Kamienica przy Portowej - Katarzyna Janus - ebook + audiobook

Kamienica przy Portowej ebook i audiobook

Katarzyna Janus

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

W starej kamienicy przy ulicy Portowej krzyżują się losy mieszkańców, którzy na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego. Policjant próbujący poskładać swoje serce, pisarka szukająca spokoju, pielęgniarka nosząca w sobie ból przeszłości. Sąsiadami są też: młoda dekoratorka wnętrz z niezwykłym przeczuciem i rodzina walcząca z własnymi demonami – wszyscy mają swoją historię.

Kiedy przypadkowe spotkania przeradzają się w głębokie relacje, a codzienne rozmowy na klatce schodowej stają się czymś więcej, kamienica zaczyna pulsować życiem. Przyjaźnie, miłości, tajemnice i dramaty przeplatają się, tworząc poruszającą opowieść o sile wspólnoty i drugich szansach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 320

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 3 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agata Skórska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Katarzyna Janus, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Maciej Szymanowicz

Redakcja i korekta: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa

PR & Marketing: Sławomir Wierzbicki

ISBN: 978-83-8402-597-0

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Szczęście mieszka przeważnie u sąsiadów.

Przysłowie egipskie

***

Stara przedwojenna kamienica usytuowana była wręcz idealnie. Zbudowana w jednej z atrakcyjnych nadmorskich miejscowości, miała równie atrakcyjną lokalizację pod każdym względem i dla każdego. Położona w ładnej spokojnej dzielnicy, tuż przy parku Zdrojowym, była doskonałym miejscem do życia dla jej mieszkańców. Droga do plaży, ot jedyne dwadzieścia – dwadzieścia pięć minut spokojnego marszu, prowadziła przez ten właśnie rozległy park, który o każdej porze roku zachwycał swoim naturalnym pięknem i feerią barw. Gdy nabierało się głęboko w płuca powietrza, aż kręciło w nosie, bez względu na pogodę. Park zrewitalizowano przed kilkoma laty ze środków unijnych i, o dziwo, nadal pieczołowicie o niego dbano, ku chwale i dumie mieszkańców miasta, a ku radości i zachwytom odwiedzających to miejsce turystów, których szczególnie latem było tu zatrzęsienie. Przemierzając kolejne alejki w drodze nad morze, można było przy okazji podziwiać stare, imponujące swoją wielkością i urodą wciąż piękne gatunki drzew i dorodnych krzewów, ale chyba przede wszystkim ukwiecone z rzetelną dbałością o szczegóły klomby, których misterne nasadzenia różnobarwnych kwiatów zaskakiwały spacerowiczów swymi kompozycjami. A to dopatrzeć się można było w nich wielkiej kotwicy, która aż prosiła się o zanurzenie w morskich odmętach, a to znowu w starej drewnianej łodzi, ulokowanej w podłożu z drobnych jasnych kamyków naśladujących morskie fale, wielobarwne kwiecie zdawało się wręcz kipieć swą bujnością. Idąc dalej, wypisz, wymaluj można było dostrzec twarz bosmana z zatkniętą w ustach nieodłączną fajką czy dla odmiany latarnię morską niemal żywcem przeniesioną z nabrzeża. Ale to jeszcze nie wszystkie zalety położenia naszej kamienicy. W pobliżu znajdował się kapitanat portu z malowniczą o każdej porze roku przystanią jachtową w Basenie Północnym, w której to zacumowane tam, przeważnie utrzymane w białych barwach, łodzie kołysały się miarowo na wodzie niczym uśpione mewy w łagodnej morskiej toni. A żeby skompletować wszystkie zalety lokalizacji owej nieruchomości, rzut beretem było do przystani promowej i centrum miasta.

Nie dziwne zatem, że na przestrzeni lat mieszkania w tym domostwie nigdy nie stały puste.

Nieznana jest dokładna data budowy owej kamienicy, przypuszcza się, że budynek powstał na początku tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku, a może ciut wcześniej. To były czasy, gdy na promy wjeżdżały jeszcze i auta, i konne powozy. Bo musicie wiedzieć, że nasza miejscowość jest usytuowana na wyspie, a nawet na trzech wyspach. I jeszcze czterdziestu czterech mniejszych, niezamieszkanych, co stanowi swoisty ewenement na skalę Polski. Teraz dostać się tam można nowoczesnym tunelem prowadzącym pod rzeką, ale promy nadal kursują, stanowiąc zarówno dodatkową atrakcję, jak i niezmiennie środek transportu dla pieszych i rowerzystów oraz czasami pojazdów, szczególnie gdy sporadycznie z tej to czy innej przyczyny tunel zostaje czasowo zamknięty. Na przykład tak jak ostatnim razem, przez kilka nocnych godzin nie było można się w nim przemieszczać z powodu wtargnięcia dzikich zwierząt. Okazało się, że rodzinka dzików postanowiła w środku nocy skrócić sobie drogę do miasta i wybrała się na spacer tunelem właśnie, jednak w jego wnętrzu dziwnie straciła orientację i kręciła się to w jedną, to w drugą stronę, zagrażając bezpieczeństwu kierowców. I oczywiście sobie samym. Na szczęście służby miejskie stanęły na wysokości zadania i wywiozły ową dziką familię w głąb lasu, gdzie zdecydowanie jej członkowie powinni poczuć się bardziej komfortowo.

Dawnymi, dawnymi czasy tereny owych wysp zasiedlali Słowianie, a trwało to prawie tysiąc lat, później władali nimi książęta pomorscy, raz po raz Duńczycy, Polacy za Chrobrego i Krzywoustego oraz Szwedzi przez dziewięćdziesiąt lat, aż w końcu w tysiąc siedemset dwudziestym roku Prusy wykupiły od nich wyspy za dziesięć milionów talarów w złocie. Czy to było dużo, czy mało, trudno teraz ocenić, jednak na szczęście dla nas koniec końców tereny te trafiły do Polski i tak jest do dzisiaj. I niech tak już zostanie.

