiązane do łóżka. Twoje usta są szczelnie zamknięte, chociaż marzysz o tym, by to uszy móc zatkać i oprzeć się niepowstrzymanej fali dźwięku. Ale niestety, noc wtłacza wibracje przez twoje błony bębenkowe, przepychając dźwięki głęboko aż do naczyń krwionośnych, które stopniowo uodporniają się na ataki histerycznych głosów wydobywających się z telewizora, ryczących motocykli, klaksonów samochodowych, wołania ulicznego sprzedawcy bakso, stukotu pociągu. Zniekształcone przez głośniki meczetu nawoływanie do modlitwy odmierza upływ czasu. Niekiedy dostajesz też bonus: arabskie pieśni śpiewane przez szalone matrony lub koncert dangdutu * z okazji Dnia Niepodległości. Nawet skwar jest nieznośny jak skrzypienie paznokciami po tablicy.

Cały ten chaos drwi z tych, którzy pokładaliby nadzieję w jego dynamicznym rytmie. Niektóre miasta świata poruszają się szybciej niż inne, stale przypominając ci, że musisz od razu wsiąść na ich pokład, bo nie zatrzymają się na dłużej. Pociąg. Szukasz pociągu. Ale tutaj, tutaj już wiesz, że nigdzie się stąd nie wybierzesz.

Zaczynasz zapuszczać korzenie. Zaczynasz porastać mchem.

Wierzysz, że pewne miejsca mogą skłonić ludzi do samobójstwa. Jednak, jak wiesz z książek, takie miejsca są zazwyczaj piękne i pełne uroku. Sekwana. Most Golden Gate. Dżakarta niestety jest zbyt gorąca, zbyt nudna, zbyt brzydka, o zbyt obrzydliwej twarzy, by zachęcić do jakiegokolwiek działania. I właśnie tu mieszkasz, w mieście pełnym udaremnionych myśli samobójczych.

Nadal nie możesz się ruszyć. Być może tak właśnie czuje się ktoś opętany przez diabła. W poprzednie noce zamykałaś oczy i modliłaś się do każdego, kto chciałby cię wysłuchać. Liczysz na głos, z nadzieją, że twoje życie się zmieni, zanim dojdziesz do trzech. Ale nic się nie zmienia. W napadzie wściekłości rzucasz wyzwanie wszechświatowi. Jeśli naprawdę istnieje diabeł, który chciałby cię pochłonąć, niech i tak się stanie. Przynajmniej nie będziesz taka znudzona.

Może diabeł potrzebuje bardziej oczywistego zaproszenia. Dziś wieczorem idziesz spać nago i zaczynasz odliczanie. Zanim dojdziesz do trzech, światło w twoim pokoju zaczyna migotać, a potem gaśnie. Otwiera się okno.

I oto stoi w nogach twojego łóżka.

Jego całe ciało jest naznaczone bliznami. Wygląda na wychudzonego, zgarbionego i podstarzałego, z ranami tak świeżymi, że przypomina ci dziecko, które wielokrotnie spadło z roweru, a teraz jest pokryte swędzącymi strupami. Kępki sierści wyrastają z przypadkowych części ciała stworzenia: klatki piersiowej, policzków, uszu. Jego oczy świecą na czerwono, sprawiając wrażenie bardziej wygłodniałych niż wściekłych. Wstrzymujesz oddech. Przenika cię chłód i podciągasz koc do samej szyi.

Przyszedłeś, żeby mnie zgwałcić?

Uśmiecha się, odsłaniając rząd brązowych zębów, z których część jest spiczasta, a część zepsuta. Krople jego śliny skapują na twój paluch.

A może chcesz mnie zjeść?

Stoi bez ruchu. Jego szkarłatne oczy wpatrują się w twoje ciało wzrokiem pozbawionym pożądania. Nie jest ani gwałcicielem, ani pożeraczem ciał.

Chodź tu.

Przejmujesz kontrolę, a on posłusznie kładzie się obok ciebie. Nie wiesz, dlaczego to robisz. Być może jesteś opętana, a może po prostu nie chcesz tu zostać i żyć takim życiem. Zaczynasz pieścić jego długie palce, kierujesz je w stronę swojej szyi. Jego usta są zimne, szorstkie. Kiedy twój język go dotyka, jego szczupłe ciało wije się między bólem a podnieceniem, zbijając cię z tropu.

Kiedy kończycie się kochać, wiesz, że cię wielbi. Patrzysz na niego ze zdumieniem, ocierając pot z czoła. Noc jest duszna, gorąca. Całuje twoje stopy, a potem ponownie zbliża się do twojej twarzy, do twojego ucha, szepcząc coś w nieznanym ci języku. Ale i tak rozumiesz jego słowa.

Uczyń ze mnie swojego niewolnika.

Mój pokój jest za ciasny, mówisz. Nie mam miejsca dla iblisa.

Będę cię odwiedzał co noc, obiecuje. Dam ci wszystko, o co poprosisz.

Wszystko?

Odtąd każdej nocy czekasz, aż iblis wślizgnie się do twojego wynajmowanego pokoju; chcesz poznać jego wszystkie sztuczki. Jego uwielbienie czyni go wspaniałym kochankiem. Jesteś wygłodniała i skubiesz go jak szczur wgryzający się w chleb.

Zaczynasz nazywać go Najdroższym Iblisem.

Traktuje cię jak staroświecki zalotnik, uwodząc różami i czekoladkami. Niezbyt użyteczne prezenty, chociaż słodkie, myślisz, bo jesteś uzależniona od kochania się z nim. A jako że jest tak wiekowy, ma wiele historii do opowiedzenia. Znałaś większość z nich, ale wciąż puszy się z dumy, gdy wypytujesz go o wszystko od zabicia Abla po jego udział w pierwszej i drugiej wojnie światowej. Kiedy jednak przyszło do historii o kuszeniu Józefa Egipskiego przez żonę Potifara, twierdził, że nie brał w tym udziału.

— Wybacz — zaoponował — ale kobiety były diablicami od zarania dziejów.

Pieprzysz się z nim jak szalona, ale wkrótce zaczynają cię nudzić jego prezenty. Przed upływem miesiąca wrzucasz stos zaschniętych róż do szuflady z ubraniami. Narzekasz, że przytyłaś od jego czekoladek, i chociaż Iblis lubi krągłe i seksowne ciała, ciebie to nie obchodzi. Pragniesz bardziej namacalnego dowodu jego oddania.

— Czy naprawdę spełnisz każde moje życzenie?

Najdroższy Iblis przytakuje, po czym wraca do składania pocałunków na twoich stopach.

— Dobrze — decydujesz. — Jedyne, czego pragnę, to wyrwać się stąd. Chcę przygody. Daj mi pieniądze, wizy i bilet w jedną stronę. Nie chcę tu wracać.

Kręci przecząco głową z lekko drwiącym uśmieszkiem.

— O co chodzi? — pytasz.

— Twoja prośba jest zbyt konkretna. Poproś o coś abstrakcyjnego, jak sukces albo szczęście.

— Przepraszam, ale nie mogę — odpowiadasz. — Ty i ja możemy rozumieć je przecież inaczej.

Opierasz się o wezgłowie i podwijasz nogi. Z szuflady stolika nocnego wyciągasz cienką książkę i zaczynasz wachlować sobie nią twarz. Pieprzenie się w tropikach jest jak prowadzenie negocjacji z upałem i wilgocią.

— Nudzę się. — Po raz pierwszy narzekasz w jego obecności, ale Iblis uśmiecha się ze zrozumieniem.

— Wiedziałem o tym od samego początku. Takie są kobiety. Od pani Bovary do Palupi.

— Kim jest Palupi?

— Niezwykłą postacią ze słynnego indonezyjskiego filmu z lat sześćdziesiątych.

— Dlaczego była znudzona?

— Wyszła za mąż za biednego, choć uczciwego pisarza.

— Ach. Zanudziła się pewnie na śmierć.

Studiujesz swoje starannie przycięte paznokcie u nóg. Zrobiłaś już wszystko, co dało się zrobić. Obcięłaś paznokcie, uprawiałaś seks, wachlowałaś się.

— Trochę się od niej różnisz. Palupi nie miała własnego iblisa.

— Ale i tak się nudzę.

— Nie byłaś nigdy za granicą?

Oczywiście, dzięki rozkwitowi nowych tanich linii lotniczych, każdy może polecieć teraz do Singapuru, Kuala Lumpur, a nawet do Manili, jeśli trochę zaoszczędzi. Ale te miasta są za blisko, wyjazd do nich nie różniłby się od wyjazdu do Yogyakarty **.

— Chcę pojechać dalej, zostać gdzieś na dłużej. Nie chcę być tylko turystką. Chciałabym zamieszkać w Paryżu. Albo w Nowym Jorku. Mam prawie dwadzieścia osiem lat i jeszcze nigdy nie byłam w Nowym Jorku. Tragedia.

Najdroższy Iblis mruży oczy, po czym warczy na ciebie niskim zachrypniętym głosem:

— Ty żałosny, zepsuty bachorze! — Milknie na chwilę, jakby oświeciły go jego własne słowa. — Przykro mi, ale naprawdę jesteś żałosna. Dwadzieścia siedem lat to uświęcony wiek.

— Och, przestań. Nie masz chyba zamiaru zacząć paplać o Jimie Morrisonie i innych z Klubu 27? Daruj sobie te banały.

Patrzy na ciebie ze współczuciem.

— Jeśli nie osiągnęłaś niczego, zanim skończyłaś dwadzieścia siedem lat, poddaj się i zaakceptuj swoje przeznaczenie.

Karcisz go wzrokiem i każesz mu wyjść. Wygląda jednak na to, że Najdroższy Iblis nie chce się kłócić. Odmawia wyjścia i zamiast tego przedstawia nową propozycję.

— A może bilet w dwie strony?

— Mówiłam już, że nie chcę wracać.

— To komplikuje wszystko.

— Dlaczego? Jesteś w końcu iblisem.

— Potrzebujemy umowy.

— W porządku.

Najdroższy Iblis prycha poirytowany, a potem zaczyna prawić ci kazania. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że targujesz się z diabłem? Czy nie nauczyłaś się niczego z historii Fausta i Mefisto­felesa?

Kontury jego twarzy jeszcze bardziej się wyostrzają. Rozumiesz już, że nie zamierza spełnić twojego życzenia, ponieważ chce cię posiąść, nie chce, żebyś odeszła. Nie ma to jak przykuć kogoś do domu.

— Nie moralizuj mi tu. Po prostu spełnij moje życzenie.

Jego twarz się zmienia, wypełnia smutkiem. Najdroższy Iblis popada w zamyślenie.

— Nie zaspokajam cię wystarczająco?

— Kochanie, jeśli chodzi o seks, daję ci dziewięć na dziesięć.

Mówiąc to, czujesz się zaskoczona, że Iblis może mieć tak niską samoocenę. Ale czy nie było tak zawsze, od samego początku? Arogancją przykrywał brak wiary w siebie, przyczynę skrajnej zazdrości, źródła wszelkiego zła na świecie.

