Warszawianka - Żmiejewska Ida - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Warszawianka ebook i audiobook

Żmiejewska Ida

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Akcja powieści rozgrywa się w Warszawie, w 1885 roku. Oś intrygi stanowi śledztwo w sprawie śmierci znanego adwokata, którego pewnej listopadowej nocy zamordowano w miejskim burdelu. Sprawę – wraz z sędzią śledczym – prowadzi młody rosyjski policjant, który zaledwie przed kilkoma dniami przyjechał do Warszawy z Petersburga. Policjant podczas wykonywania obowiązków, poznaje córkę zmarłego; mimo początkowej niechęci, między młodymi nawiązuje się nić porozumienia, która z czasem przeradza się w poważne uczucie. Problem tkwi jednak w tym, że panna ma narzeczonego-socjalistę, który czeka w Cytadeli na proces, zaś związki polsko-rosyjskie są w Nadwiślańskim Kraju uznawane niemal za zdradę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 9 min

Lektor:

Oceny
4,4 (681 ocen)
381
216
74
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jolka2022

Całkiem niezła

Cóż... Bardzo dziwnie słucha się tego w marcu 2022. Trudno oddzielić rzeczywistość od literackiej fikcji 🤷
30
FannyBrawne

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, świetny romans, tło, zagadka - super!
11
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Druga połowa XIX wieku ,zakazana miłość i sprawy kryminalne. Świetnie napisana,wzruszający romans! Gorąco polecam wszystkie 3 tomy !
11
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

“Warszawianka” autorstwa Idy Żmiejewskiej to powieść historyczna, osadzona w realiach Warszawy 1885 roku, jest nie tylko fascynującym kryminałem, ale również poruszającym opisem zakazanej miłości w czasach zaboru rosyjskiego. W burdelu zostaje zamordowany adwokat. Śledztwo prowadzi nowo przybyły z Petersburga rosyjski policjant i sędzia śledczy. Podczas śledztwa policjant zaprzyjaźnia się z córką ofiary, co powoli przeradza się w głębsze uczucie. Komplikuje to jednak fakt, że dziewczyna jest zaręczona z socjalistą oczekującym na proces, a polsko-rosyjskie związki są niemalże zdradą. Fabuła tej książki jest intrygująca i pełna napięcia. Śledztwo w sprawie morderstwa znanego adwokata, prowadzone przez młodego rosyjskiego policjanta, Aleksandra Woronina, jest pełne zwrotów akcji i nieoczekiwanych odkryć. Wątek romansowy, który rozwija się między Woroninem a córką zamordowanego adwokata, dodaje powieści głębi emocjonalnej. Postacie są złożone i wiarygodne. Woronin jest postacią fascynuj...
00
Anita302

Dobrze spędzony czas

Książka bardzo ciekawa. Jednak duży minus dla wydawcy za niedokładną korektę - duża liczba literówek.
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaEwa Bia­ło­łęcka
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie au­torki na okładceKa­ro­lina Ci­sow­ska
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ida Żmie­jew­ska, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-66195-24-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Pio­tra

WAR­SZAWA, 1885 ROK

ROZDZIAŁ I

1.

W sali od­wie­dzin X Pa­wi­lonu wą­tła smuga świa­tła z tru­dem są­czyła się przez umiesz­czone pod su­fi­tem okna, a kraty rzu­cały na ściany cie­nie w kształ­cie krzyży. Le­on­tyna Ra­packa, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc łzy, wpa­try­wała się w okute że­la­zem odrzwia. Czas, który po­zo­stał do roz­po­czę­cia wi­dze­nia, zda­wał się roz­cią­gać w nie­skoń­czo­ność. Panna po­czuła dra­pa­nie w gar­dle, więc się­gnęła po chu­s­teczkę, ale nie zdą­żyła jej wy­jąć, bo usły­szała wy­cze­ki­wany od­głos kro­ków: pod­kute buty z każdą chwilą co­raz gło­śniej stu­kały o po­sadzkę. Jesz­cze chwila i drzwi roz­warły się ze skrzy­pie­niem, a dwóch uzbro­jo­nych żan­dar­mów wpro­wa­dziło aresz­tanta.

Ode­tchnęła z ulgą i unio­sła dłoń w ge­ście po­wi­ta­nia. Na­rze­czony na­tych­miast ją za­uwa­żył i nie oglą­da­jąc się na straż­ni­ków, do­padł do kraty.

Stali na­prze­ciwko sie­bie w mil­cze­niu. Le­on­tyna przy­ci­snęła rękę do piersi, pró­bu­jąc uspo­koić serce, i nie spusz­czała wzroku z uko­cha­nego. Za każ­dym ra­zem, kiedy go wi­działa, wy­da­wał się mi­zer­niej­szy. A prze­cież wy­sy­łała pro­wiant; oprócz niej wię­zień nie miał ni­kogo, kto mógłby się o niego za­trosz­czyć.

Chciała opo­wie­dzieć mu o tylu spra­wach... Czę­sto, le­żąc w łóżku, ukła­dała prze­mowy, które miały pod­nieść go na du­chu, ale kiedy tylko prze­kra­czała bramę Cy­ta­deli, czuła pustkę w gło­wie.

Zresztą w tym okrop­nym miej­scu nie dało się spo­koj­nie po­roz­ma­wiać. Panna Ra­packa przy­cho­dziła na wi­dze­nia od mie­sięcy, ale nie mo­gła przy­wyk­nąć, że od na­rze­czo­nego od­dziela ją nie tylko po­dwójny rząd krat, ale także żan­darm z ka­ra­bi­nem, wsłu­chu­jący się w każde słowo.

Naj­pew­niej­szym spo­so­bem wy­miany in­for­ma­cji po­zo­sta­wały grypsy do­star­czane przez prze­kup­nego żan­darma; tyle że o jed­nej spra­wie Le­on­tyna wo­lała opo­wie­dzieć oso­bi­ście. O ile wy­star­czy jej od­wagi.

Czas mi­jał, a ona na­dal bez słowa wpa­try­wała się w więź­nia.