Kamienicę posadowiono na kształcie podkowy, albo może raczej litery „U”. Od początku była budynkiem dwukondygnacyjnym, podpiwniczonym, przykrytym dwuspadowym dachem z ceglanej dachówki. Obramowania drzwi wejściowych, których jest sztuk pięć (po jednej na każdej części litery „U” oraz dwie w narożnikach), oraz okien, w tym łuki zakańczające okna, wykonano z surowej cegły, co przy elewacji pomalowanej na kolor jasnożółty prezentuje się naprawdę ciekawie, szczególnie pod kapeluszem rudawej dachówki. Zastosowanie kompozycji z naturalnych cegieł dodaje kamienicy swoistego sznytu, zupełnie niczym krawat noszony do garnituru. Poza tym budynek stoi przy cichej, spokojnej ulicy, po której samochody nie przejeżdżają zbyt często, do tego, otoczony zielenią i płotem odgraniczającym go od sąsiadów, tworzy swoistą enklawę. Od frontu ramiona kamienicy okalają całkiem przyzwoitej wielkości patio porośnięte wysokimi drzewami, u których podnóża urządzono parking dla samochodów. To nic, że latem z tych drzew opada jakaś lepiąca się maź, która przylega do karoserii tak skutecznie, że trudno ją później domyć, że ptaki bez opamiętania załatwiają swe fizjologiczne potrzeby wprost na auta. I tak dzień w dzień wszystkie miejsca parkingowe są pozajmowane, bo przecież samochód to nie pudełko zapałek, nie da się go schować w kieszeń i zabrać do domu, gdzieś stać musi. Chyba na pocieszenie dla tych wszystkich nieszczęsnych właścicieli aut przed wjazdem na posesję rośnie wielki platan, uznany już dawno za pomnik przyrody, który cudnie podkreśla urodę kamienicy, szczególnie kiedy słońce zaświeci, rozświetlając żółte ściany domostwa, uwydatniając soczystą zieleń drzew oraz wysyłając swe promienie wprost na korę platanu, wyglądem przypominającą moro, ­czyli wzór kamuflażu używanego w mundurach wojskowych. Ta cała gra świateł i cieni sprawia, że kamienica wraz z otoczeniem zdaje się żywcem wyjęta z jakiejś magii. Niestety, pod platanem parkować nie wolno.

Podobno ponad pięćdziesiąt lat po wojnie pod jednym z okien wydobyto skarb. Tak, prawdziwy skarb, zakopany w drewnianej skrzyni. Skarb pochodził z końca wojny, a dowiedziano się o tym, ponieważ przedmioty schowane w skrzyni skrzętnie popakowano w gazety, które nosiły daty z maja czterdziestego piątego roku. Były tam srebrne monety, patery, medaliony, nawet znalazł się sznur pereł. I stare albumy ze zdjęciami, które niestety zbutwiały prawie doszczętnie i niemożliwym było zidentyfikowanie uwiecznionych na nich postaci. Cóż, szkoda. Jak z tego wynika, nic nie jest wieczne… Widać było, że przed wojną lokatorzy raczej nie należeli do najbiedniejszych. Znalezisko tak zachęciło okolicznych pseudoarcheologów, że którejś nocy rozkopano cały teren pod oknami kamienicy, jednak podobno niczego więcej nie znaleziono, naruszono jedynie fundamenty budynku, które wymagały pilnej interwencji budowlańców.

Stare kamienice nadal kryją w sobie mnóstwo podobnych skarbów, ale przede wszystkim wiele historii. To tajemnice, które ciągle czekają na odkrycie. Poznawanie ich jest jak otwieranie prezentu zapakowanego w kilka pudełek. Co znajduje się pod spodem? Odsłanianie kolejnych niespodzianek sprawia, że tchu zaczyna brakować, emocje sięgają zenitu, aż w końcu docieramy do tego najważniejszego, wyczekiwanego – do niespodziewanego upominku.

A co kryje w sobie nasza kamienica? Ileż ona musiała przeżyć, ileż radości i cierpienia przez te wszystkie lata zagościło w jej wnętrzach! Ile smutku, nierozwiązanych problemów, ile miłosnych uniesień i wypłakanych łez. A może i jakaś zbrodnia miała tu miejsce? Kto wie…? A teraz? Jakie historie teraz się w niej rozgrywają?

Cóż… Przekonajmy się.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Właścicielem mieszkania w środkowej bramie pod jedynką na parterze był miejscowy taksówkarz, pan Sylwester. Mógł mieć niespełna sześćdziesiątkę na karku albo był trochę po pięćdziesiątce. Trudno było określić jednoznacznie jego wiek, bo jego smukła, wysportowana sylwetka, gibkie ruchy, zadbany wygląd sprawiały, że człowiek z łatwością mógłby się pomylić. Odziedziczył to mieszkanie po swoich rodzicach, ale od dawna właściwie w nim nie mieszkał. Wybudował sobie okazałą willę na obrzeżach miasta. Ludzie mówili, że oprócz „taksówkowania” musi parać się jeszcze jakimś innym fachem, z pewnością nie do końca legalnym, bo przecież z zarobków taryfiarza nie byłby w stanie postawić takiej chaty, ale że nikt niczego nie był w stanie mu udowodnić, w końcu przestali gadać. Przez ostatnie kilka lat pan Sylwester wynajmował mieszkanie lokatorom, którzy zmieniali się dość często, ale w końcu jego jedyny syn skończył studia i ku radości rodzica wrócił do miasta, dlatego też od trzech miesięcy w mieszkaniu trwał generalny remont. Wyrzucono stamtąd w zasadzie wszystko do gołych ścian. I znowu ludzie mieli o czym gadać, bo skąd niby Sylwester wziął na to kasę? Ale zapytać go o to nikt nie śmiał, więc jedynie szeptano po kątach.

Syn Sylwestra miał na imię Hugo. Skąd ojcu wpadło do głowy, żeby tak nazwać dzieciaka, nie wiadomo, ale podobno imię to oznacza, że człowiek, który je nosi, jest rozumny i bystry. I taki też był Hugo. Zawsze dobrze się uczył, nigdy nie wdawał się w żadne afery ani bójki i – jak przystało na jedynaka – po skończeniu liceum poszedł na studia. Przed rokiem ukończył naukę na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego, na kierunku bezpieczeństwo wewnętrzne, i od razu podjął pracę w policji. Podobno, jak z dumą opowiadał ojciec, mały Hugo od dzieciństwa marzył o tym, aby zostać policjantem. Co niektórzy kpili sobie, że teraz tatuś będzie mógł bez problemów prowadzić swoje szemrane interesy, bo przecież najciemniej pod latarnią, jednak nigdy nikt nie złapał go na żadnych nieuczciwych przedsięwzięciach, więc znowu plotki ucichły. Zresztą ludzie szybko znajdują sobie kolejne obiekty do oplotkowywania, na całe szczęście.