— Jak mogę się z tobą skontaktować w czasie podróży? — pyta Iblis, wyglądając na przybitego.

Patrzysz na niego osłupiała

— Na miłość boską, przestań się mazać! Od kiedy Iblis potrzebuje wizy?

Następnego dnia budzisz się o wpół do jedenastej rano. Z głośników meczetu rozlega się na cały regulator nagranie recytowanych wersetów Koranu. Jest piątek, więc nie masz wątpliwości, że nagranie będzie odtwarzane bez przerwy aż do popołudniowej modlitwy i nie będzie można stwierdzić, kiedy się zaczyna, a kiedy kończy. Ryk przejeżdżających motocykli nieustannie atakuje twoje uszy. Powoli masujesz czoło. Twoja skóra jest tłusta. W tym momencie dokonujesz odkrycia: przy twoim łóżku stoi para błyszczących czerwonych butów.

Tak elegancka rzecz zestawiona z ostrym światłem dnia i otaczającym cię zgiełkiem wydaje ci się absurdalna. Wstajesz z łóżka i kucasz, by uważnie przyjrzeć się butom. Znajdujesz przy nich list:

Kochanie,

zgodnie z Twoim życzeniem daję Ci parę magicznych butów, które zabiorą Cię w podróż. Ich właścicielką była czarownica, ale zmarła dawno temu.

Używane buty? Narzekasz. Zresztą nieważne. Ta czarownica miała zdecydowanie niezły gust, i przecież, w końcu, wiele opowieści przygodowych zaczyna się od spuścizny po kimś, kto już nie żyje.

Ostrzegam Cię, na butach ciąży klątwa.

Jesteś skazana na przygodę, a mówiąc ściśle, na wieczną wędrówkę. Znajdziesz schronienie, ale nigdy nie znajdziesz domu. Tam, skąd pochodzisz, wędrujące duchy mogą zaznać spokoju jedynie wtedy, gdy dukun *** zaintonuje mantrę lub kiai **** wypowie surę al-Fatiha. Niech mi będzie wolno podkreślić, że w tym wypadku żaden dukun ani kiai Ci nie pomoże — to moja gra i ja również jestem przeklęty.

Być może tego właśnie szukasz. To jest Twój bilet w jedną stronę.

W trakcie podróży usłyszysz wiele historii i zbierzesz prezenty. Mniej więcej jeden na jedną opowieść. Możesz wybierać prezenty i przebieg akcji według własnego uznania.

Czasami będziesz się zastanawiać, jak dostałaś się w dane miejsce. Być może dotrzesz tam dzięki magii, chociaż w trakcie długiej podróży wielu zadaje sobie podobne pytania.

Załączam naszą umowę. Radzę Ci ją przeczytać.

Wewnątrz koperty znajduje się też drugi kawałek papieru. Spoglądasz na gęsto zadrukowaną małymi nieczytelnymi słowami kartkę. Oczywiście jej nie czytasz, tak jak nikt nie czyta regulaminu przy zakładaniu konta mailowego czy przeglądaniu stron w internecie. Nie potrafisz nawet odcyfrować, w jakim języku została zapisana umowa: po indonezyjsku? Arabsku? Hebrajsku?

Mam nadzieję, że jesteś zadowolona ze swojego wyboru. Jeśli zapragniesz wrócić do domu, stracisz wszystko. Twój dom nie będzie już taki jak dawniej. Przestaniesz mieć tu swoje miejsce. Niestety, tam również go nie znajdziesz. Jeśli wrócisz do domu, nasza umowa straci ważność, a ja, zgodnie ze swoim przeznaczeniem, przejdę przez piekło, by znaleźć nową dziedziczkę czerwonych butów.

Jeśli zgadzasz się na te warunki, załóż buty, co będzie jednoznaczne ze złożeniem podpisu.

Naprawdę bardzo Cię kocham. Ale jestem Iblisem, więc na każdym prezencie, który daję, ciąży klątwa. Nie mogę kochać Cię w żaden inny sposób.

Założysz je?

Niestety, już dokonałaś wyboru. Zdecydowałaś, jeszcze zanim została sporządzona umowa.

Wsuwasz stopy w buty. Najpierw lewą, potem prawą. Trochę ciasne. Ale widzisz swoje odbicie w lustrze i podziwiasz, jak zgrabnie wyglądają twoje nogi. Nagle czujesz okropny ból głowy. Twoje ciało się trzęsie, serce tłucze się w klatce piersiowej. Czujesz, że zaraz zemdlejesz. Zapada ciemność.

* Dangdut — gatunek indonezyjskiej muzyki popularnej, który powstał na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Bazuje na rytmach zaczerpniętych z muzyki arabskiej, malajskiej i indyjskiej (przypisy pochodzą od tłumaczki).

** Yogyakarta — miasto położone w środkowej części Jawy, siedziba wielu uczelni wyższych i ważny ośrodek sztuki jawajskiej. W okresie kolonialnym nazwę miasta zapisywano zgodnie z zasadami ortografii niderlandzkiej — Jogjakarta („j” wymawiane jak polskie „dż”). Obecnie stosuje się nowe zasady pisowni, zgodne z jawajską transkrypcją i dawną wymową — Yogyakarta („y” wymawiane jak polskie „j”). W Indonezji funkcjonują obie wersje wymowy i zapisu.

*** Dukun — człowiek określany często mianem szamana; stoi na straży tradycji, zajmuje się między innymi uzdrawianiem za pomocą roślin i mantr oraz kontaktami między ludźmi a duchami.

**** Kiai — jawajski termin używany w stosunku do osoby lub przedmiotu darzonego dużym szacunkiem. Najczęściej określa się nim uczonych w islamie.

Wędrówka

Wybierz, którędy powędrują twoje czerwone buty

Znajdujesz się w taksówce. Nie jesteś już ubrana w koszulę nocną, ale w skórzaną kurtkę, a wokół szyi masz owinięty szalik. Atakuje cię donośne bębnienie dochodzące z samochodowego radia, tak jakby zabraniało ci dalszego snu i zmuszało cię do tańca, nie w rytmie dangdutu, lecz indyjskich melodii. Taksówka jest duszna, przesiąknięta ostrym zapachem cebuli. Opuszczasz nieco szybę, żeby zaczerpnąć powietrza, patrzysz na mijane szerokie ulice i betonowe wiadukty. Co jakiś czas twoją uwagę przyciągają rzędy budynków z elewacją z czerwonej cegły lub brązowego piaskowca. Masz wrażenie, że nie jesteś już w Dżakarcie.

Jesteś w drodze na lotnisko Johna F. Kennedy’ego, niebawem opuścisz Nowy Jork.

Zastanawiasz się, gdzie byłaś do tej pory i dlaczego jedziesz tą taksówką. Co zostawiasz i dokąd zmierzasz? Nie pamiętasz przylotu do Nowego Jorku. Cholerny Iblis. Nawet nie dał ci szansy nacieszyć się miastem.

Szperasz w torbie w poszukiwaniu paszportu. Znajdujesz małą zieloną książeczkę z godłem Indonezji. Cholera. Nie mógł ci chociaż dać nowej narodowości? Na jednej ze stron wbita jest wiza Schengen wydana przez niemiecki konsulat w Nowym Jorku. Na poprzedniej stronie widnieje amerykańska wiza kategorii J1 „exchange visitor” — „odwiedzający w ramach wymiany” — ważna do listopada 2008 roku. Dokładnie rok od założenia czerwonych butów. A co potem?

Zwracasz uwagę na nazwę sponsora twojej wizy. Mirrodoor Cultural Council. Mirrodoor? Brzmi raczej jak postać z powieści Tolkiena niż nazwa prawdziwej organizacji.

— Wybierasz się za granicę? — pyta taksówkarz z ciężkim indyjskim akcentem.

Kiwasz głową.

— Berlin — mówisz, zaskoczona własną odpowiedzią.

— O której masz samolot?

— O dziewiątej — odpowiadasz automatycznie.

— Już siódma. Spóźnisz się.

Kierowca wciska gaz do dechy, a nagłe przyspieszenie sprawia, że zaczynasz czuć mdłości. Jeśli będzie tak pędził, z pewnością wylądujesz w piekle. Próbuje wyprzedzić samochód przed sobą, jaguara z lat siedemdziesiątych, z wyblakłą zieloną karoserią, w której ubytki od rdzy wypełniono szpachlą. Na tylnej szybie przytwierdzona jest naklejka z napisem Good girls go to heaven, bad girls go everywhere. Mijając jaguara, taksówkarz spogląda na kierowcę, starszą panią z lokami powiewającymi na wietrze.

— Ech, babcie — wzdycha, jednocześnie zirytowany i pełen zrozumienia. — Mam nadzieję, że trafi do nieba.

Good girls go to heaven.

Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne…

Wędrują?

Duchy wędrują z miejsca na miejsce, niechciane ani w niebie, ani na ziemi, ani tu, ani tam. Gdzie jest teraz twój dom? Może, tak jak duch, będziesz w stanie znaleźć jedynie chwilowe schronienie, ale nie dom.

Próbujesz sobie przypomnieć, co robiłaś w Nowym Jorku, zanim znalazłaś się w taksówce, ale nic nie przychodzi ci do głowy. Nie jesteś w stanie przywołać żadnych obrazów. Żadnych dźwięków. Twoje wspomnienia kończą się na momencie, w którym odkryłaś błyszczące czerwone buty i list od Najdroższego Iblisa. Wszystko, co wydarzyło się później, spowija ciemność. Czy tak wygląda amnezja? Ale przecież pamiętasz wszystko, co wydarzyło się tamtego poranka. Pamiętasz nawet, jak poznałaś Iblisa, i wiele z tego, co wydarzyło się wcześniej.

Pamiętasz swoje dzieciństwo.

Wszystko dzieje się zbyt szybko. Masz nadzieję, że czas się zatrzyma, żebyś mogła złapać oddech i uporządkować swoją historię.

Zatrzymajmy się więc na chwilę.

Zastanówmy się, dlaczego nalegałaś na tę podróż, chociaż racjonalne wyjaśnienie nie jest tak naprawdę konieczne. Podróżowanie należy do odwiecznych ludzkich pragnień. Zapytajcie Odyseusza albo naszych przodków żeglarzy.

Rok 1990: czarny model pociągu stał się twoją ulubioną zabawką. W czwartej klasie podstawówki lubiłaś bawić się samochodzikami. Miałaś też miniaturowe autobusy i ciężarówki, które dostałaś po kuzynach, ale pociągi były zdecydowanie najfajniejszymi środkami transportu. Twoi rodzice myśleli, że wyrośniesz na chłopczycę, okazało się jednak, że lubiłaś też bawić się lalkami. W wymyślanych przez ciebie historiach pociągi i lalki zawsze występowały razem. Swoim lalkom — podróbkom Barbie kupionym na bazarze — zakładałaś zawsze ładne sukienki i buty, kiedy miały jechać pociągiem (rzadko wyobrażałaś sobie na przykład wąsatego mężczyznę jako pasażera, chociaż przecież mogłoby się to zdarzyć). Swój ulubiony czarny pociąg nazwałaś Orient Expressem, wypatrzyłaś tę nazwę w tytule jednej potajemnie przeczytanej książki twojej mamy. Gdy dorastałaś, byłaś przekonana, że Orient Express zabierze cię w pełną przygód podróż do niezwykłych miejsc.