– Od­dali ci paczkę? – za­py­tała wresz­cie, sta­ra­jąc się, aby głos za­brzmiał na­tu­ral­nie. – Zmi­zer­nia­łeś.

– Nie­ważne. – Uśmiech­nął się. – Je­stem zdrowy.

– Od­rzu­cili po­da­nie o ślub – rzu­ciła jed­nym tchem i uchwy­ciła się kraty. – Drugi raz.

Zmie­nił się na twa­rzy. Miała wra­że­nie, że coś w nim zga­sło.

– Może to do­brze.

– Nie mów tak. Złożę ko­lejne. Będę skła­dać do skutku.

Po­chy­lił się i spoj­rzał jej w oczy. Wi­działa w tym spoj­rze­niu i tę­sk­notę, i za­chwyt.

Za­wsze pa­trzył na nią w ten spo­sób. Od pierw­szego spo­tka­nia u Mani, ko­le­żanki z pen­sji, pod­czas po­etyc­kiego wie­czorku, który od­był się kilka dni po jego przy­jeź­dzie z Ki­jowa. Póź­niej, kiedy le­piej się po­znali, po­wie­dział, że spodo­bała mu się od pierw­szego wej­rze­nia.

– Zo­staw wszystko jak jest – ode­zwał się zdu­szo­nym gło­sem. – Może nie po­win­ni­śmy się po­bie­rać.

– Ignacy! – krzyk­nęła tak gło­śno, że spa­ce­ru­jący mię­dzy kra­tami żan­darm od­wró­cił się w ich stronę. Po­ki­wał kar­cąco pal­cem.

– Już do­brze – wy­szep­tał na­rze­czony. – Zwy­czaj­nie boję się o cie­bie.

Le­on­tyna od mie­sięcy nie prze­sta­wała za­mar­twiać się o wy­nik śledz­twa. Po­cie­szała się jed­nak my­ślą, że je­śli doj­dzie do pro­cesu, jej oj­ciec, świetny ad­wo­kat, zrobi wszystko, aby wy­ka­zać ab­surd za­rzu­tów wo­bec przy­szłego zię­cia.

Żan­darm dał znak, że wi­dze­nie do­bie­gło końca.

– Przyjdę w na­stępną so­botę.

Ignacy ski­nął głową, a po­tem cof­nął się o krok i ru­szył za straż­ni­kiem. Le­on­tyna wpa­try­wała się w niego, do­póki nie znik­nął za za­ło­mem ko­ry­ta­rza. A kiedy drzwi za­mknęły się z hu­kiem, po­czuła chłód.

Ze spusz­czoną głową wy­szła na dzie­dzi­niec. Owio­nął ją je­sienny wiatr. Ode­tchnęła zim­nym po­wie­trzem, chcąc po­zbyć się z płuc odoru wię­zie­nia. Niebo było szare od chmur i pa­dał deszcz. Le­on­tyna na­cią­gnęła kap­tur i z tru­dem – ob­casy trze­wi­ków śli­zgały się po mo­krych ka­mie­niach – mi­nęła bramę i prze­rzu­cony nad fosą zwo­dzony most, który od­dzie­lał Cy­ta­delę od drogi wio­dą­cej do mia­sta. A kiedy zna­la­zła się po dru­giej stro­nie, obej­rzała się za sie­bie. Gó­ru­jąca nad War­szawą bu­dowla z ce­gły i ka­mie­nia od za­wsze na­pa­wała ją lę­kiem i gdyby dwa lata temu ktoś po­wie­dział, że bę­dzie tu przy­jeż­dżać ty­dzień w ty­dzień, na pewno by nie uwie­rzyła. Tym bar­dziej że wio­dła spo­kojne ży­cie i miała ja­sne wi­doki na przy­szłość.

Wszyst­kie plany ru­nęły w ciągu jed­nego dnia. Oka­zało się, że nic nie wie­działa o czło­wieku, któ­rego za­mie­rzała po­ślu­bić. Fakt, że cza­sem zni­kał, wcale jej nie dzi­wił, Ignacy koń­czył prze­cież me­dy­cynę w Ki­jo­wie. Wie­działa też, że sym­pa­ty­zo­wał z so­cja­li­stami, ale nie po­my­ślała, że mógł na­le­żeć do ich par­tii. Jak ona się zwała? Pro­le­ta­riat.

W tym sa­mym cza­sie aresz­to­wano kil­koro in­nych zna­jo­mych i panna Ra­packa za­częła za­sta­na­wiać się, jak to moż­liwe, że wo­kół niej było tylu so­cja­li­stycz­nych dzia­ła­czy, a ona nie zdo­łała tego za­uwa­żyć. Drę­czyło ją też py­ta­nie, dla­czego nikt nie pró­bo­wał jej wcią­gnąć do par­tii.

W gryp­sie przy­sła­nym z X Pa­wi­lonu na­rze­czony wy­ja­śniał, że nie chciał jej na­ra­żać na nie­bez­pie­czeń­stwo. Że wią­żąc się z nią, uległ sła­bo­ści. Pro­sił, aby mu wy­ba­czyła i jak naj­szyb­ciej o nim za­po­mniała.

Le­on­tyna prze­pła­kała kilka dni, a kiedy nieco się uspo­ko­iła, po­sta­no­wiła, że go nie opu­ści: w ich ro­dzi­nie ko­biety nie zo­sta­wiały swo­ich męż­czyzn, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści.

– Amen – po­wie­działa do sie­bie.

Od­pę­dza­jąc na­trętne my­śli, ru­szyła w stronę do­rożki, gdzie cze­kała Pe­la­gia, słu­żąca, która to­wa­rzy­szyła jej w cza­sie wy­praw do Cy­ta­deli.

Wiatr wzma­gał się, a deszcz upar­cie sią­pił. Panna wierz­chem dłoni wy­tarła wil­gotne oczy.

2.