Urodę młody Hugo odziedziczył po ojcu. Podobnie jak rodzic był wysokim mężczyzną, jednak zdecydowanie bardziej umięśnionym, co z pewnością zawdzięczał godzinom spędzonym na siłowni. W końcu policjant musi się wykazać jakąś tężyzną fizyczną, inaczej bandyci, zamiast czuć przed nim respekt, kpiliby sobie z niego w żywe oczy. Jednak ostatnimi czasy Hugo nie tryskał dobrym humorem, szczęścia nie było można się dopatrzeć na jego obliczu. A przyczyną tego stanu była dziewczyna, która zostawiła go krótko przed planowanym ślubem, wiążąc się z najlepszym przyjacielem Hugona. I tak za jednym zamachem młody mężczyzna stracił i ukochaną, i przyjaciela. Ot, okrutny i nieprzewidywalny bywa los. Cóż, miłość to nie zawsze motyle w brzuchu i głupkowaty uśmiech na ustach. Miłość potrafi przysporzyć wiele cierpienia, nieprzespanych nocy i morza wylanych łez, co też niestety przytrafiło się Hugonowi. Podobno chłopak przeżył załamanie nerwowe, ale dzięki wsparciu rodziny i przyjaciół, którzy mu pozostali po zdradzie tego najbliższego, powoli jakoś się dźwigał z odrętwienia i depresji. Na szczęście nowa praca i remont mieszkania, w który starał się go angażować ojciec, sprawiały, że na rozpamiętywanie nieszczęścia pozostawało mu coraz mniej czasu. A że – jak mówią – czas leczy rany, wszyscy bliscy mieli nadzieję, że w końcu młody Barański z tej nieszczęśliwej miłości się otrząśnie. Do tego mieszkanie miało wkrótce stać się jego azylem, którego tak bardzo teraz potrzebował, miał więc spore zadanie przed sobą, bo jak wiadomo, z remontami i fachowcami łatwo nie jest. Na razie zatrzymał się u ojca, który chwilowo był singlem. Mama Hugona zmarła przed kilkoma laty i gdy ojciec w końcu otrząsnął się z żałoby, a trzeba zaznaczyć, że państwo Barańscy stanowili dobraną parę, która przeżyła ze sobą niemalże trzydzieści lat, raz po raz pomieszkiwały z nim w jego willi jakieś kobiety, jednak żadna nie zagrzała tam miejsca na dłużej. Na szczęście dla młodego policjanta aktualnie willa była męskim gniazdem.

Hugo nie mógł ostatnio spać po nocach. Ostatnio, ­czyli od czasu, kiedy Karina z Maciejem z hukiem wylecieli z jego życia. Minęło dopiero niecałe pół roku, dopiero albo już, jednak zadane rany wciąż obficie krwawiły. Nie dość, że stracił ukochaną, bez której jeszcze do niedawna nie wyobrażał sobie życia, to za jednym zamachem pozbył się najlepszego przyjaciela, z którym znał się – jak to mówią – od pieluch. Razem bawili się w piaskownicy, chodzili do jednego przedszkola, w tym samym czasie przechodzili choroby zakaźne, włącznie z ospą, która upodobniła ich do siebie niemalże jak bliźniaków. Razem dorastali, razem trenowali koszykówkę, razem uganiali się za dziewczynami. Na szczęście preferowali odmienny typ kobiecej urody, ale jak się w końcu okazało, do czasu. Do tego nieszczęsnego wieczoru, kiedy Hugo wrócił do Warszawy o dzień wcześniej, niż zaplanował. Posprzeczał się wtedy z ojcem, a powodem była jedna z kolejnych lokatorek willi, która szczególnie nie przypadła do gustu Hugonowi. Niezapowiedziany przekroczył próg mieszkania, które wynajmowali wspólnie z Kariną. Nie uprzedził jej o swoim powrocie, bo rozładowała mu się komórka, a nie chcąc dłużej pozostawać w domu ojca, nie zdołał jej naładować. Zastał kochanków wesoło igrających w ich wspólnym łóżku – jego i jego nieskazitelnej do tej ­chwili Karinki. Szczęście to było czy nieszczęście? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Nieszczęście, bo nagle runął jego dotychczasowy idylliczny świat, przepadły plany na przyszłość, stracił ukochaną kobietę. A szczęście, bo stało się to przed ślubem. Gorzej gdyby sprawy wyszły na jaw, gdy byliby już małżeństwem albo gdyby dowiedział się o tym długo po ślubie, kiedy już na przykład mieliby dzieci. I czy to byłyby jego dzieci? Tego mężczyzna nigdy nie może być pewny, no chyba że zrobi badania genetyczne. Co zrobiłby wtedy? Decyzja zdecydowanie byłaby trudniejsza, a tak? Bez słowa obił Maciejowi mordę, ten nawet się specjalnie nie bronił, i nie spojrzawszy na ukochaną, trzasnął drzwiami i opuścił ich miłosne gniazdko. Po kilku dniach wrócił po swoje rzeczy, upewniwszy się wcześniej, że Kariny nie ma w mieszkaniu, rozwiązał umowę z właścicielem, zupełnie nie przejmując się tym, gdzie dziewczyna się podzieje, zmienił numer telefonu i do dzisiaj nie miał żadnego kontaktu ze zdrajcami.

Jednak od tego czasu dopadła go bezsenność…

Cóż mógł robić, kiedy noc wydawała się nie mieć końca? Podczas gdy już wydawało mu się, że zasypia, powracały natarczywe myśli, skutecznie odganiając ramiona Morfeusza. Chrapanie ojca dochodzące zza ściany, odgłos lodówki włączającej się na dole w kuchni czy też dźwięki poruszających się po ulicy samochodów wydawały się nieść ze sobą tyle decybeli, że wręcz rozsadzały mu czaszkę. A kiedy w końcu udawało mu się zasnąć, pojawiały się te koszmary z Kariną i Maćkiem w rolach głównych. Widział, jak spółkują niczym dwa króliki, zupełnie jakby oglądał film pornograficzny. Znowu i znowu. A przecież o siódmej powinien wstać, o ósmej zaczynał pracę, musiał jakoś funkcjonować. Ile kaw dziennie zniesie jego organizm, jeśli taka sytuacja potrwa dłużej?