Tymczasem całe twoje życie jest zwyczajne. Pochodzisz ze zwyczajnej rodziny, która żyje podobnie jak większość zwyczajnych ludzi. Twoi rodzice poznali się w Yogyakarcie, podczas studiów na Uniwersytecie Gadjah Mada. Twój ojciec przybył z Lahat na Sumatrze, natomiast matka jest rodowitą Jawajką, urodzoną i wychowaną w Sleman. Chociaż urodziłaś się w Yogyakarcie, to po jawajsku mówisz tylko trochę. Twoja rodzina przeprowadziła się do Dżakarty, kiedy miałaś niespełna rok. Twój ojciec pracował w prywatnej firmie, a matka zrezygnowała ze studiów i została gospodynią domową. Oboje zawsze chwalili się swoją alma mater, jednym z najbardziej prestiżowych indonezyjskich uniwersytetów, ponieważ studia tam były ich największym osiągnięciem. W Dżakarcie mieszkali jak zwyczajni ludzie, z dwójką dzieci, które również miały wyrosnąć na zwyczajnych ludzi.

Rok 1994: termin „za granicą” brzmiał luksusowo. W twoim gimnazjum tylko dzieci dyrektorów wyjeżdżały za granicę. Część twoich znajomych, należących do elitarnej kliki, pojechała parę razy do Singapuru. Wszyscy mieli wtedy obsesję na punkcie marek; burżuazja była ubrana od stóp do głów w markowe rzeczy od Levi’sa, Dr. Martensa, L.A. Gear, Baby G, Ocean Pacific. Tymczasem ty czułaś się całkiem szczęśliwa, jeśli na zakończenie ramadanu * dostawałaś koszulkę Oselli z żabą w logo i jeansy kupione na Cibaduyut **. Dzisiaj tamte marki nie wywołują już żadnych emocji, ale wtedy kolekcjonowanie zagranicznych rzeczy z anglojęzycznymi metkami było wszystkim. Mówiono, że biali są przyzwyczajeni do wakacji. Australijczycy jeździli do Europy, Amerykanie do Azji i tak dalej. Twoi rodzice nie jeździli za granicę, tak samo jak twoje ciotki, wujkowie czy sąsiedzi. Narzekałaś wtedy, nie zastanawiając się nad swoimi słowami: jesteśmy naprawdę żałosnym narodem.

Aż do końca szkoły średniej byłaś pewna, że dasz radę się wyrwać z otaczającej cię zwyczajności. Uczyłaś się pilnie i zawzięcie oszczędzałaś. Wyobrażałaś sobie, że od czasu do czasu będziesz jeździć do Singapuru, tak jak tamte bogate dzieciaki. Tak, oczywiście, Singapur. Twoja wyobraźnia zatrzymała się na tym miejscu. Japonia była zbyt droga, Kambodża nie do pomyślenia, a Ameryka istniała tylko w telewizji.

Złudzenie, że nie jesteś zwyczajną osobą, pojawiło się, kiedy w szkole podstawowej zostałaś laureatką szkolnego konkursu wiedzy i przeszłaś do etapu międzyszkolnego. Twój ojciec i matka byli z ciebie bardzo dumni, ale kilkanaście lat później, gdy grono twoich znajomych się powiększyło, odkryłaś, że wśród nich jest kilkanaścioro laureatów takich konkursów. Część również chodziła do najlepszych liceów w Dżakarcie, tak samo jak ty. Ale ich życie było zupełnie zwyczajne. Z wiekiem coraz wyraźniej widziałaś, że nie ma w tobie nic wyjątkowego. Zaczęłaś podejrzewać, że twoja niemożność wyrwania się z przeciętności związana była z przykrym zwrotem w twoim życiu, kiedy to nie dostałaś się na najlepszy państwowy uniwersytet.

Rok 1998: byłaś w ostatniej klasie liceum, kiedy demonstrowali studenci domagający się ustąpienia Suharto ***. Polityczne zamieszki sprawiły, że kraj stanął w płomieniach, podczas gdy ty musiałaś stawić czoła wstrząsowi innego rodzaju. Twoi rodzice przygotowywali się do powrotu do Yogyakarty. Kryzys monetarny doprowadził do masowych zwolnień, które nie ominęły także twojego ojca. Nie chciałaś wyjeżdżać razem z nimi, więc zaczęłaś jeszcze pilniej się uczyć, by przyjęto cię na Uniwersytet Indonezyjski. W tamtych czasach, mimo że nie pochodziłaś z zamożnej rodziny, nie wyobrażałaś sobie życia bez spędzania czasu w centrach handlowych, takich jak Plaza Indonesia czy Mal Pondok Indah, które definiowały prestiż w latach dziewięćdziesiątych. Nasze licealne poczucie tego, co fajne, bywało naprawdę żałosne.

Z pomocą rodziców wybrałaś dwa kierunki na Uniwersytecie Indonezyjskim: stosunki międzynarodowe i literaturę angielską. Twój ojciec i matka studiowali inżynierię, nie znali się na naukach społecznych i humanistycznych, ale od korepetytora usłyszałaś, że wielu absolwentów tych kierunków znajduje pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. W tamtym czasie marzyłaś o zostaniu dyplomatką, żeby móc podróżować za granicę. Twój ojciec wspierał cię w wyborze stosunków międzynarodowych, ponieważ nazwa tego kierunku brzmiała naprawdę imponująco. Międzynarodowe: światowe, nie zaściankowe. Literatura angielska z drugiej strony… Chociaż „angielska” brzmiała równie podniośle jak „międzynarodowe”, to „literatura” mocno go niepokoiła. Nie chciał, by jego córka skończyła jako poetka z dredami deklamująca w Taman Ismail Marzuki ****. Matka cię broniła. Uważała, że po uzyskaniu dyplomu możesz zostać nauczycielką angielskiego i otworzyć własną szkołę językową.

— To dobry wybór. Będziesz miała czas, żeby zajmować się dzieckiem — powiedziała.

Koniec końców ojciec również się zgodził, chociaż uważał, że z certyfikatem Akademii Krawiectwa Juliana Jaya równie łatwo można otworzyć własną szkołę.

W dniu ogłoszenia wyników nie znalazłaś swojego nazwiska na liście. Twoja matka mocno cię przytuliła. Wiele inteligentnych dzieci nie dostaje się na UI, próbowała cię pocieszać. Ale jej słowa nie sprawiły, że poczułaś się lepiej. Część twoich znajomych, którzy wcale nie byli mądrzejsi od ciebie, zdała. Do tej pory na myśl o swojej porażce zadajesz sobie wiele pytań. Czy byłaś nieuważna podczas rozwiązywania zadań? Czy twój arkusz egzaminacyjny tak bardzo nasiąkł potem, że twoje odpowiedzi stały się nieczytelne? Czy jako licealna prymuska byłaś zbyt pewna siebie i zaznaczyłaś odpowiedzi zbyt pochopnie? Najbardziej bolało cię jednak to, że twoja starsza siostra była już wówczas studentką inżynierii mechanicznej w Instytucie Technologii w Bandungu, najlepszej indonezyjskiej uczelni technicznej. Była jedną z niewielu kobiet, które, cytując słowa twojego ojca: „wdarły się na inżynierię w Bandungu” (nie przeszkadzało mu to twierdzić, że nauki techniczne są zbyt trudne do ogarnięcia dla kobiecego mózgu).

Nie chciałaś wrócić z rodzicami do Yogyakarty, chociaż według ciebie trudno było mówić o powrocie, skoro tylko się tam urodziłaś. Ostatecznie wylądowałaś na drogim prywatnym uniwersytecie, gdzie studiowałaś filologię angielską. Ojciec sprzedał ziemię po dziadkach, żeby pokryć czesne.

Nie wydarzył się żaden cud, który mógłby cię uratować. Niektórzy z twoich znajomych zostali wysłani przez rodziców za granicę, by tam kontynuowali naukę, ale twoja rodzina nie była wystarczająco bogata. Uczyłaś w EGW, English for the Global World, znanej szkole językowej w Dżakarcie. Nie otworzyłaś własnej szkoły, o czym marzyła twoja matka, ale przynajmniej twoja pensja była całkiem niezła. Co roku próbowałaś ubiegać się o stypendium wyjazdowe i co roku ponosiłaś porażkę. Mogłaś jedynie zazdrościć, kiedy Abidah, nauczycielka z twojej szkoły, ogłosiła, że zdobyła stypendium do Kraju Kangurów (czy też, jak ty byś go nazwała, Kraju Kylie Minogue). Nigdy wcześniej nie rozmawiałaś z Abidah, ale nie mogłaś się powstrzymać od zapytania, kiedy wpadłaś na nią w łazience poprawiającą hidżab.

— Jak udało ci się zdobyć stypendium?

Spojrzała na ciebie ze współczuciem.

— Podejmij próbę i zdobądź się na wysiłek. Tak, siostro — powiedziała. Man dżadda wadżada. Inszallah.

I do pewnego stopnia Abidah naprawdę odniosła sukces. Po powrocie z Australii napisała książkę zatytułowaną Podążaj za marzeniami, która zyskała niejaki rozgłos. Skupiła się na dzieciach z pesantren *****, którym udało się dostać na zagraniczne uniwersytety dzięki mantrze man dżadda wadżada: rzetelni odniosą sukces. Szczodra miłość Allaha najwyraźniej dotyczyła jednak tylko tych o szczerych sercach, a nie tych pełnych zawiści.

Aby dodać trochę kolorytu swojemu życiu, szukałaś kochanków, ale wszyscy faceci, z którymi się spotykałaś, byli nieudacznikami. Pragnęłaś chłopaka jak Marcus Werner, nauczyciel angielskiego i menedżer w EGW. Nie rozumiałaś, dlaczego wszyscy w pracy nazywali go „native speakerem”, tak jak nauczycieli ze Stanów czy Anglii, mimo że pochodził z Niemiec. Czy to dlatego, że był przystojnym mężczyzną o niebieskich oczach, czy z powodu jego statusu ekspata, który oznaczał znacznie wyższą pensję od tej otrzymywanej przez miejscowych nauczycieli? Tak czy inaczej, wszystkie nauczycielki zabiegały o jego uwagę. Jakiś czas później ty i twoje znajome z pracy dowiedziałyście się, że umawiał się z byłą studentką. Jedna z koleżanek nie mogła się powstrzymać od szyderczej uwagi: „Co za cholerna szczęściara. Nie zdała angielskiego nawet na poziomie podstawowym, ale dała radę złapać ekspata”.