Kiedy fia­kier za­trzy­mał się przed bramą ele­ganc­kiej ka­mie­nicy w Ale­jach Ujaz­dow­skich, pa­no­wała już ciem­ność, ale na szczę­ście prze­stało pa­dać. Roz­mię­kła od wil­goci zie­mia i ka­łuże na Za­kro­czym­skiej spra­wiły, że po­dróż trwała dłu­żej niż zwy­kle i Le­on­tyna za­częła się de­ner­wo­wać, choć wie­działa, że pora po­wrotu nie ma zna­cze­nia – matka i tak bę­dzie się zło­ścić. Ofi­cjal­nie z po­wodu mar­no­wa­nia czasu i od­ry­wa­nia Pe­la­gii od do­mo­wych za­jęć, a na­prawdę dla­tego, że córka śmiała po­je­chać do na­rze­czo­nego bez po­zwo­le­nia.

Nie cze­ka­jąc na słu­żącą, panna wy­sia­dła z do­rożki i zre­zy­gno­wa­nym spoj­rze­niem omio­tła bu­dy­nek. W świe­tle ga­zo­wych la­tarni można było do­strzec ja­sny fron­ton i pysz­niący się nad bramą kuty bal­kon. Choć Ra­paccy miesz­kali tu pra­wie od trzech lat, w sied­mio­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu na pierw­szym pię­trze od frontu, Le­on­tyna tę­sk­niła za sta­rym lo­kum na Ma­zo­wiec­kiej. Ro­dzice nie po­dzie­lali jej sen­ty­mentu, gdyż – co rzad­kie i godne pod­kre­śle­nia – zgod­nie uwa­żali, że ro­dzina jed­nego z naj­bar­dziej wzię­tych war­szaw­skich ad­wo­ka­tów po­trze­buje prze­stron­nego, a przede wszyst­kim re­pre­zen­ta­cyj­nego lo­kalu w pre­sti­żo­wym miej­scu. A w końcu – po spła­cie dłu­gów dziadka Kon­stan­tego i otrzy­ma­niu spadku po chrzest­nej matce ojca – mo­gli so­bie na to po­zwo­lić.

Pe­la­gia pła­ciła za kurs. Prze­mar­z­nięta Le­on­tyna po­sta­no­wiła nie cze­kać; prze­sko­czyła przez ka­łużę i już miała skrę­cić do bramy, kiedy z ciem­no­ści wy­ło­nił się wy­stro­jony w pa­radny mun­dur ofi­cer hu­za­rów. To­wa­rzy­szył mu wy­soki cy­wil.

Zmie­rzyła obu męż­czyzn nie­chęt­nym wzro­kiem i ła­piąc od­dech, spró­bo­wała ich wy­mi­nąć. Bez­sku­tecz­nie: ofi­cer od­wró­cił się i roz­ło­żył ra­miona. Panna Ra­packa od­sko­czyła, chcąc unik­nąć zde­rze­nia, ale Ro­sja­nin zdą­żył chwy­cić ją za rę­kaw i przy­cią­gnąć do sie­bie. Po­czuła za­pach al­ko­holu.

– Daj ca­łusa, pa­nie­neczko – wy­beł­ko­tał na­tręt po ro­syj­sku, a jego ofiara ze­sztyw­niała ze stra­chu i ze zło­ści. Szybko jed­nak od­zy­skała kon­te­nans i już miała za­pro­te­sto­wać prze­ciwko tak skan­da­licz­nemu trak­to­wa­niu damy, ale nie zdą­żyła, bo uprze­dził ją drugi męż­czy­zna, są­dząc z tonu głosu, jesz­cze trzeźwy.

– Mi­chaił! Puść pa­nią.

Ofi­cer wy­mam­ro­tał coś w od­po­wie­dzi, a Le­on­tyna, ko­rzy­sta­jąc z za­mie­sza­nia, wy­rwała się z jego uści­sku i po­bie­gła przed sie­bie. Sta­rała się nie po­tknąć i za­cho­wać tyle god­no­ści, ile dało się w tak po­ni­ża­ją­cej sy­tu­acji.

– Nic pa­nience nie jest? – Zdy­szana Pe­la­gia drep­tała u jej boku. – Zgraja prze­klęta! – Spoj­rzała na Ro­sjan, któ­rzy wła­śnie pa­ko­wali się do do­rożki, z taką miną, jakby miała za­miar splu­nąć.

Le­on­tyna nie od­po­wie­działa. Z ulgą mi­nęła bramę, nie­dbale od­po­wia­da­jąc na ukłon stróża, i wpa­dła na klatkę scho­dową. Po­mknęła na pierw­sze pię­tro; przy­sa­dzi­sta słu­żąca le­dwo mo­gła za nią na­dą­żyć. Drzwi otwo­rzył im Ka­zi­mierz wy­stro­jony we frak. Nic dziw­nego, trzy razy w ty­go­dniu o tej po­rze oj­ciec przyj­mo­wał klien­tów.

W miesz­ka­niu było cie­pło, na po­le­ce­nie matki od rana pa­liło się w pie­cach. Dziew­czyna ode­tchnęła, a lo­kaj po­mógł jej zdjąć wil­gotne okry­cie. Pe­la­gia po­drep­tała w stronę służ­bówki: mu­siała prze­brać się bez zwłoki, gdyż cze­kało ją dużo pracy.

Słu­żąca za­trzy­mała się przy drzwiach bu­du­aru i we­zwana przez chle­bo­daw­czy­nię zaj­rzała do środka. Po­wie­działa coś pół­gło­sem, a po chwili wy­co­fała się i znik­nęła za za­ło­mem ko­ry­ta­rza. Le­on­tyna po­my­ślała, że też po­winna zaj­rzeć do matki i spró­bo­wać ją uspo­koić.

Zer­k­nęła w lu­stro. Wciąż była za­czer­wie­niona, miała za­łza­wione oczy i po­tar­gane włosy. Nie obę­dzie się więc bez przy­krych uwag: panna zda­wała so­bie sprawę, że nie­wiele to po­może, ale przy­gła­dziła fry­zurę, a po­tem po­de­szła do drzwi po­koju. Za­pu­kała.