– Synu, a może poprosiłbyś o radę jakiegoś psychologa? – zapytał go w końcu ojciec, który bacznie go obserwował i słyszał, jak syn raz po raz niespokojnie chodzi nocą po pokoju. – Są sytuacje w życiu, kiedy trudno sobie samemu poradzić. Ja po śmierci mamy nie mogłem sobie znaleźć miejsca i pani psycholog mi pomogła.

– I co ci poradziła ta twoja pani psycholog? – odparł wtedy butnie. – Że masz przyprowadzać baby do domu swojej nieżyjącej żony? Co rusz to inne? Gzić się z nimi w jej łóżku? Sorry, to nie dla mnie.

Mężczyzna nie odezwał się wówczas na te zarzuty. Hugo widział, że zrobiło mu się przykro, ale tak zagłębiony w tym swoim nieszczęściu zupełnie nie zważał na uczucia ojca. To był jego ból, najważniejszy, a całą resztę świata miał głęboko gdzieś. A przecież rozumiał go, w głębi duszy nie chciał, żeby ojciec był sam, ale wtedy był taki wściekły. Taki wściekły… I gdyby jeszcze tato miał jakąś konkretną przyjaciółkę, jedną i tę samą, to też byłoby inaczej. A tak…?

Tymczasem nie pozostawało mu nic innego jak tylko mieć nadzieję, że gorzej już chyba być nie może, że to wszystko przecież kiedyś musi minąć. Dlatego rzucił się w wir pracy, w wir remontu, wracał do domu wieczorami, zjadał naprędce, co mu wpadło w rękę albo co ojciec przygotował, brał szybki prysznic i z nadzieją kładł się do łóżka, oczekując zbawiennego snu, który jednak znowu nie przychodził. I tak co dzień i co noc, w kółko i w kółko…

Sylwester widział to wszystko i choć serce pękało mu z żalu nad losem jedynaka, nie mógł nic zrobić. Wiedział, że chłopak potrzebuje czasu, żeby się otrząsnąć z tego wszystkiego, żeby już tak nie bolało, bo zapomnieć się przecież nie da, wiadomo. Sam w młodości przeżył zawód miłosny i wtedy wydawało mu się, że to koniec świata, że już nic dobrego go nie spotka, że z pewnością już nigdy więcej się nie zakocha, ale – jak pokazała przyszłość – dobrze się stało, bo nie poznałby później swojej Marii, z którą przeżył tyle szczęśliwych lat i której teraz tak bardzo mu brakowało. Co z tego, że usiłował zagłuszać smutki w kolejnych przelotnych romansikach, bo przecież nie można ich było nazwać żadnym poważniejszym określeniem. Od początku takiego flirtu doskonale zdawał sobie sprawę, co będzie dalej, ale i tak brnął w niego podświadomie z nadzieją, że być może w końcu spotka tę swoją drugą Marię. Na razie jednak tak się nie stało. Jeszcze.

Tego dnia Sylwester wstał koło południa. Jeździł taksówką całą noc, właśnie rozpoczęły się wakacje, dzieciaki wreszcie miały wolne i całe rodziny zjeżdżały się na kanikułę, także nocnymi pociągami. Poza tym życie wieczorne w końcu po długim okresie zimowym ożyło i imprezowicze, często mocno wstawieni, wzywali taksówkę. I jak zwykle największy ruch był w nocy z piątku na sobotę. Wraz z rozpoczęciem sezonu wakacyjnego kurorty, szczególnie te nadmorskie, przeżywały prawdziwe oblężenie. Turyści spragnieni nie tylko wypoczynku, ale i nocnych wrażeń, szli w tango. Dla Sylwestra i jego kolegów zaczynał się wtedy okres intensywnej pracy. Nie wszyscy taksówkarze decydowali się na nocną zmianę, a jeżeli to robili, to zazwyczaj dla pieniędzy, bo stawka nocna za kilometr była zdecydowanie wyższa. Podejmowali się takiej pracy, mimo że ciągle słyszało się o napadach na taksówkarzy, a niektóre, pomimo kursów samoobrony, kończyły się tragicznie. Tak Bogiem a prawdą Sylwester wcale nie musiał z tego żyć, miał spore zapasy na emeryturę, zawsze mądrze inwestował swoje oszczędności, poza tym posiadał w mieście kilka nieruchomości, które przez cały rok przynosiły mu spory dochód. Mógłby już do końca życia leżeć do góry brzuchem, odcinając kupony od tego, co przez te wszystkie lata zarobił, a także nie martwić się o przyszłość Hugona, ale on zwyczajnie lubił ludzi. Kochał szczególnie te nocne rozmowy, a chyba najbardziej uwielbiał słuchać zwierzeń podchmielonych facetów, nade wszystko tych w jego wieku, co to wracali na kwaterę po sercowych podbojach. Czego żona nie widziała, nie było grzechem, taką zasadę zazwyczaj wyznawali. On nigdy taki nie był. Nigdy nie zdradził swojej Marysi, nie potrafiłby. Nawet gdyby znalazł się w takiej sytuacji, w tym swoistym tête-à-tête, nie stanąłby na wysokości zadania jako mężczyzna. Co innego teraz. Teraz i owszem, kilka razy przespał się z kobietą, co odbyło się bez większych fajerwerków, jednak często te jego flirty były po prostu platoniczne. Panie, z którymi się spotykał, wcale tak na dobrą sprawę nie pragnęły seksu. One chyba bardziej chciały być kochane, mieć kogoś, o kogo mogłyby dbać, komu mogłyby prasować koszule i gotować. Co z tego, kiedy z żadną z tych dam, z którymi spotykał się do tej pory, nie miał o czym rozmawiać. Bo on wbrew pozorom był człowiekiem wykształconym.