Po tym, jak nie udało ci się zdobyć własnego przystojnego ekspata, zaczęłaś rozważać inne dostępne opcje. W morzu odpadów, złożonym z mężczyzn różnych profesji, od urzędników państwowych po właścicieli kafejek internetowych, znalazłaś jednego, który wyróżniał się ekscentrycznością. Miał na imię Yudi i był filozofem, a raczej niedoszłym filozofem. Pilnie czytał książki i rzucał nazwiskami myślicieli oraz artystów, o których nigdy nie słyszałaś. I chociaż początkowo cię to podniecało, to szybko zdałaś sobie sprawę, że jego jedyną ambicją jest ­posiadanie czasu na czytanie i pisanie. Był trochę młodszy od ciebie, ale nie skończył uczelni, choć studiował już siedem lat. Po tym, jak pokłócił się z rodzicami, odmówił dalszego przyjmowania od nich pieniędzy i zamiast tego zaczął pożyczać od ciebie. Z czasem zamieszkał z tobą w twoim wynajmowanym pokoju, wyjadał chleb, wypijał mleko i wrzucał paczki kreteków ****** do twojego koszyka na zakupy, chociaż nie paliłaś. Ciągle cytował Marksa, ale ty w towarzystwie tego chłopaka czułaś się tak wyzyskiwana, że odkryłaś własną formę marksistowskiej alienacji. Stwierdziłaś, że wystarczy. Musiałaś powstać i się zbuntować, wykopując Marksistę Wyzyskiwacza ze swojego życia.

Doświadczenie marksistowskiego wyzysku sprawiło, że wybrałaś życie bez chłopaka. Spotykałaś się ze znajomymi w centrach handlowych, wspólnie jedliście i chodziliście na zakupy, żeby potem wrócić i narzekać na swoje monotonne życie w wynajmowanym pokoju. Jak dotąd, to dość nudna historia. I co gorsza — twoja.

Nie wiedziałaś, czego chcesz, ale byłaś pewna, że nie chcesz być sobą. Nie chciałaś żyć tak jak twoi przyjaciele, twój szef czy siostra. Zwłaszcza jak ona. Zaraz po ukończeniu inżynierii mechanicznej wyszła za mąż za kolegę ze studiów i zajęła się handlem odzieżą muzułmańską (żegnaj, inżynierio mechaniczna!). Może zresztą w jej wyborze nie było nic złego. Jej mąż dostał dobrą pracę w międzynarodowej firmie motoryzacyjnej, mieli kredyt hipoteczny, samochód oraz parę słodkich dzieci. Starsza, dziewczynka, miała na imię Nazwa Salsabila Azzahra. Ciągle zapominałaś imienia ich syna. Naufal? A może Raihan? W każdym razie pamiętałaś imię Nazwy. Może nazywała się Nazwa Fatima Zakiyya. Albo Nazwa Syifa Arrahma. Wszystko jedno. W każdym razie tak brzmią teraz imiona dzieci w Indonezji.

Twoja siostra wydawała się szczęśliwa, ale nie chciałabyś być na jej miejscu. Nikt z twoich znajomych nie wiódł takiego życia, jakiego ty pragnęłaś dla siebie. Już dawno przestałaś marzyć o karierze dyplomatki.

Chciałaś przygody.

Chciałaś czegoś wspaniałego, co odmieniłoby twoje życie, nauczycielko angielskiego, która nigdy nie była w żadnym anglojęzycznym kraju.

Aż w końcu przyszedł do ciebie Iblis. Czerwone buty stały się twoim Orient Expressem.

— Jesteśmy na miejscu.

Otwierasz usta ze zdziwienia.

— Przy terminalu, proszę pani.

Proszę pani? Dlaczego nazywa cię panią? Czy wyglądasz już tak staro, chociaż nie masz nawet dwudziestu ośmiu lat?

Taksówkarz staje, nie gasząc silnika, i pospiesznie otwiera drzwi. Jego zwinne ruchy uświadamiają ci, że nie ma teraz czasu na guzdranie się i sny na jawie. Twoja przeszłość jest zbyt kłopotliwa, by ją ze sobą zabrać. Do widzenia, mówisz cicho. Miłego gnicia w piekle.

Dajesz kierowcy napiwek. Nie wiesz, czy dwa dolary to za mało, czy za dużo, ale masz nadzieję, że tyle wystarczy, by okazać wdzięczność za dowiezienie na lotnisko na czas. Kierowca rzuca tylko: Okej, dziękuję, miłej podróży.

Gdy ciągniesz walizkę w stronę wejścia do terminalu, czujesz, że coś jest nie tak. Czegoś brakuje. Spoglądasz w dół. Masz na sobie czarne rajstopy i czerwony but, który otrzymałaś od Najdroższego Iblisa. Jeden czerwony but.

Cholera. Czy drugi został w taksówce? Niemożliwe. Nie mógł zsunąć się tak łatwo.

Proszę, niech nie okaże się, że został w Indonezji.

Robi ci się słabo, kiedy próbujesz sobie przypomnieć, gdzie mogłaś zostawić drugi but.

Czy chciałabyś się dowiedzieć, gdzie zostawiłaś swój but i co działo się z tobą w Nowym Jorku? Być może będziesz musiała anulować bilet i wrócić do miasta (Nowego Jorku, nie Dżakarty), żeby odnaleźć miejsce, z którego wyruszyłaś. A może powinnaś najpierw pójść na policję i zgłosić zgubę? Kto wie, może twój but został w taksówce i taksówkarz będzie na tyle uprzejmy, by zwrócić go policji? A może powinnaś pogodzić się z tym, że Najdroższy Iblis mógł mówić prawdę? Czasami zwyczajnie zapominamy, jak gdzieś dotarliśmy. Może po prostu dalej będziesz musiała iść w jednym bucie. Nie ma sensu zbytnio rozpaczać. Zawsze możesz kupić nową parę w sklepie wolnocłowym.

Jeśli chcesz anulować bilet i wrócić do domu (gdziekolwiek by był) w Nowym Jorku, przejdź na następną stronę.

Jeśli chcesz zgłosić zgubę na policji, przejdź tutaj.

Jeśli chcesz kontynuować podróż i pojechać do Berlina, przejdź tutaj.

* Zgodnie z tradycją wielu muzułmanów kupuje w czasie ramadanu nowe ubrania, które zakładają na kończące miesiąc postu święto Id al-Fitr.

** Cibaduyut — nazwa ulicy i bazaru znanego zwłaszcza z mieszczących się tam sklepów z obuwiem, znajdującego się w Bandungu na zachodzie Jawy.

*** Demonstracje studentów w 1998 roku były częścią ogólnokrajowych protestów skierowanych przeciwko prezydentowi Suharto, które doprowadziły do obalenia jego reżimu. Kulminacją były zamieszki w maju 1998 roku, kiedy to doszło do wybuchu przemocy skierowanej głównie przeciwko ludności pochodzenia chińskiego. Szacuje się, że zginęło wówczas ponad tysiąc osób, w wielu miejscach dochodziło również do zbiorowych gwałtów na kobietach pochodzenia chińskiego.

**** Taman Ismail Marzuki — znajdujące się w Dżakarcie centrum sztuk pięknych i performatywnych, w którego skład wchodzą teatry, kina, muzea, galerie, biblioteki i archiwa.

***** Pesantren — muzułmańskie szkoły z internatem w Indonezji; większość z nich znajduje się na Jawie i są podzielone według płci.

****** Kreteki — pochodzące z Indonezji papierosy produkowane z mieszanki tytoniu, goździków i innych przypraw.

Czekasz na stacji metra Sutphin Boulevard, którą udało ci się zlokalizować po tym, jak zapytałaś kilka osób o drogę i przy okazji zajrzałaś do paru sklepów. W jednym z nich kupiłaś nową parę butów. Sklep wyglądał tandetnie i sprzedawano tam tanie rzeczy. Nieważne. Jak tylko dotrzesz do centrum, będziesz mogła zaszaleć z zakupami.

Zimna i ponura stacja wypełniona jest ludźmi czekającymi na pociągi, które zawiozą ich do pracy. Niektórzy — ciągnący walizki lub dźwigający wielkie plecaki — być może podobnie jak ty dopiero co wyślizgnęli się z lotniska JFK. Wszyscy są w biegu, a ty zdajesz sobie sprawę, że zaczęłaś się gapić. Stoisz wyczerpana obok swojej walizki, wpatrując się w zabłocone tory i ściany wyłożone białymi matowymi kafelkami, całymi w brązowych plamach. Wzdłuż jednego z torów przebiega szczur i znika w ciemnościach tunelu. Chwilę później kolejny. Początkowo jest zajęty węszeniem w wilgotnych śmieciach leżących w brudnej kałuży, żeby chwilę później pobiec za swoim towarzyszem. Być może bawią się w berka. Obserwujesz je z obrzydzeniem. Próbujesz patrzeć w inną stronę, ale jak okiem sięgnąć, wszędzie widać tylko brud. Peron pokrywają czarne lepkie plamy, przypominające wyplute gumy do żucia oblepione warstwą kurzu.

Twoje nogi są obolałe. Kierujesz się w stronę drewnianej ławki po twojej lewej stronie, ale nie możesz usiąść, bo zawładnął nią bezdomny zawinięty w grubą kurtkę. Spał sobie w najlepsze.

W końcu przyjeżdża metro linii E. Wciągasz walizkę do wagonu i szukasz miejsca siedzącego. Wagon, do którego wsiadłaś, w przeciwieństwie do innych, jest opustoszały. Na podłodze walają się resztki jedzenia i gazety. Poza tobą w wagonie jedzie samotna młoda kobieta i pogrążony we śnie mężczyzna. Dziwne miasto. Rano większość ludzi się spieszy, ale jest też i garstka, która płynie pod prąd, nie dając się wciągnąć w ten wir. Siadasz przy drzwiach. Nie upłynęło nawet pięć minut, kiedy młoda kobieta wstaje i szybko przechodzi do innego wagonu, zasłaniając nos chusteczką. Nagle zdajesz sobie sprawę, dlaczego ten wagon jest pusty: od strony śpiącego mężczyzny unosi się ostry smród. Chciałabyś zmienić wagon, ale ciągnięcie walizki sprawiłoby zbyt wiele kłopotu. Więc nadal siedzisz na tym samym miejscu, pogodzona ze swoim losem.

Nowy Jork nie jest taki czarujący, jak ci się wydawało.

Wysiadasz na stacji Jackson Heights–Roosevelt Avenue w Queens, gdzie od razu otacza cię tłum. Przed tobą przewijają się twarze z Azji Wschodniej i Południowej oraz z Ameryki Łacińskiej, chociaż nikt z mijanych nie mógłby być wzięty za Antonia Banderasa. Uliczni handlarze sprzedają szaliki i portfele, a ich stoiska przypominają ci labirynt, jakim jest bazar Tanah Abang w Dżakarcie. Ciężarówka z napisem „tacos” stoi obok głośnej kobiety w średnim wieku zachwalającej swoje jedzenie: „Tamales, tamales!”.