– Pro­szę – od­po­wie­działa matka omdle­wa­ją­cym to­nem.

Le­on­tyna na­ci­snęła na klamkę i sta­ra­jąc się nie na­ro­bić ha­łasu, we­szła do bu­du­aru. Za­trzy­mała się tuż za pro­giem, aby przy­zwy­czaić wzrok do pół­mroku, a płuca do du­choty: go­spo­dyni uwa­żała, że każdy po­dmuch po­wie­trza jest śmier­tel­nym wro­giem jej wą­tłego zdro­wia.

– Wró­ci­łaś wresz­cie – rzu­ciła matka z wy­rzu­tem. Spra­wiała wra­że­nie roz­ko­ja­rzo­nej; pew­nie za­żyła za dużo lau­da­num. – Mó­wi­łam, że nie po­win­naś mar­no­wać czasu z Osiń­skim.

Le­on­tyna wy­słu­chi­wała ta­kich prze­mów od kilku mie­sięcy: kiedy ro­dzi­cielka do­wie­działa się, co za­ję­ciach Igna­cego, sym­pa­tia, jaką do niego ży­wiła, prze­ro­dziła się we wro­gość. Gdyby na­rze­czony córki wal­czył o nie­pod­le­głość, jego aresz­to­wa­nie sta­no­wi­łoby po­wód do dumy, ale so­cja­li­sta? Czło­wiek, który chciał wy­wró­cić do góry no­gami po­rzą­dek świata, mógł na pannę z po­rząd­nego domu spro­wa­dzić wy­łącz­nie kło­poty.

– Nie zo­sta­wię go. – Le­on­tyna za­ci­snęła usta. Nie za­mie­rzała wda­wać się w dys­ku­sję, bo matka była głu­cha na ar­gu­menty.

– Je­steś nie­po­prawna. – Pani Ame­lia unio­sła się na po­duszce i po­pa­trzyła na córkę zmę­czo­nym wzro­kiem. Wy­glą­dała przy tym tak pięk­nie, że dziew­czyna za­dała so­bie py­ta­nie, dla­czego nie odzie­dzi­czyła cho­ciaż po­łowy tej urody.

– Ja­kie to ro­man­tyczne, pro­szę mamy. – Do bu­du­aru zaj­rzała He­lenka, która jak zwy­kle pod­słu­chi­wała pod drzwiami.

Le­on­tyna z roz­czu­le­niem po­pa­trzyła na sio­strę, która miała za­le­d­wie pięt­na­ście lat i wciąż uczęsz­czała na pen­sję, ale już wy­glą­dała jak młod­sza ko­pia matki. Nic dziw­nego, że ro­dzi­cielka po­kła­dała w niej ogromne na­dzieje, więk­sze niż kie­dy­kol­wiek w Le­on­ty­nie, a na­wet w Lu­dwiku, je­dy­nym synu, który stu­dio­wał prawo w Pe­ters­burgu.

– W ze­sła­niu na Sy­bir nie ma nic ro­man­tycz­nego – fuk­nęła matka i z wy­rzu­tem spoj­rzała na star­szą córkę.

– Je­śli go skażą, Te­nia za nim po­je­dzie – eks­cy­to­wała się He­lenka, która zdą­żyła roz­siąść się na brzegu le­żanki. – Jak ciotka Eliza za wu­jem Edwar­dem.

– Nie opo­wia­daj głupstw, moje dziecko. Te­raz są inne czasy.

Le­on­tyna nie mo­gła się z tym zgo­dzić. Wie­działa, że gdyby przy­szło jej je­chać za Igna­cym, nie wa­ha­łaby się ani chwili. W końcu był to główny po­wód, dla któ­rego dą­żyła do ślubu – chciała mieć do tego prawo. Uwa­żała jed­nak, że le­piej nie in­for­mo­wać matki o tych pla­nach.

– Pęka mi głowa. – Pani Ame­lia opa­dła na po­duszki. – Idź­cie na ko­la­cję, a po­tem do kuchni po­móc Pe­la­gii. Panna z do­brego domu musi wie­dzieć wszystko o go­spo­dar­stwie – do­rzu­ciła na za­koń­cze­nie swój ulu­biony fra­zes, dziw­nie brzmiący w ustach ko­goś, kto nie po­tra­fił za­pa­rzyć na­wet her­baty.

Na za­koń­cze­nie wy­wodu wes­tchnęła bo­le­ści­wie i za­mknęła oczy, więc dziew­częta w ci­szy opu­ściły po­kój.

– Do­brze, że za­raz ko­la­cja – ucie­szyła się He­lenka. – Umie­ram z głodu – do­dała, z obawą zer­ka­jąc na drzwi, które przed chwilą za sobą za­mknęła: ro­dzi­cielka wciąż po­wta­rzała, że ele­gancka dama nie ma po­ję­cia, co to ape­tyt.

Wcze­śniej­sza pora po­siłku, którą Le­on­tyna przed wy­jaz­dem sama za­or­dy­no­wała, ozna­czała, że oj­ciec wy­bie­rał się na wi­sta do wuja Wła­dy­sława Le­wiń­skiego. Nic dziw­nego, że matka do­stała mi­greny. Nie lu­biła tych wyjść, a prze­cież czło­wiek, który pra­co­wał tak ciężko jak papa, za­słu­gi­wał na odro­binę roz­rywki. Co­ty­go­dniowe spo­tka­nia z przy­ja­ciółmi przy kar­tach i al­ko­holu do­brze mu ro­biły, wra­cał z nich w wy­śmie­ni­tym hu­mo­rze.

Kiedy sio­stry zaj­rzały do ja­dalni, przy­go­to­wa­nia do po­siłku były pra­wie za­koń­czone: Pe­la­gia usta­wiała im­bryk z her­batą na szczy­cie sa­mo­wara, a w po­wie­trzu uno­siła się sma­ko­wita woń pie­czeni wy­mie­szana z za­pa­chem świe­żego cia­sta. He­lenka po­cią­gnęła no­skiem i prze­łknęła ślinę.