Skończył historię i nawet przez dwa lata po studiach uczył tego przedmiotu w szkole średniej, ale szybko stwierdził, że to nie dla niego. Później wyjechał do pracy do Niemiec, potem do Szwecji, zarobił trochę grosza, kupił taksówkę, na początek starego poloneza, i tak to się potoczyło… Interes się rozkręcał, on inwestował, dochody były zaskakująco dobre i na biedę nigdy nie narzekał. Poza tym uwielbiał kino, dużo czytał, kochał podróże, chociaż od kiedy Marysia zaczęła chorować, a rak trawił ją przez dwa lata, nie wyjeżdżali nigdzie. Potem jakoś sam nie miał na to ochoty, ale ostatnio coraz częściej nachodziła go myśl, żeby tak wybrać się w podróż dookoła świata. To musiałoby być coś fantastycznego. Te wszystkie kraje, o których do niedawna mógł tylko marzyć, zdawały się niemalże w zasięgu ręki. Albo raczej portfela. Nawet interesował się już takimi wyprawami i bez problemu byłoby go stać. Pół roku oderwania się od życia, od codzienności, zresetowanie umysłu, podjęcie być może jakichś nowych decyzji. Już nawet prawie się zdecydował, ale co z tego… Wyskoczyła ta cała historia z Hugonem i nie mógł teraz zostawić chłopaka samego. No, przecież nie mógł…

Ostatniej nocy trafił mu się imprezowicz, który niemalże do białego świtu kazał mu się wozić od lokalu do lokalu, szlakiem tych najpopularniejszych. Widać było, że gość znał się na rzeczy i doskonale wiedział, które z knajp są czynne „do ostatniego klienta”. Z godziny na godzinę stan delikwenta był coraz bardziej wskazujący, oczywiście na coraz większą liczbę wypitych drinków. Gość musiał być w wieku Sylwestra, ale był od niego zdecydowanie tęższy.

– Panie kochany, właśnie rozwiodłem się z żoną, rozstałem z kochanką i dopiero teraz jestem zadowolony. Teraz dopiero czuję tę prawdziwą wolność! Biorę pana na całą noc – oznajmił radośnie, posapując podczas wsiadania na tylne siedzenie. – Jazda! Do pierwszej knajpy na Żurawiej!

– Nie ma sprawy, cała przyjemność po mojej stronie – odparł Sylwester pogodnym tonem. – Jednak w takiej sytuacji będę musiał poprosić o zaliczkę.

– Mówisz, masz. – Klient puścił do niego oko, po czym po krótkim gmeraniu w kieszeni nachylił się i rzucił na przednie siedzenie zwitek banknotów. – Starczy?

Sylwester zerknął i natychmiast dojrzał wśród nich setki i dwusetki. Od razu uśmiech zagościł na jego twarzy. Skinął głową.

– Będę traktował pana jak króla – powiedział wesoło, na co gość stęknął z zadowoleniem, zwracając wzrok za okno i obserwując ciemne ulice miasta.

– Masz żonę? – zapytał po chwili.

Taksówkarza nie zdziwił jego poufały ton. Często się zdarzało, że klienci pokroju tego tam z tyłu, dobrze ubrani, w słusznym wieku, dobrze odżywieni i mający w kieszeniach te szeleszczące wartościowe papierki, mieli poczucie, że świat, łącznie z taksówkarzem i jego autem, należy do nich. Jednak Sylwestrowi to nie przeszkadzało. Jeżeli tylko płacili, mogli nawet zwracać się do niego per „kiciu”.

– Miałem – odpowiedział po ­chwili wahania. – Zmarła przed kilkoma laty.

Nie zawsze odpowiadał zgodnie z prawdą. Czasami zmyślał o sobie niestworzone historie, a kiedy dociekliwi klienci zdawali się w nie wierzyć, miał niezły ubaw.

– Współczuję. – Gość westchnął szczerze. – Dobra chociaż była?

– Doskonała… – powiedział Sylwester cicho.

– To miałeś, człowieku, szczęście. – Klient chyba się zadumał, bo kontynuował po dłuższej przerwie. – Ja go nie miałem. Moja eks była jędzą. Doiła mnie tylko z pieniędzy, ile się dało. O mało nie rozpierdoliła mojej firmy i nie puściła mnie z torbami. Ale w porę się zorientowałem i tyle ode mnie dostała, zdzira jedna. – Tu Sylwester dojrzał w tylnym lusterku wymowny gest Kozakiewicza. – A temu jej kochasiowi moi chłopcy dali wycisk, oj dali – zachichotał z radością. – Przez tydzień nie mógł siedzieć, jak mu żelazkiem dupę przypalili!

„No… – pomyślał kierowca. – Gość musi być dobrze postawiony, skoro ma swoich chłopców i skoro przypieczenie dupy żelazkiem kochankowi żony uszło mu płazem. Trzeba uważać, żeby mu nie podpaść, bo nie wiadomo, czym to się może skończyć”.

Pojeździli tak do drugiej w nocy, zaliczyli kilka knajp, a ostatnim razem, gdy gość ledwie mógł się wtoczyć do auta, gdy już wreszcie umościł się na tylnym siedzeniu, zarządził tonem nieznoszącym sprzeciwu:

– Na kurwy!

To Sylwester go zawiózł, bo czemu nie? Każdy ma swoje potrzeby.

Poczuł się zmęczony i już zamierzał wracać do domu, kiedy jego taksówkę zatrzymała dobrze wyglądająca kobieta w średnim wieku. W średnim, a może w tym samym, co on? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Bo co to tak właściwie jest ten wiek średni? A może raczej wiek średniej dorosłości, jak gdzieś kiedyś przeczytał? Przez głowę mu przemknęło, że już gdzieś widział tę kobietę, tylko nie był w stanie jej umiejscowić. Zazwyczaj pamiętał twarze swoich znajomych, albo osób, które powinny zostać zapamiętane, a ta dama z pewnością do takich należała, jednak teraz miał dziwną dziurę we wspomnieniach. I zdziwiło go, co ona robi w pobliżu jednego z najpopularniejszych w mieście domów uciech, albo rozkoszy, jak kto woli.

– Wolny? – zapytała, otwierając tylne drzwi.

– Jak najbardziej – odparł nieco dwuznacznie, uśmiechając się pod nosem.

Kobieta wsiadła. Wewnątrz zapachniało przyjemnie, czymś delikatnym, może lawendowym mydłem? Jednak przez ten zapach przebijało się coś jeszcze. Coś, czego nie był w stanie zdefiniować. Na zapachy był wyczulony, bo gdy czasami przyszło mu wozić takiego czy innego śmierdziela, zdarzało się, że musiał zakończyć w tym dniu pracę, bo nie był w stanie od razu wywietrzyć tego odoru.

– W takim razie na Portową poproszę. Trzydzieści dziewięć – odezwała się, a z jej głosu zdawał się przebijać jakiś wyjątkowy smutek. A może raczej nostalgia?

„No, tak! – pomyślał. Już wiem, skąd ją znam. To przecież sąsiadka z kamienicy Hugona, nawet wiem, które to jej mieszkanie. Nie znam jej osobiście, Kiedy ja tam mieszkałem, jej jeszcze nie było. Widziałem ją raz czy dwa, przelotnie. Ona chyba mnie nie poznała. I niech tak zostanie”.