Jak to możliwe, że Nowy Jork przypomina miasto Trzeciego Świata? Jesteś zdumiona, ale idziesz dalej. Po drodze widzisz rozmaite małe sklepy i czytasz ich szyldy. „Ecuador Notaria”. „Foto y video digital”. „Compro Oro”. Możesz tylko zgadywać, co znaczą. Skręcasz na rogu i mijasz sklep spożywczy, handlarza z kolorowymi sari oraz restaurację indyjską. Korygujesz swój wcześniejszy tok myślenia: Nowy Jork to świat w miniaturze. Po długim spacerze, któremu towarzyszy chaotyczna mieszanka zapachów, od mięsa i cebuli po dym z kadzidła, docierasz do starego budynku z elewacją z piaskowca — twojego mieszkania.

Pchasz solidne szklane drzwi i trafiasz do wyblakłego, oświetlonego na biało holu z podłogą wyłożoną nijaką brązową wykładziną. Po twojej lewej uśmiecha się mężczyzna, życząc miłego dnia. Wygląda na portiera. Niedaleko niego, na beżowej, lekko wytartej kanapie, równie nijakiej jak wykładzina, siedzi kobieta. Ma okulary przeciwsłoneczne, długi czerwony płaszcz i patrzy prosto na ciebie. Udajesz, że jej nie widzisz. Ona jednak obserwuje cię zza okularów. Z wahaniem podchodzisz do windy. Nagle kobieta woła do ciebie:

— Witaj, Kopciuszku. Zgubiłaś to?

Jej łagodny głos w pustym holu rozbrzmiewa donośnie niczym bicie dzwonu. Odwracasz się w jej stronę. Kobieta wstaje z kanapy i podchodzi do ciebie. W prawej ręce trzyma psa chihuahua, w lewej — błyszczący but.

Twój czerwony but.

— Bardzo ładny. — Ogląda uważnie but z wyraźnym podziwem, zanim ci go odda.

Dziękujesz jej nerwowo.

— Jak…

— Znalazłam go dzisiaj rano tu, w holu — mówi, jakby czytała w twoich myślach. — Dbaj o nie. Możesz ich już nie odzyskać, jeśli znowu je zgubisz.

Z uśmiechem poklepuje cię po ramieniu, po czym odwraca się i rusza w kierunku wyjścia. Twoja głowa wypełnia się pytaniami. Jak to możliwe, że twój but się zsunął? W jaki sposób znalazła go ta kobieta? Czy ona tutaj mieszka?

Wsiadasz do windy i wciskasz przycisk ósmego piętra. Twoje dwupokojowe mieszkanie jest dobrze wyposażone, z czystą kuchnią, małym stołem i dwoma krzesłami oraz futonem skierowanym w stronę telewizora. Nie jest źle. Zaglądasz do łazienki z dywanikiem i zasłoną w dopasowanym odcieniu pomarańczowego.

Zdecydowanie nie jest źle.

Otwierasz drzwi do sypialni. Średniej wielkości łóżko wygląda niechlujnie — niedbale przykryte zmiętym kocem. Otwierasz szafę, w której wisi kilka kurtek i sukienek. To twój dom. Jak dziwnie myśleć o domu. Nie pamiętasz, żebyś kiedykolwiek tu mieszkała, choć mieszkanie wypełnione jest rzeczami, które zakładasz, że są twoje.

Wskakujesz do łóżka. Jest dziesiąta rano, ale czujesz się zmęczona. Twoje powieki robią się ciężkie i nic nie jest w stanie powstrzymać cię przed zaśnięciem. Kusi cię myśl, że podobnie jak poprzednio, po przebudzeniu znajdziesz się w innym miejscu.

Przejdź tutaj.

Czarnoksiężnik z Krainy Oz

Głównym bohaterem Czarnoksiężnika z Krainy Oz, jak wszyscy wiemy, nie jest sam czarnoksiężnik, który tak naprawdę pochodzi z Omaha, ale słodka dziewczynka, która chce uciec z małego miasteczka w Kansas. Oprócz sporadycznych tornad Kansas wcale nie jest takim złym miejscem: można wieść tam szczęśliwe życie, uprawiając ziemię, hodując zwierzęta, zajmując się domem. W wolnym czasie można odwiedzać sąsiadów lub śpiewać z miejscową młodzieżą. Dopóki twój pies nie ugryzie najbardziej zgorzkniałej starej panny w okolicy, możesz spać spokojnie. Jednak ta dziewczynka, Dorotka, nie jest szczęśliwa. Naszą Dorotką jest Judy Garland z dwoma warkoczami. Spogląda tęsknie w punkt znajdujący się poza kamerą, omijając wzrokiem nas, widzów, i kierując go gdzieś daleko, ponad tęczę.

Pewnego dnia tornado uderza w dom Dorotki i przenosi go do krainy Oz, gdzie przez przypadek ląduje na Złej Czarownicy. Nie musimy sobie wyobrażać, jak wyglądało ciało zmiażdżonej Czarownicy; wystarczy nam wiedza, że z całą pewnością zmarła. Jedynie jej stopy pozostają nietknięte i wystają spod domu ubrane w parę błyszczących butów. Jako słodka dziewczynka Dorotka z całą pewnością nie zamierzała nikogo zabić, ale cieszy się, że w tym dziwnym miejscu zostaje serdecznie powitana jako bohaterka, która obaliła dyktatorkę. I chociaż początkowo się waha, to za namową otaczającego ją tłumu Manczkinów zakłada buty, które jeszcze przed chwilą znajdowały się na nogach martwej Czarownicy.

Powody, dla których Dorotka nalega na powrót do Kansas — w filmie utrzymanego w odcieniach sepii, bez śladu technikoloru — są raczej absurdalne. Powrót do domu wymaga wyrzeczeń. Dorotka w kółko powtarza mantrę: „Nie ma jak w domu”, chcąc przekonać samą siebie do tego życzenia. Jej kolejne przygody nie mają w sobie nic domowego. Chociaż jest nieletnia, wędruje po lesie z trzema dorosłymi mężczyznami (oj, wujek Henryk i ciotka Emily dostaliby zawału serca). Pod koniec opowieści Dorotka ma na swoim koncie zamordowanie dwóch potężnych kobiet: Złej Czarownicy ze Wschodu, która zginęła przygnieciona domem, i jej nie mniej okrutnej siostry, Złej Czarownicy z Zachodu. Używa przy tym najbardziej brutalnej metody zabójstwa: oblewa wiedźmę wodą z wiadra, wskutek czego Zła Czarownica z Zachodu rozpływa się bez śladu. Była to niezwykle szybka, precyzyjna i nieoczekiwana metoda egzekucji. Tuż przed śmiercią Zła Czarownica zdążyła jednak zadać Dorotce pytanie egzystencjalne:

— Kto by przypuszczał, że taka dobra dziewczynka poradzi sobie z moją wspaniałą nikczemnością?

Los czarownic wszędzie jest dość ponury. Ale co zrobić. Co za świat, och, co za świat.

Zresztą Dorotka nie wiedziała, jak dostała się do Oz i jak mogłaby się przenieść gdziekolwiek indziej. W sądzie, poza krainą Oz, może zdołałaby się wybronić z powodu „chwilowej niepoczytalności”.

Zmęczona przeżytą przygodą Dorotka chciała wrócić do domu, ponieważ tak położyłaby kres panującemu chaosowi. Ale nie zapominajmy, że błyszczące buty na jej nogach to spadek po zmarłej kobiecie. Poorane zmarszczkami twarze starszych i młodszych czarownic rzucają cień na każdy krok słodkiej dziewczynki, która wierzy, że może wrócić do domu, ale której nogi zostały przeklęte, by nigdy więcej się nie zatrzymać. Jak wiemy, czas czarownic nigdy nie dobiega końca: grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne wędrują.

Wróć na stronę, która doprowadziła cię do tej historii.

Malin Kundang, niewierne dziecko

Twoi przodkowie byli żeglarzami.

Podróżowanie jest odwiecznym pragnieniem ludzkości. A jako podróżnik Malin Kundang miał problemy z wiernością.

Czy może być coś gorszego niż przemiana w kamień, wbicie w ziemię i zapisanie się na zawsze w pamięci uczniów jako niewierne dziecko? Mały Malin Kundang nie mógł przewidzieć przyszłości, kiedy jeszcze mieszkał sam z matką i cieszył się drobnymi przyjemnościami, takimi jak łowienie ryb czy wdychanie zapachu morza. Kiedy Malin Kundang dorósł, pewien bogaty kupiec zaprosił go na statek. Wiele lat później Malin Kundang wrócił do swojej wsi na wspaniałym statku wypełnionym cennym ładunkiem, z załogą i piękną żoną. Wrócił, ale jego dom nie był już taki sam. Malin Kundang również nie był już taki sam. Stwierdził, że nie rozpoznaje swojej ubogiej matki. Zraniona do głębi, rzuciła na niego klątwę, zamieniając go w kamień.

Tak w każdym razie brzmi najczęściej powtarzana wersja tej historii.

Ale Malin Kundang był nie tylko niewierny. Był podstępny. Może nawet arogancki. Przed wyjazdem miał we wsi ukochaną, którą planował poślubić. Jednak w trakcie swojej podróży — a wiadomo, że podróż zawsze zmienia ludzi — spotkał inną kobietę. Malin Kundang uważał, że jest ona piękniejsza niż wszystkie kobiety, które dotąd widział. Jakkolwiek absurdalnie by to brzmiało, uważał ją też za bardzo kosmopolityczną. Później odkrył, że kobieta owa była piratką. Stawiała czoła morzom i kradła to, co kochasz najbardziej.

Malin Kundang miał w zwyczaju porzucać innych dla nowych rzeczy lub osób, nowych zdobyczy. Każde spotkanie było dla niego niczym pomost prowadzący gdzieś indziej, a Malin Kundang był uzależniony od przechodzenia nim na drugą stronę. Dlatego ostatecznie zostawił miłego bogatego kupca, by prowadzić bardziej ekscytujące życie z Królową Piratów, choć wszyscy mieszkańcy jego wsi wierzyli, że wróci i zapewni im dobrobyt. Ale Malin Kundang nie wracał. Gdyby nie obrócił się w kamień, spełniłby marzenie o podróży dookoła świata.

Kiedy jego statek zarzucił kotwicę, Malin Kundang zrozumiał jedno: jego wieś nie była już wystarczająco duża, by pomieścić jego pragnienia. Czuł ból. Miał nadzieję, że uda mu się zabrać całą wieś w swoje podróże, ale nie był Noem.

Każda przygoda wymaga zdrady.

Tak, nie musimy współczuć Malinowi Kundangowi. Jego smutek pojawił się z niewłaściwych powodów, przyszedł szybko i nieoczekiwanie, jak zacięcie kartką papieru, a chwilę później Malin Kundang zostaje przeklęty i zamieniony w kamień.