Skrzyp­nęły drzwi ga­bi­netu i do ja­dalni wkro­czył pan domu, me­ce­nas Wik­tor Ra­packi.

– Do­bry wie­czór, moje panny.

Na wi­dok ojca Le­on­tyna po­czuła się le­piej; od dziecka go uwiel­biała i uwa­żała za naj­wspa­nial­szego czło­wieka na świe­cie. On od­pła­cał jej taką samą mi­ło­ścią i sta­rał się wspie­rać pod­czas kon­flik­tów z matką.

– Do­bry wie­czór. – An­toni Pasz­kie­wicz ukło­nił się cór­kom pryn­cy­pała. Ni­kogo nie dzi­wiła jego obec­ność: młody ad­wo­kat czę­sto pra­co­wał u nich do późna i wtedy zo­sta­wał na ko­la­cji.

Pasz­kie­wicz był do­syć przy­stoj­nym, ale ma­ło­mów­nym mło­dym czło­wie­kiem. Le­on­tyna ni­gdy nie wi­działa, aby się uśmie­chał, a He­lenka, którą pan An­toni in­try­go­wał, ma­wiała – oczy­wi­ście, kiedy nie sły­szeli tego ro­dzice – że praw­nik dla od­po­wied­niego na­stroju co­dzien­nie rano zjada na czczo cy­trynę.

Ko­la­cja upły­wała w mi­łej at­mos­fe­rze, choć w mil­cze­niu. Oj­ciec błą­dził gdzieś my­ślami. Le­on­tyna roz­pa­mię­ty­wała szcze­góły wi­dze­nia z na­rze­czo­nym, a Pasz­kie­wicz z nie­od­gad­nio­nym wy­ra­zem twa­rzy przy­glą­dał się He­lence, która, za­spo­ko­iw­szy głód, za­częła pre­zen­to­wać uwo­dzi­ciel­skie pozy pod­pa­trzone u ciotki Ro­za­lii: trze­po­tała rzę­sami i rzu­cała mło­demu męż­czyź­nie po­włó­czy­ste spoj­rze­nia.

– Coś ci wpa­dło do oka, moje dziecko? – za­py­tał w roz­tar­gnie­niu me­ce­nas.

Star­sza panna Ra­packa z tru­dem stłu­miła śmiech, a dziew­czynka spu­ściła głowę i za­częła grze­bać w ta­le­rzu. Pasz­kie­wicz tak­to­wa­nie uda­wał, że ni­czego nie za­uwa­żył.

– Jak się miewa pan Osiń­ski? – za­py­tał oj­ciec.

– Do­brze – od­parła zdaw­kowo Le­on­tyna, choć aż rwała się, aby opo­wie­dzieć mu o swo­ich oba­wach. Chciała po­pro­sić, aby jesz­cze raz wy­stą­pił o po­zwo­le­nie na ślub. Nie­stety, wy­glą­dało na to, że nie uda się im po­roz­ma­wiać. – Boję się, że wy­ślą go na Sy­bir. – Zło­wroga myśl za­siana i pie­lę­gno­wana przez matkę za nic nie chciała wyjść jej z głowy.

– Nie ska­zali go prze­cież ad­mi­ni­stra­cyj­nie – po­wie­dział spo­koj­nie me­ce­nas i wy­cią­gnął ze­ga­rek z kie­szeni ka­mi­zelki. – Lada dzień ru­szy pro­ces – do­dał. – Wszystko bę­dzie do­brze, pa­mię­taj, że od pię­ciu lat nie prze­gra­łem żad­nej sprawy.

Pa­mię­tała o tym i pra­gnęła wie­rzyć, że tym ra­zem bę­dzie po­dob­nie.

3.

Radca ty­tu­larny Alek­san­der Ni­ki­tycz Wo­ro­nin ze znaw­stwem ro­zej­rzał się po wnę­trzu za­mtuza, do któ­rego za­pro­sił go dawny ko­lega z pułku, po­rucz­nik Mi­chaił Ju­ri­je­wicz Ka­łu­gin.

Mar­mu­rowe schody przy­kryte ko­bier­cem, amorki wy­ma­lo­wane na ścia­nach, krysz­ta­łowe lu­stra i lampy ze sty­lo­wymi klo­szami – to wszystko ro­biło wra­że­nie i można było rzec, że war­szaw­ski przy­by­tek w ni­czym nie ustę­po­wał do­mom uciech, które Alek­san­der od­wie­dzał nie­gdyś w Mo­skwie.

Ceny też za­pewne były ade­kwatne do po­ziomu usług.

Jesz­cze kilka lat temu radca ty­tu­larny uiściłby bez mru­gnię­cia okiem każdy ra­chu­nek, ale obecne po­bory nie po­zwa­lały mu na ta­kie eks­tra­wa­gan­cje. Dla­tego pró­bo­wał od­rzu­cić za­pro­sze­nie, ale Miszka, ura­do­wany spo­tka­niem z przy­ja­cie­lem, od­gadł w czym rzecz i uparł się, że sam za­płaci. Było go na to stać: jego dzia­dek, graf Ka­łu­gin, spał na zło­tych im­pe­ria­łach i, co naj­waż­niej­sze, miał sła­bość do je­dy­nego spad­ko­biercy.

Alek­san­der wa­hał się. Mimo że lu­bił za­bawę, sta­rał się nie za­cią­gać dłu­gów, któ­rych nie mógł szybko spła­cić. Uspo­koił jed­nak su­mie­nie, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że sam wie­lo­krot­nie go­ścił Mi­cha­iła w po­dob­nych lo­ka­lach. Poza tym – tłu­ma­czył so­bie Wo­ro­nin – zna­jo­mość ta­kich miejsc przy­daje się w pracy, a on nie miał po­ję­cia o Scyl­lach i Cha­ryb­dach mia­sta, do któ­rego przy­je­chał za­le­d­wie przed kil­koma dniami. A i jego nikt nie znał. Trzeba więc wy­ko­rzy­stać spo­sob­ność, która prędko się nie po­wtó­rzy.