– Już się robi – odrzekł tylko ze spokojem i ruszył z miejsca.

Kątem oka obserwował jednak kobietę. To, co najbardziej go w niej uderzyło, to ten bijący z jej twarzy smutek. I może jeszcze zmęczenie? Ale pomimo tego wrażenia i niepozornego wyglądu była zaskakująco atrakcyjna. Regularne rysy twarzy, mimo widocznego na niej wieku, bardzo delikatny makijaż, dyskretne kolczyki w uszach i bladoróżowa szminka na ustach tworzyły według Sylwestra jedyną w swoim rodzaju interesującą i intrygującą całość. Nie odezwała się ani słowem przez całą drogę, on także milczał, nadal ją ukradkiem obserwując, co sprawiało mu dziwną przyjemność. Nie żeby był jakimś podglądaczem, ale ta kobieta intrygowała go jak żadna inna już od bardzo dawna. A przecież wcale jej nie znał. Spotykając ją wcześniej, przelotnie, zupełnie nie zwrócił na nią uwagi.

Podwiózł ją pod samą bramę. Zdążył jeszcze zauważyć, że z okien jej mieszkania dobywa się dyskretne światło. Zapłaciła rachunek, zostawiając mu niewielki napiwek, i ociężale wysiadła z taksówki. Sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej. Nie oglądając się, podeszła do bramy i otworzyła ją kluczem, po czym zniknęła Sylwestrowi z oczu.

Jeszcze przez chwilę nie ruszał z miejsca, nadal wpatrzony w zamknięte wrota, z jakimś dziwnym odczuciem, którego na razie nie był w stanie określić ani zrozumieć.

ROZDZIAŁ DRUGI

Mieszkanie na parterze po prawej zajmowała Łucja. Parter pod dwójką. Dwójka to jak druga cyfra jej niechlubnego wieku. Tak, niechlubnego, bo czuła zażenowanie na samą myśl, że jest już tak wiekowa, bo nie mogła tych wszystkich lat przyjąć do świadomości, zaakceptować faktu, że jest już po prostu stara. Miała sześćdziesiąt dwa lata, ale jeszcze nieskończone. ­czyli powinna się trzymać tego, że nadal jest sześćdziesięciojednolatką. Nie żeby miała sobie coś do zarzucenia. Spędziła te wszystkie lata uczciwie, tak jej się przynajmniej zdawało, ale fakt, że już bliżej końca, napawał ją lękiem. Czuła bunt. Bo dlaczego miałaby się tak pokornie z tym wszystkim zgodzić? Z tym, że powoli czas się pakować? Nie, nie godziła się, ale też jednocześnie nie usiłowała czerpać pełnymi garściami z tego czasu, jaki jej został. Pozornie były to sprzeczności, ten brak zgody na nieuchronny koniec i jednoczesne nicnierobienie, ale cóż… Taka była.

Jak na swój wiek trzymała się całkiem, całkiem. Tak przynajmniej twierdzili jej znajomi, bo przecież sześćdziesięciolatki w dzisiejszych czasach nie wyglądają tak samo jak ich prababcie czy chociażby babcie. Kobiety bardziej teraz o siebie dbają już od najmłodszych lat. Te wszystkie maseczki ujędrniające, sera… do twarzy, do rzęs, do brwi, do pięt… Liftingi, peelingi, liposukcje, botoksy, powiększanie tego i owego i tym podobne. Nic tylko czerpać, ile się da. I to wszystko sprawiało, że czasami nieznajomemu trudno było określić wiek kobiety, nawet w przybliżeniu. No, chyba że się przed nim rozebrała, ale i to nie zawsze dawało odpowiedź. Tak też Łucja trzymała się całkiem, całkiem, mimo iż żadnego z tych zabiegów nie zastosowała. Jeszcze. Owszem, przydałoby się stracić trochę na wadze, zgubić tę oponkę, która pojawiła się na jej brzuchu i której trudno było się pozbyć, ale tak poza tym to chyba nie było najgorzej. Starała się ubierać w miarę w zgodzie z aktualną modą, regularnie odwiedzać fryzjera, dbać o paznokcie i nie wychodzić z domu bez makijażu. Jednak wszystkie te czynności na nic się zdawały, kiedy tylko stawała przed lustrem. Najchętniej walnęłaby w jego taflę czymś ciężkim, ale nie robiła tego, bo to tylko pogorszyłoby sprawę. Poza tym była oszczędna, szkoda byłoby jej wydawać pieniędzy na nowe, a przed wyjściem z domu nie byłaby w stanie doprowadzić się do w miarę przyzwoitego stanu, nie mogąc sprawdzić swego odbicia. „Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy w świecie…?” Oczywiście nigdy nie uważała się za piękną, nawet w czasach swojej świetności. Była raczej realistką. Nie zmieniało to faktu, że nienawidziła swego coraz bardziej więdnącego ciała, tej twarzy, która zdawała się zupełnie nie jej, jakby ktoś nałożył na nią jakąś maskę. I jeszcze taką pogniecioną. Maskę będącą twarzą zupełnie obcej osoby. I do tego starej. I te włosy… Jak na złość siwiejące wszędzie, niestety nie tylko na głowie. Pomijając miejsca, które coraz trudniej było jej dostrzec, to nawet na brodawce na policzku. Co za ohyda!

Mało tego!

Nie dość, że jej ciało zmieniało swój wygląd, przestawało także być jej posłuszne. Każdego dnia stwierdzała, że czegoś nie może zrobić albo przychodzi jej to z coraz większym trudem. Począwszy od wkładania i sznurowania butów, a skończywszy na czynnościach w miejscach, gdzie król chodzi piechotą. Zupełnie jakby jej ręce zrobiły się nagle za krótkie. Albo jakby połknęła kij bambusowy. A podniesienie czegoś z podłogi? Częstokroć musiała przyklęknąć, bo schylając się, nie dosięgała. Nie mówiąc już o pokonywaniu schodami kolejnych pięter. Bez zadyszki się nie obywało. Nieraz solennie postanawiała, że zacznie ćwiczyć, nawet dwa lata temu dostała na gwiazdkę miesięczny karnet na jogę, którą od zawsze pragnęła doskonalić. I co? Nie poszła. Może jeszcze jest ważny?