Malin Kundang jest teraz unieruchomiony i niemy. Wrócił i nie wędruje już jak niewinne, słodkie dziecko. Co noc tęskni za falami. Tęskni nawet za chorobą morską.

Widzisz? Jak trudno jest mówić o korzeniach, ziemi i przysięgach wierności, kiedy twoi przodkowie byli żeglarzami.

Podnieś kotwicę! Wybierz własną zdradę!

Wróć na stronę, która doprowadziła cię do tej historii.

Jesteś zdecydowana znaleźć najbliższy posterunek policji i zgłosić zaginięcie buta. Kto wie, co będziesz robiła w Berlinie, ale nie możesz wyjechać za granicę, jeśli zgubiłaś jeden ze swoich zaczarowanych butów. Takie buty są w końcu o wiele cenniejsze od biletu lotniczego. Szukasz wokół siebie wskazówek, co powinnaś zrobić, aż wreszcie spostrzegasz znak „Air­train”. W porządku. Zabierzesz walizkę do air­train i poszukasz posterunku policji.

Drzwi pociągu otwierają się i wchodzisz do środka wraz z innymi ludźmi taszczącymi plecaki i duże walizki. Zaczepiasz kobietę w średnim wieku, która wygląda całkiem przyjaźnie.

— Gdzie jest najbliższy posterunek policji? — powtarza twoje pytanie.

— Tak, zgubiłam but — mówisz.

Spogląda na twoją stopę, ubraną jedynie w pończochę, ale bez buta. Na jej twarzy maluje się współczucie.

— Litości — mruczy. — Na twoim miejscu kupiłabym nowy. Czy twój but był aż tak wyjątkowy?

— Och tak — przytakujesz szybko. — Tak.

— Właściwie to w każdym terminalu znajdziesz biuro rzeczy znalezionych.

Nagle robi ci się głupio. Biuro rzeczy znalezionych. Oczywiście. Dlaczego poszłaś szukać komisariatu i wyszłaś z terminalu, przy którym zostawił cię taksówkarz? Za bardzo panikujesz, by móc śmiać się z samej siebie.

— Po prostu wysiądź na kolejnym terminalu.

Dziękujesz i kiedy tylko otwierają się drzwi, wyskakujesz z pociągu.

Przejdź na następną stronę.

Zgubiłaś się. Chodzisz tam i z powrotem, aż w końcu docierasz do budynku, którego biały, wygięty w łuk dach przypomina chrząszcza. Obok ciebie przeszło parę osób, ale okolica jest zbyt cicha. Czy to naprawdę terminal? A może hotel? Nie dowiesz się, dopóki nie wejdziesz do środka.

Przed tobą rozciąga się duża hala z sufitem w kształcie kopuły i białymi, spiralnymi schodami. Światło słoneczne, wpadające przez rząd okien za tobą, sprawia, że wszystko aż lśni. Wystrój jest minimalistyczny, utrzymany w bieli. Czysto i sterylnie. Niedaleko wejścia znajdujesz punkt informacyjny z owalną tablicą przylotów i odlotów. Powinny się na niej pojawiać informacje o najbliższych rejsach, ale nie ma nikogo, kto chciałby dokądkolwiek polecieć. W punkcie informacyjnym nie ma żadnego pracownika.

Ciągniesz walizkę dalej. Rząd obitych czerwonym aksamitem sof i czerwony pluszowy dywan pośrodku holu kontrastują z bielą wypełniającą budynek. Poczekalnia?

— Witamy w przyszłości.

Na jednej z sof siedzi mężczyzna. Patrzy na ciebie z szerokim uśmiechem. Kiedy wstaje, widzisz wyraźnie, jaki jest wysoki i szczupły. Może to pilot? Ma okulary przeciwsłoneczne i starannie uczesane włosy. Musi zużywać naprawdę dużo pomady do włosów, myślisz. W szarym garniturze wygląda przystojnie, chociaż jest w nim jakaś przesada. Przypomina ci gwiazdę filmową z lat sześćdziesiątych. Witamy w przyszłości, powiedział. Niedorzeczne. To przyszłość czy przeszłość?

— Jak się tu dostałaś?

Patrzy na ciebie przez dłuższą chwilę, nie zdejmując okularów przeciwsłonecznych. Czujesz się odrobinę zakłopotana. Mówisz mu, że szukasz biura rzeczy znalezionych. Nie wydaje ci się, żeby mógł ci pomóc, ponieważ wygląda na to, że w tym terminalu, czy cokolwiek to jest, nie ma żadnego biura. Ku twojemu zdumieniu mężczyzna mówi jednak:

— Nie martw się. Chodź ze mną.

Idziesz, ciągnąc za sobą walizkę i starając się nadążyć za jego szybkim tempem. Docieracie do długiego korytarza wyłożonego czerwonym dywanem, o zaokrąglonych, białych ścianach, gotowych osłonić cię niczym kapsuła bądź skorupa muszli. Na drugim końcu widać światło.

— To jest niczym…

— Statek kosmiczny?

Wydaje się, że potrafi czytać w twoich myślach. A może każdy, kto tu trafia, reaguje tak samo. Idąc po długim czerwonym dywanie, czujesz się niczym wyjątkowa astronautka.

— Ale to jest terminal, prawda?

— Tak. Zbudowany w 1962 roku i zainspirowany wyobrażeniami o kosmosie. Choć już na pewno sama to zauważyłaś.

Nagle coś sobie uświadamiasz. Na tablicy nie ma informacji o planowanych odlotach. Na czerwonych sofach nie ma śladów plecaków, kurtek ani okruchów po przekąskach. Nikt tu nie przybył ani stąd nie wyruszył. Zmarnowałaś czas, nie znajdziesz tu biura rzeczy znalezionych.

— To stary terminal — mówisz. — Nikt go już nie używa, prawda?

— Niektórzy tak. Niektórzy nadal go używają.

Mężczyzna wydaje ci się coraz bardziej podejrzany.

— Może powinnam już iść.

Jego twarz zastyga.

— Nie możesz iść sama — odpowiada półszeptem.

Docieracie do drzwi. Mężczyzna rozgląda się dookoła. A potem, nadal niemal szepcząc, dodaje:

— Tu nie jest bezpiecznie.

Nie rozumiesz. Mężczyzna otwiera drzwi.

— Pokój za tymi drzwiami prowadzi na mój statek.

— Statek?

Zanim zdajesz sobie sprawę z tego, co się dzieje, wpycha cię do środka.

Przejdź tutaj.

— Witaj, Kopciuszku. Zgubiłaś to?

Łagodny kobiecy głos cię zaskoczył; wciąż byłaś pochłonięta szukaniem buta. Odwracasz się i widzisz stojącą za tobą kobietę w okularach przeciwsłonecznych i czerwonej kurtce do kolan. Jest piękna, przynajmniej kiedy ma okulary przeciwsłoneczne. W prawej ręce trzyma psa chihuahua, w lewej — błyszczący but.

— Bardzo ładny. — Ogląda uważnie but z wyraźnym podziwem, zanim ci go odda.

Dziękujesz jej nerwowo.

— Jak…

— Wypadł z taksówki — mówi, jakby czytała w twoich myślach. — Nie przegap samolotu, ślicznotko.

Z uśmiechem poklepuje cię po ramieniu, po czym mija cię i odchodzi. Szybko zakładasz but. Twoja głowa wypełnia się pytaniami. Jak to możliwe, że twój but się zsunął? W jaki sposób znalazła go ta kobieta?

Powoli dociera do ciebie, jak bardzo niesamowita była ta kobieta. Skąd miała tę czerwoną kurtkę? Chciałabyś mieć taką.

Chciałabyś się odwrócić i jeszcze raz spojrzeć na jej kurtkę, ale nie masz czasu. Ciągnąc walizkę tak szybko, jak to tylko możliwe, wchodzisz do terminalu i szukasz rejsów do Berlina. Ogarnia cię panika i wpadasz na mężczyznę, który przecina ci drogę.

— Przepraszam!

Upadasz i zawartość twojej torebki rozsypuje się na podłodze. Mężczyzna, z którym się zderzyłaś, pomaga ci wstać.

— Wszystko w porządku?

Kiwasz głową. Mężczyzna uśmiecha się i kuca, aby pomóc ci zebrać rozsypane rzeczy. Jego włosy są całkiem białe. Szanuj starszych, powtarzali ci zawsze ojciec i matka oraz nauczyciele w szkole, czujesz się więc teraz winna, widząc go po- chylonego.

— Dziękuję. Przepraszam bardzo — powtarzasz w kółko.

Po długim i niespokojnym oczekiwaniu w kolejce docierasz w końcu do stanowiska odprawy i podajesz swój bilet oraz paszport. Urzędnik ogląda oba dokumenty i marszczy brwi.

— To nie jest pani paszport.

— Słucham?

Urzędnik wskazuje zdjęcie w paszporcie, który mu wręczyłaś. Mężczyzna. Gorączkowo próbujesz mu wyjaśnić, że nie masz pojęcia, jak to się stało, że masz cudzy paszport. Urzędnik niecierpliwie kręci głową.

Nagle słyszysz głos dobiegający z kolejki:

— Przepraszam, jest mój!

Białowłosy mężczyzna macha twoim zielonym paszportem. Podchodzisz do niego.

— Pomyliły się — mówi z uśmiechem.

Odwzajemniasz uśmiech, mając nadzieję, że to ostatnia niespodzianka pierwszego dnia twojej przygody z czerwonymi butami.

Przejdź tutaj.

Trzeci Świat nie wyobraża sobie kosmosu

Nie jesteś Amerykanką. Skąd pochodzisz?

Czy też jesteś podróżniczką? Wiele się o was dowiedziałem, zanim tu przybyłem. Wasze zamiłowanie do wędrówki jest dość niezwykłe. Ten terminal został zbudowany z marzeń o podróży. Na Księżyc. Tak, to tylko kwestia czasu, zanim wreszcie polecicie na Księżyc. Będziecie pękać z dumy, może nawet upamiętnicie ten moment rytualnym zatknięciem flagi. Jakie to śmieszne i prymitywne.

Ach, chwileczkę. Twój język ojczysty nie jest zapisany w mojej pamięci. Namierzam twoje granice geograficzne. Pochodzisz z miejsca o niezwykle rozległym terytorium, ale twój język jest bezwartościowy, nie mam programu, który by go konwertował. Przepraszam, będziemy musieli porozumiewać się po angielsku.

Jak widzisz, nie jestem stąd. Nazywaj mnie sąsiadem. Tam, skąd pochodzę, nie podróżujemy według dawnych założeń. Nie kolonizujemy ani nie nawracamy. Tutaj jednak każdy chciałby pojechać gdzieś indziej. Paradoksalnie, oszaleliście również na punkcie budowy ogrodzeń i murów. Macie tu różne światy — pierwszy, drugi, trzeci — ponieważ wierzycie, że każdy nowy problem można rozwiązać, tylko jeśli nada mu się nazwę. Wszyscy chcielibyście wyjść poza granice, ale wciąż je stwarzacie. Nie każdy może wyjść, nie każdy może wejść.