Z jed­nego z bocz­nych po­koi wy­ło­niła się dys­tyn­go­wana dama w śred­nim wieku, przy­po­mi­na­jąca ra­czej prze­ło­żoną pen­sji niż wła­ści­cielkę we­so­łego in­te­resu. Ka­łu­gin pod­krę­cił wąsa, a po­tem ukło­nił się uprzej­mie i po­wie­dział:

– Pro­szę po­zwo­lić, że przed­sta­wię mo­jego przy­ja­ciela ze sto­licy. Sa­sza – zwró­cił się do ko­legi – to Ma­dame Ste­iner.

– Alek­san­der... tycz... nin – wy­mam­ro­tał nie­wy­raź­nie po­li­cjant, a na­stęp­nie uca­ło­wał dłoń bur­del­mamy; po­zory obo­wią­zy­wały na­wet w ta­kich miej­scach jak to.

– Miło po­znać – od­parła dama po ro­syj­sku, ale z twar­dym ak­cen­tem zdra­dza­ją­cym nie­miec­kie po­cho­dze­nie. – Ka­za­łam przy­go­to­wać ga­bi­net.

Po­dą­żyli za go­spo­dy­nią, a kiedy mi­jali ozdo­bione łu­kiem wej­ście do jed­nego z po­miesz­czeń, do­biegł ich gwar gło­sów, na­gle za­głu­szony przez dźwięki for­te­pianu: ktoś grał po­pu­larną po­lkę Trisch-Trasch. Alek­san­der wsłu­chał się w skoczną me­lo­dię. Do­sko­nale znał każdą nutę; kie­dyś w trak­cie za­baw wie­lo­krot­nie sam wy­ko­ny­wał ten utwór, więc wy­star­czyła chwila, aby uznał, że pia­ni­ście nie bra­kuje ani tech­niki, ani wprawy. Jed­nak – jak na przy­zwy­cza­je­nie Wo­ro­nina – grał odro­binę za wolno i dziw­nie fra­zo­wał.

Po­li­cjant, wie­dziony cie­ka­wo­ścią, zaj­rzał do sa­lonu, gdzie na ka­na­pach, w to­wa­rzy­stwie pen­sjo­na­riu­szek, spo­czy­wało kilku go­ści. Po­wie­trze było cięż­kie i siwe od pa­pie­ro­so­wego dymu. W głębi po­koju, na po­de­ście, stał im­po­nu­jący in­stru­ment, nie­wąt­pli­wie ste­in­way, na któ­rym grał dłu­go­włosy męż­czy­zna w okrą­głych oku­la­rach z ciem­nymi szkłami. Alek­san­der do­my­ślił się, że pia­ni­sta jest nie­wi­domy.

– Ze­chcą pa­no­wie do­łą­czyć? – za­py­tała Ma­dame.

– Może póź­niej – od­parł Mi­chaił. – Naj­pierw po­wspo­mi­namy to i owo... Wó­deczki się na­pi­jemy.

Wła­ści­cielka po­ki­wała głową ze zro­zu­mie­niem i po­wio­dła ich w kie­runku bocz­nego ko­ry­ta­rza, gdzie mie­ściły się ga­bi­nety, otwo­rzyła drzwi do jed­nego z nich i ge­stem za­pro­siła go­ści do środka.

Po­kój zo­stał urzą­dzony z ta­kim sa­mym spe­cy­ficz­nym prze­py­chem jak cała reszta lo­kalu. Za to okryty bia­łym ob­ru­sem stół był za­sta­wiony ta­le­rzami peł­nymi prze­ką­sek. Wśród pasz­te­tów, wę­dlin i ozo­rów na zimno Wo­ro­nin za­uwa­żył swój ulu­biony astra­chań­ski ka­wior.

– Pro­szę czuć się jak w domu – po­wie­działa Ma­dame i po­cią­gnęła za ta­śmę dzwonka. – A na­wet le­piej... – do­dała ze zna­czą­cym uśmie­chem.

Nie mi­nęło pół mi­nuty, a w ga­bi­ne­cie zja­wiła się piękna bru­netka w stroju Hisz­panki. Dzier­żyła tacę, na któ­rej stała bu­telka mro­żo­nej wódki. Smu­kła blon­dynka, która przy­była w ślad za ko­le­żanką, nio­sła ta­le­rze, sztućce i kie­liszki. Ma­dame Ste­iner dbała o wszyst­kie po­trzeby klienta, który do tej pory zo­sta­wił u niej sporą część przy­szłego spadku.

Alek­san­der z przy­jem­no­ścią przy­glą­dał się dziew­czy­nom: po wspa­nia­ło­ściach Pe­ters­burga War­szawa wy­da­wała mu się pro­win­cjo­nalna, ale już pierw­szego dnia za­chwy­ciła go uroda miej­sco­wych ko­biet. Na­wet dzi­siaj wi­dział na ulicy praw­dziwą pięk­ność...

– Oto Blanka. – Ma­dame wska­zała na blon­dynkę. – A to Kla­rysa. – Od­wró­ciła się w stronę bru­netki. – Będą do dys­po­zy­cji do sa­mego rana. Gdyby mieli pa­no­wie do­dat­kowe ży­cze­nia, pro­szę po­wie­dzieć. – Ski­nęła im głową na po­że­gna­nie i z god­no­ścią opu­ściła ga­bi­net.

Dziew­czyny roz­sta­wiły za­stawę i na znak Mi­cha­iła także skie­ro­wały się do wyj­ścia. Wo­ro­nin tę­sk­nym wzro­kiem od­pro­wa­dził ja­sno­włosą.

– Nie martw się, nie­długo wrócą. – Miszka, który za­uwa­żył wy­raz roz­cza­ro­wa­nia na twa­rzy przy­ja­ciela, opadł na ka­napę i się­gnął po wódkę. – Ale przy­znaj, do­brze pa­mię­tam, ja­kie dziew­czyny ci się po­do­bają.