Tyle o wyglądzie Łucji. A czym się zajmowała na co dzień? Otóż Łucja była pisarką. Sama wprawdzie nie śmiała się tak nazywać, mówiła o sobie, że jest jedynie autorką. Pisarze dla niej byli kimś. Taki Sienkiewicz, Miłosz, Lem czy Prus, taka Tokarczuk… Wielu by wyliczać, ale ona do ich grona nie należała, o nie! Niestety… Ona była autorką książek dla kobiet. Owszem, zdarzało się, że i mężczyźni czasami po nie sięgali, ale to raczej należało do rzadkości. A Łucja nieraz usiłowała ich przekonać, że gdyby od czasu do czasu poczytali tak zwaną literaturę kobiecą, jak na dłoni mieliby podany przepis jak z kobietami, postępować. Cóż, raczej nie czytali… A szkoda.

Kiedy lata temu zaczęła pisać swą pierwszą powieść, kiedy jeszcze nie śmiała marzyć, że ktoś zechce ją wydać, już wtedy podjęła pewną decyzję. Otóż postanowiła sobie, że jej książki, jeśli nie poprzestanie na tej pierwszej, będą lekkie, łatwe i przyjemne. Nie żeby miały być jakimiś pospolitymi harlekinami (chociaż nie miała nic przeciwko takiej literaturze, mimo że za nią nie przepadała). Jednak kiedy zmęczona po pracy (nie zawsze zajmowała się pisaniem) wracała do domu, gdzie czekał ją kolejny etat samotnej matki trójki dzieci, i gdy w końcu krótko przed północą kładła się do łóżka, nie pragnęła czytać o ludzkich tragediach, horrorach czy wojnie. Pragnęła poznać czyjeś historie, czasem trudne, ale nie takie znowu beznadziejne: takie z happy endem. Chciała mieć i dać innym nadzieję, że coś w życiu może dobrze się skończyć, połudzić się, że jeszcze istnieje sprawiedliwość na tym świecie, jakaś miłość, taka prawdziwa. Ona sama już dawno przestała w nią wierzyć. Owszem, wyszła za mąż z miłości, tak przynajmniej jej się wtedy wydawało, ale rychło przejrzała na oczy. Jej mąż, przedsiębiorca, kiedy zarobił trochę pieniędzy, kiedy poczuł się kimś, przestał ją traktować jak równą sobie. Stała się jedynie jego służącą, bo od kiedy urodziła trzecie dziecko, nawet na kochankę już się nie nadawała. Potem były imprezy, spotkania towarzyskie, damy do towarzystwa, alkohol… No i popłynął z tym alkoholem, wsiadając po pijaku za kierownicę. Nietrudno było przewidzieć, jak to się może skończyć, chociaż wiele razy mu się udawało. Ale to był o ten jeden raz za dużo. Dobrze, że zabił tylko siebie, a nie jakichś niewinnych ludzi. I tak została wdową w wieku trzydziestu sześciu lat. Wdową z trójką małych dzieci. Teraz miały już własne dzieci, chociaż dla niej nadal dziećmi pozostawały. Tak to już w tym macierzyńskim świecie jest.

Mieszkanie w kamienicy w nadmorskiej miejscowości kupiła przed ponad dwoma laty. Zawsze kochała Bałtyk, starała się chociaż raz w roku tam pojechać. I sama, najlepiej sama. Znajomi dziwili się, kiedy informowała ich o swojej nowej inwestycji. Twierdzili, że to kaprys, że szybko tej decyzji pożałuje, że jej się znudzi albo zacznie je wynajmować turystom, a ci szybko je zdewastują, ale dwa lata minęły, a ona ani przez chwilę nie pomyślała, że to był błąd. Kochała to miejsce, czuła się w nim wolna, stało się jej azylem. Początkowo chciała, aby te cztery kąty stały się rodzinną przystanią, gdzie wszyscy członkowie jej familii będą się spotykać i spędzać wspólnie czas. Że w końcu się zjednoczą, poczują tę więź spajającą ich ze sobą. Łudziła się, że jej dorosłe już dzieci ze swoimi rodzinami często będą w nim gościć, ale przyjechali raz, potem drugi, a w końcu odpuścili. I lokum stało się jej samotnią. Początkowo spędzała tu weekendy, później stawały się one coraz dłuższe, aż w końcu, przed niespełna rokiem, osiadła tu na stałe.

Swój dom, oddalony od ukochanego morza o prawie czterysta kilometrów, wynajęła i tym to sposobem w zasadzie nie musiała już pracować. To znaczy nie musiałaby już pisać, bo przed kilkunastoma laty pisanie z początkowego hobby stało się jej pracą. Pracą, którą szczerze kochała, chociaż od trzech miesięcy utknęła w martwym punkcie. Po oddaniu do wydawnictwa ostatniej powieści absolutnie nie miała pomysłu na nową, a czas gonił, termin, którym była związana, zbliżał się nieuchronnie, jednak nic w jej głowie nie chciało zaświtać. Miała już tak kilka razy, wtedy sobie po prostu odpuszczała i wena prędzej czy później wracała, ale nigdy nie trwało to aż tak długo. Nigdy nie czuła w głowie takiej pustki. Zupełnie jakby ktoś przez słomkę wyssał jej mózg, jak słodkie mleko z twardego orzecha kokosowego. Czy działo się tak dlatego, że była zwyczajnie przemęczona? Remont mieszkania ciągnął się przez ponad pół roku. Oczywiście po zakupie tego cudownego lokum wydawało się jej, że wystarczą drobne poprawki, niewielki remoncik i wszystko będzie jak się patrzy. A tu się okazało, że mieszkanie w prawie stuletnim domu się sypie. Przez wiele lat zajmowali je lokatorzy, którzy zmieniali się jak w kalejdoskopie, właściciel nie dbał o swoją nieruchomość, robiąc tylko niezbędne naprawy, i skończyło się na tym, że kiedy wreszcie doszło do zaordynowanego przez nią remontu, ze starego zostały jedynie ściany. Wszystko pozostałe, łącznie z podłogami odsłoniętymi aż do legarów, musiało być nowe. Tak… To był dla niej trudny czas, ale dała radę. Psychicznie i finansowo. Bo kto miałby dać, jak nie ona? Heroiczna kobieta zaprawiona w życiowym boju?

Nieraz czuła się rozczarowana. Rozczarowana życiem, losem, swoją sytuacją. Niedawno stwierdziła, że im bardziej się człowiek stara, tym bardziej mu nie wychodzi. Zupełnie jakby przewrotny los sobie z niego kpił. Kpił w żywe oczy.

Czy czuła się tam samotna? Nie, zdecydowanie nie. Na tym etapie swego życia nie potrzebowała żadnego towarzystwa, wręcz pragnęła uciec od ludzi. Jedyną osobą, z którą utrzymywała kontakt w tym nowym mieście, była Ania, pani pośrednik, która sprzedała jej to mieszkanie, a z którą od pierwszego spotkania poczuła niezrozumiałą i jednocześnie zaskakującą więź. Nie dość, że zawsze mogła na niej polegać i że nowa przyjaciółka okazała się bardzo pomocna, kiedy Łucja zaczynała remont (bo przecież nie znała na miejscu żadnych fachowców), to jeszcze rozmowy, które prowadziły, były naprawdę bardzo inspirujące. Łucja miała nadzieję, że dla obu stron.

Tego ranka obudził ją hałas dochodzący z mieszkania naprzeciwko. Od kilku tygodni trwał tam remont, co dla pani w jej wieku było bardzo uciążliwe, ale cóż miała zrobić? Przecież jeszcze nie tak dawno to ona przeszkadzała sąsiadom, a nikt nie powiedział jej w tej kwestii złego słowa. Spojrzała na zegarek, było pięć po ósmej. Przeciągnęła się w łóżku, jednak dźwięk wiertarki wiercącej w ścianie dziurę tuż nad jej głową skutecznie powstrzymał ją od dalszego leniuchowania. Z prychnięciem niezadowolenia opuściła swoje pielesze, wzięła szybki prysznic, podczas gdy nieoceniony ekspres do kawy parzył jej ulubione cappuccino, założyła dres, związała włosy w koczek, naprędce kilkoma łykami opróżniła filiżankę z kawą, przegryzła połową drożdżówki i ruszyła w kierunku morza.

Droga przez park była jej ulubioną. Mogła iść nieco bardziej okrężną, wzdłuż przystani jachtowej, ale tę przez park, szczególnie o poranku, lubiła najbardziej. O tej porze na placach zabaw nie było jeszcze młodych matek z dziećmi, wszędzie panował błogi spokój, jedynie nieliczni właściciele psów wybierali się w te rejony, ale oni Łucji szczególnie nie przeszkadzali. Świeża zieleń, jeszcze niepokryta warstwą kurzu, zdawała się wręcz kipieć, a wczesnoletnie kwiaty w przeróżnych kolorach, starannie posadzone na parkowych klombach, zachęcały różnobarwne motyle, aby te spijały z nich słodki nektar. Słońce przygrzewało łagodnie, wręcz zachęcając do skorzystania z jego niewyczerpanej mocy. Łucja przysiadła na chwilę na jednej z ławek, z lubością wystawiając twarz ku ciepłym promieniom. Przymknęła powieki, ogarnął ją błogi spokój, przez chwilę miała wrażenie, że świat wokół przestał istnieć, że jest tylko ona i to rozkoszne ciepło.

Czy była szczęśliwa…?

To pytanie ostatnimi czasy dręczyło ją coraz bardziej. Dlaczego? Czyżby z powodu tej świadomości nieuchronnego upływu czasu? Czy może to samotność, którą nota bene sama sobie wybrała, była tego przyczyną? Właściwie można by rzec, że uciekła przed światem, zaszyła się w swej nadmorskiej samotni, poddała smutkowi i tej nieodpartej nostalgii. A wracając do pytania, czy była szczęśliwa…? Nie umiała sobie na to odpowiedzieć. Nie była nieszczęśliwa, a szczęście…? Czymże ono jest? Całe swoje życie o nie zabiegała, starała się uszczęśliwiać wszystkich wokoło, szczególnie własną rodzinę, a może raczej trzeba było zadbać o siebie? Być egoistką? Egoiści często zostają sami, ale ona przecież i tak była sama, więc co za różnica? A może to ona się myliła? Może wcale nie była dobrą córką, dobrą matką, może tylko jej się wydawało, że taką jest? Co z tego, że chciała nią być? Chcieć to często za mało. Może to ona właśnie wszystko w życiu robiła źle, mimo że miała przekonanie, iż czyni dobrze? Cóż, dobrymi chęciami piekło wybrukowano…

Z rezygnacją wstała z ławki i wolnym truchtem ruszyła w kierunku morza. Od czasu do czasu lubiła sobie pobiegać, to zazwyczaj poprawiało jej nastrój. Po kilku minutach dotarła na plażę. Na szczęście jeszcze o tej porze nie było tam tłoku. Owszem, nieliczni plażowicze rozkładali już koce, rozstawiali parawany, co Łucję zawsze bulwersowało, bo często te zasieki zasłaniały innym osobom morski widok. W Polsce parawany niestety stały się nieodłącznym elementem nadbałtyckiego krajobrazu. Podróżując po Europie, nigdzie nie spotkała czegoś takiego. Tam ludzie, będąc w tłumie, widocznie nie odczuwają tak silnej potrzeby odosobnienia. U nas nawet takie zachowania zyskały swoją nazwę – parawaning, a parawany wręcz zdominowały krajobraz polskiego wybrzeża.

Ruszyła we wschodnim kierunku, tam zawsze było mniej ludzi, bo tam też kończyła się strzeżona plaża. „Kierunek: wschód, tam musi być jakaś cywilizacja” – przyszły jej na myśl słowa jednego z bohaterów Seksmisji. Uśmiechnęła się do siebie. Potruchtała jeszcze spory kawałek, aż poczuła zmęczenie. Przysiadła na piasku, tuż nad brzegiem morza. Podkurczyła kolana, objęła je ramionami. Dobrze, że jeszcze taki wygibas była w stanie wykonać. Zapatrzyła się przed siebie. Kilka mew dreptało w wodzie tuż przed nią, być może wyszukując w naniesionych przez fale glonach jakichś smakołyków. Miała wrażenie, że raz po raz popatrują w jej kierunku, bacznie obserwując jej ruchy. Wystarczyłby jeden nieostrożny, a czmychnęłyby bez wahania. Zatem trwała w bezruchu, uśmiechając się do siebie. Nagle dopadło ją znużenie. Oparła głowę na ramionach, którymi nadal obejmowała kolana, oddychała spokojnie.

– Wszystko w porządku? – usłyszała za sobą męski głos. – Dobrze się pani czuje?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

POSŁOWIE

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

POSŁOWIE

Punkty orientacyjne

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Epigraf

Meritum publikacji