Opuszczamy dom jedynie wtedy, gdy coś nas niepokoi. Mam nadzieję, że uda nam się dogadać jako sąsiadom, ale niepokoi nas wasze zachowanie. Nasza misja jest jasna: przychodzimy z ostrzeżeniem. Dowództwo wysłało mnie tutaj, ponieważ wasze pomysły na wykorzystanie technologii są iście diaboliczne. Nie używamy broni jądrowej do prowadzenia wojny. Wasze technologie informacyjne i komunikacyjne są bardzo przestarzałe, ale wystarczająco rozwinięte, by móc rozpowszechniać plotki i doprowadzić do powieszenia jednej czy dwóch lokalnych czarownic. Jesteś komunistką?

Jesteście tak prymitywni, że wkrótce doprowadzicie do wzajemnego wyniszczenia. Tak. Wystarczy dać małpom kości, a pozabijają się nawzajem.

Jak ci już wcześniej mówiłem, a ja nie kłamię: tu nie jest bezpiecznie. Nie ma już nadziei dla Ziemi. Wybraliśmy jednak kilka osobników do ocalenia. Jesteś pośród nich. Musimy się pospieszyć, bo mój statek wkrótce odleci. Y3A przygotował wszystko. Później poznasz Y3A. Ma dwa i pół metra wysokości i rzadko się odzywa. Promień laserowy, który emanuje z jego oczu, ma moc stopienia wszystkiego na swojej drodze, ale nie bój się, on odpowiada jedynie za utrzymanie bezpieczeństwa. Możesz traktować go jak policjanta.

Ach, te twoje oczy. Sygnalizują niedowierzanie. Myślisz, że się przechwalam? Oczywiście, że mi nie wierzysz. Pochodzisz z Trzeciego Świata. Trzeci Świat nie wyobraża sobie kosmosu.

Czy wiesz, dlaczego science fiction rozkwitło w krajach Pierwszego Świata? Ci z Pierwszego Świata podporządkowali sobie technologię. Wyobrażają sobie podróże do innych galaktyk, ponieważ mogą. Kiedy ten terminal był budowany na podstawie wyobrażeń kosmosu, kraje Trzeciego Świata były zajęte swoimi problemami. Istnieje termin, którego używacie na opisanie waszego położenia. Jeśli się nie mylę, nazywacie to dekolonizacją.

Uratuję cię, ale nie możesz podróżować w swoim ciele. Hibernacja nic nie da, ponieważ na mojej planecie twoje ciało będzie bezużyteczne. Nie przeżyłabyś. Dlatego musisz uwolnić się od tej prymitywnej skorupy.

— Nie będzie bolało.

Nie. Ten człowiek jest chory.

Próbujesz sobie przypomnieć, co się stało po tym, kiedy wepchnął cię przez te drzwi. Musiał cię ogłuszyć i straciłaś przytomność. Kiedy się budzisz, twoje ręce i nogi są związane. Usta masz zaklejone taśmą, więc nie możesz przerwać jego niekończącego się wywodu. Jest kosmitą — a przynajmniej tak mu się wydaje — który utknął w latach sześćdziesiątych, kiedy ten futurystyczny terminal był jeszcze w użyciu, zanim ludzie wylądowali na Księżycu, zanim upadł mur berliński i rozpadł się Związek Radziecki. Nadal mówi o zimnej wojnie, chociaż jesteśmy już w XXI wieku.

Musisz się stąd wydostać, ale ze wszystkich stron otaczają cię ściany. Białe, sterylne. Bez żadnych pęknięć, bez wyjścia. Poprawia rękawiczki. Twoje związane dłonie zaczynają się pocić.

— To tylko część procesu teleportacji.

Podchodzi do ciebie i szybko oplata palce w rękawiczkach wokół twojej szyi. Próbujesz go kopnąć, ale jest za silny.

Chce cię wydobyć z twojej cielesnej skorupy, żebyś mogła wystartować, jak rakieta.

Dziesięć. Dziewięć. Osiem. Siedem.

Walczysz ze wszystkich sił. Jesteś wściekła. Twoja przygoda nie może się skończyć tutaj, nie tak wcześnie. Nie chcesz takiego głupiego zakończenia; nigdy nie chciałaś nawet, żeby twoja przygoda zamieniła się w science fiction. Czy on naprawdę jest kosmitą? A może jest tylko szaleńcem, który jedynie twierdzi, że przybył z Marsa, seryjnym mordercą, który wierzy, że ratuje swoje ofiary, przenosząc ich dusze do innego wymiaru?

Sześć. Pięć. Cztery.

Jego usta zbliżają się do twoich uszu. To, co mówi, brzmi znajomo, jak kwestia z jakiegoś filmu czy coś w tym stylu:

— W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku.

Trzy. Dwa. Jeden.

Słyszysz dźwięk maszyny, nowego początku, kolejnej podróży przez gwiazdy. Nie. To twój własny głos, przypominający pisk nadepniętego gryzonia. Jesteś oszołomiona. Nie ma powietrza. Nie ma dźwięków. Unosisz się? Jakiego koloru jest niebo? Nie ma odpowiedzi na twoje pytania.

Powiedz światu

Że dotarłem do jego krawędzi

„Pierwszy człowiek w kosmosie”, Subagio Sastrowardoyo

koniec

Jeden robaczek świętojański, tysiąc szczurów

Bezwzględna zabójczyni odkłada książkę, którą czytała. Tysiąc robaczków świętojańskich na Manhattanie?Dobrze jest pisać o domu, gdy się przebywa daleko, ale ona nie podziela nostalgii swojego rodaka, Umara Kayama. Koniec końców jest bezwzględną zabójczynią. Tworzy więc własną opowieść o kobiecie, która umiera, nie zobaczywszy ani jednego robaczka świętojańskiego. W innym czasie i przestrzeni zabójczyni szpieguje Epon, kobietę o dziwnych nawykach. Z wybiciem północy, gdy jej mąż zaśnie, Epon wyjdzie z domu i uda się na cmentarz obserwować robaczki świętojańskie. Epon wierzy, że te owady — świecące samice, które przeobrażają się, by zwabić samce, które później pożerają — nie pojawiają się nigdzie indziej. Jej mąż, Toha, oczywiście się zdenerwuje. W spokojnej, cichej wsi Cibeurit kobiety nie włóczą się po nocach, a już zwłaszcza nie chodzą na cmentarz. Żonę Tohy można by uznać za miłośniczkę czarnej magii.

Na kilka nocy przed tym smutnym wydarzeniem Toha zastawi pułapkę na Epon, kiedy ta będzie na palcach wymykać się z pokoju.

— Dokąd idziesz? Dlaczego skradasz się jak mysz?

Będąca w zaawansowanej ciąży Epon zostanie zmuszona do powrotu do łóżka i pójścia spać bez zobaczenia robaczków świętojańskich.

Nawet kiedy jej życie będzie już dobiegać końca, Epon nie zobaczy prawdziwych świetlików. Ale malutkie dziecko urodzi się w ramionach babki Icih, uzdrowicielki i akuszerki. Dziecko będzie dziewczynką, śliczną, jakby obdarzoną lśniącymi skrzydłami. Piękny świetlik — wyszepcze Epon przed śmiercią. Nasza zabójczyni przytakuje, chociaż obserwuje też świetlika na innym cmentarzu.

Bezwzględna zabójczyni nadal śledzi to, co dzieje się w Cibeurit, mimo że jej wspomnienia stały się mgliste, odległe i niekompletne. Wie, że Toha nazwał swoją córkę Maimunah. I chociaż nie miała nic wspólnego ze świetlikami, to wszyscy mieszkańcy wsi byli zgodni, że dziewczynka jaśniała.

W wieku trzynastu lat Maimunah zaczęła przyciągać uwagę miejscowych młodzieńców. Wielu jednak wahało się przed zbliżeniem do niej, ponieważ była zbyt wysoka, a przynajmniej wyższa niż przeciętna dziewczyna z jej wsi. Jej przyjaciele z dzieciństwa dali jej ksywkę Długonoga. Kawalerowie czuli się od niej gorsi, bali się zwyzywania od kurdupli przez zazdrosnych rywali. Martwili się również, wyobrażając sobie, jaka będzie Maimunah za dziesięć lat, zwłaszcza że dziewczęta z Cibeurit miały tendencję do tycia po ślubie i po urodzeniu pierwszego dziecka. Po upływie swych najlepszych lat Maimunah stałaby się dużą i wysoką kobietą, olbrzymką. Nawet teraz miała już pełniejsze kształty.

Nie czując się różną od innych kobiet, Maimunah zawsze chodziła wyprostowana, z dumnie wypiętą piersią. Jej długie kręcone włosy tańczyły w rytm kołyszących się bioder. Zawsze mówiła to, co myślała. Toha się niepokoił, ponieważ jego córka niczego się nie bała. Przez ten prowokacyjny chód mogli ją zgwałcić miejscowi chuligani, gdy wracała do domu po kąpieli w rzece. Co prawda w ich bezpiecznej wsi żaden z mężczyzn nie był bandytą, nieporządek mogły jednak przynieść grasujące bandy przestępców, wędrujące po lasach, kradnące, gwałcące niewinne dziewczęta i znikające bez śladu. Widok mokrych włosów Maimunah z pewnością pobudziłby ich apetyt. A dziewczyna, która straciła dziewictwo, była skończona.

W wieku siedemnastu lat Maimunah miała już dość bycia w centrum uwagi. Z radością witała kolejnych adoratorów, ale szybko się nimi nudziła, bo nic nie wiedzieli. Zresztą nie chcieli wiedzieć nic poza tym, co kobiety kryją w swoich stanikach. Maimunah wolała spędzać czas w domu babki Icih. W oczach Maimunah posiadała ona niezwykłą wiedzę. Każdego dnia zmagała się z rozwartymi nogami, ciemnościami łona i skrzepami krwi tworzącymi się pod kobiecymi sarongami. Kobiety żyjące; kobiety umierające. To od niej Maimunah dowiedziała się, jak wyglądała jej matka, zanim zabrała ją śmierć.

— Twoja matka powiedziała, że jesteś piękna jak robaczek świętojański.

— Gdzie mogę go zobaczyć?

— Nigdy żadnego nie widziałam, ale twoja matka mówiła, że robaczki świętojańskie tańczą na cmentarzu.

Historia się powtórzyła. Tak jak Epon, Maimunah wyruszyła na poszukiwanie świecącego owada. Zamiast robaczka świętojańskiego znalazła Jaję, stróża cmentarnego. Rzadko pokazywał się publicznie, ponieważ często go wyśmiewano. Był niskim mężczyzną, sięgającym najwyżej talii Maimunah, czarnoskórym, łysym i o sumiastych wąsach. Jego krótkie ręce pokrywała szczecina. Poruszał się tak zwinnie, że dzieci we wsi przezywały go olbrzymim szczurem. Królem Szczurów. Dorośli zabronili dzieciom naśmiewać się z innych, ponieważ nie leżało to w naturze mieszkańców Cibeurit, ale żaden z nich nie chciał wdawać się w dłuższą rozmowę ze stróżem.

Podczas pierwszego spotkania z Maimunah Jaja tylko na chwilę wystawił głowę z grobu, który właśnie kopał. Wydawał się tak bardzo cieszyć swoją pracą, że nie był świadomy śliny kapiącej z jego nigdy niezamkniętych ust.

— Jeśli zostaniesz trupem, będziesz tak samo brzydka jak ja — powiedział Jaja, wycierając ślinę z kącików ust.

Być może dlatego, że Jaję raził jej blask, wydawał się on Mai­munah atrakcyjniejszy niż jej rówieśnicy z Cibeurit. Zgniłe mięso fascynowało go bardziej niż świeże. Podczas gdy babka Icih skrywała tajemnice życia kryjące się pod zaplamionymi czerwienią damskimi sarongami, Jaja wiedział o wszystkim, co zniszczone, zgniłe, przemijające. Posiadał klucz do świata zmarłych.

Toha wkrótce zaczął węszyć wokół dziwnego związku Maimunah z cmentarzem, tak podobnego do dawnego nawyku Epon. Zbladł, gdy kilka osób doniosło mu o zażyłości Maimunah z cmentarnym stróżem. Nie można było tego tolerować. Nadszedł czas, by poczynił zdecydowane kroki w sprawie przyszłości ukochanej córki. Toha zaproponował Suparnie, wójtowi wsi, by pojął Maimunah jako drugą żonę. Mężczyzna ten był już po czterdziestce i posiadał hektary pól ryżowych oraz jeepa. Suparna rozumiał obawy Tohy i jak przystało na mieszkańca Cibeurit, gotów był przyjść sąsiadowi z pomocą, dlatego też otworzył szeroko swe ramiona, by ocalić honor Maimunah.

Dzień przed ślubem z Suparną Maimunah przyszła do Jajy, patrząc na niego z goryczą.

— Zabierz mnie stąd — szepnęła.

Jaja wiedział, że nigdy nie będzie w stanie uszczęśliwić Mai­munah, odpowiedział więc: „Zabieram tylko martwych”.

Dla świętego spokoju dziewczyna wyszła za mąż. Zamieszkała w domu wystarczająco dużym, żeby pomieścić ją i Euis, pierwszą żonę Suparny. Każdego tygodnia Suparna spędzał z nią trzy dni, reszta tygodnia należała do Euis. Wszystko było w porządku. Maimunah pomagała Euis w opiece nad trójką jej dzieci zgodnie z tradycją kobiet w Cibeurit.

W tym czasie nasza zabójczyni wciąż się wszystkiemu przyglądała, sącząc drinka i udoskonalając swój plan. Instynkt pozwalał jej dostrzec pęknięcia pojawiające się w pozornie bezpiecznych miejscach. Uśmiechnęła się, wiedząc, że kiedy Maimunah nie była z Suparną, spotykała się z Jają na cmentarzu.

Maimunah wychodziła w środku nocy, nawet kiedy była już w ciąży. Mieszkańcy wsi zaczęli węszyć wokół jej zakazanego związku z cmentarnym stróżem. Parę osób twierdziło, że widziało wysoką kobietę kotłującą się w krzakach z małym mężczyzną. Mieszkańcy Cibeurit nie byli skłonni do plotek, ale na tak zwyrodniały czyn należało zareagować. Kiedy Maimunah urodziła syna, nie dało się uniknąć sensacji. Babka Icih, uzdrowicielka i akuszerka, pochwaliła ją:

— Przystojny.

Ale dziecko nie było ładne. Jego małe ciało było owłosione, jak u szczura. Plotki o romansie Maimunah musiały być prawdziwe. Do diabła! Suparna walił pięścią w ścianę, aż jego knykcie zaczęły krwawić. Dał swojej żonie, grzesznicy, jedną noc, by przygotowała się do opuszczenia jego domu. Wstyd mieć dziecko, które przypomina gryzonia. Bękart, bez dwóch zdań!

Następnego dnia cały dom obudził krzyk Euis, która spostrzegła falę szczurów wylewającą się z pokoju, gdzie jej mąż spędził ostatnią noc z Maimunah. Hordy obślizgłych czarnych zwierząt przebiegły obok jej stóp. Były ich setki, może nawet tysiące, biegły niczym w amoku. Nigdzie nie było widać Maimunah. Był tylko Suparna, który zmarł w wyniku okrutnych obrażeń. Ciało miał poszarpane, tak jakby było gryzione przez całą noc. Krew i kępki sierści pokrywały rany w miejscach, gdzie niegdyś znajdowały się jego oczy. Został porzucony w gniewie i nienasyceniu, bez nikogo. Szczury biegały wokół. Śmierć skradała się powoli.

Drapieżne szczury szybko rozpierzchły się po całym Cibeurit: wchodziły do studni, pustoszyły zapasy jedzenia i ryżu. Mieszkańcy nie mieli czasu opłakiwać wójta, ponieważ spokojna wieś w mgnieniu oka została zaatakowana przez zarazę. Zwłoki leżały na każdym rogu. Nikt nie mógł zostać pochowany, ponieważ Jaja rozpłynął się, jakby został wciągnięty przez zgniłe powietrze lub rozpuszczony w kałuży wymiocin. Wieś Cibeurit pogrążyła się w odorze szczurów. Odorze choroby. Odorze śmierci.

Nigdy nie odnaleziono długonogiej dziewczyny i jej kochanka. Mieszkańcy Cibeurit wierzyli, że Maimunah odeszła z Królem Szczurów i przeklęła wieś. Ci, którzy uniknęli śmierci, zdecydowali się zapomnieć o wszystkim i wieść wędrowne życie, niczym banda łotrów. Braterskie więzy łączące mieszkańców Cibeurit się rozpadły. Babka Icih, jedna z ocalałych, opowiadała tę historię ciężarnym matkom, które do niej przychodziły. Przeznaczenie pozwoliło jej przeżyć i zostać strażniczką tajemnicy, mimo że nie potrafiła odpowiedzieć na zadawane przez matki pytanie:

— Kto nasłał te ludożerne szczury?

Przejdź na następną stronę.

Wpatrujesz się szeroko otwartymi oczami w sufit, twoje ciało jest odrętwiałe, prześladowane przez obraz tysięcy szczurów pieszczących twoje stopy, gotowych wspiąć się na uda. Otaczają cię ogłuszające piski gryzoni i odór ludzkich zwłok.

Druga po południu.

Dopiero po chwili zdajesz sobie sprawę, że nadal jesteś tam, gdzie byłaś, leżysz sama w swoim łóżku w swoim mieszkaniu. Jackson Heights, Nowy Jork. Czujesz potrzebę wypowiedzenia tej nazwy. Chcesz się upewnić, że wszystko jest na właściwym miejscu, zanim zaśniesz.

To tylko sen.

Tylko sen, który powoduje, że w kącikach twoich oczu pojawiają się łzy. Nie rozumiesz, dlaczego tak bardzo wciągnęła cię opowieść tak odległa i obca, tak niezrozumiała. Czy nie była to tylko seria przypadkowych obrazów i historii, które pojawiły się, bo zobaczyłaś szczury goniące się po torach w metrze? Ale ten sen cię niepokoi, może dlatego, że wydawał się taki prawdziwy, może dlatego, że doprowadził cię do łez. Nie jesteś pewna.

Nie wiesz, kim byłaś we śnie. Jeśli sny pozwalają nam być kimś innym, jaką rolę odgrywałaś? Wiejskiej dziewczyny? Stróża? A może kogoś innego?

Kto zadał pytanie na końcu opowieści?

Babka Icih czy ty?

Jeśli chcesz wiedzieć, kto nasłał zabójcze szczury, przejdź tutaj.

Jeśli natomiast uważasz, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, przejdź tutaj.

Znowu stoisz w kolejce, tym razem w przejściu części pasażerskiej samolotu, i czekasz, by dostać się do swojego miejsca. Zachowujesz spokój, mimo że pasażerowie wkładający bagaże do schowków nad fotelami zatamowali ruch. Jeden z mężczyzn narzeka na tyle głośno, że jego słowa docierają do twoich uszu:

— Dlaczego w tak wąskim przejściu zawsze musi znaleźć się pasażer, który idzie pod prąd, bo właśnie wraca z toalety? Wstrzymuje wszystkich — zrzędził dalej do stojącego obok kolegi. — Naprawdę musi się teraz odlać?

Nie rozumiesz jego wybuchu; jeśli chciał lecieć w spokoju, powinien kupić bilet w klasie biznes. Chociaż może podróżuje zbyt często i zawsze trafia na takie irytujące zachowania. Sama rzadko bywasz pasażerką samolotu i wszystko to jest dla ciebie częścią ekscytującej przygody.

Posuwając się powoli naprzód, docierasz w końcu do numeru 32A, przy oknie. Miejsce obok jest puste. Z miejsca 32C ktoś znajomy szeroko się uśmiecha. Białowłosy mężczyzna wita cię serdecznie.

— Znowu się spotykamy.

Przepraszasz, bo zmuszasz go do wstania, by móc zająć swoje miejsce. Zapinasz pasy i zaczynasz przeglądać magazyn linii lotniczych. Po chwili stewardesa oznajmia, że drzwi kabiny zostały zamknięte i samolot jest gotowy do startu. Białowłosy mężczyzna zwraca się do ciebie:

— Człowiek, który miał siedzieć między nami, najwyraźniej nie dotrze.

Odrywasz wzrok od magazynu i spoglądasz na puste miejsce oddzielające cię od tego mężczyzny. Rozglądasz się, żeby sprawdzić, czy są jakieś inne wolne miejsca, ale wygląda na to, że samolot jest pełny.

— Może zrezygnował w ostatniej chwili — zastanawiasz się.

— Albo coś się stało. Może nagle zmarł.

Marszczysz brwi. Co za okropne przypuszczenie.

Jakby mógł czytać w twoich myślach, mężczyzna uśmiecha się ponownie i mówi:

— Przepraszam. Sam nie jestem już taki młody. Mnie również wszystko się może przydarzyć.

Spoglądasz na jego twarz, po czym grzecznie protestujesz:

— Wygląda pan bardzo zdrowo.

To nie są jedynie puste słowa, rzeczywiście wygląda na silnego, można nawet powiedzieć, że przystojnego. Nie potrafisz odgadnąć jego wieku. Siedemdziesiąt? Równie dobrze mógłby mieć pięćdziesiąt. Po upływie chwili pojawia się stewardesa pchająca wózek z różnymi napojami. Wybierasz sok pomarańczowy z lodem, mężczyzna obok ciebie prosi o wodę.

— Mieszkasz w Nowym Jorku? — pyta, otwierając swój stolik, żeby odstawić szklankę.