– Nie prze­czę – mruk­nął Alek­san­der. Dawno nie od­wie­dzał ta­kich miejsc i ze zdzi­wie­niem za­uwa­żył, że za­czyna go to krę­po­wać. Chyba zmie­nił się w ciągu ostat­nich lat.

– Za spo­tka­nie! – Ka­łu­gin uniósł kie­li­szek. – Prę­dzej bym się śmierci spo­dzie­wał niż cie­bie w War­sza­wie. Ja mu­szę tu sie­dzieć aż ucich­nie mo­skiew­ska awan­tura, ale ty?

– I na­szego ge­ne­rała tu­taj przy­słali. – Alek­san­der się­gnął po szkło. – Roz­kaz to roz­kaz.

– Nie po­rów­nuj się do na­szego ge­ne­rała – za­śmiał się Miszka. – On jest gu­ber­na­to­rem! A ty żeś wy­my­ślił z tą po­li­cją. Cały pułk się dzi­wił... Szły za­kłady, że wstą­pisz do żan­dar­mów.

Aku­rat ta­kiej moż­li­wo­ści Wo­ro­nin nie brał pod uwagę. Po pierw­sze, nie in­te­re­so­wało go ła­pa­nie sza­leń­ców, któ­rym wy­da­wało się, że za po­mocą kilku bomb do­mo­wej ro­boty ru­szą z po­sad Im­pe­rium. A po dru­gie – nie był prze­cież ro­do­wym szlach­ci­cem.

– Twoje zdro­wie! – wzniósł to­ast Alek­san­der.

– Nie wie­rzę, że przy­słali cię do War­szawy przy­pad­kiem. Pew­nie żeś znowu wplą­tał się w ja­kiś ro­mans? – Mi­chaił zmru­żył oko. – Ucie­kłeś przed panną? Czy przed jej ro­dziną?

Alek­san­der po­ru­szył się nie­spo­koj­nie, bo przy­ja­ciel tra­fił w sedno. Pra­wie.

– Zaj­rza­łem do cu­dzego ogródka – wy­ja­śnił nie­chęt­nie, za­pa­la­jąc pa­pie­rosa.

– Saszka, ty ni­gdy się nie na­uczysz! Spód­niczki kie­dyś cię zgu­bią.

Wo­ro­nin cie­szył się po­wo­dze­niem u ko­biet, ale nie miał do nich szczę­ścia. Dla­tego w wieku dwu­dzie­stu sied­miu lat uwa­żał, że ro­man­tyczne po­rywy ma już za sobą. Wo­lał prze­lotne ro­manse bez zo­bo­wią­zań. Ostat­nio prze­ko­nał się jed­nak, że i one by­wają obar­czone ry­zy­kiem. Może rze­czy­wi­ście po­wi­nien wró­cić do kon­tak­tów z pro­fe­sjo­na­list­kami?

– Przy­ga­niał ko­cioł garn­kowi! – rzu­cił.

– Po­je­dy­nek to co in­nego! Ho­no­rowa sprawa! Gdyby ten je­łop nie był sio­strzeń­cem księ­cia, nie miał­bym pro­blemu.

– Mało żeś go nie za­bił...

– Od­po­ku­tuję i wrócę do Mo­skwy – oświad­czył Mi­chaił z nie­za­chwianą pew­no­ścią w gło­sie. – Dzia­dek wy­dał mnó­stwo pie­nię­dzy, żeby scho­wać mnie aż tu­taj, to i z po­wro­tem spro­wa­dzi.

– Nie wąt­pię.

– Po­go­dzi­łeś się z oj­cem? – Po­rucz­nik jak na pod­pi­tego wy­ka­zał nie­zwy­kłą przy­tom­ność umy­słu.

– Nie – rzu­cił nie­chęt­nie Wo­ro­nin. Choć od ze­rwa­nia kon­tak­tów z ro­dziną mi­nęło pięć lat, nie po­tra­fił o tym my­śleć ze spo­ko­jem.

– Nie­po­trzeb­nie py­tam – zre­flek­to­wał się Miszka, na­kła­da­jąc so­bie czu­baty ta­lerz prze­ką­sek. – Jak­byś się po­go­dził, nie przy­je­chał­byś na pro­win­cję go­nić za zło­dzie­jami.

– Jak tu jest? – za­in­te­re­so­wał się po­li­cjant, po­now­nie na­peł­nia­jąc kie­liszki.

– Po­lacy nas nie lu­bią. Oj, nie lu­bią... Pew­nie mi­nie kilka po­ko­leń, za­nim to bę­dzie na­prawdę na­sza zie­mia... Ale co bę­dziemy o po­li­tyce ga­dać. Twoje zdro­wie!

Po­rucz­nik jed­nym hau­stem opróż­nił kie­li­szek, a po­tem z tru­dem pod­niósł się z ka­napy.

– Za­raz wra­cam – oświad­czył. – A ty skosz­tuj pasz­tetu. Na­prawdę wy­borny, pew­nie z bia­łych za­jęcy.

Zo­sta­wiony sa­memu so­bie Alek­san­der po­słu­chał rady ko­legi: pasz­tet rze­czy­wi­ście oka­zał się nie­zły, choć ja­dał w ży­ciu lep­sze. Po­tem przy­mknął oczy i wy­cią­gnął się na ka­na­pie. Czuł w gło­wie przy­jemny szum i de­li­katne fa­lo­wa­nie. Na­prawdę lu­bił ten stan po kilku głęb­szych, świat sta­wał się ła­god­niej­szy i pe­łen ja­snych barw, a ży­cie, przy­naj­mniej na chwilę, ro­biło się prost­sze.

Skrzyp­nęły drzwi. Wo­ro­nin otwo­rzył oczy. Do ga­bi­netu wsu­nęła się Blanka. Skoro się po­ja­wiła, to Mi­chaił mu­siał gdzieś za­błą­dzić z jej ko­le­żanką.

Ob­ser­wo­wał dziew­czynę spod wpół­przy­mknię­tych po­wiek. Przez chwilę stała przy wej­ściu, jakby nie miała pew­no­ści, czy jest mile wi­dziana, kiedy jed­nak męż­czy­zna nie za­re­ago­wał, po­de­szła bli­żej i usia­dła na brzegu ka­napy. Wo­ro­nin za­sta­na­wiał się, co wła­ści­wie po­wi­nien zro­bić. Znowu po­ja­wiło się uczu­cie za­że­no­wa­nia.

Zbyt długo zwle­kał z de­cy­zją i znie­cier­pli­wiona Blanka przy­stą­piła do dzia­ła­nia: do­tknęła go, naj­pierw lekko i ostroż­nie, ale kiedy nie na­po­tkała oporu, za­częła po­czy­nać so­bie śmie­lej. Na­prawdę znała się na rze­czy. Radca ty­tu­larny mocno wcią­gnął po­wie­trze i w jed­nej chwili stra­cił wszel­kie skru­puły.

– Zo­sta­niemy tu, czy idziemy do sy­pialni?

Czort! Nie miał ochoty ni­g­dzie się ru­szać. Uniósł się i przy­cią­gnął dziew­czynę do sie­bie. Pach­niała do­brymi per­fu­mami i ty­to­nio­wym dy­mem. Nie prze­ry­wa­jąc piesz­czot, zręcz­nie roz­pi­nała gu­ziki jego ko­szuli, a Alek­san­der, wy­plą­tu­jąc i sie­bie, i ją z ko­lej­nych warstw odzieży, po­my­ślał... Wła­ści­wie zu­peł­nie prze­stał my­śleć.

Zza drzwi do­la­ty­wały pierw­sze takty walca Straussa, tym ra­zem pia­ni­sta bez­li­to­śnie fał­szo­wał. Gdzieś w od­dali strze­lił ko­rek od szam­pana; Wo­ro­nin wzdry­gnął się lekko, bo ta­kie od­głosy źle mu się ko­ja­rzyły. Szybko jed­nak za­po­mniał o prze­szło­ści i sku­pił wy­łącz­nie na dziew­czy­nie.

Ko­biecy krzyk ścią­gnął go na zie­mię pra­wie z siód­mego nieba. Bły­ska­wicz­nie oprzy­tom­niał i kie­ru­jąc się bar­dziej in­stynk­tem niż ro­zu­mem, ode­pchnął Blankę. Ze­rwał się na nogi, z tru­dem opa­no­wu­jąc drże­nie rąk, za­piął spodnie i na­rzu­cił ko­szulę. Wy­padł na ko­ry­tarz. Pu­sto. Czyżby nikt inny nie zwró­cił uwagi na ten okropny wrzask?

Drzwi ga­bi­netu znaj­du­ją­cego się na końcu ko­ry­ta­rza za­mknęły się z hu­kiem. Po­li­cjant po­pę­dził w tam­tym kie­runku. Szarp­nął za klamkę, ustą­piła bez pro­blemu. Wpadł do środka, a tam owio­nął go lo­do­waty po­dmuch idący od otwar­tego okna. Fi­ranki po­wie­wały na wie­trze ni­czym białe cho­rą­gwie.

Prze­ciąg zga­sił świece, więc wnę­trze oświe­tlała jedna lampa. Alek­san­der wy­tę­żył wzrok i ro­zej­rzał się do­okoła. Po­kój był więk­szy i bar­dziej luk­su­sowy niż ten, w któ­rym przy­szło mu spę­dzić wie­czór – praw­dziwy apar­ta­ment.

Wtem do­biegł go dziwny od­głos. Od­wró­cił głowę: w ką­cie, nie­opo­dal okna ku­liła się krą­gła blon­dynka owi­nięta ja­kąś ja­sną tka­niną.

Wo­ro­nin kil­koma su­sami po­ko­nał dzie­lącą ich od­le­głość i do­tknął ra­mie­nia pod­opiecz­nej Ma­dame Ste­iner.

– Co się stało?

Dziew­czyna była tak prze­ra­żona, że nie po­tra­fiła wy­du­sić z sie­bie słowa, ale trzę­sącą się ręką wska­zała mu ogromne łoże z bal­da­chi­mem zaj­mu­jące śro­dek po­koju.

Po­li­cjant, sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na co­raz więk­szy ziąb, chwy­cił lampę, a po­tem zbli­żył się do ko­tary i roz­chy­lił ją.

W atła­so­wej po­ścieli spo­czy­wał po­stawny męż­czy­zna w śred­nim wieku. Na pierw­szy rzut oka mo­głoby się wy­da­wać, że śpi, ale kiedy Alek­san­der, dy­go­cząc z zimna i ze zde­ner­wo­wa­nia, po­świe­cił i przyj­rzał mu się le­piej, do­strzegł ciemną plamę krwi roz­le­wa­jącą się na gor­sie ko­szuli. Dal­sze oglę­dziny nie po­zo­sta­wiły wąt­pli­wo­ści, że ów czło­wiek nie żyje.

W tym cza­sie dziew­czyna nieco oprzy­tom­niała i nie spusz­cza­jąc oczu z Wo­ro­nina, za­częła wy­co­fy­wać się w stronę wyj­ścia. Po­li­cjant ru­szył za nią i jed­no­cze­śnie sta­rał się ze­brać my­śli.

Dok­tor, re­wi­zja, spi­sa­nie go­ści...

Za drzwiami ze­brał się tłu­mek wy­stra­szo­nych pen­sjo­na­riu­szek pod wo­dzą sa­mej Ma­dame. Nie po­ja­wił się za to ża­den z klien­tów. Zro­zu­miała ostroż­ność. Choć tym ra­zem na­wet ona nie po­może i wszy­scy, któ­rzy spę­dzili noc w za­mtu­zie, będą mu­sieli zło­żyć ze­zna­nia. W końcu mor­der­stwo to nie żarty.

– Po­li­cja śled­cza! – krzyk­nął Wo­ro­nin, uzna­jąc, że wy­star­czy tego in­co­gnito. – Nikt nie ma prawa opusz­czać lo­kalu!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki